Polska L, G, B i T

Z Marią Peszek o lesbijkach z piosenki „Jak pistolet”, o gejach, którzy ją wychowywali i w których się kochała, o kobiecości, o związkach partnerskich i o skoku w przepaść rozmawia Mariusz Kurc

foto: Zuza Krajewska/Warner

 

Utwór „Jak pistolet” z twojej nowej płyty „Karabin” opowiada o dwóch młodych lesbijkach, które nie wytrzymały nienawiści otoczenia i popełniły samobójstwo. To prawdopodobnie pierwsza polska piosenka, która mówi wprost o lesbijkach. Jak powstała?

Pomysł na płytę, której motywem przewodnim jest nienawiść, miałam od dawna. To temat, który mnie samej też dotyka. Chciałam zrozumieć, skąd w nas, ludziach, i skąd w Polsce, tyle nienawiści, szukałam obszarów, gdzie jest ona szczególnie widoczna. Poruszył mnie reportaż o samobójstwach wśród homoseksualnej młodzieży, który obejrzałam w telewizji. Skontaktowałam się z Mirką Makuchowską z Kampanii Przeciw Homofobii, która opowiadała w tym programie o dwóch dziewczynach zaszczutych w małej miejscowości. Historia mnie rozwaliła, zebrałam więcej informacji i tekst powstał błyskawicznie, w ciągu dwóch dni. To był pierwszy tekst na płytę, jej mit założycielski. Zwykle pisanie to jest dla mnie żmudna praca, a „Jak pistolet” napisał się praktycznie sam. Te dziewczyny, K i P, stały się jakby patronkami „Karabinu”, piosenka jest hołdem dla nich.

Nie wiedziałem, że to jest prawdziwa historia.

„Leżały pod drzewami do siebie głowami” – ten fragment tekstu jest wzięty dosłownie z zeznań grzybiarza, który odkrył ciała.

Po premierze płyty dostałam na Facebooku wiadomość od dziewczyny, która przedstawiła się jako przyjaciółka K i P. To był głos oburzenia: jak ja śmiem śpiewać, że one były lesbijkami? Strasznie bolesne, rozpaczliwa próba obrony ich czci przez zaprzeczanie – tak jakby homoseksualność miała szargać pamięć. Ta przyjaciółka była przekonana, że ranię rodziców dziewczyn, robię im krzywdę, bo oni nie chcieliby pewnie, by choć sugerować „taki” wątek. Okrutne. Niczego już nie da się sprawdzić czy udowodnić, zresztą nie o to przecież chodzi – bo ta historia była tylko inspiracją. Śpiewam o czymś ważnym – nienawiść do ludzi za to, że mają orientację inną niż hetero – po prostu jest, istnieje.

W numerze „Modern Holocaust” wyśpiewujesz obelgi, które ciebie samą spotykają i jest wśród nich „lesba”.

Tak. Choć ustalmy od razu: nazwanie mnie lesbijką nie jest dla mnie żadną obelgą. Bycie innym niż większość ma w Polsce konkretną cenę. „Inny nie znaczy gorszy” – śpiewam w „Polska A, B, C i D”, ale są ludzie, w których inność wyzwala agresję i muszą obrzucić cię błotem. To błoto kojarzy się im głównie z trzema „dziedzinami” – z homoseksualizmem, stąd jestem lesbijką, z żydostwem – stąd jestem „Żydówą” oraz z zaburzeniami psychicznymi, więc jestem wariatką. Moja niezależność często drażni ludzi i w ten sposób odreagowują, próbując mnie wyśmiać, napiętnować, a moje poglądy – unieważnić.

Z „lesbijką” to jest ciekawe też o tyle, że z jednej strony nagrałaś całą płytę o erotycznej fascynacji mężczyznami („Maria Awaria”), a z drugiej – twój wizerunek rzeczywiście odbiega od typowej kobiecości, jest bliski tzw. lesbijskiej stylistyce. Za „kociaka” tylko się przebrałaś przy „Marii Awarii”, a zwykle masz ostre fryzury, spodnie, nie starasz się podobać facetom maczo.

Taka jestem i już. Trzy w jednym – żydowska lesba wariatka, z dumą to miano noszę.

Jeden recenzent powiedział mi, że usłyszał od swojej dziewczyny: „Wiesz, Peszek to mi się normalnie podoba”. Zdziwił się, a ona dodała: „Podoba mi się jako chłopak”. Zdaję sobie sprawę, że mój wizerunek bywa ambiwalentny seksualnie, ale nie zamierzam na siłę tego zmieniać. Irytują mnie kalki kobiecości, to prawda. Szpilki, szminka, wyeksponowany biust – wykorzystałam ten wizerunek na „Marii Awarii”. To było moje pierwsze starcie z tradycyjną wizją kobiety. Ale już zdecydowanie mniej tradycyjne a momentami wywrotowe były teksty. Z roli „przedmiotu” stałam się „podmiotem” który miał czelność śpiewać o swoich potrzebach: że „chce mi się kochać”, że „mi mokro”, że „rozkładam ręce, rozsuwam uda, leżę bezbronna jak Rospuda” I – to nie są żarty – te teksty naprawdę niektórzy uznali za „antypolskie”.

A propos ambiwalencji to jeszcze o jedną piosenkę chciałbym zapytać – „Miłość w systemie Dolby Surround” z „Marii Awarii” właśnie.

(uśmiech)

Pomysł, by tekst zwrotek, gdzie jest mowa o seksie z kilkoma chłopakami, śpiewał facet, jest genialny. Jak na to wpadłaś?

Ale wiesz, jaki tam jest przekręt zrobiony?

Jaki?

Zdradzę ci techniczną tajemnicę. To śpiewam ja. Przepuściliśmy mój głos przez transformator, sztucznie go obniżyliśmy.

Żartujesz!

Serio. Zastanawialiśmy się z Andrzejem Smolikiem, producentem, jak można by w tej piosence namieszać. Pomyślałam, że może chłopak powinien o tych przygodach erotycznych z chłopakami zaśpiewać? Gdy usłyszeliśmy mnie w męskiej wersji, to stwierdziliśmy „to jest to!”

Tylko jedno słowo sugeruje, że podmiot liryczny to dziewczyna. Śpiewasz, że masz sukienkę.

Ej, halo! Chłopak nie może mieć sukienki? Dlaczego?

(śmiech)

To ma być niejednoznaczne.

Tym bardziej gratuluję pomysłu. Tam jest też zachwyt pięknymi częściami męskiego ciała, np. „Mietek, który objawia przecudnej urody napletek”. Znów: niezbyt typowe kobiece spojrzenie, już chyba bardziej gejowskie, zwłaszcza, że ten męski głos…

To jest tajny message tej piosenki, wywrotowa sprawa, rozumiesz. Dodaje pikanterii. Rozkminiaj, jak chcesz, o to chodzi. Miłość nie jest mono, tylko dolby surround!

Maria, opowiedziałabyś o tych „gejach, którzy cię wychowywali”, jak się wyraziłaś w jednym z wywiadów?

Ta wypowiedź wywołała wiele nieprzyjemnych komentarzy, że jak to – „zboczeńcy” i małe dziecko? (śmiech)

No i widać, na kogo wyrosłaś. (śmiech)

No, tak. Moi rodzice, szczególnie mama, przyjaźnili się z wieloma gejami i często, jak trzeba było zostawić dzieci z kimś, to dzwonili po któregoś kolegę – i tyle.

„Geje w moim życiu” to w ogóle ważny temat. Dorastałam wśród ludzi teatru – aktorów, reżyserów, scenografów, muzyków. Geje byli i są normalną częścią tego świata. Natomiast nie pamiętam jawnych par lesbijskich. Lesbijki zaczęłam poznawać dużo, dużo później – i zresztą nadal znam ich mniej, niż gejów.

W każdym razie, zaczynając od początku. Będąc małą dziewczynką, przeżyłam niezwykłą relację z Januszem Nyczakiem, kultowym reżyserem teatralnym z Poznania, który potem zmarł na AIDS. To była tak intensywna przyjaźń, że właściwie miłość z mojej strony, choć oczywiście całkowicie platoniczna. Z jego strony – też na pewno silne uczucie. Miałam 8 lat, wchodziłam w świat książek i Janusz był jednym z moich przewodników. Dużo podróżował i zawsze przywoził mi prezenty. Na komunię dostałam ametyst z Brazylii. Wyobraź sobie, początek lat 80., ja w komunijnej sukience, kwiaty we włosach, idziemy nad staw, karmię kaczki i on wręcza mi ten ametyst. Filmowa scena.

Janusz był jedną z pierwszych znanych mi osób, które miały automatyczną sekretarkę. Zadzwoniłam i nagrałam mu się, że go kocham. Chciał wystawić „Wiśniowy sad” i powierzyć mi rolę Ani. Potem, gdy zachorował, nie chciał, żebym go widziała w coraz gorszym stanie – nasza przyjaźń się przerwała. Umarł. Zostawił list pożegnalny, że będzie na mnie czekał.

Wiedziałaś, że był gejem?

Nie, to było bez znaczenia. Potem się dowiedziałam, ale to oczywiście nic nie zmieniło.

Interesuje mnie, jak sobie to układałaś w głowie, będąc dzieckiem, że dwaj mężczyźni mogą być razem, tak jak kobieta i mężczyzna. W moim otoczeniu żadnych jawnych gejów nie było.

To było tak oczywiste, że się nie zastanawiałam. Wiesz, co? Mnie dziwiło raczej to, że np. na jednej imprezie ten pan, co kocha tę panią, nagle całuje się z inną panią – o co chodzi? A że czasem jest tak, że pan kocha drugiego pana i go całuje? Normalne. Gdyby cała Polska miała takie wychowanie, jak ja, to problemu homofobii by nie było.

Do dziś wspominam twojego tatę, Jana Peszka i Jana Frycza w „Pożegnaniu jesieni”. Ich pocałunek mnie, osiemnastoletniego wtedy, elektryzował. Cały film zresztą świetny.

Piękny. Pocałunek też pamiętam. Ale jak pierwszy raz zobaczyłam tatę w roli geja – to było mocne przeżycie. Byłam dziewczynką, tata grał Gonzala w „Transatlantyku” Gombrowicza w Łodzi. Wyszedł na scenę w lnianych spodniach i w lnianej marynarce na gołe ciało. Miał uszminkowane usta i kolczyki w uszach, poruszał się w przegięty sposób i… nie poznałam własnego ojca! Mimo, że charakteryzacja była minimalna. Fenomenalna zresztą rola. Pół Łodzi gejowskiej się w tacie kochało.

Moi rodzice przyjaźnili się z Markiem Barbasiewiczem i jego wieloletnim partnerem, cudownym człowiekiem. Panowie znaleźli w lesie rannego wilczka, przynieśli go do domu i oswoili. Chodziliśmy do nich z bratem – i też nie pamiętam, byśmy mieli jakiś znak zapytania – ci panowie byli razem, kropka.

Krystian Lupa i jego banda – a zawsze to byli bardzo ciekawi ludzie – przychodzili do nas często, a ja z bratem wystawialiśmy dla nich spektakle w pokoju. Wspaniałe było, że zawsze mieli dla nas czas i nieskończoną cierpliwość.

Potem, jak miałam 15 lat, zakochałam się w Jacku Poniedziałku. Tak konkretnie. Jacek był studentem mojego taty. Przychodził ze swoim chłopakiem pomagać nam w malowaniu mieszkania. Widzę ich, jak siedzą obaj na drabinach, dżinsy, nagie torsy – byli totalnie na tych drabinach piękni i wolni. Jacek pomagał mi też dobierać strój na komers, czyli bal na zakończenie podstawówki.

A co z miłością?

Wyznałam mu miłość. Zareagował wspaniale. Usiedliśmy i wytłumaczył mi, że nic nie wyjdzie, bo on już jest zakochany, właśnie w tym chłopaku, i w ogóle jest gejem. Zrozumiałam, przyjęłam. Zaprzyjaźniliśmy się, do dziś mu kibicuję.

Maria, między twoimi pierwszymi dwoma płytami, a ostatnimi dwoma – „Jezus Maria Peszek i „Karabin” – jest wyraźna cezura, nie sądzisz?

Pierwsze dwie płyty to była ekspedycja poszukiwawcza. Potem nastąpił moment zwrotny czyli rodzaj egzystencjalnej katastrofy, załamanie. Okazało się, że ono miało wyzwalającą moc. Dziś mam 42 lata i od kilku żyję w harmonii ze sobą. To nie znaczy, że już wiem, „jak jest” i mam spokój, ale moje osobiste trzęsienie ziemi sprawiło, że wypiętrzyły się nowe, nieznane mi wcześniej lądy. Wyzwolenie się od Boga, religii jest jedną z najważniejszych rzeczy, które przydarzyły mi się w życiu. Nie twierdzę, że trzeba „zabić” Boga, by poczuć się szczęśliwym, ale w moim przypadku zadziałało to bardzo skutecznie. Prosta konstatacja, że nie ma żadnego bytu, który mógłby sprawić, że będę szczęśliwa, jest totalnie wyzwalająca: ta samotność rodzi wolność, która polega na odpowiedzialności. Poczucie, że tylko ode mnie zależy, czy będę szczęśliwa, było moim wielkim odkryciem. Nie trzeba szukać szczęścia w innych ludziach czy w bycie pod tytułem „Bóg”, ani w żadnej religii. To brutalne, co powiem, ale – nie marnujesz już na to czasu. Zaczynasz wymagać od siebie – to jest wielka odpowiedzialność.

Odrzucenie Boga nie jest brakiem?

Zaczynasz wierzyć we własną siłę sprawczą, to nie jest brak, ale to wymaga skoku w przepaść, w mrok, szczególnie u nas, gdzie niemal wszyscy są katolikami. Jak już skoczysz, to widzisz, że jednak wcale nie było tak trudno ani ciemno.

To są kluczowe kwestie dla wielu ludzi LGBT. Jak zaakceptować siebie? Co zrobić z wszechobecną religią katolicką, która cię nie akceptuje? Jak być gejem/lesbijką i katolikiem/czką, skoro Kościół uważa „czyny homoseksualne” za „moralnie nieuporządkowane”? Coraz więcej ludzi odrzuca katolicyzm, ale wielu zostaje.

Jak to godzą?

Są tacy, co pewnie naprawdę wzbraniają się przed jakimikolwiek kontaktami. Inni korzystają z „wytrychu”, jakim jest spowiedź. Możesz grzeszyć, ale później wyznajesz wszystko, żałujesz szczerze, obiecujesz poprawę i jesteś „czysty” – do czasu, aż znów „upadniesz” – i tak w kółko.

Fuck… Jakie to musi rodzić poczucie winy?! Ale nie trzeba być gejem albo lesbijką, żeby czuć się wykluczoną – wobec kobiet Kościół bywa równie okrutny. Ja żyję w niesakramentalnym związku, nie chcę ślubu i nie chcę mieć dzieci, więc „powinnam” się z tym czuć źle. Pusta macica – to rzekomo przekreśla moją egzystencję.

Przy tym skoku, o którym mówiłam, można sobie pogruchotać kości, ale jak już się stanie na nogi, to jest super. Bardzo ożywcze. Zaakceptowanie siebie, bycie wierną sobie, daje ogromną radość.

Skalę uprzedzeń, jaka jest w Polsce wobec inności, w tym wobec inności homoseksualnej, ta ostatnia trasa z „Karabinem”, jeszcze raz mi uzmysłowiła. Po koncertach często przychodzą do mnie pary tej samej płci. Trzymają się za ręce i mówią np., że zakochali się słuchając „Jezus Maria Peszek” a teraz już się zaręczają, chcieliby się pobrać. Słucham ich, jest mi przyjemnie, ale widzę też, że ta miłość jest taka uciśniona, oni zdradzają mi sekret, o którym mało komu mogą powiedzieć. Nie jest erupcją radości, nie jest uśmiechem od ucha do ucha, jest skryta.

Miałam ostatnio koncert w Londynie i tam wśród publiczności szalało całe „stado” lesbijek. Poubierane jak wariatki, roześmiane. Ile w nich było energii! Normalnie jakby rajskie ptaki mi wleciały na występ. Różnica w aurze była ogromna.

Jesteśmy spętani katolickim poczuciem winy, Kościół w mojej ocenie robi dziś w Polsce więcej złego niż dobrego. A jednocześnie znam kilku fascynujących księży, więc też nie mogę powiedzieć, że Kościół to samo zło. Patrz, mam tu cytat z księdza Tischnera: „Ani katolik, ani Polak ani nikt inny nie może mieć w państwie większych praw niż ma człowiek.” Jasne? Ksiądz katolicki to powiedział! A gdyby tak papież Franciszek powiedział, że homoseksualizm jest po prostu jednym z przejawów człowieczeństwa? Mam wrażenie, że nastąpiłoby odrodzenie Kościoła. Utopia? Marzenia? Boję się, że tak.

Czytam, że pod Tarnowem zniszczono pomnik zagłady Romów a na siedzibę Kampanii Przeciw Homofobii był już trzeci atak w tym roku, znów wybita szyba. Mam złe przeczucia co do naszej ojczyzny. Jeszcze ta akcja z zakazem aborcji i z uchodźcami. Nie łudźmy się, że jesteśmy tolerancyjnym krajem. Nie jesteśmy i jak zwykle ockniemy się być może dopiero przy okazji jakiejś kolejnej spektakularnej katastrofy.

Maria, mogę cię jeszcze zapytać o twojego faceta?

Pewnie.

Podobno jesteście razem już ponad 20 lat.

Niedługo będzie 25. Łatwo nie jest, zapewniam cię. „Wy, homoseksualiści tego nie zrozumiecie” ha, ha ha (Maria mruga okiem).

Wprowadzenie związków partnerskich mogłoby być ważne dla ciebie również z osobistej perspektywy.

Oczywiście. Maciek od ponad 20 lat uczestniczy w tworzeniu marki „Maria Peszek”. Odpowiada za projekty graficzne, jest pierwszym czytelnikiem tekstów. Na koncertach robi światła, pomaga przy tysiącu spraw. Gdybym ja teraz, nie wiem, wypadła przez okno, to kim on dla mnie jest? Konkubentem, przybłędą. Mamy pozabezpieczane rzeczy testamentami, ale wszystkiego się nie da załatwić. Gdyby np. rodzice nie akceptowali naszego związku, to by mogli testamenty podważyć. Cytat z Tischnera się kłania.

Jak postrzegasz polską branżę muzyczną? Nie mamy powszechnie znanego, jawnie homoseksualnego piosenkarza/piosenkarki. Tak jak Wielka Brytania ma Eltona Johna…

Który ma męża i dzieci.

A teraz też i coraz więcej młodych wokalistów – choćby Olly Alexander z Years & Years czy Sam Smith.

No, czekaj… Naprawdę nie ma u nas nikogo jawnie mówiącego o swojej homoseksualności? Kurczę, w tej chwili mi to uświadomiłeś. Rzeczywiście. Smutne trochę. Chociaż niedawno opowiedziała o sobie Natalia Zamilska – super rzecz! Ale pewnie masz na myśli kogoś bliżej mainstreamu, bardzo rozpoznawalnego. Myślę, że byłoby to bardzo ważne i też mega potrzebne.

Brakuje tego pierwszego odważnego. Maria, co byś powiedziała naszym czytelnikom, fanom ze społeczności LGBT?

(Maria spogląda na dyktafon i zaczyna mówić tak, jakby czytelnicy „Repliki” już ją słyszeli)

To, co ja czuję do ludzi ze społeczności LGBT, to jest więcej niż sympatia. To jest więź. „Popaprańcy” zawsze się wyczują. Jesteście dla mnie totalnie inspirujący i jeśli moja muzyka jest ważna choćby dla części z was, to jestem strasznie dumna.

Społeczność LGBT to grupa, która jest poddawana w naszym kraju opresji i mam nadzieję, że się to wreszcie skończy! Bo jesteście fantastyczni! Imponujecie mi, macie coś, czego my, „normalni” – daj to w cudzysłowie, tak jak tych popaprańców wcześniej, złe słowa, ale wiesz, o co chodzi – nie mamy.

Była taka akcja już ładnych parę lat temu – „Najmniejszy koncert świata”. Artysta wybierał z nadesłanych e-maili dwudziestu chętnych, których zapraszał na kameralny występ. Wybrałam swoje dwadzieścia osób na czuja, kto mi tam jakoś pasował. Przyjechali i co się okazało w rozmowach? Szesnaście z tych osób to byli geje i lesbijki. Szesnaście! Także taka sytuacja.

 

Tekst z nr 61 / 5-6 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.