„Przepowiednia” to pierwszy tekst EVY SIEWERT przetłumaczony na język polski. Tekst: Eva Siewert. Tłumaczenie i redakcja: Agata Chmielecka, Filip Fierek
Było dla nas wówczas jasne, że jeśli zostaniemy, znajdziemy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Do 9 listopada 1938 r. (pogrom ludności żydowskiej w Niemczech nazywany nocą kryształową, przyp. red.) pragnienie wyjazdu równało się pragnieniu wolności. Potem pragnienie to zmieniło się w konieczność. Musiałyśmy szukać ratunku. Nie pominęłyśmy żadnego konsulatu. Swoją prośbę skierowałyśmy do każdego państwa na każdym z pięciu kontynentów. Wreszcie, w sierpniu 1939 r., z Londynu nadeszła wiadomość, która oznaczała dla nas ratunek. Znalazł się człowiek, który był gotów przyjąć nas obie. Do dziś nie wiem, czy otrzymał odpowiedź z dwudziestego piątego sierpnia wyrażającą naszą wdzięczność.
Przepowiednia stała się dla nas niezrozumiała. Pół roku wcześniej znalazłyśmy się w dramatycznym położeniu, jak Saul, który zwrócił się o pomoc do wróżki z Endor. Dręczyło nas palące pytanie: czy zdołamy wydostać się za granicę? Wyszukałyśmy jasnowidzkę i udałyśmy się do niej z nieczystymi sumieniami. Spojrzała na nas badawczo swoimi mysimi oczyma, wzniosła wzrok w powietrze czy też może nas nim przeszyła i w zamyśleniu powiedziała do mnie: „Pani wyruszy pierwsza”. Spojrzała na Alice: „Potem pani, bardzo daleko”. Przerwała na chwilę, widząc ulgę na naszych twarzach. Ostatecznie jednak odebrała nam nadzieję, mówiąc: „I nigdy więcej się nie zobaczycie”.
Odpędzałyśmy wtedy to widmo. Nie dopuszczałyśmy do siebie tej myśli. Być może jedna z nas miała udać się na Haiti, a druga do Neu-Seeland. Gdyby tylko udało nam się stąd wydostać. Na pewno byśmy się odnalazły. Być może któregoś dnia jakiś statek by nas ze sobą połączył. Kwestia cierpliwości. Uzbroiłyśmy się w nią.
Nadeszła wojna, której od dawna się obawiano i którą wielu przepowiadało. Jak miałyśmy się stąd wydostać? Potajemne przekroczenie granicy nie wchodziło w grę. Nie mogłyśmy zrobić tego naszym bliskim. Żyliby w strachu i niepewności i kto wie, czy jakkolwiek – nawet gdyby szczęście nam sprzyjało – udałoby się przeszmuglować do nich pocztę. Kto wie, czy nie ponieśliby konsekwencji. Miałyśmy zbyt dużo wątpliwości. Ukrycie się w kraju – to też stanowiło jakieś wyjście. Wierzyłyśmy, że w dużym mieście można się schronić w wielu miejscach. Dla mnie ta kwestia nie była aż tak paląca. Ja byłam jedynie „w połowie”. Tymczasem Alice i jej siostra miały już oficjalne zaproszenie. Stany Zjednoczone wciąż były neutralne. Może udałoby się dostać właśnie tam? Ale czy według przepowiedni to nie ja pierwsza miałam wyruszyć?
Mimo że byłam „w połowie”, to na mnie najpierw przyszła kolej. Wyruszyłam. Pewnego ranka o szóstej ktoś zapukał do drzwi. Wiedziałam, co się wydarzy. W ostatnich latach takie pukanie znaczyło tylko jedno. Stał przede mną rosły policjant. „Pójdzie pani z nami”, powiedział. To był dopiero początek. Spędziłam kilka tygodni w areszcie ochronnym, zanim dowiedziałam się, że podczas przeszukania jednego z domów w Nadrenii odkryto moje listy, w których, pośród innych nieodpowiednich stwierdzeń, znalazło się i takie: „Niemiecki duch nie uzdrowi świata, lecz go zniszczy”.
O dziwo, kosztowało mnie ono tylko dwumiesięczny pobyt w więzieniu. Ledwie je opuściłam, pojawiło się nowe zawiadomienie. Tym razem złożone przez donosicielki. Z pewnością w głosie i szczerym oburzeniem zeznały, że wygłaszałam antyfaszystowskie hasła i twierdziłam, iż przegramy wojnę. Kosztowało mnie to dziewięć miesięcy. Kiedy po rozprawie powiedziałam o tym Alice przez telefon, poczułam, że bardzo nią to wstrząsnęło – bardziej niż mną. Potrzebowała kogoś, na kim mogłaby polegać. Gdybym była wolna, znalazłaby oparcie we mnie. Nie opuszczała mnie niepewność o los najbliższych. Ciążyła mi nieustannie niczym ołów. Ostatecznie zadecydował przypadek. Na strażniczkę wyznaczono pewną młodą kobietę, która jednak pogardzała tą funkcją. Znała moich przyjaciół zza krat, Aryjczyków, którym pozwolono żyć jak ludziom. Alice pozostawała z nimi w kontakcie. Dowiedziała się, że nie przebywam w celi cały czas. Dwa razy dziennie – rankami o siódmej, a wieczorami przed szóstą – pod zakładem pojawiała się ciężarówka przewożąca więźniów pracujących w podobozach.
Alice w oczekiwaniu na nią stawała więc wieczorami, dwa razy w tygodniu, po drugiej stronie ulicy. Znajdowała się tam piekarnia, odwiedzana przez klientów także o tej porze. Stojąc dyskretnie w kolejce, Alice nie wzbudzała niczyich podejrzeń. Dwa razy w tygodniu mogłyśmy pozdrowić się wzrokiem. Skinienie głową lub choćby uśmiech dla niej oznaczały duże niebezpieczeństwo, dla mnie zaś zaostrzenie kary. A wtedy nie mogłybyśmy się nawet zobaczyć.
Stawałam przy stopniach pojazdu i pomagałam wysiadać dziewczynom w niebiesko- -białych strojach więziennych. Dzięki temu widziałyśmy się zawsze przez sześć minut. Sześć cennych minut. Dzięki temu każda z nas wiedziała, że druga żyje.
Pewnego dnia komando przeniesiono w inne, specjalnie w tym celu utworzone miejsce pracy. Skończyły się przejazdy ciężarówką. Alice nadaremnie czekała kilka razy przed piekarnią na rogu, zanim przyjaźnie do nas nastawiona urzędniczka porozumiewawczym gestem dała jej znać o zmianie. Zaczęła więc raz w tygodniu pisać listy. Wtedy znów poczułam się lepiej.
Nagle poczta przestała przychodzić. W przedostatnim liście Alice w zakamuflowany sposób poinformowała mnie, że jej mieszkanie nie jest bezpieczne, więc musiały je opuścić i ukryć się na przedmieściach jako wczasowiczki. Dlaczego nie dostawałam już korespondencji? Czy zatrzymywała ją cenzura? Na początku sierpnia pozwolono mi napisać list, który zaadresowałam do naszego pośrednika. Nie wysłano go jednak, gdyż moje pismo okazało się zbyt drobne. Zostałam za to ukarana. Tymczasowym zakazem nadawania i otrzymywania listów.
Podupadłam na zdrowiu. Ogłuchłam jak ktoś, kto nie chce dopuścić do swoich uszu prawdy. Chciałam się wydostać i dowiedzieć, co się stało. Czy mogłam coś jeszcze wskórać na Große Hamburger Straße? Być może. Lekarz więzienny poparł decyzję o zawieszeniu odbywania kary, ponieważ utrata słuchu wydała mu się konsekwencją zbyt surową dla osoby związanej z muzyką. Prokurator jednak odrzucił wniosek. Zabrano mnie do lekarza specjalisty w więzieniu dla mężczyzn w Moabicie. Tam ów dobroczyńca ludzkości poddał mnie trzykrotnie i bez znieczulenia zabiegowi wypalania kwasem torbieli w uchu środkowym. Poprosiłam strażniczkę o środek przeciwbólowy, ale ta wepchnęła mnie jedynie z powrotem do celi. Ale to nieważne. Gdyby tylko przyszedł list, nie zwracałabym uwagi na ból. Na ścianach celi żłobiłam wiersze widelcem, bo przybory piśmiennicze były zabronione. Mogłyśmy je mieć tylko podczas pisania listów. Wiersze te nazwałam „listami do getta” i uczyłam się ich na pamięć w trakcie codziennej półgodzinnej rundy na dziedzińcu więziennym.
Pewnego dnia wszystko to się skończyło. Pierwszego grudnia 1943 r. stanęłam na ulicy. Berlin leżał w gruzach. Tramwaje pokonywały tylko krótkie trasy. Rzuciłam się biegiem w stronę domu Alice. Uznałam, że portierka, nasza potajemna sojuszniczka, musi coś wiedzieć. Domu już nie było. Cały blok zniszczony. Udałam się do przyjaciół, którzy przekazywali moje listy. Gdy Alice przestała się pojawiać, podążyli jej śladem. Dowiedzieli się na przedmieściach, że zarówno ją, jak i jej siostrę zdemaskowano i aresztowano. Nieświadomych niczego właścicieli bardzo to wzburzyło. Skarżyli się, że padło na nich podejrzenie, jakoby mieli zamiar ukrywać takich ludzi. Nie wiedzieli, że to Żydzi.
Rodziców już wcześniej zabrano do Teresienstadt, przeżywaliśmy to jeszcze wszyscy razem, kiedy byłam na wolności między jednym a drugim pobytem w więzieniu. One jednak – Alice i Lotte – według wszelkiego prawdopodobieństwa trafi ły do Auschwitz. Oznajmił mi to ktoś, kto zawsze wszystko wiedział. Sięgnęłam po wielki atlas i wyszukałam Auschwitz. A więc na południu. Nadstawiałam uszu. „Radzą sobie nie najgorzej”, twierdził jeden. „Na pewno pracują w jakimś gospodarstwie”. „Od dawna nie żyją”, powiedział inny. Nie uwierzyłam. Wyobrażałam sobie często, że Alice puka do moich drzwi, by – zgodnie z naszą umową – się u mnie ukryć. Bez przerwy uciekała. Bez przerwy żyłyśmy w strachu, nawet w naszych marzeniach.
Wojna dobiegła końca. Napisałam wiele listów do organizacji zajmujących się osobami zaginionymi. Przejrzałam całe mnóstwo spisów. Wypytywałam tych, którzy wracali stamtąd, z południa. Napisałam do Tel Awiwu. Mieszkał tam jej jedyny brat, który uciekł już w 1934 r. Nie dostaliśmy odpowiedzi. Do moich drzwi nikt nie zapukał. Przepowiednia się spełniła.
Źródło: „Der Weg. Zeitschrift für Fragen des Judentums” 1946 (Jg. 1), Nr. 37, s. 5 (https://eva-siewert.de/ wp-content/uploads/2019/02/Das-Orakel-von-Eva-Siewert. pdf).
Tekst z nr 103/5-6 2023.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.