Przytulam queerową publiczność

Z KAMILEM KRAWCZYCKIM, reżyserem filmu „Słoń”, rozmawia Adam Kruk

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Pamiętam, że gdy poznaliśmy się na festiwalu w Karlovych Varach, „Słoń był prawie gotowy, a ty byłeś pełen nadziei, ale i obaw. Potem nastąpiła premiera na Nowych Horyzontach i posypały się nagrody na światowych festiwalach.

To dla mnie bardzo intensywny, ale też bardzo pozytywny czas. Wcześniej rzeczywiście byłem przejęty, bo przecież to mój pierwszy pełny metraż – projekt, nad którym pracowałem kilka lat. I weź go tu teraz nagle pokaż publiczności… Stresu nie unikniesz, nie wiesz, czego się spodziewać – bo i wiedzieć nie możesz. Obawy jednak zaczęły się rozmywać podczas Nowych Horyzontów, kiedy wszedłem na premierowy pokaz, zobaczyłem ekipę, z którą razem pracowaliśmy nad filmem, oraz widzów wchodzących specjalnie na mój fi lm. Pomyślałem: wow, sala jest pełna i pełno na niej queerowej publiczności. Wtedy odetchnąłem – od tamtej pory wszystko idzie już z górki.

Po Nowych Horyzontach, gdzie publiczność jest wyrobiona, otwarta na kino queerowe i generalnie na produkcje spoza mainstreamu, następuje festiwal w Gdyni: ultrapolski, bo pokazujący właściwie tylko polskie filmy, dość konserwatywny. I tam sukces – nagroda w sekcji mikrobudżetów. Spodziewałeś się jej?

Kompletnie nie myślałem w kategoriach konkursu, rywalizacji, nagród. Chciałem po prostu pokazać „Słonia” kolejnej publiczności – tak jak mówisz, trochę innej niż tej nowohoryzontowej. To jest specyficzny festiwal, bo przyjeżdża na niego cała branża filmowa i dla debiutanta, który przez całe życie ją obserwował – znanych reżyserów, aktorów, aktorki – i marzył, by tak jak oni robić fi lmy, to było duże przeżycie. A nagroda oczywiście bardzo mnie cieszy, bo nie jestem naiwny – wiem, jak wiele sukcesy na festiwalach dają promocyjnie, a najbardziej zależy mi na tym, by „Słonia” nieść dalej do przodu, ku następnym widzom.

Odbierając statuetkę, powiedziałeś ze sceny: „Ten fi lm ma być ≫przytulasem≪. Chciałem przytulić queerową społeczność, do której sam też należę. Ale nie tylko. Chciałem przytulić wszystkich, którzy tego potrzebują. Pomimo wszystkiego, co się teraz dzieje – damy radę i przetrwamy”.

Wiedziałem, że mamy transmisję w TVP, że reakcje mogą być różne, ale dla mnie to najbardziej naturalne sprawy pod słońcem. Powiedziałem tylko to, co jest prawdą: dla kogo zrobiłem ten fi lm, podziękowałem mojemu chłopakowi. Nie ukrywam się w życiu, nie cenzurowałem się, kręcąc fi lm, dlaczego więc miałbym to robić po jego premierze? A że leciało to w TVP na żywo, to tym bardziej czułem się zobowiązany, by uczcić naszą społeczność. Nie myślałem o tym, jak moje słowa zostaną odebrane, nie spodziewałem się, że otrzymam gromkie brawa i że popłyną tak daleko – a potem faktycznie pojawiło się sporo newsów i artykułów na ten temat. Bardzo zresztą życzliwych.

Czyżby okazywało się, że Polska jest mniej homofobicznym krajem, niż próbuje nam się wmawiać?

Chciałbym, żeby tak było, jakiś hejt jednak zawsze się znajdzie. Udzieliłem w ostatnim czasie sporo wywiadów i komentarze pod nimi bywały bardzo homofobiczne. Trochę ich poczytałem, po czym postanowiłem, że już nie będę tego robił. Więcej spotkało mnie jednak ciepłych reakcji – nawet na Podhalu, skąd pochodzę. Po Gdyni napisał do mnie nawet najbardziej znany i „klikany” w regionie portal Podhale24.pl z prośbą o materiały z filmu, bo chcieli napisać newsa o wygranej krajana. Zastanawiałem się, jaki to będzie miało skutek, bo jest on czytany i komentowany przez bardzo szeroki target. Myślałem, że taki wpis nie może przynieść nic pozytywnego. Zajrzałem tam godzinę po opublikowaniu: 10 tysięcy wyświetleń, kilkanaście komentarzy. Walczyłem, by ich nie czytać, ale w końcu zjechałem w dół i… o dziwo, zdecydowana większość była pozytywna, poza jakimś marginesem hejtu odklejonym nawet od treści artykułu.

Czyli Podhale jest z ciebie dumne! Portretując je w „Słoniu”, sięgałeś do własnych wspomnień?

Tak, choć na początku opierałem się, by osadzić tam akcję, miałem z tym problem. Może dlatego, że gdzieś tam z tyłu głowy tkwił posępny obraz polskiej wsi z innych polskich filmów i bałem się, że u mnie wyjdzie podobnie. Bo nie chciałem zakłamywać rzeczywistości i pokazywać, że wszystko jest tu cacy, ale też zależało mi, by uniknąć demonizowania prowincji. Na początku więc chciałem, by część akcji działa się w mieście – to jeszcze nie była ta historia, choć od początku była queerowa. Tylko że pisanie mi nie szło. Dopiero kiedy pewne rzeczy w sobie przepracowałem, odważyłem się osadzić Bartka – mojego bohatera – tam, gdzie sam się wychowałem, opowieść ruszyła. Dużo łatwiej mi się pisało, czerpiąc z życia mojego i moich znajomych – Podhale jest bardzo inspirującym miejscem z dużym potencjałem filmowym. Nie wykluczam, że przy kolejnych projektach będę chciał tu wracać.

Historie z prowincji zawsze opowiadają ludzie, którzy już stamtąd wyjechali. Nie tylko zresztą w Polsce osoby nieheteronormatywne, by wieść w miarę szczęśliwe życie, muszą opuścić swoje małe ojczyzny. To także jeden z motywów „Słonia”.

Interesował mnie konflikt wewnętrzny kogoś takiego jak Bartek, kto pasuje do Podhala i się tu odnajduje – bo lubi konie, lubi naturę, lubi mieszkańców. Tyle że oni nie pozwalają mu tu funkcjonować w pełni. Chciałbym, żeby wyoutowani geje mogli mieszkać na polskiej wsi i w małych miastach, żeby nie kosztowało to tyle energii, wiem jednak, że póki co nie zawsze jest to możliwe. Małe społeczności lubią ingerować w życie jednostki, która jest ich częścią, zawłaszczają je, kontrolują. Można starać się je zmieniać od wewnątrz, przejść tę drogę, ale jest to ogromnie kosztowne.

Jak było w twoim przypadku?

Opuściłem Podhale, mając 19 lat. To miał być standardowy wyjazd z domu rodzinnego na studia, jako że wtedy nie dało się studiować w Nowym Targu. Miałem plan, by wyjechać jak najdalej i nigdy nie mówić rodzicom o sobie – dziś sam się temu dziwię, ale te 14 lat temu inaczej odbierałem rzeczywistość. No ale zdarzyło się tak, że tuż przed wyjazdem zakochałem się po uszy i wylądowałem w pierwszym związku z chłopakiem. Kompletnie nieracjonalne było się wiązać, kiedy za kilka miesięcy masz wyjechać z domu i zacząć nowe życie, ale my wtedy zupełnie straciliśmy dla siebie głowy. Powiedzieliśmy o sobie wszystkim znajomym naokoło i odbiór okazał się zaskakująco pozytywny. Były oczywiście jakieś dziwne pytania i rozmowy, ale nie spotkaliśmy się z agresją czy odrzuceniem. Po kilku tygodniach okazało się jednak, że nie tylko znajomi, ale i całe miasto o nas mówi. Wtedy zaczął się hardcore, bo staliśmy się w mieście tematem numer jeden. Pewnego razu przychodzę do domu, jest późny wieczór, a rodzice czekają w moim pokoju i pytają, dlaczego wszyscy mówią, że jestem gejem. Nie mogłem skłamać. I to był trudny czas, bo wyjeżdżałem, trochę jak Dawid ze „Słonia”, w atmosferze skandalu. Zostawiałem za sobą rodziców, którzy sami musieli sobie te sprawy przepracować, i zostawiałem chłopaka. Ze względu na niego, zamiast na koniec świata, pojechałem na studia do Krakowa i co weekend przyjeżdżałem do Nowego Targu, ale szczerze nienawidziłem tam wracać. Potem jakoś się z tym miejscem pogodziłem – na co dowodem jest pewnie mój fi lm.

Czy myślisz, że dzisiejsza młodzież ma łatwiej? Z jednej strony jest większa świadomość, z drugiej „strefy wolne od LGBT”.

Myślę, że młodzi mają dziś większą wiedzę i akceptację, widzę to nawet w Nowym Targu. Homoseksualność przestała być tabu – nieustannie pojawia się w mediach, serialach na Netfliksie, w necie znajdziesz cokolwiek chcesz, także grupy wsparcia. Ale to, że od paru lat staliśmy się obiektem nagonki, jakimś politycznym mięsem armatnim, ma swoją cenę, przynosi wielu osobom cierpienie. Bo nagle każdy musi się wypowiedzieć, a jak jesteś niewyoutowany i musisz wysłuchiwać, co wszystkie ciotki, babcie i wujkowie mają na ten temat do powiedzenia, to nie zazdroszczę. Wyobrażam sobie, że dla młodych ludzi musi być to straszne. W dłuższej perspektywie jednak sądzę, że nagonka ta – wbrew intencjom – przyniesie więcej dobrego. Bo także dzięki niej faktycznie wyszliśmy ze sfery tabu i nie da nas się już tam oddelegować z powrotem. I większość społeczeństwa się na tę nagonkę nie godzi – widzimy to w sondażach, z roku na rok coraz bardziej nam przychylnym.

To też zasługa pracy organicznej, którą każdy w naszej społeczności – chcąc nie chcąc – trochę musi wykonywać. Zamiast żyć własnym życiem, stajemy się edukatorami seksualnymi czy obyczajowymi.

Pamiętam, że przechodziłem przez to, gdy wyprowadziłem się z domu i zacząłem studiować. Miałem wtedy takie podejście, że już nigdy więcej nie dam się zamknąć w szafie, mówiłem o sobie wszystkim. Ludzie reagowali pozytywnie, ale jednak byli zaciekawieni – bo te naście lat temu wciąż byliśmy traktowani jako coś egzotycznego. To prowokowało mnóstwo rozmów, na każdym spotkaniu towarzyskim ktoś nowy podchodził i dostawałem ten sam zestaw pytań: jak wyglądał twój coming out, co na to rodzice, od kiedy wiedziałeś – z tych mniej niedyskretnych. Nie obrażam się na nie, poczuwam się do tej „misji edukacyjnej”, ale to kosztuje sporo energii i rozumiem, że nie każdy ma ochotę to robić.

Twój głos wybrzmi teraz jeszcze głośniej, bo „Słoń ma szansę trafi ć do dużej publiczności. Fajnie, gdyby tak się stało, bo przecież sprawy, o których opowiadam: miłość, dojrzewanie, relacje z rodzicami, wybór własnej drogi – są w miarę uniwersalne. Ale ja, tak jak powiedziałem w Gdyni, robiłem „Słonia” głównie z myślą o queerowej publiczności, to do niej chciałem trafi ć. Nie kalkulowałem, co może się spodobać statystycznemu widzowi. Nie zastanawiałem się, czy sceny seksu nie są zbyt długie lub zbyt dosłowne dla widza hetero. Albo czy w kadrze może pojawić się lubrykant, czy to będzie już za dużo. Kompletnie mnie to nie interesowało. Stawiałem w centrum queerowego widza, czyli siebie. Siebie jako widza.

Coraz więcej queerowych produkcji przynosi jednak niezły zysk. W Stanach takie tytuły jak „Love, Simon” czy „Bros” na równych prawach konkurują z produkcjami mainstreamowymi. Czy myślisz, że twój film może być znakiem, że i my jesteśmy na to gotowi?

Emancypacji nikt z polityków już nie zatrzyma – proces ten jest trudny, ale przejść go musiał każdy kraj. Te zmiany postępują od lat, idą do nas z Zachodu, który już dawno przepracował martyrologiczne wątki geja jako ofiary i gdzie kino queerowe robi się coraz weselsze. My jeszcze je przerabiamy i myślę, że musimy to robić, dopóki nie zajdzie u nas realna zmiana społeczna. Ale wydaje mi się również, że choć zaczęliśmy dużo później, to i tak, starając się nadganiać cywilizacyjny dystans do Zachodu, przerabiamy je dużo szybciej. I to, że historie takie jak „Bros” czy „Call Me By Your Name” trafiają do szerokiej publiczności, powinno dać do myślenia także polskim producentom i dystrybutorom, którzy wciąż są dość zachowawczy. „Słoń” oczywiście z tymi dużymi tytułami nie może się mierzyć – porównałbym go raczej do amerykańskich filmów niezależnych – ale przecież nie wszystkie filmy muszą mieć kilkaset tysięcy widzów, wielkie nazwiska w obsadzie i zdobywać Oscary jak „Tajemnica Brokeback Mountain”. Skromne, osobiste produkcje też są potrzebne, bo kropla drąży skałę.

Pozytywne reprezentacje pomagają w oswajaniu się z homoseksualnością. Mnie amerykańska popkultura bardzo w tym pomogła.

Ja pamiętam, że kiedy w „Magdzie M.” pojawił się bohater gej, to przeszył mnie dreszczyk emocji – sam jeszcze nie wiedziałem o sobie wszystkiego, dopiero siebie poznawałem, a tu na ekranie zostaje to nazwane. Paraliżuje cię to, bo teraz masz kilka minut, żeby się czegoś dowiedzieć. U mnie w domu słowa „gej” czy „lesbijka” nigdy nie padły – ani w pozytywnym, ani w negatywnym kontekście. Po prostu nie było ich w słowniku. Dlatego w dzieciństwie wszystkiego dowiadywałem się z filmów, głów nie amerykańskich, bo one były najbardziej dostępne. W Nowym Targu było jedno małe kino (internet dopiero raczkował) i jednym z pierwszych filmów, które tam zobaczyłem, były „Godziny” Stephena Daldry’ego. Meryl Streep grała tam postać będącą w związku z kobietą i dla mnie to był totalny szok. Dlaczego one ze sobą mieszkają? Dlaczego śpią w jednym łóżku? A przede wszystkim: dlaczego nikt dookoła nie reaguje? Nie powiem ci dokładnie, ile miałem lat, ale już wtedy wiedziałem, że jakoś mnie to dotyczy. Stopniowo sięgałem po kolejne tytuły, aż natrafiłem na amerykańskie „Queer as Folk”, które dało mi solidną queerową edukację. (śmiech) Polskich produkcji wówczas nie było. Przypominam sobie jedynie, że spore wrażenie zrobiła na mnie „Senność” Magdaleny Piekorz – jednym z przeplatających się w filmie wątków była historia lekarza (Rafał Maćkowiak), który zakochuje się w dresiarzu (Bartosz Obuchowicz). Po latach widzę, jak odważne było to w tym 2008 r.

Zawsze jednak dostępna była pornografia…

Ja w tamtych czasach miałem raczej styczność z pornografią hetero i orientowałem się, że bardziej niż na dziewczyny, patrzyłem na kolesi. Dziś dostęp do pornografii jest jeszcze łatwiejszy, na szczęście jest też znacznie więcej reprezentacji gejowskich relacji w wersji niepornograficznej.

U ciebie sceny intymne wyszły fajnie – nie pornograficznie, ale i nie pruderyjnie. Jak nad nimi pracowałeś?

Mieliśmy na planie koordynatorki do spraw intymności: Kasię Szustow i Martę Łachacz – to na szczęście staje się dziś w produkcji filmowej standardem. Taka osoba ma przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo aktorom, którzy są bardzo narażeni na nadużycia. Dużo się słyszy skandalicznych historii z planu, więc starałem się o to szczególnie zadbać. Bo jeśli aktorzy czują się komfortowo, to nie narażamy nikogo na niepotrzebne traumy i to przekłada się na sposób, w jaki sceny intymne ostatecznie wypadną. Gdy czują się bezpiecznie, mogą skupić się na graniu, nie musząc przejmować się tym, że zaraz zostaną przekroczone jakieś granice. Wiedzą, że w każdym momencie mogą powiedzieć „nie” i mogą to powiedzieć koordynatorce – osobie, która jest tam specjalnie dla nich – a nie reżyserowi, co może być dla aktora stresujące. To bardzo ważne, by jeszcze przed włączeniem kamery przeczytać z koordynatorką scenariusz i skupić się na scenach intymnych, określić, co będzie widoczne, i razem z aktorami stworzyć choreografię tych scen.

Jak dobrałeś ze sobą aktorów, by na ekranie czuć było chemię?

Zorganizowałem spotkanie u siebie w mieszkaniu, nie było pieniędzy na większy casting. Zaprosiłem więc trzech aktorów, co do których czułem, że to może być to. I już wtedy, poznając Janka Hrynkiewicza, poczułem, że znalazłem Bartka, bo szukałem kogoś, kto w spojrzeniu miałby wrażliwość, ale i siłę – a Janek właśnie coś takiego ma. Wtedy na casting zaprosiłem też Pawła Tomaszewskiego, chciałem zobaczyć ich razem w tej konfiguracji. Dostali zadanie, by zaimprowizować pierwsze spotkanie swoich postaci, a jako że się nie znali wcześniej, to także dla nich było to pierwsze spotkanie. Wtedy Paweł zapytał, czy może Janka powąchać, i stwierdziłem, że tak bardzo pasuje to do jego postaci, do początku tej relacji, że weszło to do scenariusza. Potem jeszcze wielokrotnie się widywaliśmy, robiliśmy sporo prób, bo wiedzieliśmy, że na planie nie będzie już na nie czasu ani przestrzeni. Bardzo wiele to dało. Dzięki temu już pierwszego wspólnego dnia zdjęciowego chłopaków zobaczyłem, że faktycznie mamy tę chemię, że będzie ją czuć na ekranie.

Z Pawłem Tomaszewskim, wyoutowanym aktorem, mieliśmy wywiad w „Replice” (nr 82); producentem jest Jakub Mróz z Tongariro, które jest dystrybutorem tęczowych filmow. „Słoń jest więc queerowy nie tylko tematycznie, ale i produkcyjnie. Jak wpłynęło to na pracę na planie, który – wiadomo – bywa dość brutalnym miejscem?

Wiesz, ja całe życie chciałem robić filmy, ale w pewnym momencie z tego zrezygnowałem właśnie z powodu tego, czego nasłuchałem się o planach filmowych: jaki to maczystowski świat, jak toksyczne panują tam relacje. Później, kiedy dostałem pracę jako asystent kierowniczki produkcji, zobaczyłem, że nie musi tak być, że jest przestrzeń na inną wrażliwość. I zależało mi, by u nas też była. Ale to musi wyjść z góry: od reżysera, od producenta, od operatora – i od tego, jak my się do siebie odnosimy zależy, jak kształtują się kolejne relacje na planie. Ważne jest też, by dobierać ludzi nie tylko z uwagi na doświadczenie, ale i charakter. By się zastanowić, czy będą do siebie pasować vibe’em, czy będą chcieli grać do tej samej bramki, czy czują temat i potrzebę, by wspólnie opowiedzieć tę historię. Stąd rzeczywiście pojawiło się w ekipie sporo queerowych osób i pewnie to również wpłynęło na bardzo rodzinną atmosferę, która wytworzyła się na planie. Podczas zdjęć wszyscy się przytulaliśmy, przychodziliśmy na plan szczęśliwi – fi lm miał być więc nie tylko „przytulasem” dla widza, ale też okazał się nim i dla nas.  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.