Rectodus Society

Rectodus Society, USA 2011, wyk. C. Cummings, P. London, A. Wirthmore

 

Cody Cummings mat. pras.

 

Od dłuższego już czasu sporo się mówi o kryzysie męskości. Próby zdefiniowania problemu i znalezienia na niego jakiegoś antidotum podejmuje też kino. Z jednej strony więc powstają coraz to nowe superprodukcje o herosach i supermenach – mają one podtrzymywać etos tradycyjnych męskich cnót. Z drugiej – otwarcie owe tradycyjne wzorce się krytykuje, wykazując, że nie pasują do dzisiejszych realiów. Są przyczyną frustracji, agresji, nawet patologii społecznych.

Za bary z tą tematyką wzięli się także twórcy filmu „Rectodus Society”, zrealizowanego w modnej obecnie konwencji „mockumentary” (fałszywego dokumentu – czy tak naprawdę fałszywego w tym wypadku?; wrażenie autentyczności wzmacnia fakt, że w czołówce brakuje nazwiska reżysera). Niby więc podglądamy grupę znerwicowanych mężczyzn podczas sesji teraupetycznej. Wszyscy ci panowie mają problemy z własną tożsamością, nie potrafią też stworzyć udanego związku. Muszą odgrywać – zarówno przed swoimi kobietami, jak i przed kumplami – niezłomnych macho. Drżą, by nikt nie odkrył, że tak naprawdę siedzi w nich mały, zalękniony i przerażony światem chłopiec.

Najciekawiej wypada pierwsza część filmu, w której poznajemy historie poszczególnych bohaterów: postawnych, ubranych w markowe ciuchy, ostrzyżonych wedle najnowszych mód i z pozoru emanujących pewnością siebie oraz życiowym sukcesem. Patrzymy na ich rozpacz, na ich łzy, obserwujemy, jak balansują na skraju załamania nerwowego. Uspokajająco i tonizująco zarazem wpływa na swoich pacjentów terapeuta przemawiający głębokim, ciepłym głosem Cody’ego Cummingsa, który sprawia wrażenie, jakby wszystkie kryzysy męskości miał dawno za sobą. Widzowie docenią również poczucie humoru twórców wkładających w usta Cummingsa przechwałkę, że leczyli się u niego m.in. Ricky Martin i Tom Cruise.

Część druga, w której oglądamy praktyczne metody radzenia sobie z problemami, tchnie już pewną monotonią prowadzącą do nazbyt prostego i jednoznacznego happy endu. Bohaterowie zaczynają akceptować to, co próbowali z siebie wyprzeć. Padają wręcz deklaracje, że wreszcie dobrze się z tym czują. Z pseudodokumentu film staje się więc reklamówką tytułowego „Rectodus Society” (czy istniejącego naprawdę, ktoś to wie?). Zresztą, materiały propagandowe pojawiają się w filmie także wcześniej.

Szczęśliwe zakończenie cokolwiek osłabia społeczną wymowę dzieła, nie powinno jednak wprowadzać nas w stan błogości i uśpienia. Jak pokazały chociażby wydarzenia na warszawskich ulicach 11 listopada, wciąż jest wielu niepogodzonych ze sobą, destrukcyjnych i autodestrukcyjnych mężczyzn wrzeszczących o naszą pomoc. Nie pozostawajmy głusi na ich wołania. Bowiem pod twardym pancerzem każdego z tych histeryków kryje się miękkie jądro.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.