Reżyserzy geje, wyjdźcie z szafy

Z DAWIDEM NICKELEM, reżyserem nagrodzonego na festiwalu w Gdyni filmu „Ostatni komers”, wyoutowanym gejem, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Jak poprawnie wymawia się twoje nazwisko?

„Nikel”, to „c” jest nieme.

Idealnie z punktu widzenia międzynarodowej kariery. W moim nazwisku też jest zbitka spółgłosek „c” i „k” – żaden cudzoziemiec nie potrafi jej poprawnie wymówić. Spotkaliśmy się dzisiaj, żeby porozmawiać o twoim pełnometrażowym debiucie, filmie „Ostatni komers”, który zdobył podczas ubiegłorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych główną nagrodę Konkursu Filmów Mikrobudżetowych, a w maju ma trafić do kin. Skoro zaczęliśmy od kwestii praktycznych, to wytłumacz, proszę, co to są „filmy mikrobudżetowe”.

„Mikrobudżety” to program Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej dla młodych twórców. Musisz zrobić fi lm za 700 tysięcy złotych. Masz narzuconą z góry Telewizję Polską jako koproducenta, który wykłada 10 procent budżetu. Jest też parę innych ograniczeń.

Twój film opowiada o bardzo młodych ludziach, w wieku 15-18 lat, mieszkających w niedużym mieście. Jest lato, upał, zbliża się koniec rok szkolnego – stąd w tytule ów „komers”, czyli impreza na zakończenie gimnazjum. Mamy parę nastolatków, która musi się zmierzyć z problemem niechcianej ciąży, ale mamy też Tomka, który zakochuje się w rosłym Kubie, chłopaku swojej siostry. Sam pochodzisz z Kędzierzyna- Koźla, także niedużego, 60-tysięcznego miasta, położonego między Gliwicami a Opolem. Jak ci się tam dorastało?

Było dobrze. Nie mam traumatycznych doświadczeń, co w jakiejś mierze zawdzięczam mojej starszej o rok siostrze. To bardzo konkretna dziewczyna, która zadawała się z bardzo konkretnymi chłopakami. Od początku przejawiałem różne cechy stereotypowano uznawane za gejowskie – np. miałem bardzo dużo koleżanek i nie znosiłem wuefu – ale jak tylko ktoś powiedział, że jestem „pedałem”, to moja siostra donosiła o tym swoim kolegom i oni już wymierzali sprawiedliwość.

Tym niemniej, dorastanie w małym mieście jako gej wiąże się z poczuciem wyobcowania. Gdy byłem nastolatkiem, czyli na początku XXI wieku, nie było jeszcze Grindra, ale było już Fellow, Gay Romeo… Bardzo głęboko wchodziłem więc w świat Internetu. Chciałem mieć, tak jak moje koleżanki, chłopaków, pierwsze miłości, seks… I tego wszystkiego szukałem w Internecie, bo wokół mnie żadnych innych jawnych gejów nie widziałem. Było wtedy dwóch Dawidów – jeden towarzyski, lubiany, z dużym gronem znajomych i drugi Dawid, samotny w sieci. (śmiech)

Zresztą, wtedy sam do siebie byłem nastawiony homofobicznie. Pamiętam, że poszedłem z przyjaciółką na „Tajemnicę Brokeback Mountain” i po seansie „hejtowałem” przed nią to, że bohaterowie uprawiają seks. Nawet nie potrafi ę dzisiaj powiedzieć, dlaczego tak się zachowałem, co próbowałem zademonstrować. Zwłaszcza, że sam swój pierwszy raz przeżyłem, dzięki Internetowi właśnie, bardzo szybko, w wieku 15 lat. On był zresztą dużo starszy ode mnie, miał coś koło trzydziestki i w ogóle mi się nie podobał. Ale że wszyscy dookoła gadali o pierwszych pocałunkach i pierwszych macankach, to i ja chciałem to mieć wreszcie za sobą.

Czyli przypadek Tomka i jego skrytej fascynacji erotycznej Kubą to także twoja historia?

Tak. Zakochałem się w koledze, który był chłopakiem mojej przyjaciółki. Szykowaliśmy się na ten komers i pomyślałem, że skoro moi znajomi potrafi ą zbliżyć się do drugiej osoby i mieć jakieś związki, to może problem tkwi we mnie. Postanowiłem, że muszę wreszcie zrobić pierwszy krok.

To nie było epokowe wydarzenie w moim życiu, o którym myślałbym potem codziennie. Ale przypomniałem sobie ten epizod, gdy zaczynałem pisać scenariusz. Początkowo zresztą to miała być krótkometrażówka, skupiona właśnie na wątku gejowskim. Chciałem ją zrobić w Studiu Munka w ramach programu „30 minut”, zostałem jednak dwukrotnie odrzucony. Dopiero kiedy pojawiła się szansa na realizację pełnego metrażu, dopisałem inne wątki – ten z niechcianą ciążą wziąłem zresztą z książki Anny Cieplak „Ma być czysto”. Chciałem zrobić portret zbiorowy, pokazać złożone problemy społeczności, o której opowiadam, stworzyć atlas nastolatków z małego miasta.

TVP nie miała nic przeciwko wątkowi gejowskiemu?

Nie, nie miała żadnych obiekcji ani na etapie scenariusza, ani podczas kolaudacji. Chcieli jedynie, żebym skrócił sceny tańca, których faktycznie jest w filmie trochę. (śmiech)

Z Kędzierzyna-Koźla trafiłeś do szkoły filmowej w Katowicach, na wydział produkcji.

Wiedziałem, że chcę coś robić w filmie, choć nie potrafiłem tego nazwać. Jako nastolatek interesowałem się, oczywiście, wyłącznie kinem hollywoodzkim. Nie znałem się na europejskich reżyserach. Dopiero przygotowując się do szkoły filmowej, dowiedziałem się o nich czegoś więcej. W trzeciej klasie liceum przeczytałem artykuł, że jest taki kierunek jak produkcja filmowa. Pomyślałem, że to właśnie coś dla mnie, skoro lubię się w fi lm bawić, bo kręciłem różne dziwne rzeczy z przyjaciółmi. I dopiero gdzieś w połowie katowickich studiów stwierdziłem, że nie chcę zajmować się produkcją, chcę robić własne filmy.

Jak wspominasz studia? Jak wspominasz Katowice?

Przenosiny z Kędzierzyna do Katowic to był wielki skok pod każdym względem, także gejowskim. Zacząłem poznawać nowych ludzi, otwierać się przed nimi. Wreszcie też przestała mnie nękać zmora wuefu.

Nie mieliście w szkole filmowej wuefu?

Mieliśmy. Ale wybrałem siłownię, pochodziłem 50 minut na bieżni i do domu.

Lata mijają, a wuef wciąż jest traumą dla kolejnych pokoleń gejów. Sam go wspominam jako największy koszmar podstawówki i liceum.

W każdym razie Katowice były dla mnie przełomem. Nagle poznałem chłopaka, którym się zauroczyłem, i to poznałem go nie przez Internet, a na meczu siatkówki gejowskiej! Nareszcie te dwie moje osobowości z Kędzierzyna-Koźla się połączyły. (śmiech)

Ale jeśli chodzi o kwestie zawodowe, to przeżyłem rozczarowanie. Przede wszystkim istniał ostry podział na kierunki artystyczne – reżyseria, operatorka… – i techniczne, czyli właśnie organizacja produkcji. „Artyści” nie chcieli się z nami bratać, uważali nas za tych gorszych, którzy ewentualnie mogą im rachunki policzyć. Ja zaś chodziłem na plany zdjęciowe etiud studenckich i uważałem, że pomysły tych przyszłych reżyserów są średnie, a ich osobowość też mnie nie powala. Nie było tam dla mnie nic interesującego. Odszedłem więc od towarzystwa szkolnego, zacząłem pracować w Rondzie Sztuki, czyli galerii Akademii Sztuk Pięknych. Akurat Katowice starały się wtedy o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, zacząłem więc działać przy różnych inicjatywach, które były z tym związane. Poznałem wielu ciekawych ludzi i na pewno byłem jedną z tych osób, które tworzyły kulturę w Katowicach.

A jednak z Katowic przeniosłeś się do Warszawy.

Powoli kończyły się studia, wiedziałem, że muszę zahaczyć się o coś filmowego w Warszawie i może za dwa lata pójść na reżyserię do Łodzi. Taki miałem plan. Myślałem, u kogo chciałbym się uczyć robienia filmów, i była tylko jedna reżyserka, która mnie wtedy interesowała. Małgorzata Szumowska. Zachwyciłem się jej „33 scenami z życia”, potem przyszło „W imię…”. To było dla mnie kino międzynarodowe, mogące się równać z filmami zagranicznymi, które oglądam. Napisałem do Szumowskiej list. Odręczny. Że chciałbym z nią zrobić fi lm. Odezwała się do mnie mejlowo po jakichś trzech miesiącach. Zaproponowała spotkanie w Warszawie. Akurat przygotowywała się do realizacji „Body/Ciało”. Powiedziała, że weźmie mnie na asystenta, jeśli znajdę jej aktorkę do filmu. Ja już wtedy siedziałem na Instagramie i tam właśnie znalazłem Justynę Suwałę. Ona zagrała jedną z głównych ról w „Body/Ciało”, a ja zostałem asystentem Szumy.

Byłem zafascynowany nią, operatorem Michałem Englertem, całą materią robienia filmu. Na planie miałem mnóstwo roboty, przeżywałem wielki stres. Tu masz przyprowadzić aktora, on się spóźnia minutę, więc drugi reżyser na ciebie krzyczy, że to twoja wina i że przez ciebie fi lm nie powstanie… To był naprawdę hardcorowy poligon. Ale miałem duże wsparcie w Gośce i Michale. Bardzo mnie polubili, byli dla mnie bardzo serdeczni, chodziliśmy po zdjęciach na wino i kolację. Zaprzyjaźniliśmy się.

Potem jeszcze pracowałeś z Szumowską przy kolejnym jej filmie, „Twarzy”.

Owszem. Stanąłem zresztą wtedy przed dylematem. Złożyłem papiery do łódzkiej Filmówki na reżyserię, ale druga tura zdjęć do „Twarzy” odbywała się wtedy, kiedy były egzaminy. Musiałem wybrać – zdjęcia albo egzaminy. Stwierdziłem, że wolę robić fi lm z Gośką, a nie na następne pięć lat utknąć w kolejnej szkole i kolejnym mieście. Ostatecznie dostałem się w Warszawie do Szkoły Wajdy i tam skończyłem roczny kurs reżyserii.

Nie wiedziałem, że maczałeś też palce w „Grindrze”. Przypomnijmy – to był głośny parę lat temu spektakl według sztuki i w reżyserii aktora, Piotra Trojana, dzisiaj znanego dzięki, także nagrodzonej w Gdyni, roli Tomasza Komendy w filmie „25 lat niewinności”. Sporo się swego czasu mówiło o tym, że z „Grindra” ma powstać film.

Piotra Trojana poznałem, gdy z Szumą szukaliśmy aktora do „Twarzy” i poszliśmy na „Grindra”. Zakumplowałem się z nim i uznałem, że „Grindr” to jest fajny pomysł na debiut reżyserski. Zapytałem Piotra, co sądzi o tym, żebyśmy razem ten fi lm zrobili: „Ja mam doświadczenie z planów filmowych, ty masz doświadczenie w pracy z aktorami”. On się na to zgodził. Zaczęliśmy się spotykać, pracować nad scenariuszem, wtedy poznałem też Martę Habior, która potem została producentką „Ostatniego komersu”. Z różnych jednak powodów „Grindr” nie powstał. Mnie zresztą z perspektywy czasu wydaje się, że pomysł był w założeniu nazbyt konserwatywny. Największym atutem tej opowieści było to, że bohater umawia się z chłopakami przez tytułową aplikację, wchodzimy więc do kolejnych mieszkań i poznajemy różne sposoby bycia gejem w Polsce. Tylko że w scenariuszu musieliśmy jakoś tego bohatera zbudować i w sumie wynikało z naszego tekstu, że nie znajdzie on sensu życia, dopóki się nie ustatkuje z jednym chłopakiem. Nie wiem, może jeszcze kiedyś uda się do tego „Grindra” wrócić. Pamiętam, że pewien ekspert z PISF-u, który oceniał scenariusz, uznał sceny „grupówek” za „świat egzotycznych doznań”. Nie wiem, o jakiej egzotyce myślał, bo akcja działa się w Warszawie. (śmiech)

Coś to polskie kino LGBTQ nie może się wykluć.

Ale powstaje „Lubiewo”, robi to Paweł Maślona. Powstaje fi lm o akcji Hiacynt, to z kolei wziął na warsztat Piotr Domalewski. Łukasz Ronduda kręci film o Danielu Rycharskim. Hm… Hetero robią filmy o gejach. Bo nie ma wyoutowanych gejów-reżyserów. Są za to wyoutowane lesbijki – Kasia Adamik i Olga Chajdas. Ale, czekaj, mój kolega, Kamil Krawczycki, złożył super gejowski projekt do „Mikrobudżetów” i też dostał kasę, latem wchodzi na plan. Ja natomiast chciałbym rozwinąć w kolejnym filmie wątek relacji między chłopakami, powiązać to z kwestią toksycznej męskości i odkrywaniem swojej tożsamości seksualnej w homofobicznym środowisku. Na razie piszę scenariusz. W każdym razie jestem i chcę być nadal wyoutowanym gejem, nie chcę wracać do szafy. Uważam, że to jest moja siła. Chcę być też reżyserem, o którym ludzie LGBT+ wiedzą, że on ich reprezentuje w kinie.

Właśnie. Nie wspomnieliśmy jeszcze o twojej dokumentalnej krótkometrażowce, „Filipka”, z niebinarnym bohaterem.

Filipka to mój przyjaciel. Mieszkam z nim. Filip jest osobą queerową, lubi np. do pracy chodzić w sukience, zawsze go to bawiło, że ludzi tak to szokuje. No i postanowił wziąć udział w Konkursie Piosenki Przegiętej w Katowicach. Ten fi lm miał być w sumie dokumentacją jego występu, przeznaczoną raczej do archiwum domowego. Ale poznałem rodziców Filipa, okazało się, że są różne napięcia między nimi a nim. Jest z czego zbudować fi lm, który pokazujemy głównie w obiegu galeryjnym.

Katowice, Warszawa, masz też ambicje, by wyjść ze swoimi filmami dalej w świat. Ale, powiedz, czy wracasz często do Kędzierzyna? Jak tam teraz wygląda życie gejowskie?

Wracam. O dziwo, jest tam na Grindrze parę osób. Głównie ludzie młodzi. Coś się dzieje. Wyoutowałem się też w Kędzierzynie w gazecie lokalnej przy okazji rozmowy o sukcesie „Ostatniego komersu”. Było, na piątej stronie! Powiem ci, że trochę się potem przestraszyłem. Tego, że będzie post na Facebooku, a pod nim wyleje się hejt. Zrobi się gównoburza, moi rodzice będą musieli czytać komentarze, że syn pedał etc. O dziwo, nie pojawił się ani jeden komentarz negatywny. Same lajki od znajomych z podstawówki, z gimnazjum, serduszka, buziaczki… Moja mama pracuje w Carrefourze, tam także jej pogratulowali. A nawet przyszła do niej koleżanka z działu wędliny i powiedziała, że jest lesbijką.

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.