Róże dla Safony

O Safonie, o Sofii Parnok, o Jeanette Winterson, o Annie Kowalskiej i Marii Dąbrowskiej, a także o sobie samej i o swojej partnerce mówi RENATA LIS, autorka książki „Lesbos”. Rozmowa MARTY KONARZEWSKIEJ

 

„Nie wybiera się swych tematów, one się narzucają” – pisała pani o Buninie, o Flaubercie, te kobiety z „Lesbos” późno do pani przyszły.

To raczej powrót, zatoczyłam koło. Wróciłam do tematów, które odłożyłam kilkanaście lat temu, ale dzisiaj jestem już kimś innym, więc to powrót po spirali, na innym poziomie. Myślałam, że będę badaczką literatury, co było pomyłką i długo mnie blokowało, aż całkiem zrezygnowałam z pisania. Kiedy po latach odkryłam swoją formę, razem z nią przyszły inne tematy. Flaubert był jak drzwi do pisarstwa. Bunin – drzwi do Rosji. A Safona? To trochę drzwi do mnie samej. Po dwóch książkach o pisarzach mężczyznach poczułam potrzebę napisania o kobietach. Coś we mnie się tego domagało i nie zamierzało ze mną dyskutować. Stąd wzięła się Safona – postać archetypiczna dla twórczości kobiet w porównywalnym stopniu co Flaubert dla twórczości mężczyzn.

Jeszcze raz panią zacytuję. „W dzieciństwie lubiłam bawić się pryzmatami ze szkła, które przynosił mi z pracy ojciec” – między innymi tak wpisuje się pani w „Lesbos”. I jedną z bohaterek, tę pierwszą, Sofię Parnok, też jakby przyniósł pani ojciec?

Ta historia z profesorem Ryszardem Przybylskim, którą opowiadam na początku „Lesbos”, jest prawdziwa. On nigdy nie był ojcem w sensie patriarchalnym, był takim ojcem-matką, człowiekiem bardzo dobrym emocjonalnie jak Iwaszkiewicz. Pewnego wieczoru podeszłam do półki z rosyjskimi książkami, które podarował mi przed śmiercią. Wyjęłam z niej tomik wierszy, do którego nigdy wcześniej nie zajrzałam. Były w nim piękne safickie wiersze nieznanej mi poetki Sofii Parnok; brzmiały czysto i wyraźnie. Poczułam się tak, jakby mówiła wprost do mnie, to było silne wrażenie. Zaczęłam szukać o niej informacji w internecie i tak odkryłam „rosyjską Safonę”. W Polsce niemal nikt o niej nie słyszał, a jeśli już, to tylko w kontekście romansu z Mariną Cwietajewą, który był epizodem. Nikt nie wie, kim była Sofia jako autonomiczna osoba, nie ma po polsku jej wierszy. To odkrycie wywróciło mi książkę o Safonie do góry nogami. Zaczęłam ją pisać nie tylko od nowa, ale też zupełnie inaczej. Kameralnie, intymnie. I zrozumiałam, że do Safony można dotrzeć tylko pośrednio – poprzez inne kobiety, które tak jak Parnok podjęły jej pieśń. Nie mówię tu o zwykłych nawiązaniach do Safony, których w literaturze europejskiej jest oczywiście mnóstwo, a i w polskiej kilka się znajdzie. Aby podjąć pieśń Safony, trzeba jeszcze być kobietą, kochać kobietę i mieć do Safo coś więcej niż czysto literacki interes. Oprócz Sofii w „Lesbos” pojawia się więc Anna Kowalska, partnerka Marii Dąbrowskiej i autorka powieści „Safona”, a także Jeanette Winterson z jej oryginalną Safo z powieści „Sztuka i kłamstwa” i z cudownej miniatury „Poetyka seksu”. Kowalska trochę z obowiązku, bo to chyba jedyny taki przypadek w Polsce. Winterson – bo dwadzieścia lat temu bardzo ją lubiłam i napisałam o niej kilka tekstów. Odpowiadało mi to, że wszystkie moje „bohaterki” mogłam pokazać w dojrzałym wieku, przeważnie około pięćdziesiątki. W kulturze, zwłaszcza w filmie, sporo jest postaci młodych dziewczyn, które kochają dziewczyny. To łatwe, bo młodość jest fotogeniczna, a odbiorca, w razie gdyby tonął, zawsze może chwycić się brzytwy w postaci stereotypu o eksperymentach wieku dojrzewania, po których nabiera się rozumu i wychodzi za mąż. Kochających się dorosłych kobiet jest w kulturze o wiele mniej, bo taki obraz trudniej zbagatelizować i odbiorca musiałby przyjąć do wiadomości, że to na poważnie. U mnie musi. Poza tym – i to jest dla mnie najważniejsze – chodziło mi przede wszystkim o język, jakim o życiu tych kobiet opowiem, a mniej o to, które to będą. Czułam potrzebę zbudowania ze słów terytorium wolności, wyznaczenia przestrzeni, w której o miłości kobiet można mówić po ludzku, z dala od tej narodowo-katolickiej aberracji umysłowej i moralnej, która leje się z telewizora, sieci i gazet, i pewnie też z ambon, ale tego akurat nie doświadczam. W Polsce stało się coś strasznego, nastąpiła głęboka zapaść człowieczeństwa w odniesieniu do mniejszości, wydane zostało odgórne przyzwolenie na nienawiść i przemoc, a co więcej zaczęto nam wmawiać, że właśnie to jest demokracja. Pod tym względem Polska weszła na ścieżkę rosyjską, która prowadzi do obozów w Czeczenii. Moja książka miała być miejscem, gdzie można swobodnie oddychać, miała umożliwić przetrwanie i przechować ten inny język przez czas zarazy. Z drugiej strony nie napisałam jej też językiem ruchu LGBT. Bardzo uważałam na słowa, chciałam, żeby były moje, to znaczy, żebym to ja je wybierała, a nie one mnie.

Ani rozprawa to, ani powieść. Poetycka, a jednak biografia. I coś zmysłowego w pani języku. Tematy, wątki, wszystko się rozrasta, chce się powiedzieć, jak dzika róża, bo tyle tam róż.

Piszę prozę, przy trzeciej książce widzę to już wyraźnie. Tylko, że to jest taka dziwna proza, która żywi się cudzym życiem i literaturą. Mam niezrozumiałą awersję do fikcji, nie lubię czytać zmyślonych historii dla nich samych, nie interesują mnie, i sama też wolę tkać z tego, co jest. Korzystam więc z nauki o literaturze, ale jej nie uprawiam. Róż w „Lesbos” jest dużo nie ze względów sentymentalnych, tylko dlatego, że najbardziej rozpowszechniony symbol saficki to właśnie biała róża. Ona zresztą pochodzi z jednej z pieśni Safo. Moja książka miała nawet nosić tytuł „Białe róże dla Safony”, ale okazało się, że biała róża ma teraz w Polsce inne obowiązki. Tkam tekst fragmentami, na wszystkich poziomach – fragmentami są cztery główne części „Lesbos”, z których każda obraca się wokół innej postaci („bohaterką” czwartej jest wyspa Safony), ale każda z tych części też zbudowana jest z fragmentów, te zaś mają swoje odcienie i temperaturę. To moja ulubiona forma, a w tej książce uzasadnia ją dodatkowo fragmentaryczność samej Safony, która istnieje w postaci setek papirusowych strzępów. Safona jest jak archipelag i moja „Lesbos” też taka jest.

Sporo tam passusów utrzymanych w tonie zachwytu. Panią zachwycają bohaterki, o których pani pisze?

Sofia Parnok rzeczywiście mnie urzekła – pięćdziesięciolatka ze swoją miłością do innej pięćdziesięciolatki w stalinowskiej Rosji, jej odważne i piękne wiersze miłosne, ale też to, że potrafiła żyć po swojemu, że miała odwagę wymyślić się od podstaw. Winterson to taka stara miłość, co nie rdzewieje, a ponadto wciąż potrafi mnie rozbawić. Odkryłam też po latach, że wzięłam od niej więcej niż myślałam. Najmniej bliska jest mi Anna Kowalska. Jest w nią wpisane całe nieszczęście naszej kultury, jej połowiczność, niespełnienie, beznadziejność. Nikt nie lubi patrzeć w takie lustro.

Mówiąc o pisaniu biografii, powiedziała pani: „Śmieszy mnie przekonanie, że jakiekolwiek życie, nawet swoje własne, da się opowiedzieć w sposób obiektywny. Przecież każda taka opowieść jest kreacją”.

Na pewno istnieją jakieś fakty, choć ich faktyczność często okazuje się iluzoryczna lub niekompletna. Jednak biografia to nie „fakty”, tylko sens, znaczenie, a coś takiego w przyrodzie nie występuje. Zawsze jest ktoś, kto opowiada, i to właśnie opowiadacz konstruuje sens. Dobiera „fakty”, układa je, oświetla. Każdy to robi, nawet najbardziej naiwna i prosta osoba, kiedy opowiada o swoim życiu. Dlatego nie ukrywam, że to ja opowiadam o życiu Flauberta, Bunina czy Sofii Parnok. To ja przeczytałam dostępne dokumenty biograficzne i ja wybrałam z nich to, co mnie wydało się ważne; to ja ułożyłam opowieść, korzystając ze swojej wyobraźni i wrażliwości. Gdyby zrobił to ktoś inny, ta opowieść byłaby inna, choć szczegóły by się zgadzały. Jednocześnie nigdy nie zmyślam, staram się oddzielać swoje przypuszczenia i wyobrażenia od tego, co przeczytałam w źródłach.

I sama się w pani „Lesbos” różnorako wplata, wpisuje.

„Lesbos” jest taka, jaka musiała być – tylko tyle wiem. Nie jestem mądrzejsza od własnej książki. Mam nadzieję, że dowiem się od ludzi, co napisałam, bardzo na to liczę. Ale przyznaję – tkałam „Lesbos” tak, żeby jak najwięcej nici się przeplatało, a jedną z tych nici chyba jestem ja.

W kilku miejscach dodaje pani jeszcze jedną bohaterkę. Kogoś, kto pani towarzyszy.

Ona istnieje w książce tak, jak od dwudziestu dwóch lat istnieje w moim życiu, organicznie wrośnięta w jedno i drugie. Istnieje tak jak ja – jest mówiącym „ty”, ja jestem mówiącym „ja”. To moja partnerka. Zawdzięczam jej tyle, że nie mogłam umieścić jej w „Podziękowaniach” tak jak inne osoby. Dlatego zadedykowałam jej „Lesbos”.

Zaczyna się cała opowieść od Ojca, ale na końcu jest Matka, po bohaterkach – Safonach i samej Safonie wyłania się ona, czyli Lesbos.

Dla mnie ta książka, kiedy ją pisałam, wydawała się mieć strukturę kolistą. Najbardziej by mi się podobało, gdyby po skończonej lekturze czytelnik przeczytał ją całą jeszcze raz. Wtedy mógłby dostrzec wszystkie przeploty. Poza tym do Safony chyba nie da się dotrzeć i tam pozostać. Żeby istniała Safo, trzeba wciąż kochać i śpiewać.

A gdy pisze pani o uchodźcach to się robi specyficznie polityczne.

Nie mogłam pojechać na Lesbos i udawać, że nie wiem, co się tam teraz dzieje. Uchodźcy stali się częścią historii wyspy, a przez to częścią historii Safony. Znajomi znajomych skontaktowali mnie z dziewczyną z Polski, która była wtedy wolontariuszką w obozie Moria, i spotkałam się z nią w Mitylenie. Potwornie rani mnie ten zadowolony z siebie narodowy egoizm, który pozwala mówić: „Nie przyjmiemy uchodźców, bo to obniży komfort naszego życia”. Ja od tego umieram. Nie chodzi mi o konkretne rozwiązania, ale o tę postawę, o ten stosunek do człowieka, o ograniczenie zasad etycznych do własnego plemienia. Za tym stoi uniwersalny wzór wykluczenia i eksterminacji, który w każdej chwili może obrócić się przeciwko każdemu z nas. Chociaż w tym, co piszę o uchodźcach na Lesbos, idę nawet jeszcze dalej, dalej niż sięga polityka – w stronę nieuleczalnej bezdomności nieszczęścia.

Pani czyniła poszukiwania na wszystkie strony świata do tej książki – co panią najbardziej uwiodło, a czego pani nie lubi?

Oprócz Sofii Parnok, najbardziej urzekł mnie obraz Hildy Doolittle, kiedy w 1922 roku przypłynęła na wytęsknioną Lesbos razem z matką i kochanką, i tak była tym przejęta, że nie odważyła się postawić na wyspie stopy, odpłynęła tego samego wieczora. Nie lubię śliniących się dziadów, których kręcą „lesbijki”. Zrobiłam wiele, żeby nie mieli z mojej książki wielkiego pożytku.

Ale ≪literaturze jest potrzebny „lesbijski” seks≫?

Sądzę, że by się przydał, bylibyśmy od tego bogatsi. Wszyscy. Bo to byłby też wkład w uniwersalną kulturę. Z tym że ja – za Winterson – piszę o niedoborze „lesbijskiego” seksu w literaturze rozumianej jako sztuka i rozmyślnie wpisanej w tradycję, dialogującej z nią, w pewien sposób wysokiej, choć nie wyklucza to przecież artystycznej odwagi ani bezczelności. Winterson z jej skonsumowaną w prozie miłością do angielskiego modernizmu, czy Adrienne Rich z nagrodą prezydenta Stanów Zjednoczonych za całokształt (której nie przyjęła) to dobre przykłady; w swoim kraju każda z nich należy do mainstreamu. W Polsce jest z tym fatalnie. Rosjanie mają przynajmniej Sofię Parnok, jedną jedyną, ale za to jaką! Ona się urodziła w 1885 roku, przetrwała rewolucję i wojnę domową, żyła w państwie Stalina. Maria Dąbrowska była od niej o cztery lata młodsza, Anna Kowalska – o osiemnaście, a nie zdobyły się nawet na promil tego, co zrobiła ze swoim życiem Sofia. Obawiam się, że tak już zostanie na zawsze, nad Polską wyraźnie ciąży jakaś klątwa.

A dlaczego pani umieszcza lesbijkę w cudzysłowie?

Nie chciałabym, żeby ktokolwiek poczuł się tym urażony, bo ja nikomu swojego poglądu nie narzucam, on się odnosi tylko do mnie. Nie przeszkadza mi, jeśli kobieta określa się jako „lesbijka”, ale ja sama tej nazwy nie akceptuję, uważam ją za wykluczającą i przejściową. Użyteczną jedynie „operacyjnie” – do czasu zrównania praw. Ten cudzysłów to element mojej językowej autonomii. Ja zresztą w ogóle mam problem z takimi tożsamościowymi określeniami – nie umiem powiedzieć o sobie, że „jestem Polką” albo że „jestem pisarką”. Od razu czuję się złapana w jakąś pułapkę, unieruchomiona, chce mi się robić głupie miny i uciekać.

Właściwie to nieprawda z tą matką na końcu. Bo na końcu – jest pani…

Pani to powiedziała.

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.