
Jeśli można nazwać „Dni bez końca” powieścią gejowską, to nietypową. Połowa XIX w., narratorem jest młody Irlandczyk Thomas McNulty, który emigruje do Ameryki. Nie ma nic poza obdartymi ciuchami i jest głodny. Poznaje Johna Cole’a będącego w podobnej sytuacji i cóż, zakochują się w sobie. Bez wielkich uniesień, bez wielkich słów („A potem ruchaliśmy się cichutko, żeby nikt nie słyszał”). Znajdują specyficzną robotę: mają założyć sukienki i jako „damy” zabawiać kowbojów tańcem i śpiewaniem w jednej z prowincjonalnych mordowni. Idzie im nadspodziewanie dobrze. Potem zaciągają się do wojska, uczestniczą w wielu walkach z Indianami (dziś powiedzielibyśmy: rdzennymi Amerykanami) oraz w wojnie secesyjnej. Żołnierskie perypetie Thomasa i Johna to większa część powieści. Sebastian Barry pisze z surową prostotą korespondującą z losami bohaterów. Ich dozgonna miłość jest oczywistością. Thomas uważa, że John jest najpiękniejszym facetem na świecie i kropka. Z czasem chętniej będzie wskakiwał w sukienki również poza sceną, z czasem zaczną stanowić trzyosobową rodzinę… Z kim? Sami przeczytajcie. „Dni bez końca” znalazły się w 10-tce najlepszych powieści 2017 r. według magazynu „Time”. Autor zadedykował ją swemu homoseksualnemu synowi; w wywiadach mówił, że radził się go przy opisywaniu „magii gejowskiego życia”. (Piotr Klimek)
Tekst z nr 77 / 1-2 2019.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble