Oryginalny „THE L WORD” (2004-2009) miał swoje wady, ale i tak stał się kultowym serialem lesbijskim. Dla mnie był wręcz doświadczeniem formacyjnym. Natomiast sequel „The L Word. Generation Q” mimo porządnego zaktualizowania – rozczarował. Tekst: Anna Maria Łozińska
Zapinane na zamek etui, a wewnątrz zestaw płyt CD opisanych markerem „ The L Word” ze ściągniętymi z sieci odcinkami serialu przez tę jedną niehetero koleżankę, która potrafiła obsługiwać torrenty: oto świecki Graal, który lesbijki w Polsce przekazywały sobie pospiesznie na licealnych korytarzach. Ostra, głośna czołówka z perspektywy czasu wydaje się kiczowata i zabawna, ale w 2004 r. miała wymiar niemalże emancypacyjny.
Do serialu o grupie queerowych kobiet, przyjaciółek, które mieszkają obok siebie w Los Angeles i mają różne perypetie, podchodziłam trzy razy. Po raz pierwszy, jako ok. 12-latka podpatrywałam, co się dzieje na ekranie komputera przez ramię mojej starszej siostry, która właśnie wtedy odkrywała swoją tożsamość. Pamiętam tę aurę tajemniczości, czegoś zakazanego, co mnie ekscytowało, choć nie potrafi łam tego wtedy oczywiście nazwać. Później już, z dużo większą świadomością i wiedzą o sobie, obejrzałam serial w czasach liceum, jednocześnie śledząc jego recepcję na forum Kobiety-Kobietom. Nadal nie potrafi łam powiedzieć, kim jestem, ale wyraźnie wiedziałam, że mam ochotę patrzeć na ten wycinek świata, który nie był pokazywany nigdzie indziej w telewizji. Najświeższy rewatch miałam w okresie pandemii, czyli jako 30-letnia wyoutowana lesbijka. Byłam ciekawa mojego odbioru tej produkcji w czasie, kiedy każdy z serwisów streamingowych oferował już produkcje z lesbijskimi wątkami, postaciami, kontekstami. Miałam też wystarczająco dużo wolnego czasu, żeby wypełnić go sześcioma sezonami lesbijskiej dramy. Krzywiłam się przy niektórych tekstach, niektóre wątki źle się zestarzały, ale serial zdecydowanie oceniłam jako kultowe świadectwo czasu i ważny tekst kultury wpisujący się w lesbijskie kontinnum.
Dostałyśmy wycinek z życia lesbijek, które mają swoją zaprzyjaźnioną kawiarnię, chodzą na wielkie imprezy skierowane do niehetero kobiet, starają się o dziecko, uczęszczają na terapię dla par, robią kariery i uprawiają seks w ogrodowym basenie na oczach sąsiadów. Chciało się być w tym świecie, który jednocześnie był tak odległy i tak bliski. Przy czym mam tu na myśli odległość nie geograficzną, a klasową i finansową. Większość bohaterek była po prostu bardzo bogata, mieszkały więc w swoich pięknych domach z basenami i w kwestiach kariery mierzyły się z problemami typowymi dla bogatych ludzi. Nawet Shane, która teoretycznie żyła na marginesie tego finansowego uprzywilejowania i pracowała jako fryzjerka, prowadziła dość wystawne życie – było ją stać na zorganizowanie hucznego wesela w Kanadzie. Bohaterki miały (oceniane z tamtej perspektywy) ogromne możliwości obcowania z kulturą przeznaczoną dla nich: w serialu pokazywane były lesbijskie koncerty, imprezy, spotkania. Ich niezliczone okazje do poznawania innych dziewczyn, flirtowania i randkowania budziły zazdrość, szczególnie gdy dla nas największą okazją do poznania innej lesbijki było forum Kobiety-Kobietom czy Inna Strona. Były jednak też te wszystkie elementy tożsamościowe, które dotykały naszych czułych punktów: problemy z wyoutowaniem się (Dana panikująca, jak to wpłynie na jej karierę), zazdrość o byłą dziewczynę, udawanie przed rodzicami ukochanej, że jest się jej przyjaciółką (pamiętacie Shane ubraną w sukienkę podczas poznawania rodziców Carmen?), a przede wszystkim ten rodzaj pożądania, którego odzwierciedlenie w kulturze było nam zachłannie potrzebne. Tego „ The L Word” nie szczędził. Mogłyśmy rozsmakować się w całym kalejdoskopie scen seksu, w różnych konfiguracjach, ze strap-onem i bez, na romantycznie i na śmiesznie, w odwecie i w złości, seks dobry, seks słaby i taki na pożegnanie. Zbliżenia erotyczne były też często tematem rozmów bohaterek. Przyznaję, że ten element serialu uważam za najbardziej rewolucyjny. W tamtych czasach (serial leciał w latach 2004-2009), gdy lesbijski seks nie istniał w przestrzeni kultury, showrunnerka Ilene Chaiken podsunęła nam mnóstwo motywów związanych z erotyką, nierzadko bardzo progresywnych. Sceny łóżkowe dotyczyły dysforii płciowej, pierwszego razu z osobą tej samej płci, przemocy, konsesualnego przekraczania granic. Liczba scen seksu znajdowała odbicie w mnożących się wątkach na forum Kobiety-Kobietom, gdzie prowadzono szczegółowe dochodzenia dotyczące orientacji grających w serialu aktorek. Chciałyśmy patrzeć na rozczochrane włosy Shane, której spojrzenie wystarczyło, żeby każda z nas dosłownie się przed nią rozebrała. Pamiętam krążące w środowisku les powiedzenie „albo chcesz być Shane, albo chcesz być z Shane”. Wreszcie miałyśmy swoją graczkę.
„ The L Word” to po prostu serial o pięknych osobach, które ze sobą sypiają, zdradzają się, a potem odnajdują szczęście u boku tej jedynej, czego symbolem była wisząca w mieszkaniu Alice tablica z rozpiską „która z którą” – ale to był nasz serial, nasze rozstania i powroty i nasz seks, wreszcie! Bywało mrocznie (cały wątek Jenny), ciężko i zabawnie, często tandetnie (pluszowy słonecznik Alice), nierzadko wykluczająco (dziś mówi się o sekwencjach transfobicznych, braku zróżnicowania rasowego czy klasowego, uproszczeniach), ale poruszane tematy były precedensem w przestrzeni publicznej (warto wspomnieć także o gościnnych występach takich postaci, jak choćby Gloria Steinem).
I mamy koniec 2019 r., na chwilę przed pandemicznym zamknięciem, gdy serial wrócił na ekrany w nowej odsłonie: „ The L Word. Generation Q”. Szumnie zapowiadany podtytuł „Pokolenie Q” pozwalał podejrzewać, że dekadę później będziemy już w zupełnie innym miejscu, jeśli chodzi o reprezentację nieheteronormatywnych kobiet. Istotnie, wśród odświeżonej ekipy mamy postać niebinarnej Finley, transpłciowego Micah, Mirabel z niepełnosprawnością, a pierwszy odcinek zaczyna się od sceny intensywnego orgazmu latynoski Sophie, do którego doprowadza ją pochodząca z Iranu narzeczona Dani (przy okazji brudząc sobie palce krwią menstruacyjną). Apetyt zostaje dosłownie rozbudzony, a potencjał jest duży. Szybko jednak okazuje się, że twórczynie serial przesadziły z chęcią odmłodzenia formuły. W efekcie trzy kolejne sezony „ The L Word. Generation Q” (2019-2022) to coś pomiędzy teledyskiem a zlepkiem filmików z TikToka. Trudne problemy, jak staranie się o dziecko przez trans chłopaka i dziewczynę z niepełnosprawnością, ciekawe dylematy, jak wchodzenie w poliamoryczną relację z obecną partnerką i jej byłą, przedstawienia, których tak bardzo brakuje nam w kulturze, potraktowane zostały na chybcika. Słuchamy sztucznych dialogów, wygłaszanych w nierealnie pięknych wnętrzach, które wyglądają jak scenografia do instagramowych reklam, patrzymy na 30-sekundową scenę rozstania, by zaraz po niej widzka dostała kilka bardzo kolorowych przebitek z plenerów LA, a potem hop!, i bohaterka, której związek dopiero co się skończył, już poznaje nowy obiekt miłości. Samej zdarzało mi się żartować, że lesbijki nie znoszą próżni, ale oglądając te nowe odcinki, miałam ochotę napisać błagalną wiadomość do scenarzystek, żeby pozwoliły przeżywać postaciom stratę lub jakiekolwiek inne emocje dłużej niż jedną scenę. Mimo zawrotnego tempa nie zabrakło miejsca dla boleśnie sentymentalnej sceny oświadczyn podczas jedzenia frytek przez Bette i Tinę. Informację o ich ślubie przyjęłam z lekkim skrzywieniem, choć po obejrzeniu finałowego odcinka przyznaję rację mojej partnerce, że wszystkie potrzebowałyśmy tego szczęśliwego zakończenia, któremu wtóruje coś w rodzaju spełnienia. Oto najbardziej burzliwa para serialu wreszcie znajduje ukojenie w swoich ramionach (każda osobno przerobiła problemy, o czym dowiadujemy się podczas absurdalnej sceny w zamrażalni), a więc pozostaje wierzyć, że stworzą bezpieczną relację.
Oryginalny „ The L Word” pozostaje wyjątkowy, przede wszystkim jako produkt i świadectwo epoki, a także jako serial, w którym wszystkie główne postacie to kobiety niehetero. Do „Generation Q” raczej za następne 10 lat nie wrócę i zdaje się, że również dla dzisiejszych queerowych nastolatków ten serial nie jest kultową pozycją.
Tekst z nr 104/7-8 2023.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.