Tekst: Piotr Sobolczyk
Poprzedni Sylwester, jeszcze z Marcinem, był okropny – już ledwo rozmawialiśmy, myślałem, że spędzimy go osobno i nic nie zaplanowałem, potem gwałtowne szukanie, co jeszcze zostało i w dodatku taniego, żeby Marcin mógł; otóż godzinne ciągi szortów (krótkometrażówek) zostały w małym kinie studyjnym w lokalizacji nieatrakcyjnej, ale z Sylwestrem nie wiadomo, czy lepiej raczej, czy gorzej, spędzić go na kiepskiej imprezie, czy samemu w domu, wmawiając sobie „to taki sam dzień w roku, jak wszystkie inne i gówno mnie obchodzi, że inni wmawiają mu inną wagę”. Z tego Sylwestra pamiętam w punktach: 1) że mało rozmawialiśmy ze sobą i atmosfera była sztywna, bariera; 2) że w trakcie przerwy między kolejnymi paczkami szortów, urozmaicanej jedzeniem jakichś krakersów, Marcin krytycznie spojrzał z góry na moją głowę w owym słabym a zimnym świetle zdychającej jarzeniówki przychodniowej i wymówił wróżbę noworoczną „ja się w ogóle dziwię, czemu ty nie farbujesz regularnie tych włosów” (wiadomo których, lecz nazywanie ich jest tabu), na co ja, odruchowo i w ogólnym rozżaleniu i myśli „to tyle właśnie mamy sobie do powiedzenia”, syknąłem „spierdalaj!”, co jeśli uznać, że było wróżbą noworoczną, to półtora miesiąca później zostało w znacznie taktowniejszy sposób przeze mnie powtórzone; 3) że kino ogłosiło konkurs, wrzucaliśmy jakieś papierki do puszki i losowano, Marcina nie wyciągnięto a mnie tak, parę lat wcześniej, gdy nam obu źle się wiodło, w innym kinie, wszyscy dostali „nagrody”, tyle że jedni DVD, a my z Marcinem jakieś prospekty z muzeum, a teraz moja wygrana DVD wpisała się w ogólniejszą tendencję „Piotr wygrywa” (granty, dofinansowania książek, finansowania spektakli) i podejrzewam, że Marcin tak to odczuł i mnie zaraz było żal, że nie on wygrał, jeden z ostatnich tego typu odruchów; 4) że nawet nie próbowaliśmy dzwonić ni łapać taksówki, tylko pobiegliśmy koło 4 albo 3 na autobus nocny, pełny, gwarny, my milczący, u mnie zawinęliśmy się każdy w swoją kołdrę i ani razu nie przytuliliśmy.
Rok później Sylwestra spędzałem ze Štěpánem, który mieszkał i studiował w Polsce, ale na przerwę świąteczną wyjechał do rodzinnej Opavy. Spośród kilku wariantów zwyciężyło Brno z wizytą w Ołomuńcu w Nowy Rok, a więc taki raczej pod moją ciekawość zwiedzacza, bo Štěpán w Brnie chyba składał papiery na studia i czegoś szukał w jakichś archiwach (pewnie korzeni genealogicznych, bo ma taką pasję), ostatecznie zaś wybrał Uniwersytet w Ołomuńcu. Od jakiegoś już czasu próbowałem tłumaczyć Štěpánowi, że obsadził sobie Polskę w roli chłopca do bicia czy kozła ofi arnego do projekcji, niby to że Polacy są chamscy, wulgarni, brudni urbanistycznie, nie twierdzę, że to wyssane z brudnego palca, ale rysowała się tam niebezpieczna opozycja czystych i uporządkowanych Niemiec, a Czechy niby podobnie – akurat parę miesięcy wcześniej zwiedzałem Monachium po drodze do Innsbrucka i tuż przed wejściem na stare miasto, zaraz po opuszczeniu tramwaju, ujrzałem fontannę pełną papierków i kosz na śmieci, dookoła którego walał się nieregularny wieniec z torebek po hamburgerach, no ale rozumiem, można tłumaczyć, że Bawaria, a do tego zaczynał się Octoberfest. (Z Innsbrucka via Berlin poleciałem do Sztokholmu, gdzie z Warszawy doleciał Štěpán. Kiedy już mieliśmy wracać, to znaczy lecieć do Gdańska, przydarzyły się dwie historie, problematyzujące obraz czystych porządnych krajów vs. Polska. Staliśmy w ogromnej kolejce do busa na lotnisko na Stockholm Central. Automatyczne drzwi wpuszczały po pięć osób, te ładowały swoje torby do bagażnika i siadały, wtedy puszczano kolejne. Nam udało się wejść do autobusu, już siedzimy, prawie pełno, ale jeszcze dopuścili kilka osób. Ostatni facet ulokował swoją torbę, gdy kierowca zorientował się, że nie ma już miejsca siedzącego. A jechać na stojąco – przestępstwo. W Polsce też niby, a ludzie jeżdżą. Zamknął więc drzwi przed nosem temu facetowi, który zaczął krzyczeć, że bagaż, że stop, ale kierowca odjechał. Štěpán nie mógł w to uwierzyć. Że w kraju, gdzie takie prawa LGBTQ człowieka. Na lotnisku Skavsta byliśmy na tyle wcześnie, że zjedliśmy jakiś obiad, nadaliśmy bagaże i wciąż było dużo czasu, więc poszliśmy na spacer po okolicznym lesie. Nagle patrzę, w igliwiu butelka po piwie. Wołam Štěpána i mam swój moment hybris, wygłaszam morał, że nie tylko Polska, że wszędzie… Lecz dociekliwy Štěpán odwrócił butelkę i ukazało nam się polskie logo).
Jeszcze w Ostravie, jak Štěpán mnie przywitał na dworcu, a do pociągu do Brna zostało parę chwil, chciałem zjeść obiad. Hlavní nádraží w Ostravie jest poza centrum (w centrum jest Svinov), w okolicy tylko jezdnie czy autostrady i rudery, ale trafi ła się jakaś knajpa. Štěpán aż ją sfotografował, bo robi zdjęcia miejscom i obiektom kuriozalnym. W środku panowie przy piwie i gryzący dym (żaden z nas nie pali), bo w Czechach nie ma zakazu. O dziwo dostałem zupełnie przyzwoite pieczarki w cieście, na świeżym oleju, nietłuste, z ziemniakami i to za grosze. W Brnie byliśmy po zmierzchu, ale przed porą herbaty, więc od razu wsiedliśmy w autobus do pensjonatu, który Štěpán znalazł. Bo to kawałek, okolice kampusu, dzielnica willowa. W autobusie ewidentnie pijany facet. Na którymś przystanku zapragnął wysiąść, nawet doszedł do drzwi (kierowca chyba łaskawie zaczekał chwilę dłużej), ale jak dał krok na chodnik, a nie było oblodzenia, choć było chłodno, to się wywalił na podłoże i natychmiast z wrażenia rzygnął. Ktoś z przechodniów podszedł, więc kierowca ruszył. Zostawiliśmy torby i wróciliśmy do centrum, udaliśmy się do herbaciarni, których nigdzie w Czechach nie brakuje, była może 19, mijaliśmy grupę nawalonych i głośnych nastolatków. W herbaciarni siedzieli może Arabowie, a może Romowie, którzy dość dziwnie na nas zerkali. Nie wiem, czy nie dlatego, że brali nas (obu) za Polaków, Štěpán wszak mówi biegle jak mało kto, czy jednak, wbrew teoriom, że w Czechach homofobia jest mniejsza, bo ludzie są obojętni i nic ich nie obchodzi, obchodziło. Północ wśród tłumów spędzaliśmy na zamku, obok nas grupa nastolatków w dresach, pijąca i wrzeszcząca. Štěpán wcześniej nic nie mówił, tylko się czerwienił (a ma bladą karnację, to od razu widać). Teraz mruknął:
– Oni chyba uważają się za wilki. – Już po północy schodziliśmy z tłumem ku miastu, zachowania, no, przewidywalne, poza tym ludzie rzucający przedmioty na ziemię, Štěpán westchnął: – Czesi to jednak chamy. Mieszkam daleko stąd, to nie widzę i wyidealizowałem sobie. A to nic się nie różni od Polski. – Nic nie powiedziałem. (Przypomniało mi się tylko jak ja, cham z Polski, byłem tydzień w Oslo w związku z wykładami, Knut, mój gospodarz, odebrał mnie, dał kartę na transport publiczny, spotkaliśmy się jednak parę dni później, bo wyjeżdżał do rodziców w Stavanger.
Pytam go: – Knucie, słuchaj, jak wsiadam do tramwaju, to ja jeden przykładam tę kartę do czytnika, żeby mi pobrało. Może wszyscy się ze mnie śmieją, że nie jestem cywilizowany, wiesz, to jak z tymi wymyślnymi kiblami, że nie wiesz, jak wodę spuścić. A po prostu po przestąpieniu tramwaju jakiś dekoder ci sczytuje z karty automatycznie i tyle.
– Nie, no skąd – odparł Knut. – Mówiłem ci, że Norwegowie to po prostu chamy i tyle. – Do tej pory zastanawiam się, na czym polegał dowcip).
Kolejnym punktem programu była wizyta w (jedynym) gejowskim klubie w Brnie. Brniemy przez wertepy, pół miasta rozkopane, ja wywód etymologiczny snuję, wywodząc, że czeskie „hudba” (muzyka) może mieć związek z polskim dialektalnym „gędźba”, bo mijaliśmy filharmonię, a Štěpán fascynuje się językoznawstwem, ja zaś mam nieskończoną potrzebę budzenia zachwytów. Dochodzimy do dzielni willowej, mapy netowe prowadzą. Rząd domków.
– To możliwe, że to tu?
– Czekaj – mówię. – Tam jacyś określeni chłopcy w ogródku się kręcą. To może być to. – I było. Klub „U Richarda”. W piwnicy. Na górze Richard pewnie mieszka. Zapłaciliśmy wstęp, dostaliśmy numerki i kupon na coś do picia, impreza w toku, wnet wzbudziliśmy sensację podług modelu „świeże mięso” i „my się tu wszyscy znamy” (kiedyś w Sopocie jako 20-latek tak wparowałem do znajomych w klubie i wszyscy znaki dawali mnie oraz sobie, z kim też to on wyjdzie, otóż sam, choć mnie śledzili, nocowałem w Gdyni u kogoś, kto nie mógł ze mną przyjść, bo był znany w towarzystwie, a to by doniosło, no ale nic z grubsza z tego nie wynikło). Ale też, moim nieskromnym zdaniem, dlatego, że obaj po prostu liczyliśmy się do wąskiego grona najatrakcyjniejszych w lokalu (i pomijam milczeniem impertynenckie tezy, że po 30. po prostu z zasady nie można być atrakcyjnym). Gdzie są ci Czesi z pornosów?! Młody chłopak tulił się do swojego odbicia w lustrze, z nim tańczył, nie chciał nikogo widzieć, choć chciał być widziany. Wszystko to znam. Nagle ogłoszono losowanie i Štěpán znienacka oznajmia mi, że wygrał wielki bon, bodaj największy. (Ja od razu coś, że to dobra wróżba na cały rok i że Jowisz będzie w Pannie, jego znaku). A nie pije! Lecz szkoda zmarnować, więc pił. Ze mną. Wypróbował wszystkie drinki, o których dotąd tylko słyszał, a wciąż zostawała nadwyżka. Więc postawił drinka facetowi na stołku obok siebie, po 40. i nieciekawemu. Ja tam wiem, że z takimi altruizmami trzeba ostrożnie. Facet zainteresował się natychmiast, owszem, lecz mną. Nie pierwszy raz mną przy nim, zawsze podejrzewam, że Štěpán wtedy myśli, że to niesprawiedliwe, bo to o n jest młody, więc automatycznie…; ale nie zostało to nigdy skonsultowane. Gadał coś do Štěpána, żeby tłumaczył. Štěpán się uchyla.
– No co on mówi?! – dopytuję. Tamten uśmiech mi posyła.
– Nic… On bredzi… Pijany… Ja mówię mu, że jesteś wykładowcą… A on mówi, żebyś go skontaktował z fabryką krówek, on cukierki do Czech sprowadzał będzie…
– Co?! – Tamten coś gada. Štěpán odmówił przetłumaczenia. Zaszumiało nam we łbach, a też od faceta się odczepić chcieliśmy, więc wyrwałem Štěpána na parkiet (Štěpán chciał powiedzieć jeszcze panu „na shledanou”, ale go pociągnąłem). Obaj w butach zimowych, trepach. Ale skakaliśmy jak źrebaki, pijani, więc wyluzowani, sami na parkiecie, cały klub się gapił, a my się tylko śmialiśmy i wydurnialiśmy…
Wracaliśmy dwoma nocnymi z przesiadką przy dworcu. Przy starym mieście – śmieci, watahy, rzygi, sikający na ulicy. Štěpán tak długo brał prysznic, że zasnąłem.
Super był ten Sylwester.
Tekst z nr 72/3-4 2018.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.