Jeśli festyn, to w Schönebergu

W tym roku pogoda nie dopisała, przyszło tylko 200 tysięcy osób – mówi organizator miejskiego festynu LGBT, który od 23 lat odbywa się w Berlinie. Byłem, widziałem, polecam

 

Foto: Mariusz Kurc

 

Zgadnijcie, o jakie miejsce najczęściej pytają nas turyści geje czy turystki lesbijki, którzy przybywają do Berlina po raz pierwszy? – pyta Philip Ibrahim, dyrektor berlińskiego hotelu Mercure. Wahamy się. My, czyli trojka polskich dziennikarzy – Magda Dropek z queer.pl, Teresa Tuleja z „National Geographic Travel” oraz ja, reprezentujący „Replikę” – jesteśmy tu na zaproszenie Niemieckiej Centrali Turystyki, która, jak widać, dba o klientelę LGBT (dzięki!).

Może powiem „Schwules Museum”, muzeum historii LGBT działające w Berlinie od 30 lat? Albo popiszę się nazwą jakiegoś klubu gejowskiego? Berghain? Tom’s Bar? Hafen? Jednak postanawiam milczeć, Magda i Teresa też. W końcu Philip uśmiecha się i mówi: Oczywiście, że o Bramę Brandenburską! Turyści geje/turystki lesbijki to są przede wszystkim… turyści. Robią to samo, co inni. Dopiero w drugiej kolejności szukają jakichś miejsc związanych bezpośrednio z LGBT.

Różowa poduszka w hotelu

Philip jest dużym, pogodnym facetem. Na powitanie rzuca kilka polskich słów i dodaje, że jego dziewczyna jest Polką. Potem jeszcze dorzuci, że ma tatę Niemca, a mamę – Etiopkę. 5 lat temu wpadł na pomysł projektu „Pink Pillow”. To zestaw zasad przyjaznych klienteli LGBT, który łączy dziś ponad 60 berlińskich hoteli. Że goście są traktowani z szacunkiem i godnością niezależnie od rasy, pochodzenia, orientacji seksualnej, tożsamości płciowej, obywatelstwa, religii, niepełnosprawności czy wieku, że dany hotel aktywnie wspiera berlińską społeczność LGBT, że tworzy przyjazną atmosferę akceptacji w stosunku do własnego personelu oraz że oferuje informacje na temat berlińskiej „sceny” LGBT. Proste? Proste. Tablica z zasadami „Pink Pillow” musi wisieć w hotelu należącym do projektu w widocznym miejscu. W Mercure u Philipa oraz w Novotelu, w którym spaliśmy – sprawdziłem w hotelowym lobby, wisiały.

Philip dodaje od siebie dobrą radę: „Nie zakładać z góry”. Dwóch 40-letnich angielskich dżentelmenów w garniturach to niekoniecznie tylko wspólnicy prowadzący razem firmę, którym bez pytania należy dać pokój z osobnymi łóżkami. Może i prowadzą razem firmę, ale oprócz tego mogą być małżeństwem. A dwóch hiszpańskich studentów z flagami tęczowymi zatkniętymi w plecakach to niekoniecznie para gejów, którym bez pytania należy dać pokój z łożem małżeńskim. Bo może i są gejami, ale czy na pewno parą? Nie zakładać z góry, grzecznie zapytać, jakie łóżka/pokoje sobie życzą.

Pytam Philipa, jak to się stało, że on, heteryk, zaangażował się w działalność na rzecz LGBT. Śmiejąc się, odpowiada: Zawsze to pytanie musi paść, zawsze! A dlaczego nie? Ja po prostu jestem zainteresowany tym, by do mojego hotelu przyjeżdżało jak najwięcej gości. Mój zastępca w Pink Pillow też jest hetero i co rusz biorą nas za parę.

W październiku Philip przyjeżdża do Warszawy, opowiedzieć o „Pink Pillow” polskim menadżerom holeli.

Twój nauczyciel jest homo? Cool!

Brama Brandenburska, aleja Unter den Linden, budynek Reichstagu, słynna wieża telewizyjna na Alexanderplatz, futurystyczny Plac Poczdamski itd. – jako „zwykły” turysta (gej) to wszystko mam już zaliczone. Dlatego gdy pojawia się możliwość weekendu w Berlinie, początkowo myślę: może pojechać na Paradę Równości? Jeszcze na niej w Berlinie nie byłem. Jurek Szczęsny, doradca Klubu Parlamentarnego Zielonych ds. Polityki Antydyskryminacyjnej i Spraw Społecznych w Bundestagu i berlińczyk od lat, odradza mi ten pomysł: Parada w Berlinie jest super, ale wiesz, o co chodzi, wszystko jak w Warszawie, tylko 10 razy większe. Mniej jest tylko jednego – policji. Przyjedź lepiej tydzień wcześniej, wtedy jest bardzo fajny festyn miejski LGBT. Takiej imprezy w Polsce nie ma. I jeszcze długo nie będzie – myślę ze smutkiem, gdy jestem już po wizycie na StadtFest. Nie chcę być czarnowidzem, ale obawiam się, że mogę nie dożyć.

Miejski festyn LGBT w okolicach Nollendorfplatz (dzielnica: Schoneberg) to ok. 350 stoisk rozstawionych na kilku ulicach. W tym roku pogoda nie dopisała, przyszło więc tylko 200 tysięcy ludzi. Gdyby dopisała, byłoby 300 lub więcej – mowi Detlef Hilderbrand. On i Dieter Schneider to dwaj głowni organizatorzy całości. Obaj w wieku wczesnoemerytalnym. Uśmiechnięci, energiczni.

Stoiska są wszelakie. Organizacje LGBT, w tym m.in. te działające na rzecz niepełnosprawnych osob LGBT, firmy działające stricte na rynku LGBT, a także wielkie firmy, dla których LGBT jest istotnym segmentem rynku – a więc np. berlińskie linie lotnicze (reklamowane przez takich przystojniaków, że spędziłem przy ich stoisku z poł godziny) albo Deutsche Bank. Kilka stoisk wspólnot religijnych. Sporo stoisk knajpianych i fastfoodowych – interes się kręci. Dalej – w polskich warunkach to kompletna egzotyka: stoiska najważniejszych partii – a więc jadąc od lewej strony niemieckiej sceny politycznej: Die Linke, Zieloni, SPD, FDP oraz CDU. Do tego jeszcze stoisko amerykańskich Demokratów (można było sobie zrobić zdjęcie z tekturowym prezydentem Obamą na tle tęczy) oraz stoisko tęczowego Izraela. Jest klub fitness „Hard Candy”, który wypromowała Madonna, są stoiska butików z rożnymi gadżetami, w tym jeden poświęcony wyłącznie gadżetom tęczowym. Są wreszcie stoiska klubów. Oraz ciuchy – w tym ciuchy dla wielbicieli fetyszy – różnorakie akcesoria skórzane, ogromne kalosze, seksowne czerwone majtki z rozporkiem zarówno z przodu, jak i z tyłu, nie mówiąc już o milionach peruk, boa, szpilek, jockstrapów i czego tylko fetyszowa dusza zapragnie. Są też stoiska instytucji życia publicznego – służby zdrowia (profi laktyka HIV), policji. Oraz szkoły! „Twój nauczyciel jest homo? Cool!” – czytam hasło stoiska wyoutowanych nauczycieli.

No, i sami ludzie! Stajemy sobie z Magdą i Teresą i po prostu obserwujemy przesuwającą się przed oczami masę – starsi panowie za rączkę, obok drag queen rodem z jakiegoś Star Trek, za chwilę grupa nastolatków. Niepełnosprawni na wózkach z tęczowymi nitkami w kołach, skórzaki w średnim wieku w czarnych kamizelkach na gołych torsach. Miśki, hipsterzy, butch, femme. Dwie dwuipółmetrowe drag queens na mega koturnach. Przez chwilę patrzę w gorę prosto im w twarz – i konstatuję, że muszą mieć koło 70-tki. Puszczają do mnie oko, ja do nich też. Nikt nikomu nie wadzi, wszyscy się lubią. Widzę nieziemskiego przystojniaka w peruce afro. Ukradkiem próbuję cyknąć mu fotkę, zauważa to i wdzięcznie pozuje. Widzę też mnóstwo obejmujących się par hetero – prawie tyle samo, co gejowskich czy lesbijskich.

Gdzie są pijani?

Piwo leje się hektolitrami i… nikt nie jest pijany. Żadnych burd, żadnego choćby zataczania się. Detlef Hilderbrand chwali się, że według policji Stadtfest to jedna z najbezpieczniejszych imprez w Berlinie. Policji rzeczywiście nie widzę – nie licząc stoiska policji.

Pytam organizatorów o genezę imprezy. Okazuje się, że wszystko wzięło się właśnie z bezpieczeństwa, a raczej jego braku. Otóż, w Schonebergu, dzielnicy słynącej z otwartości, „dzielnicy gejowskiej” (według szacunków jakieś 20-30% mieszkańców to osoby LGBT) – te dwadzieścia kilka lat temu dochodziło do aktów przemocy motywowanych homofobią. Chuligani zasadzali się na osoby wychodzące z klubów czy knajp. Inicjatywa położenia kresu takim „praktykom” wyszła od samych właścicieli lokali. Stwierdzili, że wspólnota się wzmocni i zjednoczy przeciwko prześladowcom, jeśli się pozna. Np. przez wspólną zabawę, biesiadowanie. I to najzwyczajniej w świecie zadziałało. W Polsce, myślę, nie ma na to szans, bo nie ma jeszcze choćby zaczątka czegoś, co można by nazwać oazą otwartości, dzielnicą czy ulicą „gejowską”. A może się mylę? Może warszawski pl. Zbawiciela ze słynną tęczą jest takim zaczątkiem? Zobaczymy.

Wieczorem na domówce u znajomego pytam o niedawną debatę w niemieckim Bundestagu na temat małżeństw jednopłciowych (Polityka na gejowskiej imprezie? Owszem, nie widzę znudzonych min, gdy rzucam temat). Tłumaczą mi, że CDU (dość konserwatywni chrześcijańscy demokraci kierowani przez Angelę Merkel) nie ma już argumentów przeciw i tylko próbują przeciągnąć sprawę. A my na to: przecież Zieloni złożyli pierwszy projekt ustawy legalizujący małżeństwa jednopłciowe w 1990 r.! Ile czasu CDU potrzebuje do namysłu? 25 lat nie wystarczy? – mówi mi nowo poznany Uwe. Wszyscy przyznają, że jeszcze parę lat – i będą małżeństwa jednopłciowe w Niemczech.

Poznaję też przystojnego Marka, który zna kilka słów po polsku i z dumą powtarza bezbłędnie „chrząszcz!”. Dzielę się z nim spostrzeżeniem, które mam za każdym razem, gdy jestem w Berlinie: że mężczyźni tu są jacyś tacy ładniejsi niż u nas. Tak sądzisz? Szymon, Czarek, Jasiek – trzej moi ostatni faceci byli Polakami. OK – to rzeczywiście podnosi mnie na duchu. To już wiem, skąd ten „chrząszcz”. Mark przyznaje, że był wiele razy w Polsce. Polska nie jest dla niego dzikim wschodem. Mówi nawet, że słowo „Warszawa” brzmi zmysłowo – fajniej niż „Warschau”.

Mnie zaś Berlin kojarzy się z oddechem świeżego powietrza, z wolnością bycia sobą. I z budkami z kiełbaskami Curry Wurst – jedna z nich jest „nasza” – spójrzcie na fotkę.

Następnego dnia lecę jeszcze do Bruno’s – mojego ulubionego sklepu gejowskiego, w którym czuję się jak Alicja w krainie czarów – a potem z powrotem do Polski. Do następnego razu!

 

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chłopcy z dworca Zoo

Chłopcy z dworca Zoo (Die Jungs vom Bahnhof Zoo), reż. R. von Praunheim; Niemcy 2011, dystr. Tongariro; premiera: sierpień 2012

 

mat. pras.

 

Legendarny niemiecki reżyser Rosa von Praunheim nakręcił dokument o prostytucji młodych mężczyzn na słynnym dworcu ZOO w Berlinie. Pokazał nie tylko skalę (niemałą) tego zjawiska, ale także przemiany, jakim podlegało ono od lat 60. XX-ego wieku do dziś. W filmie występują nie tylko mężczyźni, którzy świadczyli (lub nadal świadczą) usługi seksualne innym mężczyznom, ale także druga strona transakcji – klienci. Śledzimy mechanizm wchodzenia chłopców na ścieżkę prostytucji (rozbite lub patologiczne rodziny, wykorzystywanie seksualne w dzieciństwie czy też po prostu bieda). Głos ma również „trzecia” strona – pracownicy socjalni i organizacje pozarządowe starający się walczyć ze skutkami zjawiska: rozdawanie prezerwatyw, bezpłatne badania czy też doraźna pomoc przy zaczynaniu życia „od nowa”.

Najsilniejsze wrażenie wywiera chyba Ionel, młodziak z wioski w Rumunii, gdzie panuje patriarchat i ostra homofobia, ale gdzie jednocześnie większość chłopców jeździ do Berlina dorobić sobie homoseksualną prostytucją.

„Chłopcy z dworca Zoo” to fi lm brutalnie szczery; nie dla nadwrażliwych. Rozmiar nieszczęścia i patologii, z jakimi muszą sobie radzić bohaterowie, może być przytłaczający. Jednocześnie trudno się od „Chłopców…” oderwać – von Praunheim pokazuje podziemny świat, który istnieje na wyciągnięcie ręki. I daje sporo do myślenia – zwłaszcza sytej, leniwej i zadowolonej z siebie części społeczeństwa. (MCh)  

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

SPIS TREŚCI #68

„Replika” – dwumiesięcznik społeczno-kulturalny LGBTQ, numer 68 (lipiec/sierpień 2017)

replika_68_okladka

Na okładce:

Cztery aktywistki LGBT, lesbijki: Julia Maciocha (prezeska Wolontariatu Równości, organizatorka tegorocznej Parady Równości), Mirka Makuchowska (wiceprezeska Kampanii Przeciw Homofobii), Aleksandra Muzińska (członkini zarządu w Miłość Nie Wyklucza) oraz Marta Konarzewska, nasza redakcyjna koleżanka, publicystka, scenarzystka.

W środku numeru – debata tych czterech aktywistek o tym, dlaczego nie ma lesbijek w życiu publicznym.

W ciągu ostatnich lat nastąpił istotny postęp, jeśli chodzi o widoczność gejów w przestrzeni publicznej. Gej ma już dla przeciętnego Polaka konkretną twarz – Roberta Biedronia, Michała Piróga, Tomasza Raczka, Tomasza Jacykówa, Jacka Poniedziałka i innych. Nie ma natomiast nadal „polskiej Ellen DeGeneres”.

Z czego wynika taka sytuacja? Jak można jej zaradzić? Co ruch LGBT może zrobić, by pojawiła się polska Ellen i by lesbijki zyskały widoczność w życiu publicznym?

Julia, Mirka, Ola i Marta nie tylko odpowiadają na te pytania, ale swe odpowiedzi okraszają wieloma przykładami i anegdotami z własnego doświadczenia jako lesbijek i działaczek. Ich spostrzeżenia, szczególnie o tym, jak faceci funkcjonują w życiu publicznym, to po prostu kopalnia genderowej wiedzy w praktyce.

 

Prezent dla prenumeratorów/ek

Dla prenumeratorów/ek kod do obejrzenia za darmo filmu „Mężczyzna do wynajęcia” na outfilm.pl

 

Do przeczytania w numerze 68:

Wywiady:

  • „Faceci, zróbcie miejsce”debata aktywistek LGBT, lesbijek – Julii Maciochy (Parada Równości), Mirki Makuchowskiej (Kampania Przeciw Homofobii), Aleksandry Muzińskiej (Miłość Nie Wyklucza) oraz Marty Konarzewskiej („Replika”) – o tym, dlaczego nie ma lesbijek w życiu publicznym (czytaj dalej…)
  • „Nasza mama to anioł” Staszek i Paweł Bednarkowie są braćmi i są gejami. Staszek jest działaczem LGBT, właśnie skończył studia. Paweł jest super modelem, pracuje dla najsłynniejszych marek na świecie. W wywiadzie Mariusza Kurca zatytułowanym „Nasza mama to anioł” opowiadają o swych coming outach, o reakcjach innych na to, że obaj są homoseksualni oraz o swojej mamie Marzennie Latawiec, która też jest działaczką LGBT (czytaj dalej…)
  • „Z innej planety” Paweł Fusiek od prawie 30 lat mieszka w Niemczech. Od prawie 20 – występuje w Niemczech jako drag queen Paul A Jackson. Rozmowa Bartosza Żurawieckiego (czytaj dalej…)
  • „Męskości. Rozmowy o butch, cz. II” – z dziennikarzem Antonem „Ambro” Ambroziewiczem o byciu butch i o byciu trans chłopakiem rozmawia Marta Konarzewska (czytaj dalej…)
  • „Wszyscy jesteśmy fetyszystami” – z Wiolą Jaworską, psycholożką i terapeutką Instytutu Pozytywnej Seksualności rozmawia Mariusz Kurc;
  • „7 grzechów głównych Piotra i Pawła” – z parą młodych blogerów/vlogerów Piotrem i Pawłem rozmawiają Piotr i Paweł z portalu Outy.pl;

Opowiadanie:

  • „Delicje cioci Alicji” Ambrożego Rożka o niespotykanej miłości pewnej pani do apetycznych gejów.

Felieton:

  • „Bunt oportunistów” Bartosza Żurawieckiego

Kultura:

  • Teatr: tęczowy musical „Kinky Boots” w warszawskim Teatrze Dramatycznym
  • Filmy: „Serce z kamienia”, „Atomic Blonde”, „Jonathan”, „Odwet”
  • Książki: „Zbrodnia, której nie było” Andrzeja Selerowicza, „Lou Reed. Zapiski z podziemia” Howarda Sounesa, „Notatki samobójcy” Michaela Thomasa Forda

A poza tym:

  • „Heterosojusznicy, chodźcie z nami!” – wzywa Franciszka Sady, działaczka KPH, osoba hetero oraz inni nasi heterosojusznicy;
  • „Tęczowy Album Ślubny” – 18 polskich (lub w połowie polskich) par jednopłciowych, które wzięły śluby w krajach, gdzie jest już równość małżeńska;
  • „Jeśli to słyszysz, jeśli to mówisz” – kampania społeczna Lambdy Warszawa o domowej przemocy psychicznej skierowanej wobec osób LGBT;
  • Wojciech Śmieja pisze o biografii prywatnej Jerzego Andrzejewskiego (autorstwa Anny Synoradzkiej-Demadre), która ukaże się we wrześniu;
  • O tym, jak wygląda Pride Parade, czyli Parada Równości w Kanadzie, pisze Mariusz Kurc prosto z Toronto;
  • Tomasz Golonko, dziennikarz gazeta.pl i dział, w którym prezentujemy portrety prenumeratorów/ek naszego magazynu – tym razem Michał Kośmicki-Żórawski, sołtys Borkowa;
  • Wybory Mister Gay Poland 2017 – zwycięzcą został Kacper Sobieralski z Sopotu;
  • Miśki, czyli Bears of Poland, zachęcają do swojej organizacji;
  • Chaber, prezes KPH, o działaczach LGBT na festiwalach Open’er i Woodstock;

 

Wysyłka numeru od 26 lipca br.

Fot. na okładce: Adam Gut

Z innej planety

paweł_fusiekPaweł Fusiek od prawie 30 lat mieszka w Niemczech. Od prawie 20 – występuje w Niemczech jako drag queen Paul A Jackson. Rozmowa Bartosza Żurawieckiego.

 

Wyemigrowałem w 1988 r. Otwarcie mówiłem, że moja homoseksualna orientacja jest jednym z powodów, dla których uciekłem z Polski. (…) Przeszedłem przez trzy obozy przejściowe. Z Berlina Zachodniego przeniesiono nas do Zirndorfu koło Norymbergi, stamtąd do Würzburga. Znam więc życie emigranta od podszewki. Gdy dzisiaj słyszę o uchodźcach, to jest mi ich bardzo żal, bo wiem, w jakiej sytuacji się znajdują.

Wszystkie kostiumy projektuję i wykonuję własnoręcznie. Niekoniecznie jako drag queen chcę być kobietą. Raczej wykorzystuję metroseksualność czy kobiece atrybuty do wykreowania odrębnej, queerowej postaci. W odróżnieniu od większości drag queens śpiewam też własnym głosem

Mam swoją własną produkcję, z którą jeżdżę po Niemczech. Oprócz mnie występuje siedmiu innych artystów travesty, każdy reprezentuje odmienny styl. Spektakl trwa dwie i pół godziny z przerwą. Są w nim elementy komedii, parodii, akrobacji, jest konferansjerka, którą prowadzę. Gramy w największych teatrach, takich na 500-700 osób. W każdym mieście przez trzy dni, bilety są wyprzedane. I tak od 10 lat. Publiczność tutaj, ta najzupełniej mieszczańska, lubi tego typu show, lubi grę z płciowością. Nawet jak gramy na prowincji, to spotykamy się ze znakomitymi reakcjami. Czasami mam wrażenie, że całe miasteczko przyszło na nasz spektakl.

Kilkakrotnie występowałem na zaproszenie proboszcza w kościele w Hamburgu, ewangelickim, oczywiście

 

Fot. Resuschiert Cross

Cały wywiad Bartosza Żurawieckiego z Pawłem Fuśkiem (Paul A Jackson) – do przeczytania w „Replice” nr 68

spistresci

Madonna w Berlinie

Relacja czytelnika “Repliki” z koncertu Królowej Popu 10 listopada br. w ramach “Rebel heart Tour”.

Przed

rebel_mDo Mercedes-Benz Areny w Berlinie przybyłem punktualnie o godzinie 15:00. Miejsce na moim bilecie wskazywało sektor 410 na trybunach wyższych. Na miejscu pojawiłem się o wiele za wcześnie, ale chciałem się przedtem rozeznać w „terenie”. Jak na fanów Madonny – o tej godzinie tłumów nie było, najdłuższa kolejka była widoczna przy bramie oznaczonej „Early Entrance”, co jest zrozumiałe, zważywszy na wyścig, który odbywa się na każdym show Madonny – jego metą jest wymarzone miejsce jak najbliżej, przy scenie Królowej.

Tuż przed areną, ku mojemu zdziwieniu, został postawiony miniaturowy sklepik z gadżetami Madonny. Były tam dostępne koszulki, bluzy, breloczki i – skarb dla wiernego fana – tourbook, czyli album ze zdjęciami promującymi album oraz trasę koncertową. Ceny kosmiczne, album w cenie 30 euro, koszulka – 35, bluza z kapturem – 80. Niektórzy mogliby stwierdzić, że kogoś porządnie pokręciło z takim cennikiem, jednak subiektywnie stwierdzam, że Madonna jest warta tego, żeby wydać na te gadżety kieszonkowe (tym bardziej, że taka okazja nie zdarza się często – to był mój pierwszy koncert Królowej).

Do wieczora przestaje padać, arena z zewnątrz zostaje oświetlona, a w kolejce wokół mnie widzę i słyszę mozaikę kulturowo-językową: Hiszpanie, Węgrzy, Polacy, Francuzi, natomiast wcale nie tak dużo Niemców, jak można by się spodziewać. Bramy planowo mają być otwarte o 18:30, następuje jednak obsuwa do godziny 19:00. W międzyczasie ochrona wyprowadza z areny mężczyznę w średnim wieku (w kolejce następuje głośne buczenie), który najwyraźniej wtargnął na obiekt przed oficjalnym wpuszczeniem. Widać, że ochrona nie cacka się z takimi przypadkami. Bilet równiutko na pół podarty i do widzenia.

O 19:00 zaczyna się wyżej wspomniany wyścig. Zostaję wpuszczony w ciągu pierwszych 5 minut i mam czas na dokładne rozejrzenie się po wewnętrznej części Mercedes-Benz Areny. Ku mojej uciesze, na każdym z poziomów budynku został postawiony znacznie powiększony sklepik z oficjalnymi produktami sygnowanymi imieniem Madonny. Do wcześniej kupionego tourbooka i koszulki z logo „Rebel Heart Tour” dołącza czerwony kubek i skórzana czapka z daszkiem (w cenie odpowiednio 15 i 30 euro), nie żałuję ani centa. Wewnątrz rozbrzmiewają remiksy piosenek Madonny (wspomagane bębnami), które udzielają klimatu i stanowią zapowiedź koncertu. Z racji tego, że wejście na wyższą część sektora 410 znajduje się na drugim piętrze, kieruję się ku ruchomym schodom. Ciekawe, że na każdym piętrze słychać inną piosenkę Królowej. I tak, w ciągu pięciu minut udaje mi się usłyszeć „Frozen”, „La Isla Bonita”, „Girl Gone Wild”, a także ostatni hit – „Bitch I’m Madonna”. Wokół – mini-restauracje z jedzeniem w równie kosmicznych cenach (rozumiem gadżety, ale 7,50 euro za zestaw mini-frytek i 0,5 l napoju to przesada). Korzystam z okazji, że do supportu mam jeszcze ponad pół godziny i wybieram się do toalety, by założyć świeżo nabytą koszulkę z logotypem „Rebel Heart Tour”. Udaję się na swoje miejsce na trybunach i z ulgą zauważam, że mimo najwyższego miejsca, scena nie jest ode mnie tak oddalona, jak się obawiałem. Pojawia się pierwsza fala ekscytacji, kiedy widzę kurtynę z napisem „Rebel Heart”, a na niej dwa równe zdjęcia Madonny, zestawione ze sobą za pomocą odbicia lustrzanego. Spoglądam na niewiarygodnie długi, oświetlony na czerwono wybieg w kształcie krzyża, zakończony sercem. Na projekt sceny nigdy nie mogę się wystarczająco napatrzyć, robię zdjęcia więcej razy, niż powinienem…

Support

Godzina 20:00. Punktualnie na scenę wychodzi support, czyli brytyjski DJ – Idris Elba. Tę godzinę spędzam raczej biernie, nie porywa mnie muzyka, którą zapodaje Elba (znam tylko jedną piosenkę – „Bitch Better Have My Money’’ Rihanny – prawdopodobnie dlatego, że nie jestem bywalcem klubów), aczkolwiek mogło to być również spowodowane brakiem konkretnego kontaktu z publicznością. Zawołanie parę razy „make some noise for the Queen, Berlin!” nie jest wystarczające. Płyta areny prawie całkowicie pełna, miejsca na trybunach są powoli zajmowane. DJ schodzi ze sceny tuż przed godz. 21. W głośnikach muzyka, która ma za zadanie uprzyjemnić czekanie. Dosłownie na kilka minut przed wybiciem 22:00 z głośników leci piosenka Michaela Jacksona „Wanna Be Startin’ Somethin’” i już wszyscy wiedzą, że to jest ten moment (tradycją jest, że wejście Królowej na scenę zapowiada utwór Króla), który zamieni całą Mercedes-Benz Arenę w jedną wielką imprezę.

Koncert

rebel2Punkt 22:00., z zegarkiem w ręce. Światła gasną, czerwona kurtyna opada, publiczność szaleje, o słyszeniu własnych myśli mogę pomarzyć. Na telebimie rozpoczyna się projekcja intra – wstępu do koncertu ze słowami Madonny, która dzielnie dopinguje, żebyśmy nigdy nie tracili własnej godności i „rozpoczęli rewolucję miłości”. Raz po raz widzimy także Mike’a Tysona zamkniętego w klatce i krzyczącego „I am beautiful!”. Oto rozpoczyna się pierwszy utwór – „Iconic”. Tancerze w średniowiecznych strojach tańczą z krzyżami na wybiegu, tymczasem Królowa wjeżdża na scenę z sufitu, zamknięta w złotej klatce, odziana w czerwono-czarną szatę, z rozpuszczonymi kręconymi włosami. Publiczność w ekstazie, od Madonny nie da się oderwać oczu, zwłaszcza gdy do góry nogami zawisa na jednym z krzyży, a w tle na ekranie rapuje Chance the Rapper. Po chwili Madonnę otaczają tancerki przebrane za gejsze, na telebimach widzimy japońskie znaki, z głośników dobywa się zremiksowany wokal z „Bitch I’m Madonna”. Po tej sekcji tanecznej i pokazie sztuk walki z Nicki Minaj na ekranie, scena pustoszeje, Madonna dobywa gitarę i staje na środku wybiegu, aby przypomnieć widowni jeden z jej pierwszych hitów z lat 80. – „Burning Up”. Słyszymy surowy wokal bez wspomagających chórków. Następny numer – „Holy Water” z najnowszej płyty jest zmiksowany z legendarnym „Vogue” – i tu mamy najbardziej skandaliczny moment na tej trasie – tancerki przebrane za zakonnice w bieliźnie tańczą na rurach zakończonych krzyżami, a gdy wchodzi partia „Vogue”, Madonna dołącza do nich. Utwór kończy inscenizacja Ostatniej Wieczerzy, co zostało przedstawione w mroczny, nieco psychodeliczny sposób. Akt I koncertu kończy „Devil Pray” z Madonną leżącą na ołtarzu, z zawiązanymi rękoma.

Akt II rozpoczyna „Messiah”, w tle na ekranach – płomienie i fragmenty teledysku „GhostTown”, na scenie natomiast tancerz – otoczony kilkoma wentylatorami – tańczący z ogromna chustą, potem kolejny tańczący na specjalnie przygotowanym i pochylonym ekranie, pokazując (dosłownie) ogniste ruchy. Na scenie pojawia się Madonna w czarnym kostiumie i grzywką zaczesaną do tyłu. Scena zostaje zamieniona w warsztat samochodowy, tancerze pokazują umięśnione klaty, a Madonna wokół nich śpiewa kolejny utwór z ostatniego albumu – „Body Shop”. Po krótkiej rozmowie z widownią zasiada ponownie z gitarą i śpiewa tytułowy hit z albumu „True Blue” z 1986 r. Tak jak nie potrafię bez wykrzywienia wysłuchać wersji studyjnej, tak akustyczna wersja na żywo brzmi pięknie i romantycznie. Dzieje się tak zapewne dzięki bardzo dojrzałej interpretacji, nie słyszymy tego słodkiego głosiku sprzed lat. Chwilę później scena i arena zamieniają się w tęczową dyskotekę – Madonna prezentuje – po raz pierwszy od ponad 10 lat – swój legendarny hit z 1992 r. – „Deeper and Deeper”. Gasną światła, a z sufitu na sam koniec wybiegu (serce) zjeżdża ogromna metalowa konstrukcja ze schodami, na której Madonna śpiewa kolejne dwie piosenki o miłości – „HeartBreakCity”, oraz starszy utwór z albumu „Like a Virgin” – „Love Don’t Live Here Anymore”. Scena pustoszeje, z głośniku wydobywa się taneczny rytm, oto Madonna wykonuje nową wersję swojego klasycznego i „obowiązkowego” przeboju – „Like a Virgin”. Świetnie się przy tym bawi, śmiejąc się do widowni i biegając po całej scenie. Akt II dobiega końca.

Na ekranach pojawia się Madonna z czarną opaską na twarzy. Widzimy fragmenty teledysku „Erotica” z 1992 r., a w głośnikach szept „I wanna kiss you in Paris’’ z kontrowersyjnego niegdyś „Justify My Love”, który płynnie przechodzi w nowość z ostatniego albumu – „S.E.X.” Na scenie cztery łóżka, na każdym z nich para pokazująca seksualny układ taneczny (wśród nich jedna para gejowska i jedna lesbijska). Po zakończeniu interludium, zza ekranu wyjeżdża czerwony podest, znany dobrze z występu na Grammy Awards i Brit Awards. Na końcu wybiegu spod sceny Madonna rusza w różowej pelerynie. Zaraz będzie tegoroczny hit „Living for love” a widzowie zamierają, bo zbliża się ta pechowa chwila, podczas której M spadła ze sceny na Brit Awards w lutym br. W Berlinie dopisuje jej szczęście. Za to przy akustycznej interpretacji „La Isla Bonita” technik musi wbiec na scenę, aby poprawić Madonnie mikroport na plecach. Tancerze w strojach flamenco wracają na scenę, tymczasem Madonna znika na chwilę, aby po krótkim momencie pojawić się w środku wybiegu z pięknym warkoczem, ubrana w różową suknię. Wykonuje wiązankę swoich klasycznych przebojów – „Dress You Up”, „Into The Groove”, „Lucky Star”. Ogromne brawa dla Królowej, która taneczne hity potrafi przetransformować w akustyczne i delikatnie brzmiące, rytmiczne ballady. Artystka siada z gitarą na końcu wybiegu i w ramach niespodzianki śpiewa utwór „Secret” (w tym momencie na innych koncertach trasy pojawiały się już różne utwory np. „Who’s That Girl”, „Frozen”, „GhostTown” czy także Like a Prayer). Set akustyczny Madonna kończy tytułowym utworem z najnowszego albumu – „Rebel Heart”, w tle na ogromnych ekranach widzimy graficzne i rysunkowe prace fanów nadsyłane na początku roku w ramach konkursu.

Ostatni akt. Najpierw „Illuminati” – na ekranach widzimy powiększone oko Madonny, czarno-białe obrazy ze świata, a na samym końcu również wiele tęczowych pocałunków. Tymczasem na scenie prawdziwy cyrk – tancerze we frakach siedzą na szczycie kilkumetrowych elastycznych tyczek, wykonując wręcz kaskaderskie ruchy, co wywołuje zachwyt publiczności. Tancerze znikają, rozpoczyna się sekcja jazzowa.

Madonna tym razem odziana jest w kostium z kryształów Swarovskiego. Z mojego miejsca na trybunach widzę ją jako jeden wielki klejnot. Najpierw jazzowa wersja utworu, którego najbardziej nie mogłem się doczekać – „Music”. Na scenie panuje elegancja „wyjęta” z lat 20. XX wieku. Madonna staje na stołku i woła do widowni: „Sprechen Sie Deutsch? Eins, zwei, drei, vier, funf, sechs, sieben, acht, neun, zehn”. Tak głośnego wrzasku widowni jeszcze nie słyszałem. Artystka przechodzi do „Candy Shop” z 2008 r. W trakcie wypada jej na moment mikrofon z ręki. Podczas następnego kawałka – „Material Girl” – Madonna chodzi po wybiegu z welonem na głowie i bukietem w ręce. Znienawidzona ponoć przez M kompozycja wraca w odnowionej, nieco zwolnionej interpretacji, porywając fanów. Po krótkiej wymianie zdań z widownią, (m.in. szczęściarzem Ronaldem, który na pytanie Madonny, czy ją poślubi, odpowiada – oczywiście – „tak”), artystka zasiada na podwyższeniu na środku wybiegu i wykonuje przepięknie cover Edith Piath – „La Vie en Rose” z 1945 r. Wzruszająca interpretacja, Madonna z ukulele, ładnym wokalem (tak, tak!), zachęcając widownię do wspólnego śpiewania. To jeden z tych momentów, gdy można uronić łezkę.

Na koniec – „Unapologetic Bitch”. W trakcie tego utworu M zaprasza na scenę kogos z widowni (może to być ‘zwykły” fan, a może to być np. Katy Perry, jak zdarzyło się na jednym z koncertów w USA). Tym razem tytułową „bitch” okazał się supportujący DJ – Idris Elba. Królowa tańczy z nim, a pod koniec piosenki wręcza mu nagrodę – banana. Elba stwierdził, że podzieli się nagrodą „z ludem” a Madonna z uśmiechem na twarzy odpowiedziała, że „po koncercie będzie pewnie długa kolejka do twojego banana”. I to już prawie koniec, na ekranach pojawia się napis „Bye, Bitches!”

Światła gasną, ale po chwili scena ponownie rozświetla się i Madonna w niebieskim kostiumie, w kapeluszu i z flagą Niemiec pojawia się na scenie, aby z klasą zakończyć koncert hitem „Holiday”.

Po

Był to mój pierwszy koncert Madonny i szybko po nim dopadł mnie dołek – że skończył się tak szybko. Były to bowiem ponad 2 godziny, które pozwoliły mi zapomnieć o otaczającym mnie świecie, o życiowych problemach. Nie mogę sobie wyobrazić lepszej ucieczki od rzeczywistości. Ta trasa zdecydowanie zaprzecza obiegowej opinii, że Madonna jest zimna i brakuje jej spontaniczności. Zobaczyłem ją ciepłą i bardzo spontaniczną.

Szczerze? Nie mogę już się doczekać kolejnego albumu i kolejnego tournée. Rebel Heart Tour utwierdziło mnie w mniemaniu, że Madonna to jest zdecydowanie Królowa Popu!

Michał

 

Michał, dzięki za inicjatywę i prosimy o więcej 🙂

Redakcja

Foto autora

Tata, papa i Max

Z naszej okładki spoglądają Grzegorz i Martin Kujawa oraz ich 5-letni synek – Max. Grzegorz jest Polakiem, Martin – Niemcem. Mieszkają w Berlinie. Dziewięć lat temu zawarli związek partnerski, Grzegorz przeprowadził się do Berlina, a Martin przyjął jego polskie nazwisko. Od czterech lat stanowią rodzinę zastępczą dla Maksa. W wywiadzie Mariusza Kurca mówią o doświadczeniu ojcostwa, o tym, jak rodziny jednopłciowe są postrzegane w Berlinie… no i dużo opowiadają też o samym Maksie, który jest dwujęzyczny – do Grzegorza zwraca się “tata”, a do Martina – “papa”.

spistresci