Żadnego „status quo”

Tammy Baldwin jest pierwszą jawnie homoseksualną osobą w Senacie USA. Ale wyoutowani amerykańscy politycy/czki to już cała grupa z własną historią

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Agnieszka Szyk

Ignorujcie malkontentów, cyników i wszystkich tych, którzy kurczowo trzymają się status quo. Tych, którzy powtarzają „nie da się”, „to niemożliwe” – oto główne przesłanie Tammy Baldwin z Partii Demokratycznej. W listopadzie 2012 r. Tammy została pierwszą jawnie homoseksualną osobą w Senacie USA. Jest też pierwszą kobietą, która w Senacie reprezentuje stan Wisconsin – ten sam, z którego kiedyś mandat zdobył Joseph McCarthy, osławiony pogromca komunistów i homoseksualistów. Co więcej, zwolnione po Baldwin miejsce w Izbie Reprezentantów (niższej Izbie Kongresu), w której polityczka zasiadała przez 13 lat, zajął teraz Marc Pocan, wyoutowany gej.

Nie wierzcie tym, którzy wmawiają: nie możesz, nie powinnaś albo nie wypada – mówi Baldwin. Kilka lat temu na konferencji poświęconej coming outom w pracy opowiadała: Mój własny proces coming outu zaczęłam w 1983 r., gdy byłam studentką. Stopniowo ujawniałam się moim przyjaciołom i rodzinie. Rozpoczynając karierę zawodową, byłam jednak przeświadczona, że muszę dokonać wyboru: albo chcę realizować się w dziedzinach, które mnie pasjonują, czyli w prawie i polityce, albo chcę żyć jako dumna, całkowicie wyoutowana lesbijka. Nie sądziłam, że mogę mieć jedno i drugie.

Dziewczyna z Wisconsin

Tammy Suzanne Green Baldwin urodziła się 11 lutego 1962 r. w Madison w stanie Wisconsin. Wychowywana była przez mamę oraz babcię i dziadka. W 1989 r. skończyła studia prawnicze i podjęła pracę w kancelarii prawnej. Karierę polityczną rozpoczęła już w 1986 r., gdy została radną hrabstwa Dane. Gdy w 1992 r. startowała w wyborach do stanowego parlamentu, była jedną z tylko sześciu wyoutowanych kandydatów/ ek w całych Stanach. Zdobyła mandat. Powtórzyła ten sukces jeszcze w dwóch kolejnych stanowych wyborach. W 1999 r., jako pierwsza jawna osoba homoseksualna, dostała się na szczebel krajowy – do Izby Reprezentantów. Zasiadała w niej aż do 2012 r.

Od 2010 r. Baldwin jest singielką. Wcześniej, przez 15 lat była w związku z Lauren Azar – panie rozstały się niecały rok po zawarciu związku partnerskiego w 2009 r.

Senatorka jest niestrudzoną działaczką na rzecz praw kobiet i osób LGBT. Otwarcie krytykowała Billa Clintona, gdy ten wprowadzał zasadę „Don’t ask, don’t tell”, zgodnie z którą geje i lesbijki mogli służyć w armii pod warunkiem, że ukrywali swą orientację. Już w latach 90-tych proponowała również wprowadzenie małżeństw jednopłciowych w stanie Wisconsin.

Ale pytana przy okazji zeszłorocznej kampanii, jaką rolę odgrywa w niej jej orientacja seksualna, odpowiedziała: Ta sprawa w ogóle nie pojawia się na moich spotkaniach z wyborcami. Ludzi o wiele bardziej interesują moje poglądy na walkę z bezrobociem. Niemniej, republikański kontrkandydat Tammy, gubernator Tommy Thompson, próbował lesbianizm rywalki wykorzystać: jeden z jego sztabowców kpił, pokazując zdjęcie Baldwin tańczącej na Paradzie Równości, że ta kandydatka na pewno nie zapewni tradycyjnych wartości.

Wyborcy znali jednak dokonania Baldwin, która była aktywną członkinią Komisji ds. Energii i Handlu w Izbie Reprezentantów. Lobbowała na rzecz energetycznej niezależności USA, popierała reformę systemu ochrony zdrowia Baracka Obamy. Doprowadziła do zmiany w przepisach pozwalającej nieubezpieczonym kobietom na bezpłatną mammografię. Jako nowo wybrana senatorka deklarowała: Zajmować się będę przede wszystkim amerykańskimi rodzinami borykającymi się z bezrobociem i niezapłaconymi rachunkami, przedsiębiorcami i robotnikami, emerytami oraz opieką nad nimi, weteranami, którzy walczyli za nas, a teraz my musimy zawalczyć o nich. Obiecuję, że zrobię absolutnie wszystko, żeby nie zawieść zaufania mieszkańców naszego stanu.

Spraw LGBT nie zaniedbuje: gorąco pochwaliła prezydenta Obamę, gdy ten w maju zeszłego roku oficjalnie poparł małżeństwa jednopłciowe. Doprowadziła też do wprowadzenia przepisów, zgodnie z którymi ubezpieczenia zdrowotne mogą również dotyczyć partnera/ki w związku jednopłciowym. Lobbowała na rzecz niższych cen leków dla ubogich osób żyjących z HIV lub chorujących na AIDS.

Baldwin opowiada się za upaństwowieniem całego systemu ubezpieczeń zdrowotnych i rządowej kontroli nad służbą zdrowia. Współtworzyła przepisy zapewniające dodatkowe fundusze dla osób sparaliżowanych, dla ubogich kobiet cierpiących na raka piersi, dla weteranów wojennych. W 2009 r. przeforsowała w Kongresie ustawę o zakazie dyskryminacji pracowników ze względu na płeć, w praktyce zobowiązującą pracodawców do płacenia kobietom takich samych stawek jak mężczyznom. Działa również na rzecz ochrony środowiska i energii odnawialnej.

Musicie się wyoutować

Fakt, że Tammy Baldwin może dziś łączyć karierę polityczną z postawą „dumnej, wyoutowanej lesbijki” jest jej wielkim osobistym sukcesem, ale nie osiągnęłaby go w pojedynkę. Na ten sukces pracowali też inni politycy, którzy dokonując coming outów, przełamywali tabu dotyczące homoseksualności. Na „liście wyoutowanych polityków/czek w USA” w Wikipedii widnieje już ponad 100 nazwisk. Ich historia liczy sobie 40 lat. Nie ma dziś stanu USA, w którym nie byłoby wyoutowanych polityków/czek.

Pierwszymi osobami homoseksualnymi, które dokonały coming outu w trakcie sprawowania politycznej funkcji byli Jerry DeGrieck i Nancy Weschler – radni z Ann Arbor w Michigan. Oboje „wyszli z szafy” w 1973 r.

Kathy Kozachenko w 1974 r. i Elaine Noble w 1975 r. były pierwszymi lesbijkami, które wybrano na polityczne stanowiska (pierwsza była radną Ann Arbor, druga zasiadła w stanowym parlamencie Massachusetts). Noble znalazła się w pierwszej delegacji gejów i lesbijek, którą w 1977 r. zaproszono do Białego Domu w celu przedstawienia kwestii istotnych dla społeczności LGBT.

Pierwszym jawnym gejem, który został wybrany na polityczne stanowisko był Harvey Milk, dziś ikona ruchu LGBT na całym świecie, bohater biograficznego filmu „Obywatel Milk” z 2008 r. z oscarową rolą Seana Penna. Milk zdobył mandat radnego San Francisco w 1977 r. Sprawował go niecały rok: 27 listopada 1978 r. został zamordowany z pobudek homofobicznych. 12 sierpnia 2009 r. prezydent Obama pośmiertnie odznaczył Harveya Milka Medalem Wolności. Jego główne przesłanie do społeczności LGBT akcentowało potęgę ujawnienia: Musicie się wyoutować. Wiem dobrze, jak to jest trudne, ale musicie powiedzieć o sobie swej rodzinie, krewnym, przyjaciołom, ludziom, z którymi pracujecie, ludziom, u których robicie zakupy i tak dalej. Gdy oni się zorientują, że jesteśmy wszędzie, że jesteśmy ich dziećmi, sąsiadami, kolegami, to kłamstwa, mity i uprzedzenia zostaną zniszczone. A poza tym, poczujecie się wspaniale.

Po Milku

Po Harveyu Milku homoseksualna szafa zaczęła otwierać się szerzej. W 1987 r. wyoutował się pierwszy członek Kongresu USA – Barney Frank. To chyba najbardziej znany, obok Baldwin, wyoutowany amerykański polityk. Sprawował mandat w Izbie Reprezentantów nieprzerwanie przez ponad 30 lat – od 1983 do 2012 r. W zeszłym roku, gdy wziął ślub ze swoim partnerem Jimem Ready, stał się pierwszym członkiem Kongresu pozostającym w jednopłciowym związku małżeńskim.

Osobny rozdział to outingi, czyli przypadki polityków, którzy się nie wyoutowali, tylko których wyoutowano (Gerry Studs, Steve Gunderson i inni). Jeszcze inni – ci, którzy aktywnie popierali homofobiczne przepisy – outowali się niekoniecznie z własnej woli, lecz pod presją organizacji LGBT tropiących hipokryzję (opowiada o nich świetny fi lm dokumentalny „Outrage”).

Sygnałem rosnącej akceptacji dla mniejszości jest również zdobywanie mandatów przez ludzi takich, jak Mark Takano, który w 2012 r. został pierwszym otwarcie homoseksualnym i niebiałym członkiem Kongresu. Takano jest pochodzenia japońskiego.

Kariery polityczne Tammy Baldwin, Barneya Franka, Marka Takano czy Annise Parker, wyoutowanej burmistrzyni Houston w słynącym z konserwatyzmu Teksasie, pokazują, że rzeczywiście nie warto oglądać się na status quo. Nie da się? Da się! Otwarcie homoseksualny prezydent? Czemu nie? Choć może na początek, po czterdziestu czterech mężczyznach, przydałaby się na tym stanowisku po prostu kobieta?

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Spowiedź

O sześćdziesięciu latach zmagań z Bogiem i z homoseksualizmem, o adoptowanych synach, o warszawskich pikietach i o nowym życiu w Lambdzie z krytykiem sztuki Wojciechem Skrodzkim rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

W 2012 r., w wieku 77 lat, zapisałeś się do Lambdy Warszawa. Dlaczego postanowiłeś zostać działaczem LGBT?

Działaczostwo przyszło później. Na początku poszedłem do Lambdy po pomoc.

Jaką?

Psychologiczną. Nie dawałem sobie rady z homoseksualizmem. Byłem krwawym ochłapem człowieka. Od lat w depresji. Dłużej już nie mogłem żyć w zakłamaniu.

Lambda pomogła?

Po jakichś sześciu miesiącach sesji z psycholożką Renatą Romanowską zacząłem czuć się lepiej. Cały ten ciężar jakoś odpłynął.

Wcześniej dusiłeś w sobie to, że jesteś gejem?

Mniej lub bardziej, miałem rożne etapy. Nie bez związku z religią. W wieku 17 lat, w klasie przedmaturalnej, zdałem sobie sprawę, że jestem homoseksualistą i że ta moja kondycja skazuje mnie na totalny konflikt zarówno w aspekcie ludzkim, jak i boskim. Ty mnie skazałeś na potępienie, więc cię odrzucam – powiedziałem Bogu w kościele. I odrzuciłem go. Moi znajomi z kręgów katolickich, którzy nie wiedzieli oczywiście o mojej homoseksualności, uznali, że uległem sowieckiej propagandzie.

Jednocześnie zaakceptowałeś siebie, tak?

Nie do końca. W czasie studiów, na historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, żyłem w zawieszeniu. Pamiętam przyśpiewkę studencką z tamtych czasów: „Nas jest dwunastu, was jest dwunastu, więc założymy klub pederastów”. Słuchałem z głupią miną, bo nie mogłem pokazać, że mnie to boli. Łudziłem się, że gdyby trafi ła się odpowiednia dziewczyna, to może udałoby się ten homoseksualizm przełamać. Bzdura! Nie robiłem w każdym razie nic, by poznać jakiegoś faceta. To zdarzyło się dopiero po studiach.

Jak?

W październiku 1959 r. poszedłem po raz pierwszy na pikietę. Wiesz oczywiście o tym blaszaku na Placu Trzech Krzyży, prawda? Orale odbywały się w jakichś koszmarnych sraczach albo w krzakach. To było dno ludzkiego upodlenia.

Plac miał tę zaletę, że wokół było dużo sklepów z wystawami, można było udawać, że się te wystawy ogląda i w ten sposób czekać na faceta do poderwania.

Były jeszcze łaźnie. Jedna – na Chmielnej przy Brackiej, z dwoma kabinami dwuwannowymi. Można się było umówić i wynająć kabinę. No, chyba że ktoś miał wolną chatę, ale ja nie miałem, poza tym to zawsze było ryzykowne.

Druga łaźnia to osławiona Mesalka vis a vis Kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. W środy od 9 rano do 12 Mesalka była tylko dla homo.

Skąd o tym wiedziałeś?

To po prostu się wiedziało. Mesalka wyglądała niesamowicie: ogromna podziemna przestrzeń, baseny, kabiny, mrok, jakieś reflektory gdzieniegdzie i przechadzający się nadzy faceci. Pamiętam też specjalną ławę do masażu. Słyszałem, że jak się masażyście da dodatkową forsę, to wyciąga bat i leje, całe rytuały sadomasochistyczne podobno tam odchodziły.

Co jeszcze? W bibliotece uniwersyteckiej, w toalecie, nad rzędem pisuarów były ogłoszenia. Np. „Szukam faceta do 27 lat, czekam tu i tu tego dnia”. Dwa razy stawiłem się w ustalonym miejscu i o ustalonej porze, ale nikt nie przyszedł. No, i jeździło się do Łowicza, wiesz o tym?

Po co do Łowicza?

O ile było cię stać na hotel. Dla ludzi takich jak ja, czyli z zameldowaniem warszawskim, wynajęcie hotelu w stolicy było zakazane. Z poznanym facetem wsiadało się wieczorem w ostatni pociąg do najbliższego hotelu, który był w Łowiczu.

I rano powrót do Warszawy?

Ja tylko raz tak obróciłem, ale to był cały zwyczaj. Ten mój facet rano wrócił do Warszawy, a ja polazłem oglądać kolegiatę łowicką i tam przeżywałem mistyczne uniesienia. Całe życie wadzę się z Bogiem i całe życie jestem zafascynowany sacrum.

A pikieta na Dworcu Centralnym?

Wtedy jeszcze nie było Dworca Centralnego! Pikieta była też pod hotelem Bristol, ale raczej tylko dla ludzi z większą forsą, z układami towarzyskimi – nie dla mnie. Podobno faceci bierni w seksie przechadzali się pod Bristolem z palcem w klapie marynarki. Ja tam nie przestawałem, ale w samym Bristolu spotkała mnie pewna przygoda.

Opowiesz?

To było w maju 1961 roku. Jeden z moich profesorów poprosił, bym zaniósł coś dla Paula Cazina, który zatrzymał się w Bristolu. Cazin to był wybitny francuski polonista i tłumacz z polskiego. Poszedłem tam i, co tu dużo gadać, zaczął się do mnie dobierać.

Odwzajemniłeś zaloty?

Zachowywałem się ambiwalentnie. Gdyby on mnie rajcował… Ale on miał 80 lat, a ja 26! Zaproponował, byśmy złożyli ślubowanie męskiej przyjaźni według starofrancuskiego, podobno rycerskiego rytuału, czyli skrzyżowanie penisów w erekcji. I zrobiliśmy to. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście taki rytuał istniał, czy Cazin go wymyślił.

Kontynuowaliście znajomość?

To był jeden wieczór. Nigdy go więcej nie zobaczyłem, ale pisaliśmy do siebie jeszcze przez dwa lata – do jego śmierci. On miał żonę i dzieci, ale mocno się chyba we mnie zadurzył. Na odkrytych pocztówkach przysyłał mi wyznania miłosne. Jeśli ktoś na poczcie znał francuski, to mógł się dowiedzieć…

Próbowałeś znaleźć kogoś na stałe?

Tak. Bez skutku. Raz byłem z facetem przez poł roku, później jakoś się to rozeszło. I tyle. Nie przeżyłem miłości, to jest moja katastrofa życiowa.

Próbowałem też być z dziewczyną. Poznałem jedną, z którą dobrze się rozumiałem, ale seks? Wymyśliłem, że może by się udało, gdybym uprzednio podniecił się myślami homoseksualnymi. Nic z tego nie wyszło. Erotyczna fascynacja znikała natychmiast, gdy przestawałem myśleć o facetach i skłaniałem się ku niej. Po kilku próbach straciłem złudzenia, że kiedykolwiek będę hetero.

Miałem też przyjaciółkę, malarkę, którą poznałem w Muzeum Narodowym, gdzie dyżurowałem na wystawie arrasów wawelskich. Była kobietą po operacji korekty płci. Zakochała się we mnie. Nigdy nie zapomnę, jak wpadła w ryk, gdy jej wyznałem, że jestem homoseksualistą. Co to było za wycie! Płakała, że może gdyby nie robiła sobie operacji i pozostała biologicznie facetem, to ja mógłbym z nią być. Straszne.

Dzięki niej poznałem Mirona Białoszewskiego. Zacząłem bywać u nich – u Mirona i jego Leszka – na pl. Dąbrowskiego. Pamiętam, że Miron sporo mówił o pani Nalepowej, do której jeździł na wakacje nad Bugiem. Mówię o tym, bo akurat o tej Nalepowej nie pisał w „Tajnym dzienniku”.

Zaprzyjaźniłeś się z Mironem i z Leszkiem?

Nie nazwałbym tego przyjaźnią, byłem jednym z wielu, którzy tam przychodzili.

Miałeś innych przyjaciół gejów?

Właśnie nie. Dotykasz tu tragicznego problemu: od czasu do czasu miewałem seks, ale z nim nie wiązała się żadna, choćby najmniejsza, relacja emocjonalna. Bardzo mnie to zrażało.

Spełniałeś się zawodowo?

Tak. W latach 60. i 70. byłem jednym z ważniejszych krytyków sztuki. Pisałem do „Twórczości”, do „Literatury”, do „Współczesności”. Bywałem regularnie na Biennale w Wenecji. Sporo podróżowałem, poznałem Austrię, Norwegię, Francję, Czechy, ZSRR. Zwiedziłem Europę w czasach, gdy mało kto wyjeżdżał. To były kulturalne olśnienia.

Próbowałeś szukać facetów za granicą?

Na przykład w Rzymie. Słyszałem, że słynne schody hiszpańskie są miejscem spotkań, więc się tam rozłożyłem na kilka godzin. Poderwał mnie jakiś Anglik, ale jednak mi nie odpowiadał, zrezygnowałem. I jeszcze przed pałacem Barberinich była w Rzymie pikieta. Jak widzisz, to wszystko było dość żałosne, a ja dojmująco potrzebowałem duchowości, co w końcu, w drugiej połowie lat 60., przywiodło mnie z powrotem do religii.

Wróciłeś do kościoła?

Zostałem buddystą. W 1966 roku poznałem artystę Andrzeja Urbanowicza, który z żoną Urszulą Broll prowadził ośrodek buddyjski zen w Katowicach. Przystałem do nich. Dzisiaj to jest normalka, ale wtedy buddyzm to była nowość. Jeździłem do nich co tydzień.

Jesteś buddystą do dziś?

Nie. Wróciłem na łono Kościoła katolickiego w 1973 r., ale przedtem muszę ci powiedzieć o innym ważnym wydarzeniu. W 1970 r. zaadoptowałem trzech chłopaków.

No to mnie zastrzeliłeś. Jak to się stało?

Moja znajoma, pani Anna Tatarkiewicz, opowiedziała mi o trzech chłopakach pochodzenia żydowskiego, których rodzice zmarli. Dwóch miało po 14 lat, bliźniacy, a trzeci – 12. Anna zapytała, czy nie chciałbym zostać ich prawnym opiekunem. Zgodziłem się.

Zamieszkałeś z nimi?

Nie. Mieszkali z babcią, a ja przychodziłem kilka razy w tygodniu. Bardzo się ze sobą zżyliśmy. Traktowałem ich praktycznie jak synów.

Przez cały okres opiekowania się nimi prowadziłem się sto procent czysto. Nie mogłem doprowadzić do sytuacji, że ktoś wrobiłby mnie w jakiś skandal. Zawiesiłem seks na kołku, a zyskałem synów.

A więc, ponieważ i tak żyłem w celibacie, to powrót do zasad zgodnych z nauką Kościoła katolickiego był łatwiejszy. Wydarzyło się jeszcze coś. W 1973 r. „Tygodnik Powszechny” opublikował zdjęcie całunu turyńskiego z twarzą Jezusa, które zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Przykleiłem je na ścianie nad stołem, wpatrywałem się godzinami i stała się rzecz niesamowita: poczułem jakby pulsowanie między mną a fotografią, jakąś niezwykłą energię. Po dwóch dniach musiałem to zdjęcie zdjąć, bo bym zwariował. Ale stwierdziłem, że w wierze chrześcijańskiej jednak jest prawda. Wymówiłem buddystom współwiarę i od razu zaczęły się problemy, których w buddyzmie nie było, czyli spowiedź. Spowiadałem się z masturbacji, mówiąc ogólnie o „grzechu nieczystości”.

Opiekowałeś się synami do ukończenia przez nich pełnoletności?

Dłużej. Dochodzimy tu do kolejnego granicznego momentu w moim życiu – do stycznia 1981 r. Oni wtedy do mnie wpadli, by powiedzieć, że nazajutrz wyjeżdżają za granicę i już nie wrócą. Załatwili sobie wyjazd do Wiednia na jakąś konferencję. Przyszli się pożegnać. To był dla mnie straszny cios.

Utrzymałeś z nimi kontakt?

Wylądowali w Australii. Piszemy do siebie do czasu do czasu, ale coraz rzadziej.

Powiedziałeś im, że jesteś gejem?

Tak, gdy już byli dorośli. Najstarszy, jeden z bliźniaków, powiedział: „Wiedzieliśmy od dawna, przecież ludzie gadali”. Zapytałem, czy to zmieniło ich stosunek do mnie, a on na to: „Tak. Na lepszy. Współczujemy twojemu cierpieniu”. Uważam, że zachowali się z wielką klasą.

Po ich wyjeździe.

Przyszedł drugi cios, zawodowy. Dosłownie trzy dni później: w Radziejowicach na posiedzeniu Stowarzyszenia Krytyków Sztuki został ogłoszony referat, w którym pracownicy pism wydawanych przez RSW Prasa, w tym ja, zostali określeni jako komunistyczni propagandyści. Siedziałem jak przebity mieczem.

Co to oznaczało?

Pozbawienie godności! Z piętnem „komunistycznego propagandysty” zostałem wyklęty.

Przestałeś pracować dla RSW Prasa?

Dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego. Wtedy znalazłem nową pracę. W katolickiej „Niedzieli”.

Z jednej strony zostałeś określony jako komunista, a z drugiej pracowałeś dla ultrakatolickiego tygodnika?

Paradoks, wiem. „Niedziela” była wtedy inna niż dziś – patriotyczna, opozycyjna, a nie ksenofobiczna. Z punktu widzenia etyki solidarnościowej można było tam pracować.

Jak długo tam pracowałeś?

Aż do emerytury. Urządzono mi pokój gościnny w Częstochowie, miałem tymczasowe zameldowanie. To były długie lata marazmu, hibernacji emocjonalnej, depresji, samotności. Nie mogłem ścierpieć kolejnych spowiedzi z „grzechu nieczystości”, a poznawanie facetów nie wchodziło w grę, pracowałem przecież w instytucji kościelnej, bałem się kompromitacji. Byłem jak w potrzasku.

W latach 90. zacząłem się powoli otwierać. Powiedziałem o sobie Cezaremu Gawrysiowi, dziennikarzowi katolickiemu. Poznaliśmy się w redakcji „Literatury” ze 40 lat wcześniej. W 1998 r. Cezary napisał o mnie reportaż, który ukazał się w „Charakterach”. Opowiedziałem o doświadczeniu bycia homoseksualistą, ale anonimowo. To był tylko quasi coming out. Za mało. Ja chcę dać możliwie jak najpełniejsze świadectwo, ten wywiad temu służy.

W 2009 r. ukazała się moja książka „Wizjonerzy i mistrzowie”, szkice o artystach. Zacząłem się odbijać od dna. Rok później wybrałem się na Paradę Równości. Chciałem zasypać tę wyrwę, jaką był brak homoseksualnych znajomości.

W 2010 r.? To trafiłeś na EuroPride.

Zabrałem stamtąd ulotkę o kościele Szymona Niemca. Zacząłem uczestniczyć w jego mszach. W końcu, jak mi się wydaje już na zawsze, zerwałem ponownie z Kościołem katolickim.

Złożyłeś apostazję?

To nieadekwatne słowo, apostazja zakłada odejście od wiary, a ja tylko zmieniłem obrządek. Ale owszem, wystąpiłem oficjalnie z Kościoła katolickiego.

I tak trafiłeś do Lambdy.

Woziłem się z tym dwa lata. W końcu zadzwoniłem na telefon zaufania. Po terapii ukończyłem kurs wolontariacki, chodziłem na spotkania środowej grupy wsparcia Łukasza Walewskiego. Lambda próbuje mnie też oduczyć niechętnego stosunku do kobiet.

Masz niechętny stosunek do kobiet?

No, tak.

I co ludzie w Lambdzie na to?

Michał Pawlęga (sekretarz zarządu – przyp. MK) mówi, żebym się nie wygłupiał.

Słusznie.

Ustawił mnie. Dzięki Lambdzie jestem gotowy mówić „tak” całemu naszemu środowisku i mam w nim oparcie.

Teraz prowadzisz w Lambdzie spotkania z artystami.

Tak. W kwietniu zaprosiłem mojego ulubionego artystę gejowskiego w Polsce – Karola Radziszewskiego. Zacząłem nowe życie.

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zaangażowana

Z wokalistką Agnieszką Olszewską, liderką zespołu Back To The Ocean, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Teraz będzie twój coming out?

Publiczny – tak. Absolutnie. Wiele osób „o mnie” wiedziało od dawna, przyjaciele, fani, ale nigdy nie podałam informacji, że jestem lesbijką tak oficjalnie. Więc – tak, coming out. Właśnie teraz.

Właśnie teraz, bo?

Dostałam zaproszenie od „Repliki” do wywiadu i… zgodziłam się. Poza tym zmobilizowała mnie chyba też współpraca z Pabiedą. Pabieda to legendarny punkrockowy zespół. Zeszli się po latach, zdecydowali nagrać płytę i zaprosili mnie do nagrania utworu „Piwnica”, w którym śpiewam: „Chodź tu do mnie dziewczyno z ulicy w brudnej spódnicy/Zrobimy szaleństwo w brudnej piwnicy”. Tekst – manifest. Pabieda chciała pokazać, że w dyskusji o związkach partnerskich jest: „za”. Pomyślałam wtedy: o, to jest super temat dla „Repliki”.

Chciałaś o spódnicy, a wyszłaś z piwnicy?

Trochę tak (śmiech).

To dla ciebie raczej ruch prywatny czy polityczny?

Polityczny. O prywatności wcale nie lubię mówić i wcale nie chcę. Nie interesują mnie okładki, pudelki, plotki, takie rzeczy.

A polityka?

Polityka tak. Oczywiście na polską politykę jestem wkurzona od lat. Czasem na koncertach mnie poniesie. Niedawno graliśmy w Lemon Tree w Łomiankach i zapowiadając jeden z utworów, powiedziałam, że jestem zaangażowana politycznie i społecznie, i wiele spraw mnie w tym kraju irytuje. Użyłam mocniejszych, wulgarnych słów, a potem zaśpiewałam „I say no”, mój protest song i na koniec powiedziałam, żeby ludzie mówili głośno „nie”, gdy na coś się nie zgadzają.

Określasz się jako „zaangażowana artystka”?

Tak. Moje teksty są zaangażowane. I bardzo osobiste. Dużo śpiewam o uczuciach, o stanach duszy, ale nie tylko. W „I say no” mówię wprost, przeciwko czemu jestem.

Przeciwko czemu jesteś?

Powiązaniu polityki z religią, wykorzystywaniu przewagi finansowej pewnych grup społecznych, marginalizowaniu innych grup, jak kobiety, samotne kobiety, kobiety z dziećmi, osoby homoseksualne, osoby z niepełnosprawnościami.

Śledzę wydarzenia społeczno-polityczne, codziennie czytam gazety, przyłączam się do akcji fejsbukowych i to się przedostaje do mojej twórczości.

Chodzisz na parady?

Oczywiście, co roku. Występuję też na zaangażowanych imprezach. Na beneficie akcji „Miłość nie wyklucza”. Na Pomadzie. Ale gdy wychodzę na scenę, to przede wszystkim jako artystka. Wiem, że nie żyjemy w rzeczywistości, gdzie prawa są równe, więc trzeba o nie zawalczyć, że trzeba oswajać ludzi, ale z drugiej strony ja tworzę muzykę. To jest mój język, moja największa miłość i pasja. To muzykę daję ludziom i to ją chcę, żeby najpierw zobaczyli, usłyszeli. Dlatego byłoby trudne dla mnie, gdyby „lesbijka” była pierwszym skojarzeniem. Najważniejsze są emocje, które mam do przekazania, teksty, klimat, który wytwarzam. Ale jeśli przy okazji mogę zrobić coś więcej dla siebie jako lesbijki i dla innych, to chętnie.

Dorastałaś w muzyce?

Już jako kilkuletnia dziewczynka tworzyłam muzykę, ona jakoś powstawała w mojej głowie. Tak po prostu, bo nie umiałam grać na żadnym instrumencie, nie znałam nut, zresztą nie znam do tej pory.

Nie zapisujesz melodii?

Nie, śpiewam sobie. Zapamiętuję albo nagrywam, nawet w telefonie. Muzyka sama do mnie przychodzi. Czasem nagle czuję, że muszę wziąć gitarę i powstaje piosenka.

Zawsze grałaś autorską twórczość?

Pierwsze występy, kilkanaście lat temu, to były kompromisy z muzykami, którzy narzucali swoją wizję. Dopiero w 2009 roku poznałam przez ogłoszenie Rafała Smolińskiego, basistę, aranżera i producenta, z którym nagrałam pierwszy maksisingiel „Yes, You Are The Sun”. Tytułowy utwór dostał się do pierwszej piętnastki amerykańskiego konkursu songwriterskiego „Song Of The Year”, co było ogromnym wyróżnieniem, bo na takie konkursy napływa kilkanaście tysięcy zgłoszeń z całego świata. Dostałam komunikat: twoja muzyka się podoba, jest ceniona. Zaczęłam koncertować – najpierw akustycznie: ja z gitarą i towarzyszeniem perkusjonaliów, aż w końcu dopracowałam się pełnego składu.

Zespoł Back To The Ocean?

Tak, Back To The Ocean to ja plus towarzyszący mi muzycy, którzy zmieniają się, choć mam nadzieję, że obecny skład przetrwa długo.

Pamiętam taki komunikat w internecie. „Back To The Ocean “Burnin’4U”: lesbijski teledysk. Sami oceńcie”.

Reżyserował Kuba Remiszewski. Utwór jest o namiętności do drugiej osoby, do kobiety, a w klipie jestem ja i jest dziewczyna – modelka. Koncepcja nie była moja, ale nie wtrącałam się, byłam ciekawa efektu końcowego. Podczas nagrywania teledysku świetnie się bawiłam, bo byłam ubrana nie w swoim stylu: w mocnym makijażu, w obcisłej sukience. Nie miałam pojęcia, jak będą wyglądać ujęcia z moją „teledyskową ukochaną”. W internecie było „sami oceńcie” i faktycznie ocenili. Pamiętam szok, bo wydawało mi się wtedy, że „branża” mnie wesprze. Że skoro pojawił się wątek lesbijski, to ludzie będą kibicować. A pojawiło się sporo niemiłych komentarzy. Że nie mam głosu, że kto ja jestem, czy jestem trans, czy lesba, czy co. Ja takich rzeczy nie rozumiem. Sama zawsze się cieszę, gdy dzieje się coś pro LGBT, gdy chociażby widzę Anię Grodzką w TV. Za to nie cierpię – i mówię o tym głośno, powiedziałam to na przykład ze sceny na „Jałowcowce” – wewnętrznej krytyki. Jeżdżenia powiedzmy po Biedroniu. Że „po co on to mówi?” „Po co bierze udział w tym czy innym programie?” „Ja bym to zrobiła lepiej” – takie głupoty. To dla mnie niepojęte. Ludzie! Halo, wspierajmy się! Nie chodzi o bycie bezkrytycznym, ale o podstawowe wspieranie się jako mniejszości.

Chcesz zostać w Polsce, czy wyjedziesz?

Zawsze chciałam wyjechać z powodów muzycznych. Zawsze pisałam po angielsku i zawsze celowałam w światowy rynek muzyczny. Oczywiście, namawiają mnie, bym śpiewała po polsku, ale nie chcę. To może zabrzmi górnolotnie, ale tak jest: moja dusza śpiewa po angielsku. Zawsze, gdy przychodzi do mnie melodia, to od razu z fragmentem tekstu. Po angielsku. To jestem prawdziwa, szczera ja.

Wychowałaś się na zachodnich brzmieniach?
Właśnie nie. Na polskiej muzyce rockowej. Wczesny Perfect, wczesna Budka Suflera, Maanam. Potem Edyta Bartosiewicz. Dopiero po latach odkryłam zagraniczne piosenkarki Tracy Chapman, Melissę Etheridge.

Lesbijska scena. Przypadek?

Sama nie wiem, duża część moich ukochanych wykonawczyń to faktycznie lesbijki. Cenię Się, Meshell Ndegeocello, Skin… ale też Sade, Suzanne Vega, Anouk, no i wspaniałych mężczyzn, jak David Gray, Damien Rice, Charlie Winston.

Trudno przechodziłaś proces akceptacji własnej homoseksualności?

Coming out przed samą sobą był wcześnie. Byłam świadoma tego, że jestem lesbijką, może nie wiedziałam, że to się tak nazywa, ale zwyczajnie bardziej podobały mi się dziewczyny a z chłopakami kumplowałam się i grałam w piłkę. Jak byłam nastolatką, dotarłam do środowiska, mało jeszcze wtedy sformalizowanego. No i bywałam. Dyskoteki, biwaki, spotkania w klubach… Kiedyś skłamałam mamie, że jadę do koleżanki do Warszawy, a jechałam na imprezę lesbijską. Sprawa się sypnęła i w obliczu podejrzeń, że wpadłam w narkotyki, uznałam, że lepiej będzie powiedzieć prawdę i tak oto zrobiłam coming out przed rodziną. Nie było łatwo. Zresztą wtedy byłam poddawana presji z rożnych stron. Korzystałam ze wsparcia psychologicznego, bo miałam problemy z poczuciem własnej wartości i … moja terapeutka za źródło wszelkich problemów uznała to, że jestem lesbijką. Bolesne pranie mózgu i duszy, żebym zmieniła orientację.

Próbowałaś?

Tak, ale to miało bardzo krótkie nogi. Czułam się tak nieszczęśliwa, że wycofałam się. Potem szybko się usamodzielniłam, wyprowadziłam z domu. Mimo tego na studiach wciąż nie byłam wyoutowana. Studiowałam psychologię i miałam przez poł roku przedmiot „Homoseksualizm”, gdzie słyszałam najgorsze kłamstwa na ten temat. Że to choroba, że homoseksualiści częściej popełniają przestępstwa – wszystko na podstawie badań, o których już wtedy wiedziałam, że są niezgodne z żadną metodologią i niewiarygodne statystycznie.

A studenci grzecznie notowali.

Nikt by nie śmiał zaprotestować. Ja też nie. Dopiero parę lat potem, w pracy wyoutowałam się przed większą grupą osób. Leciały jakieś głupie żarty o Tomaszu Raczku. Nie wytrzymałam i powiedziałam: ja też jestem homo. Reakcje były fantastyczne – nie spodziewałam się. Bałam się, że stracę pracę albo sympatię tych osób, a było przeciwnie: miłe rozmowy, ciepłe żarty. Zaangażowali się na przykład w głosowanie na Ewę i Gosię, na ich ślub w chmurach. Byli super. Do tej pory utrzymujemy serdeczne kontakty i bardzo ciepło wspominam cały mój departament w wielkiej korporacji.

Jest takie miejsce, w którym na pewno nie powiesz „jestem lesbijką? Szpital?

Akurat szpital nie. Podpisałam nawet odpowiednie dokumenty, żeby moja partnerka mogła mnie odwiedzać i dowiadywać się o mój stan zdrowia, gdyby coś mi się stało. Ale oczywiście, że to kalkuluję. Strasznie chciałabym mieć taki luz, żyć swobodnie i w każdej chwili potrafi ć powiedzieć coś w stylu: „o, to dla mojej dziewczyny”. Tymczasem wciąż, gdy listonosz pyta, do kogo paczka, mówię po prostu: „ja odbiorę, dziękuję”. A potem czasem jestem zła. Ale to jest takie stopniowe poszerzanie pola wolności i godności. Krok po kroku. Trzeba też szanować swój proces i swoją wrażliwość.

***

Agnieszka Olszewska, Back To The Ocean Wokalistka, autorka muzyki i tekstów, gitarzystka, laureatka międzynarodowych konkursów dla songwriterów – m.in. Song Of The Year 2009 („Yes, You Are The Sun”), Indie International Songwriting Contest 2011 („But You Can Believe My Lies”), Show Me The Music Songwriting Contest 2011 („Snow and Rain”), International Songwriting Competition 2012 („Take Away”). Wraz z zespołem wygrała eliminacje do Sceny Folkowej Przystanku Woodstock 2012. W tym roku została zaproszona na festiwal songwriterski do Nashville (USA). W połowie czerwca ukaże się minialbum Back To The Ocean zawierający 5 nowych utworów.
Więcej na:
reverbnation.com/backtotheocean
facebook.com/backtotheocean
youtube.com/backtotheocean

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Profesjonalista

O tym, jak to jest być jawnym gejem w policji i o tym, jak zakładał organizację homoseksualnych policjantów/ek, opowiada Ewald Widi, inspektor ds. kryminalnych austriackiej policji, w rozmowie z Andreasem Citakiem

 

fot. arch. pryw.

 

W Polsce nie było jeszcze publicznego coming outu policjanta. Jak ty się ujawniłeś w pracy?

W Austrii jawny gej policjant też nie jest częstym „zjawiskiem”. Gdy rozpoczynałem karierę w 1996 r. w jednostce na kontroli granicznej, miałem 20 lat i byłem zdania, że coming out w pracy nie jest potrzebny. Homoseksualność to moja osobista sprawa, nikogo to nie powinno obchodzić. Uznałem, że nie będę udawać heteryka, ale też nie będę mówił, że jestem gejem. Z czasem zrozumiałem, że to był błąd. Okazało się, że koledzy bardzo lubią plotkować o życiu osobistym. Milczenie podsycało domysły – za moimi plecami dyskutowano, czy jestem gejem czy nie. W końcu, zupełnie niespodziewanie, na zebraniu zespołu przełożony zapytał mnie wprost. Odpowiedziałam, że tak, ale poczułem się nieswojo, byłem zaskoczony. Przełożony zapewnił mnie od razu, że „nie jest to dla nas żaden problem”.

Czyli w porządku.

Zaczekaj. Wtedy dopiero się zaczęło. Nie opowiem żadnego zdarzenia, bo wszyscy się pilnowali, ale od tamtego czasu byłem izolowany. Koledzy byli wobec mnie poprawni, ale chłodni. Unikali mnie. Stopniowo przestali ze mną rozmawiać. Atmosfera była coraz gorsza. Zacząłem być źle oceniany – a to, że jestem nadgorliwy, a to, że czegoś nie dopatrzyłem. Przydzielano mi niekorzystne godziny pracy. W końcu doszło do pamiętnej rozmowy z zespołem: usłyszałem, że nie chcą ze mną pracować. I tak, po trzech latach służby, zostałem przesunięty – dostałem samodzielne stanowisko, tak, by nikt nie musiał mieć ze mną bezpośredniego kontaktu. To było straszne, załamałem się psychicznie. Przez pierwsze kilka tygodni byłem na zwolnieniu lekarskim, by się pozbierać.

Wróciłeś tam?

Tak, choć od razu zacząłem szukać nowej pracy, też w policji, ale w innym zespole. Znalazłem ją w końcu w 2007 r. Powoli awansowałem i od 2009 r. pracuję na obecnym stanowisku – jako inspektor ds. kryminalnych. Tu od początku się nie ukrywam. Żałuję, że wcześniej do tego nie doszedłem. Zbyt długo znosiłem tamten ostracyzm. Z dzisiejszego dystansu widzę, że to dobrze, że oni mnie z tej grupy wykopali. Gdyby nie to, może dalej bym się tam męczył.

Może przyczyną tej izolacji było nie ukrywanie się, tylko właśnie coming out, bo przecież od niego zaczęło się psuć.

Koledzy wychodzili z założenia, że skoro ukrywam gejostwo, to pewnie sam myślę, że coś z tym jest nie tak. Pokazywałem im moją słabą stronę, więc sobie używali. Gdybym od początku miał taką postawę, jak w życiu prywatnym, czyli: proszę bardzo, jestem gejem, nie mam z tym problemu, to oni też by to przyjęli jako coś normalnego. Dziś już to wiem.

Nowym kolegom od razu się ujawniłeś?

Samego coming outu nawet nie musiałem robić, bo jeszcze zanim się pojawiłem, to oni wszyscy tam wiedzieli, że „przychodzi do nas pedał”. Byłem już wtedy silniejszy psychicznie – mogłem stanąć twarzą w twarz z kolegami nie tylko jako policjant, ale też jako gej. Ktoś chce o tym ze mną porozmawiać? Nie ma sprawy. Musieli zauważyć moje poczucie pewności.

Jak reagowali?

Zdarzały się zabawne komentarze. Na przykład mówiono mi: „Wiesz co, po tobie w ogóle nie widać, że jesteś gejem”. Ciekawe, jakiej więc postaci się spodziewali? Że na mundur będę narzucał różowe boa? Albo mówili mi ze zdziwieniem: „Właściwie to ty jesteś w porządku”. Czyli oczekiwali kogoś „nie w porządku”? Albo obawiali się, że zacznę ich podrywać, bo oczywiście mam nieposkromiony apetyt seksualny.

„Wolę nie jechać z nim na patrol, bo jeszcze zacznie się do mnie dobierać”. Ten mit jest głęboko zakorzeniony. A jak pytam, czy kiedykolwiek słyszeli, by policjant gej molestował kolegów, to odpowiadają, że nie, nigdy. A o przypadkach molestowania policjantek przez policjantów hetero słyszeli? Słyszeli.

Albo zastrzegają: „Nie mam problemu z twoim homoseksualizmem, ale nie mów mi, co robisz w łóżku”. Przecież nie mam zamiaru im opowiadać o szczegółach mojego życia seksualnego! Skąd w ogóle taki pomysł? Oni opowiadają o swych dziewczynach, żonach, dzieciach, wakacjach i ja też tylko o takich sprawach mogę mówić. Jak byłem na wakacjach z facetem, to nie będę opowiadał, że sam albo z dziewczyną, prawda?

Wałkowaliśmy te tematy i po pewnym czasie pedał w jednostce zaczął być normalnością. Z tego mam największą satysfakcję. Zyskałem szacunek i uznanie w oparciu o mój profesjonalizm, a nie taką czy inną orientację. Jeśli ty sam nie robisz z gejostwa ani sensacji, ani tabu – to otoczenie też tak będzie to traktować.

Jesteś jedynym otwartym gejem w tej jednostce?

Tak, to znaczy – jedynym, o którym wszyscy wiedzą. Ale jedynym gejem? Nie. Kilku kolegów zdarzyło mi się spotkać w klubach gejowskich. Zachowałem dyskrecję, niech oni sami decydują, komu i kiedy o sobie powiedzieć.

Skąd pomysł, by założyć w Austrii organizację homoseksualnych policjantów/ek?

W 2003 r. wziąłem udział w seminarium „Policja i homoseksualizm” zorganizowanym przez IPA (International Police Association) w Niemczech. Poznałem tam działaczy/ki VelsPol – niemieckiej organizacji homoseksualnych policjantów/ek. Rok później pojechałem znów na ich konferencję i poprosiłem o rady, co mógłbym zrobić u siebie. „Na początek zrób stronę internetową” – poradził mi kolega z Kolonii. 5 maja 2005 r. strona www.GayCopsAustria.com była on-line. Za tym przedsięwzięciem stałem tylko ja sam jeden. Szybko zaczęli kontaktować się ze mną inni geje policjanci, policjantki lesbijki. Doszło do pierwszego spotkania w realu. Dziś mamy dwa zjazdy rocznie.

Po co stworzyłeś Gay Cops Austria?

Mamy dwa główne cele: chcemy wspierać policjantów/tki LGBT w ich codziennej pracy, jeśli stykają się z dyskryminacją wewnątrz policji oraz chcemy poprawić relacje między policją a społecznością LGBT. Te relacje naznaczone są nieufnością z obu stron. Policjanci mają uprzedzenia w stosunku do osób LGBT, a osoby LGBT, zakładając homofobię policji, nie zgłaszają przestępstw na tle homofobicznym albo ukrywają ten aspekt sprawy.

Bierzecie oficjalnie udział w Paradzie Równości w Wiedniu? W mundurach?

Jako Gay Cops Austria chcieliśmy wystąpić w mundurach w ramach konferencji „European Gay Police Association”, która odbyła się w Wiedniu w 2010 r. z udziałem kolegów z rożnych krajów europejskich. Po konferencji była Parada. Nasze ministerstwo spraw wewnętrznych zgodziło się, by koledzy/żanki z zagranicy szli w mundurach, ale my, Austriacy, musieliśmy iść w cywilu. Być może nie było to optymalne rozwiązanie, ale i tak dla widzów Parady, a jest ich niemało na trasie przemarszu, to była wielka atrakcja. Ponad stu naszych kolegów i koleżanek w mundurach szło wiedeńską Ringstrasse.

Co poleciłbyś policjant(k)om LGBT w Polsce?

Muszą się skontaktować jeden z drugim, pewnie nie zdają sobie sprawy, że jest ich wcale niemało. Razem łatwiej przeciwstawić się stereotypom – brzmi to banalnie, ale tak jest. Ja byłem na początku sam. Gdy odnalazłem innych, sprawy ruszyły do przodu.

Zdarzyło ci się wyoutować na służbie komuś postronnemu – na przykład komuś, kogo musiałeś aresztować?

Nie. Zdarza się, że ktoś rzuci homofobiczny bluzg, ale nieskierowany do mnie, bo przecież nie wie, że jestem gejem, tylko „ogólny”. Wtedy taką osobę przywołuję do porządku i pouczam. No i jest jeszcze tak, że osoby homoseksualne są przez innych policjantów jakby „z automatu” przysyłane do mnie – dla kolegów jestem specjalistą od wszystkiego, co się wiąże z „inną” orientacją seksualną.

A wyobraź sobie, że w ramach tzw. czynności służbowych trafiasz na atrakcyjnego geja, którego musisz przesłuchać, może ukarać. Prawo daje ci pewną przestrzeń do działania według uznania. Czujesz dwuznaczność sytuacji?

Jeszcze mi się to nie zdarzyło, ale co to w ogóle za kwestia? A gdy policjant hetero trafi a na atrakcyjną kobietę, którą musi przesłuchać lub ukarać? Każdy musi być profesjonalny i tyle.

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Muriel Villanueva Perarnau „Mam dwie matki”

AdPublik 2012

 

 

Coming out, którego w Polsce na razie nie było – dziecka wychowanego przez homoseksualnych rodziców. Postrzegałam homoseksualność w sposób naturalny, zagadką i ogromnym cierpieniem stało się to, że nie rozumiałam, dlaczego tak mało osób ją akceptuje. Jeszcze teraz chce mi się płakać ze złości i smutku, gdy pomyślę, że moje matki nigdy nie mogły pozwolić sobie na tak zwyczajną rzecz, jak spacerowanie za rękę – a jest to tylko jeden z wielu przykładów – wyznaje katalońska pisarka Muriel Villanueva Perarnau, która jako 29-letnia kobieta postanowiła w 2005 r. włączyć się w hiszpańską debatę o legalizacji małżeństw jednopłciowych i opublikowała autobiograficzny pamiętnik. Osiem lat później książka trafi a do nas i trafi a w debatę o związkach partnerskich.

Muriel opowiada od końca do początku – zaczyna od ślubu mam w październiku 2005 r., potem cofamy się w czasie: mamy nerwowy okres medialnych i parlamentarnych dyskusji o małżeństwach gejów i lesbijek, spisywanie testamentów, wypadek jednej z mam (jej partnerka nie może podjąć decyzji o operacji, bo w świetle prawa jest dla pacjentki obcą osobą), dzieciństwo dziewczynki. Najciekawsze chyba są fragmenty pokazujące, jak mała Muriel była zmuszona ukrywać związek swoich mam w sytuacjach codziennych – w rozmowie z panią ze sklepu, w szkole itp. Najbliżsi Muriel to aż dziewięć osób: mama biologiczna i jej żona, druga mama, do tego tata i jego druga żona oraz czworo rodzeństwa – dwie dziewczynki adoptowane przez mamy, biologiczny syn taty z drugiego małżeństwa i dziewczynka adoptowana przez tatę.

Czekamy na głos polskich dorosłych osób wychowanych przez pary jednopłciowe. (Kim Lee)

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Widoczne niewidoczne

Agnieszka Łuczak, Joanna Kasprowicz i Magdalena Stoch wzięły udział w badaniu dotyczącym sytuacji lesbijek i kobiet bi z małych miast i wsi. Jako jedyne ujawniły swe imiona i nazwiska. Opowiadają nam o sobie

 

fot. arch. pryw.
Agnieszka Łuczak

 

Tekst: Agnieszka Szyk

Raport „Niewidoczne (dla) społeczności. Sytuacja społeczna lesbijek i kobiet biseksualnych mieszkających na terenach wiejskich i w małych miastach w Polsce” Fundacji Przestrzeń Kobiet ukazał się w końcu zeszłego roku. Prenumeratorzy/ rki otrzymali go gratis wraz z 40. numerem „Repliki”. W poprzedzającym raport badaniu wzięło udział ponad dwieście kobiet. Tylko trzy z nich zdecydowały się ujawnić swe imiona i nazwiska – Agnieszka Łuczak z Tomaszowa Mazowieckiego, Joanna Kasprowicz spod Zielonej Góry i Magdalena Stoch spod Zakopanego.

Chętnie zgodziły się opowiedzieć „Replice” o sobie.

Żyją zwyczajnie, ale dla mnie są bohaterkami. Sama też jestem lesbijką i też pochodzę z małego, 12-tysięcznego miasteczka. W wieku 19 lat wyjechałam stamtąd na studia do Trójmiasta. Mieszkam w Gdańsku i nie myślę o powrocie na stałe w rodzinne strony.

Najważniejsze: przestać się bać

Agnieszka Łuczak od ponad 20 lat jest dziennikarką lokalnego, niezależnego tygodnika w Tomaszowie Mazowieckim (ok. 68 tysięcy mieszkańców). Mieszka ze swoją partnerką. Rodzina oraz koleżanki i koledzy z pracy wiedzą, że jest w związku jednopłciowym. W pracy liczy się mój profesjonalizm i zaangażowanie, nie jestem na państwowej ani samorządowej posadzie. Rodziców mam super, sąsiadów – życzliwych – mówi.

Trzy lata temu wyoutował ją radny miejski. Na popularnej w Tomaszowie stronie internetowej napisał, że Agnieszka krytykuje w swych artykułach wiele poczynań Rady Miejskiej tylko dlatego, że jako „osoba innej orientacji” sama nie ma szans zostać radną. Od tego czasu postanowiła, że gdy okoliczności sprawią, że będzie musiała zabierać głos jako lesbijka, nie będzie się ukrywała (patrz: „Replika”, nr 24). Powtarza za Anią Laszuk: Nie ma się czego wstydzić.

Cieszy się, że są w Polsce miejsca, gdzie swobodnie może chodzić za rękę ze swoją dziewczyną, pocałować ją, przytulić. Nie ma natomiast najlepszego zdania o swoim mieście: Moje miasto jest marne pod każdym względem. Biedne, źle zarządzane, skorumpowane z kapitałem społecznym poniżej depresji. Ale ta opinia nie ma nic wspólnego z moim homoseksualizmem. Takich miejsc w Polsce są tysiące. Jak jakość życia w takich miasteczkach i wsiach się podniesie, to i odbiór związków osób tej samej płci będzie się zmieniał. Najważniejsze, by ludzie przestali bać się miejscowego księdza, a dzieci od najmłodszych lat nie były zaczadzane pseudowiedzą na lekcjach religii. Dlatego tak ważne jest wymienić polityków (na każdym szczeblu) na światłych, nowoczesnych, tolerancyjnych i zwyczajnie mądrych.

Na pytanie, dlaczego zgodziła się wziąć udział w badaniu, odpowiada: Podzielenie się własnymi doświadczeniami, spostrzeżeniami, to wkład, jaki mogę wnieść na rzecz budowania pozytywnego wizerunku osób homoseksualnych. Przypuszczam, że wciąż wielu młodych ludzi zmaga się ze swoją orientacją. Przykład starszych osób, które żyją w związkach, prowadzą zwykłe, normalne życie, powinien im uświadamiać, że inność nie jest niczym złym, przerażającym, że warto walczyć o siebie, nie wypierać się siebie.

Agnieszka, jak sama mówi, żyje normalnie i uważa, że nie możemy popadać w histerię, myśląc, że jesteśmy wyłącznie napiętnowani, prześladowani. Zależy jej, abyśmy zwracali uwagę na to, że wiele i wielu z nas ma ciekawe życie, realizuje się zawodowo, ma wspaniałych przyjaciół, rodziny. Konsekwentnie, krok po kroku, trzeba walczyć o nasze prawa i uczyć otoczenie tolerancji – dodaje.

Agnieszka jest osobą 50+ i ma nadzieję w ciągu kilku najbliższych lat zalegalizować swój związek w Polsce. Obecną sytuację osób LGBT w naszym kraju, którą obserwuje od dawna, ocenia dziś jako znakomitą – uważa, że zmiany na lepsze postępują teraz w tempie więcej niż przyspieszonym. Oczywiście każdy z nas chciałby, żeby to było już i natychmiast. Po drodze jednak będzie jeszcze wiele walki i pewnie jakieś ofiary nietolerancji, kołtuństwa. Ale takie zmiany to zawsze jest proces. Zważywszy, że jako kraj mamy za sobą 50 lat komunizmu, a Polska stała się na chwilę państwem wyznaniowym, to to, co się dzieje w sprawie poszanowania praw osób LGBT i w jaki sposób wiedza o tym dociera do ogółu społeczeństwa, jest naszym ogromnym sukcesem, z którego należy się cieszyć i który należy doceniać.

Musisz mieć męża i dzieci”

Joanna Kasprowicz mieszka razem z mamą w 11-tysięcznym mieście koło Zielonej Góry. Pracuje sezonowo i studiuje zaocznie historię. Ma wiele pomysłów na życie. Działa w Seksuologicznym Kole Naukowym i w Zielonych 2004 (bezskutecznie kandydowała do parlamentu w 2011 r.), nieustannie bierze udział w rożnych szkoleniach i warsztatach organizowanych przez Biuro Karier Uniwersytetu Zielonogórskiego. Staram się wykorzystać każdą okazję do rozwoju osobistego. Wolne chwile poświęcam na poszerzanie wiedzy. Czasami piszę krótkie opowiadania o tematyce les/gej – opowiada.

Jej sytuacja nie jest najłatwiejsza. Mama Joanny od kilku lat ma chory kręgosłup, więc większość obowiązków domowych spoczywa na córce. Jednocześnie mama nie akceptuje jej orientacji psychoseksualnej. Jej homoseksualność tłumaczy tym, że ojciec nadużywał alkoholu i córka zraziła się w ten sposób do małżeństwa. Tata, który w pełni ją akceptował, zmarł, gdy dziewczyna miała 17 lat. Mama uważa, że orientacja nieheteroseksualna jest powodem do wstydu, że jest to choroba. A te medialne ujawnienia, których kiedyś nie było, to wynik panującej obecnie mody na bycie homoseksualistą. Jej zdaniem powinnam wyjść za mąż i mieć dzieci, bo to jedyny sens w życiu kobiety – wyjaśnia Asia. Cała rodzina ma podobne poglądy. Gdy raz pojechała na imprezę branżową do Warszawy, kuzynka Joanny doradzała mamie, aby ta zadzwoniła na policję. Uważała, że ludzie, których spotka, są chorzy psychiczne i mogą ją zamordować.

Mimo to Joanna od najmłodszych lat mówiła o sobie otwarcie: Było to dla mnie coś naturalnego, choć czułam, że różnię się w tym aspekcie od koleżanek. Ale ta różnica zawsze była w moim odczuciu czymś pozytywnym.

Bardzo rzadko miała do czynienia z negatywnymi reakcjami ludzi: W pracy zawsze spotykałam się z pozytywnym odbiorem poza jednym incydentem, gdy byłam na stażu w sklepie i praktykantki ze szkoły zawodowej wysyłały mi smsy z wyzwiskami odnoszącymi się do mojej orientacji. Nie podobało im się także to, że studiuję. Zupełnie się tym nie przejęłam. Asia spotykała się raczej z ciekawością ze strony koleżanek i kolegów. Wiele osób pytało ją o rożne rzeczy, ponieważ większość nie znała wcześniej żadnej osoby homoseksualnej.

Asia podkreśla, że w małym mieście trudniej jest z życiem towarzyskim. Lesbijki czy kobiety biseksualne, które poznawała, mieszkały zawsze daleko od niej, a związki na odległość nie sprawdzały się. Wszystkie osoby nieheteroseksualne z jej miejscowości wyprowadziły się do większych miast. Jeśli chce kogoś spotkać, jeździ do klubów w Zielonej Górze. Dziewczyny z okolicy próbowały jednak kiedyś się zorganizować: Pod koniec lat 90. koleżanka z Gorzowa Wielkopolskiego za pośrednictwem „Gazety Lubuskiej” założyła klub, do którego w ciągu paru miesięcy zapisało się około 60 osób nieheteroseksualnych z całego województwa lubuskiego. Wśród nich były cztery osoby z mojego miasta. W ten sposób poznałam ludzi, którzy mieszkali tak blisko mnie! Joanna przyjaźni się z parą kobiet 50+, które są razem od 27 lat. Co dziwne mama Joanny lubi je i stawia za wzór: Twierdzi, że inne osoby nieheteroseksualne są bardzo rozwiązłe i często zmieniają partnerki/partnerów.

Asia zdecydowanie wolałaby mieszkać w większym mieście, zawsze marzyła o Warszawie, ponieważ zna w stolicy wiele osób i dzieje się tam mnóstwo fantastycznych rzeczy, w których chciałaby uczestniczyć. Przeprowadzka nie jest jednak łatwą decyzją. Bardzo bym chciała zamieszkać w stolicy, ale z drugiej strony moja mama choruje i nie chcę jej zostawiać samej, ponieważ nie byłaby w stanie sobie poradzić. Gdyby udało mi się namówić ją do przeprowadzki, wtedy mogłabym się przenieść, miałabym szansę na stałą pracę, udział w życiu społecznym i kulturalnym na wysokim poziomie i na poznawanie wielu nowych fajnych ludzi, którzy myślą i czują podobnie jak ja.

Lesbijka? Stara panna!

Magda Stoch pochodzi z małej wsi nieopodal Zakopanego, gdzie mieszkała do czasu studiów. Później wyjechała do Krakowa, ale po obronie pracy magisterskiej wróciła na wieś. Spędziła tam kilka lat ze swoją ówczesną partnerką. Teraz znów mieszka w Krakowie. Wróciłam na wieś ze względu na możliwość korzystania z uroków natury. Mam poczucie, że dzięki temu życie nabiera realności. Umysł się resetuje, a ciało nabiera wigoru. To cenne.

Na co dzień Magda pracuje w dziale rekrutacji jednego z krakowskich call centers. Po godzinach, w ramach intelektualnego hobby, pisze doktorat z dziedziny gender studies. Prowadzi również zajęcia ze studentami na jednej z krakowskich uczelni.

W miejscowości, z której pochodzi, sąsiedzi i sąsiadki niczego się nie domyślają, traktują jej „staropanieństwo” w kategoriach „poświęcenia dla nauki”. Rodzice, podczas odwiedzin, okazują w stosunku do Magdy i jej partnerki pełną akceptację i życzliwość. Magda zwraca jednak uwagę, że swobodny spacer z dziewczyną za rękę, wspólne wychowywanie dzieci w homoseksualnej rodzinie czy otwarte mówienie o orientacji na Podhalu to abstrakcja. W góralskiej społeczności „kozły” (określenie gejów) to obiekt żartów i drwin. Zagadnienie lesbijstwa to najwyżej problem staropanieństwa.

Magda nie zna żadnych osób, które na Podhalu otwarcie mówią, że są homoseksualne. Podejrzewa, że, podobnie jak ona, ewakuują się ze wsi do miasta lub zaprzeczają temu, co czują. W samym Zakopanem (czyli de facto w mieście) nie zna żadnego miejsca, które w jakikolwiek sposób integrowałoby mniejszości seksualne, choć podobno kiedyś taki klub istniał. Według Magdy, najsłynniejszy polski kurort w górach to tylko miejscowość turystyczna: można tam dobrze zjeść, zrobić zakupy w markowych sklepach i nieźle się zabawić, ale trudno stworzyć jakąś lokalną wspólnotę. Ludzie zamykają się ze swoimi problemami w czterech ścianach. Dlatego też zdecydowała się na wyjazd do Krakowa: Wróciłam do miasta, dzięki czemu zyskałam więcej czasu na realizację życia pozazawodowego. W przyszłości planuję wybór opcji pośredniej: dom na obrzeżach, może znów na wsi. Na pewno nie planuję ukrywania orientacji. Uważam, że słuszne jest dawanie świadectwa, czyli mówienie o sobie. Takie „świadectwo” zakorzenia się w świadomości zbiorowej i wywiera na nią wpływ. Mam nadzieję, że dzięki temu zmniejszy się grono osób przeżywających swoją „odmienność” w kategoriach życiowego dramatu – mówi Magda.

Większość bliskich jej ludzi oraz znaczne grono znajomych wie, że jest lesbijką. Natomiast w środowisku wiejskim stawiała do tej pory na anonimowość: w czasach licealnych samo wyobrażenie sobie, że jest się tzw. zdeklarowaną lesbijką było przerażające. Później, z racji rzadkich wizyt w domu, nie nawiązała bliższych relacji z sąsiadami i sąsiadkami. Na szczęście pochodzenie i orientacja psychoseksualna nie wpłynęły na jej poczucie wartości. Na tym etapie życia mogę powiedzieć, że odkrywając mechanizmy wykluczenia, stałam się bardziej uważna na jego przejawy we wszelkich sferach ludzkiej aktywności, również ekonomicznej, politycznej czy etnicznej. Stałam się bardziej uważna. Szkoda, że człowiek uczy się tego poprzez strach i permanentne doświadczanie przemocy; w moim przypadku na szczęście „tylko” przemocy symbolicznej.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jacek Kaliciński „Obłaskawiając życie. Moje rozmowy z Adrianem”

CJO PROGRESS, 2012

 

 

Jacek i Adrian są od lat w szczęśliwym związku. W książce, która ma formę rozmowy, opowiadają o swej drodze do bycia razem, o coming outach, o zerwanych przyjaźniach, o swych kolegach gejach, o dawnych partnerach, o podróżach, które razem odbyli i o tym, jak traktuje się gejów w innych krajach. Wszystko to chyba po to, by pokazać, głownie chyba hetery(cz)kom, że geje prawie wcale się od nich nie różnią. Niestety, w „Obłaskawiając życie…” brakuje gawędziarskiego drygu, jest za to masa nużących, niepotrzebnych informacji. Mnóstwo postaci, być może dobrze znanych samym chłopakom, pojawia się tu i znika bez żadnej charakterystyki. Choćby w opisie spędzania Wielkanocy poznajemy Renatę i jej syna, Teresę z mężem Leszkiem oraz ich córkę Magdę. Okazuje się jednak, że to bohaterowie bez znaczenia – po dwóch akapitach „giną”, by więcej nie powrócić. Podobnych sytuacji czy zdarzeń – opisanych bez widocznego zamysłu, ot, tak po prostu, tylko dlatego, że miały miejsce w życiu Jacka i Adriana, jest w „Obłaskawiając życie…” dużo więcej. Czyta się to z rosnącą irytacją (co mnie to obchodzi?). Odnosi się też wrażenie, że całe dzieło ma sens… też tylko dla Jacka i Adriana, zgodnie zresztą z tym, o czym Jacek informuje na początku: „Piszę to dla NAS. Dla ciebie i dla siebie samego”. Najwyraźniej nie dla nas, czytelników/ czek. (Michał Paweł Urbaniak)

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Imponuje mi Wasza odwaga

O Roży Luksemburg, o dziesięciu latach współpracy z KPH, o flircie z gejem i o dwóch mamusiach z Joanną Gwiazdecką, szefową Fundacji im. Roży Luksemburg rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Krzysztof Kurłowicz

 

Czy Roża Luksemburg popierałaby ruch LGBT? W jej czasach, na przełomie XIX i XX wieku, on jeszcze nie istniał.

Myślę, że tak. Miała lewicową wrażliwość i sama należała jako kobieta polityczka, można tak powiedzieć, do mniejszości.

Była polską Żydówką, większość dorosłego życia spędziła za granicą jako emigrantka.

A poza tym miała bardzo liberalne podejście do seksu. Kto czytał jej listy, ten wie, ukazały się po polsku. Roża miała wielu przyjaciół, kochanków, również sporo młodszych, jeden był nawet synem jej przyjaciółki. Była bardzo namiętną kobietą, tak to ujmijmy. To nie są grzeczne, romantyczne listy. Więcej nie powiem, zachęcam do sięgnięcia po nie (uśmiech).

U nas Roża Luksemburg ma dość czarny PR. Albo raczej mocno czerwony, komunistyczny.

Zakładała partię socjaldemokratyczną. Do komunistycznej też by wstąpiła, ale nie zdążyła, bo została zamordowana (w 1919 r. – przyp. MK). Wydaje mi się jednak, że jej komunizmu nie możemy oceniać przez pryzmat tego, co było później, totalitaryzmów, stalinizmu itd. Niektórzy twierdzą, że jedno prowadziło do drugiego, ale społeczne ruchy, w których uczestniczyła Roża, mają się nijak do tych wielkich komunistycznych aparatów, które powstały później i słusznie cieszą się złą sławą. Przypomnę też, że Luksemburg była oponentką Lenina.

Owszem, nie zawsze miała rację. W Polsce ma się jej za złe, że nie walczyła o naszą niepodległość. Uważała, że mniejsze kraje sobie nie poradzą w dobie wielkiego kapitału i bała się tego, co nazywała „nocą Walpurgii nacjonalizmów”, która zresztą rzeczywiście nadeszła. Była też pacyfistką. Opisywała I wojnę światową w innym wymiarze niż to się zazwyczaj robi – z jej perspektywy to były masy żebrzących na ulicach miast kalekich żołnierzy, sierot, masy wdów wychowujących po kilkoro dzieci bez pomocy.

Recepcja Roży Luksemburg w Niemczech czy w USA jest zupełnie inna niż u nas. Tam zwraca się uwagę przede wszystkim na to, że ona była kobietą działającą w całkowicie męskim świecie. Luksemburg widnieje dziś w leksykonach feminizmu.

Była drugą Polką, która zrobiła doktorat. W 1897 r. na Uniwersytecie w Zurychu.

To jest osiągnięcie, którego nie ma nawet z czym porównać. Interesowała się botaniką, ale studiowała filozofię, ekonomię i prawo. Obroniła doktorat na temat rozwoju przemysłowego Królestwa Polskiego. Na bardzo wielu zdjęciach widać Różę w otoczeniu innych polityków i działaczy – jest jedyną kobietą w tłumie mężczyzn.

Fundacja im. Roży Luksemburg powstała w Niemczech w 1990 r. W Polsce istnieje od 2003 r. Jednym z waszych głównych celów jest działanie na rzecz równouprawnienia. Nie wszyscy pod tym rozumieją eliminowanie uprzedzeń dotyczących LGBT.

Dla nas to jest jasne. Od samego początku współpracujemy z Kampanią Przeciw Homofobii. Zrealizowaliśmy razem już kilkadziesiąt projektów.

Replika” wystartowała dzięki wam. Ma pani swoje ulubione projekty zrealizowane razem z KPH?

Na przykład Queer Studies, który robimy od 5 lat. Ten projekt ma już ponad 100 absolwentów, a wśród wykładowców m.in. Agnieszkę Graff, profesor Magdalenę Środę, Katarzynę Bojarską, profesora Ireneusza Krzemińskiego. Byłoby fantastycznie, gdyby udało się Queer Studies „podczepić” na jakiejś wyższej uczelni, przy Gender Studies. Tematyka LGBT zyskałaby na znaczeniu jako dyscyplina naukowa.

Teraz trzymam kciuki za jedno z naszych najmłodszych „dzieci”, czyli projekt dotyczący rodziców osób LGBT. Nie chodzi w nim o doraźną pomoc w zaakceptowaniu homoseksualizmu syna czy córki, raczej o to, by rodzice, którzy ten proces akceptacji mają już za sobą, zaangażowali się w szersze działania na rzecz LGBT. Pierwsze mamy, które się zgłosiły, są fantastyczne. To jest wielki potencjał.

Fundacja współpracuje z wieloma podmiotami w rożnych dziedzinach. Czy organizacje LGBT wyróżniają się jakoś na tym tle?

Nie, to nasi normalni partnerzy, jak wszyscy inni. Wśród działaczy LGBT nie ma więcej ani mniej oryginałów czy dziwaków niż gdzie indziej (śmiech). Ach, wiem, co jest charakterystyczne: to są prawie w stu procentach bardzo młodzi ludzie – 20-25 lat. Ludzie inteligentni, pełni energii, wiedzący, czego chcą. Nie mają w sobie nic z tak zwanych „ofiar dyskryminacji”. Imponuje mi odwaga, z jaką żyją w zgodzie z samymi sobą – czyli to, co nazywacie coming outem.

Muszę przyznać, że wcześniej nie poddawałam tego refleksji. Dzięki współpracy z gejami i lesbijkami zauważyłam, ile wysiłku musicie włożyć w to, by żyć tak, jak chcecie. Gdy słyszę argumenty „Po co oni mówią, z kim śpią, kogo to obchodzi”, to się oburzam: jeśli chłopak chce przyprowadzić swojego chłopaka na imprezę rodzinną, to przecież nie po to, by na tej imprezie z nim spać! I gdy się obaj zjawiają, to co? Wielka konsternacja? Albo dziewczyna, która na przykład umawia się z dziewczyną pod swoim miejscem pracy, bo potem razem gdzieś tam mają iść. Mają udawać, że się nie znają? Codzienne życie bez coming outu może być problemem, ale z coming outem – jest wyzwaniem. Żeby w takich sytuacjach się odnaleźć, trzeba odwagi, bo społeczeństwo zmusza was do podwójnego życia. To skazywanie na ostracyzm wydaje mi się okrutne. „Niech sobie robią, co chcą, ale tylko w swoich domach”? Czyli reszcie świata macie pokazywać tylko tę nieprawdziwą twarz?

A osób starszych jest wśród działaczy mniej, bo starszym, generalnie rzecz biorąc, trudniej zrobić coming out. Dorastali w innych czasach, przyzwyczaili się do ukrywania homoseksualności.

Do takiego właśnie wniosku doszłam, gdy się zastanawiałam, dlaczego wśród działaczy LGBT tak niewiele jest starszych osób. Podwójna tożsamość może z czasem stać się jedyną możliwą i taka osoba już nie jest w stanie funkcjonować inaczej. To są straszne mechanizmy. Jeśli czytam, że wśród osób LGBT częściej zdarzają się zaburzenia psychiczne, to wiem, że one nie wynikają z samej orientacji seksualnej, tylko z życia w ukryciu, w swoistej schizofrenii.

Nieraz mi się zdarzyło, że poznawałam kogoś i po jakimś czasie po prostu wiedziałam, że to jest gej…

…to ma pani gejdar.

No, nie zawsze, ale mam. Czasem jest zawodny, ale wiele razy zgadłam słusznie. Gdy ktoś taki udaje hetero, to czuję się skrępowana. Najchętniej bym mu powiedziała, że przede mną nie musi nic ukrywać, bo ja zdaję sobie sprawę, że ta dziewczyna, o której właśnie mi opowiada, to w rzeczywistości chłopak. Ale on wtedy pewnie by się zapadł pod ziemię ze wstydu. Jednocześnie nie obwiniam go, bo wiem, że został do noszenia takiej maski zmuszony.

Miała pani bagaż bezrefleksyjnej homofobii, którą musiała pani przepracować?

Nie. Interesowałam się filozofią i jako nastolatka czytałam starożytnych filozofów, na przykład „Dialogi” Platona, oraz poezję – Safona przecież! Więc po prostu wiedziałam, że homoseksualiści istnieją i już. Może nawet aż za bardzo w tych książkach siedziałam, bo nie mogłam zrozumieć, dlaczego się tak nagminnie ukrywają.

A kiedyś pewien gej mnie mocno podrywał.

(śmiech) Jak to?

Mogłam mieć jakieś 17 czy 18 lat i wyglądałam jak chłopak – miałam krótkie włosy i ubierałam się w taki dość szczególny sposób. Na jednej z imprez jeden gej wziął mnie za chłopaka i zaczął flirtować.

I do czego doszło?

Wyprowadziłam go z błędu, ale nie chciał uwierzyć. Jak w końcu uwierzył, to stwierdził, że to też super, bo w takim razie może się ze mną ożenić. Nawet do mamy chciał od razu dzwonić, ze w końcu poznał właściwą dziewczynę. Właściwą, bo „prawie” chłopaka.

Jak pani ocenia społeczne nastawienie do osób LGBT w ciągu tych dziesięciu lat realizowania projektów z KPH?

Wielkie zmiany na lepsze! Jak zaczynaliśmy, głosy, że homoseksualizm to choroba albo zboczenie były bardzo częste, a dziś są na szczęście marginesem, przynajmniej w głównej debacie publicznej.

Postulaty LGBT przebijają się do polityki.

Ten proces tak działa, historycznie dobrze to widać: najpierw musi pojawić się podmiot zdarzeń, czyli same osoby LGBT. Jak się pojawiły i wyartykułowały, czego chcą, to wkrótce te postulaty zostały podchwycone przez lewicowe partie. W Polsce właśnie to się teraz dzieje. A Zachód jest już na następnym etapie – tam lewicowe hasła równości bez względu na orientację seksualną przejmują konserwatywne partie.

Brytyjski premier David Cameron powiedział niedawno, że opowiada się za małżeństwami jednopłciowymi nie POMIMO tego, że jest konserwatystą, tylko DLATEGO, że jest konserwatystą. Bo popiera tworzenie wspólnot rodzinnych.

On nie jest odosobniony. W Niemczech słyszę podobne głosy. Do polskich konserwatystów one jeszcze nie dotarły. Dyskusja na temat głównego postulatu LGBT, związków partnerskich, nie stoi u nas na najwyższym poziomie. Nie jest merytoryczna. Pojawiają się argumenty, że to są „niegodne” związki. Że jak je wprowadzimy, to społeczeństwo runie. Że następna będzie adopcja i wychowywanie dzieci przez pary homoseksualne. Jakby teraz pary homoseksualne nie wychowywały dzieci!

Kilka tygodni temu jechałam z moją czteroletnią córeczką autobusem. Obok nas leżało w wózeczku maleństwo, którym opiekowały się dwie kobiety. Moja córka, która uwielbia przyglądać się takim „dzidziom”, wykrzyknęła do mnie „Patrz, dwie mamusie!” To było dla niej oczywiste i naturalne. Pomyślałam, że my, dorośli, za bardzo komplikujemy sprawy.

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Orlando Cruz

Pierwszy na świecie wyoutowany bokser

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Igor Dzikiewicz

Jestem tak samo dumny z tego, że jestem Portorykańczykiem, jak z tego, że jestem gejem – takie oświadczenie wydał Orlando Cruz 4 października br. To historyczne wyznanie – przed Cruzem żaden bokser nie zrobił coming outu.

Ma 31 lat. Trenuje od siódmego roku życia. Profesjonalną karierę rozpoczął 12 lat temu. Ma na koncie 22 walki. W rankingu Światowej Organizacji Boksu jest na 4. miejscu w swej kategorii (waga piórkowa). O publicznym coming oucie myślał od dawna, chodził na psychoterapię.

Już nie mogą mi zrobić krzywdy

Do rozmowy z dziennikarzem brytyjskiego dziennika „The Guardian” zasiadł wraz ze swoim jamnikiem Bam-Bam. W końcu zdecydowałem się być wolny. Teraz już mogą mnie wyzywać od pedałów. Nie dbam o to. Niech sobie mówią, już nie mogą mi zrobić krzywdy. Luz. Czuję się szczęśliwy. Ale żeby to powiedzieć całemu światu, trzeba było dużo odwagi – powiedział. Wsparł go Miquel Cotto, największy bokserski gwiazdor Puerto Rico: Od lat jestem z Orlanditem w narodowej reprezentacji. Razem braliśmy udział w tylu mistrzostwach! Mam dla niego wielki szacunek i gratuluję mu odwagi. Jest moim przyjacielem. Wiem, że coming out nie był dla niego łatwy. Jestem pewien, że jego życie zmieni się teraz na lepsze.

Cruz: Teraz nie ma już tajemnicy. Jest tylko prawda. Od jedenastu lat cały czas walczyłem z myślami, kiedy będzie najlepszy czas, by pokazać prawdziwe ja. Teraz czuję ulgę. (…) Dostałem wiele listów od ludzi. Pisali, że bali się wyjść z szafy, bo bali się reakcji rodziny i że dodałem im odwagi. Czy ten coming out pomoże innym homoseksualnym bokserom? Orlando jest raczej sceptyczny: Nie wiem. Boks jest bardzo maczo.

Wygrałem!

Dobrze zna dramatyczną historię bokserską sprzed 50 lat. W 1962 r. Benny Paret walczył z Emile Griffithem, którego biseksualizm był tajemnicą poliszynela. Gdy w którejś rundzie Paret rzucił do Griffitha obelgę „ty pedale”, ten wpadł w szał. Paret zaliczył 29 ciosów, na które nie był w stanie odpowiedzieć. Został znokautowany. Zmarł 10 dni później. Griffith nie mógł sobie tego wybaczyć ani zrozumieć zasad panujących w społeczeństwie. Pod koniec życia powiedział: Gdy zabiłem faceta, wybaczono mi. Ale gdy kocham faceta, uważa się mnie za diabła.

19 października br. w Kissimmee na Florydzie Orlando Cruz stoczył najważniejszą walkę w życiu – pierwszą po coming oucie. Wygrał! Pokonał Jorge Pazosa. To był moj ważny moment i odniosłem zwycięstwo. Chcę, by postrzegano mnie jako boksera, sportowca oraz jako mężczyznę w każdym znaczeniu tego słowa – cieszył się na konferencji prasowej. Obok siedziała jego mama, Dominga Torres-Rivera.

Ja płakałem, ona płakał

Rodzicom powiedział, gdy miał 20 lat: O, szkoda, że mnie wtedy nie widzieliście. Ja płakałem, mama płakała. Ale było OK. Gdy powiedziała: Jesteś moim synem i kocham cię, rozpłakałem się jeszcze bardziej. Tata? Z tatą poszło trudniej, bo wiadomo – jest maczo. Wspiera mnie, ale… jest zawsze „ale”.

Jest jeszcze jedna osoba, której Cruz zawdzięcza publiczny coming out: Znamy się od ponad 4 lat. Już nie jesteśmy razem, ale to nadal mój anioł. Nie chcę wyjawiać, jak się nazywa. Nauczył mnie szacunku do samego siebie. W Kissimmee był przy mnie.

Wcześniej Orlando wypierał swą homoseksualność. Miał randki z dziewczynami. Pięć lat chodził z Daisy-Karen, córką swego trenera, Jima Pagana, którego nazywa drugim ojcem. Oboje mnie teraz wspierają – śmieje się. O homofobii mówi, że to cierń, który miał głęboko w sercu. Wreszcie udało mu się go wyrwać: Znam przypadki, gdy facet został zabity dlatego, że był gejem. I znam też osobiście przypadek, gdy homoseksualny facet popełnił samobójstwo, nie mogąc znieść braku akceptacji. Czułem się bezsilny i wściekły na siebie, bo sam się wtedy ukrywałem. Dziś jako dumny wyoutowany gej bokser chcę być motorem zmian.

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowy różaniec

O tym, jak wraz z dwoma braćmi outował się przed rodzicami i o PFLAG – organizacji rodziców dzieci LGBT, której przewodzi od ośmiu lat opowiada Jody Huckaby w rozmowie Mariusza Kurca

 

foto: Agata Kubis

 

PFLAG to organizacja skupiająca rodziców i przyjaciół osób LGBT. Ty sam rodzicem nie jesteś.

Heterosojusznicy, rodziny i przyjaciele osób LGBT stanowią trzon naszej organizacji, ale nie chcemy nikogo wykluczać, więc same osoby LGBT też przyjmujemy, stanowią one 36% członków/iń PFLAG i jestem jedną z nich. By jednak zachować tożsamość jako organizacji nastawionej głownie na rodziców, przyjęliśmy zasadę, że rodzice stanowią co najmniej połowę zarządu.

Twoi rodzice należą do PFLAG?

Taty już nie mam, zmarł dwa lata temu. Nie był działaczem. Moja mama też nie jest działaczką. Oboje przeszli długą drogę, by zaakceptować homoseksualność swych dzieci. Pochodzę z Luizjany, z głębokiego, religijnego Południa. Moja mama jest żarliwą katoliczką, w jej domu wszędzie są zdjęcia Jana Pawła II. W Polsce czułaby się fantastycznie. Przywożę jej różańce z rożnych miejsc świata jako upominki. W Gdańsku kupiłem bursztynowy.

Jest wyoutowana jako mama gejów. Rozmawia o tym z sąsiadami, z księdzem, więc w jakimś sensie jest działaczką. Tata, też żarliwy katolik, w ostatnich latach życia nie rozstawał się z różańcem i z czapeczką z Oprah Winfrey, którą dostał, gdy byliśmy w jej show jako duża katolicka rodzina z synami gejami. Jakoś tę sprzeczność potrafi ł pogodzić.

Powiedziałeś „mama gejów”, bo nie jesteś jedyny w rodzinie, tak?

Jest nas trzech wyoutowanych gejów, ja i moi dwaj bracia. Wszystkich nas jest ośmioro. Jeden mój brat jest księdzem, jedna siostra zakonnicą…

To rodzice „ćwiczyli” coming out trzy razy?

Tak jest. Zaakceptowanie naszej trojki, Jasona, Jonathana i mnie, trwało u moich rodziców w sumie jakieś siedem lat. Nie było łatwo. Pierwszy wyoutował się Jason w 1984 r. Rodzice poszli po radę do kościoła. Dowiedzieli się, że nie mogą o tym nikomu mówić i nie powinni wpuszczać do domu żadnych znajomych Jasona, bo mogą mieć zły wpływ na resztę rodziny. I tak rodzice zrobili. Zresztą długo w ogóle się do Jasona nie odzywali. Dla mnie to też było straszne, bo wiedziałem już, że jestem gejem. Miałem 20 lat i zacząłem chodzić na terapię. W 1986 r. wyoutował się Jonathan. Szok, bo był zaręczony i to z najpiękniejszą dziewczyną w miasteczku. W 1987 r. wyoutowałem się ja. Skończyłem psychologię i stwierdziłem, że dam radę. Naprawię w mojej rodzinie wszystko, co złe. Mama nie rozmawiała ze mną przez poł roku. Wiesz, co jej pomogło? W jednym z przesłań do wiernych Jan Paweł II napisał, żeby rodzice nie odrzucali homoseksualnych dzieci.

Religia była dla twoich rodziców największą przeszkodą w zaakceptowaniu ciebie i braci?

Tak. Ale jednocześnie oni są przykładem na to, że ten konflikt jest do rozwiązania. Spotykam też wielu rodziców, którzy teoretycznie powinni homoseksualność dziecka „łyknąć” sprawnie, nie są związani mocno z żadną (homofobiczną) religią, a jednak mają problem. Choćby ostatnio w Chicago: ona, szefowa dużej firmy PR, on, pastor, ale z bardzo postępowego kościoła. Liberalni, mają przyjaciół gejów. A jednak, gdy syn się wyoutował, ona była załamana. I sama się dziwiła swej reakcji!

Ty sam jesteś religijny?

Studiowałem teologię. Teraz nie chodzę do kościoła.

To niesamowite, że PFLAG mająca dziś 200 tysięcy członków/iń powstała dzięki inicjatywie jednej osoby. Jeanne Manford, matka geja, w 1972 r. wzięła udział w nowojorskiej Paradzie Równości, niosąc transparent z napisem „My son is gay”.

I na początku wcale nie myślała o zostaniu aktywistką. Zaangażowała się, gdy zszokowani jej odwagą geje zaczęli przysyłać do niej swych rodziców na „terapię”. Na pierwsze spotkanie przyszło osiemnastu rodziców.

Przez pierwsze 20 lat nie mieliśmy oficjalnych struktur ani personelu. Rozwijaliśmy się powoli wraz z emancypacją LGBT. Literki „B” i „T” dodaliśmy w latach 90.

A Jeanne?

Działała długie lata, również po tym, jak jej syn Morty zmarł na AIDS. Dziś ma 92 lata, od dawna jest na emeryturze. Odwiedzam ją mniej więcej raz na rok. Jest już bardzo słaba (Jeanne Manford zmarła 8 stycznia br. – przyp. red.).

Pierwszy raz usłyszałem o PFLAG od Debbie, mamy Michaela, bohaterki serialu „Queer as folk”. Macie 40 lat historii, a my dopiero zaczynamy – Akademia Zaangażowanego Rodzica powstała w Kampanii Przeciw Homofobii w zeszłym roku.

Tak, Debbie Novotny działała w PFLAG, wspaniale nas reklamowała. Ale nie możesz porównywać Polski dziś do USA sprzed 40 lat, bo dziś jest internet, dostęp do informacji. 50% unikalnych wejść na naszą stronę pochodzi z zagranicy. Ludzie na całym świecie korzystają z naszych doświadczeń.

PFLAG ma obecnie 368 oddziałów w całych Stanach. Jesteśmy, to bardzo ważne, organizacją działającą oddolnie. Niedawno zorganizowaliśmy regionalną konferencję w Hamilton, w stanie Montana. To mieścina licząca 4 tysiące osób i, owszem, działa tam nasz oddział. Dla wielu ludzi PFLAG jest jedyną organizacją LGBT w okolicy.

Nie dobijaj mnie. Oddział PFLAG w moich rodzinnych Koluszkach, liczących ponad 15 tysięcy, nie wchodzi na razie w rachubę.

Ale tam na pewno są też geje, lesbijki, ich rodzice i ich przyjaciele.

PFLAG nie ma wielkich politycznych celów, jak np. legalizacja małżeństw par tej samej płci . Nie walczymy o równość. Po pierwsze, od tego są inne organizacje, choćby Human Rights Campaign, a po drugie – wielu rodziców niekoniecznie utożsamia się z wszystkimi postulatami LGBT, niektóre są dla nich zbyt radykalne.

My działamy na samym dole, u samych podstaw. Organizujemy grupy wsparcia dla rodziców dzieci homoseksualnych, mamy prezentacje w szkołach. Staramy się dotrzeć do heretyków. Prawie każdy ma albo w rodzinie, albo wśród przyjaciół jakiegoś geja czy lesbijkę – więc potencjalnie każdy jest naszym „targetem”. Wiele z tych osób chciałoby działać na rzecz LGBT, ale mają obiekcje – albo nie zgadzają się z wszystkimi postulatami, albo obawiają się, że będą obcym elementem w organizacji LGBT. W naszych broszurach skierowanych do heterosojuszników/czek nie znajdziesz więc radykalnych postulatów. Ba! Nawet tęczowej flagi nie znajdziesz. To jest symbol, który oni niekoniecznie uznają za swój, co jednak nie oznacza, że nie chcą nas wesprzeć.

Czy nadal, po tych 40 latach, waszymi najczęstszymi „klientami” są rodzice, którzy mówią: syn/córka mi się wyoutował/a, to dla mnie szok, nie wiem, co robić?

Tak, nadal jest mnóstwo takich spraw. Moment wyjścia dziecka z homoseksualnej szafy jest zwykle momentem wejścia rodziców do tej szafy. Jak powiedzieć sąsiadowi, że mój syn jest gejem, jak powiedzieć koleżance w pracy, ze moja córka jest lesbijką? A dalszej rodzinie? To są pytania, których ci rodzice wcześniej najprawdopodobniej sobie nie zadawali. Nie są przygotowani. Ich dziecko przygotowywało się do coming outu i odczuwa ulgę, gdy już ma „to” za sobą. W tym samym czasie na rodzica jak grom z jasnego nieba spada podwójne zadanie: zrozumieć i zaakceptować homoseksualność dziecka oraz wyjść z szafy. To pierwsze idzie coraz łatwiej, ale wychodzenie z szafy rodziców jest wciąż problemem.

Ale widzę i nowe zjawiska. Od paru lat coraz częściej rozmawiamy z rodzicami, którzy przypuszczają, że ich dzieci są transpłciowe. I mówię tu nie o nastolatkach, tylko o dzieciach sześcio- czy siedmioletnich. „Moj synek chce zakładać sukienki, bawi się tylko lalkami” – mówią i proszą o pomoc, radę, wsparcie. To nowy temat, który świadczy o lepszym stanie świadomości, lepszej edukacji. I to są też dylematy, nad którymi wcześniej nikt się nie zastanawiał – np. jeśli ten chłopiec rzeczywiście jest transseksualny, to może powinno się zablokować rozwój jego męskich hormonów? A może jednak poczekać, aż dorośnie i sam zdecyduje o swej tożsamości płciowej?

Jak trafiłeś do PFLAG?

Zostałem, krótko mówiąc, zwerbowany. W organizacjach pozarządowych pracuję od 23 lat. Najdłużej działałem w HIV and AIDS Education and Services. Po 12 latach wypaliłem się, miałem dość patrzenia na cierpienie i śmierć. Zająłem się działaniem na rzecz ochrony zwierząt. A potem ludzie z PFLAG zgłosili się do mnie, znając mój wyjątkowy rodzinny background. I to okazał się strzał w dziesiątkę. Mam ogromną satysfakcję z pracy. Jeżdżę bezustannie po kraju i po świecie, nigdy nie ma mnie w domu (siedzący obok Steven, facet Jody’ego, który przyjechał z nim do Polski i przysłuchuje się rozmowie, przytakuje). Widzę, że mój wysiłek nie idzie na marne, postawy się zmieniają. Wczoraj spotkałem się z rodzicami w KPH i… Ech… No, sam widzisz, od razu się wzruszam (Jody wyciera oczy, Steven się uśmiecha). Oni mają w sobie wielki potencjał.

Mieszkacie w Waszyngtonie, gdzie małżeństwa jednopłciowe są legalne. Myśleliście o ślubie?

Jasne. Tylko na razie nie osiągnęliśmy jeszcze porozumienia, jaki ten ślub miałby być.

???

Pochodzę z dużej rodziny, chcę mieć wielkie wesele, mnóstwo gości, huczną zabawę.

Big Fat Gay Wedding.

Właśnie. A Steven, jedynak, woli kameralną imprezę, więc na razie się zastanawiamy…. Ale w końcu coś ustalimy.