Tęcza w fandomie

Z LOË FJORSIGVISS i MAGDALENĄ STONAWSKĄ, które lewicują fanów na konwentach fantastycznych rozmawia Ewa Tomaszewicz

 

Foto: arch. pryw.

Powiedzcie kilka słów o sobie.

MS: Nazywam się Magdalena Stonawska i lewicuję fanów fantastyki, to znaczy staram się wpuszczać do życia fandomu tematykę tęczowo-równościową, której jest tam moim zdaniem za mało.

LF: Mnie wszyscy znają jako Loë Fjorsigviss. Organizuję konwenty fantastyczne od prawie pięciu lat. Lewicowanie fandomu przyszło mi naturalnie.

Loe, ty jesteś osobą niebinarną, prawda?

LF: Tak, nie jestem dziewczynką. I zdecydowanie nie jestem chłopcem.

Jak powinnam do ciebie mówić?

LF: Formy żeńskie są w porządku, używam ich z przyzwyczajenia, ale coraz częściej korzystam też z zaimków „dukajowych”.

Czyli?

LF: Jacek Dukaj w „Perfekcyjnej niedoskonałości” opisał postaci postludzkie (Post Human Being, phoebe), które nie miały fizycznego ciała i ukazywały się w formie hologramów. Używały neutralnych zaimków. Dukaj nie chciał używać zaimków nijakich, więc stworzył formy z „u”: „onu zrobiłu”, „jenu sprawa” itp. Obecnie to jedna z opcji coraz chętniej wybieranych przez osoby niebinarne w Polsce.

Na pewno zdarzyło ci się słyszeć, że wymyślanie kolejnych form i zaimków to jakaś fanaberia. Dlaczego to, jak się do ciebie zwracają inni, jest ważne?

LF: Od kiedy pamiętam, uwierało mnie mówienie o sobie jako o dziewczynie czy kobiecie. Nie utożsamiałum się z tym. Zorientowałum się, że mogę nie być kobietą, nie ze względu na dysforię płciową, tylko ze względu na euforię. Kiedy dopuściłum do siebie myśl, że są inne opcje, zaczęłum eksperymentować i poprosiłum parę znajomych osób, żeby spróbowały tak się do mnie zwracać. Gdy zaczęły tak do mnie mówić, poczułum ogromną ulgę. Kiedy mówię o sobie, ta inna forma przychodzi mi z trudem, ciągle samu mam z nią problem, ale to uczucie, kiedy inni mówią o mnie w ten sposób, powiedziało mi, że to może być faktycznie dobry kierunek, że nie jestem dziewczyną ani chłopakiem, ale kimś poza tym. I to było naprawdę wspaniałe i wyzwalające uczucie.

Magdo, czy informacja o niebinarności Loe miała znaczenie? Na przykład sprawiła, że zaczęłaś się zastanawiać, co określa ciebie jako kobietę?

MS: Nie wpłynęło to na moją tożsamość, ale otworzyło mi szerzej oczy na różnorodność tożsamości i różne codzienne, nieraz z pozoru błahe kwestie związane z niebinarnym postrzeganiem płci – począwszy od wspomnianych zaimków, skończywszy na wszechobecnych (binarnych) stereotypach. Sama czuję się raczej luźno związana z kobiecością, jest to jednak etykietka, do której jest mi najbliżej – przede wszystkim politycznie i społecznie. Przy określaniu orientacji zostaję przy słowie „queer”.

To przejdźmy do głównego tematu naszej rozmowy. Jaka jest polska fantastyka?

LF: Ma wszystkie odcienie tęczy i wszystkie odcienie szarości oczywiście.

MS: Może zamiast odpowiadać wprost, zaprezentuję dwie ilustracje. Po pierwsze, w 2019 r. ukazała się książka Tomasza Pindela „Historie fandomowe”. To reportaż o historii polskiego fandomu fantastyki, fandomu literackiego, czyli jeszcze zanim pojawiły się inne wątki: seriale, gry i tak dalej. Uderzyło mnie, że w książce wypowiadają się głównie mężczyźni. Kobiety nie są na marginesie, ale jest ich dużo, dużo mniej. Druga rzecz to upamiętnianie Macieja Parowskiego, zasłużonego redaktora, który zmarł w ubiegłym roku. Zorganizowano wystawę zdjęć, bo Parowski robił ich mnóstwo. Zdjęcia są głównie grupowe, najczęściej są na nich znani od lat 80. pisarze i jakieś kobiety. No właśnie, jakieś, bo o ile panowie są podpisani, to kobiety – nie. Parowski ich nie podpisał, twórca wystawy też nie dotarł do ich nazwisk. Na powierzchni mamy więc grupę kolegów, którzy przy piwie rozmawiają o książkach, a pod spodem – różnorodność, która ma problem z tym, by się przebić. I to jest strasznie smutne.

I symptomatyczne.

LF: Na szczęście to już przeszłość.

MS: Tak, kobiet w fandomie jest bardzo dużo i nikt im już nie mówi, że to nie miejsce dla nich (niech tylko spróbuje!). Jeśli jednak chodzi o osoby queerowe, to trudniejsze do określenia. Na pewno jednak sytuacja się szybko zmienia. Ostatnio na poznańskim Pyrkonie, największej fanowskiej imprezie w Polsce, ścigałyśmy się z Loë, kto naliczy więcej tęczowych elementów w strojach uczestników. Przy dwustu obie się poddałyśmy, a to było mniej więcej w połowie imprezy. Widziałam na Pyrkonie osoby trans tańczące z flagą na głównym placu targów. Więc kiedy się porówna to i tę wizję z lat 80., to ciężko nawet uznać, że to jest to samo środowisko. Myślę, że w fandomie jest miejsce dla każdego i każdy w nim może znaleźć coś dla siebie.

LF: Pyrkon jest ogromną imprezą, w ciągu trzech dni przewija się przez nią nawet 50 tysięcy osób. I w tym tłumie zdecydowanie jest miejsce zarówno dla osób queerowych i tęczowych, jak i dla twórców i fanów o konserwatywnych poglądach – fantastyka jest dla wszystkich. Na Pyrkonie ani my, ani nasi znajomi nigdy nie spotkali się z nieprzyjemnościami czy atakami. Wspiera to regulamin festiwalu, kładąc nacisk na poszanowanie nietykalności i komfort uczestników. Widać, że wiele osób czuje się tam po prostu bezpiecznie. Podobną drogą podążają inne konwenty.

Co właściwie oznacza słowo fandom?

MS: Fandom to luźna grupa osób, które łączy zainteresowanie fantastyką. A jej zakres jest bardzo szeroki. Kluczowe nie jest to, co lubimy, ale fakt, że lubimy to tak bardzo, że chcemy z tym robić coś więcej w gronie osób podobnie zaangażowanych, nadających na podobnych falach.

LF: I to zaangażowanie w fandom przejawia się w różny sposób: od dyskusji, przez różne formy twórczości, po organizowanie festiwali, uczenie się od siebie nawzajem, prowadzenie blogów i stron…

MS: Dlatego też trudno powiedzieć, jaki jest fandom, bo bardzo dużo się w nim mieści. Czy jest otwarty lub bardziej akceptujący niż inne środowiska? Nie potrafi ę tego określić. Wiem, że nasz kawałek fandomu taki jest. Zresztą same na to pracujemy. Działamy razem, nie ukrywamy się, nie udajemy. Jesteśmy sobą. To dla nas tak oczywiste, że czasami nie zauważamy, że dla innych może nie być i jednak warto się odszafić. Bo dochodzi do takiej sytuacji, że znajoma po trzech latach widywania się tu i tam bierze nas na stronę i pyta speszona: „Ej, ale czy wy jesteście razem?”. Nie spotkała nas nigdy otwarta wrogość. Dziwi mnie to, bo statystycznie na pewno komuś się nie podoba nasze bezczelne istnienie. Ale nie mówią nam o tym wprost, może się nas boją? Polski fandom szczyci się zasadą, że wszyscy mówią do siebie na ty – zawsze. To zmniejsza dystans. Fani lubią myśleć o sobie, że są tacy równi. To wydaje mi się ważne w kontekście tej rozmowy.

LF: Dla starych fandomitów dyskusja o równości nie ma sensu, bo ich zdaniem wszyscy są równi: i kobiety, i osoby o innych kolorach skóry, i Żydzi, wszyscy są na jednym poziomie. Przynajmniej w teorii.

MS: Tylko z jakichś powodów nie ma ich w dyskursie ani w ich książkach. Spotkałam się nieraz z taką opinią, że w fandomie nie ma dyskryminacji, bo wszyscy są wykluczeni z jakiegoś powodu. W domyśle – z powodu bycia fanami fantastyki. Co obecnie jest bzdurą. Fantastyka jest w głównym nurcie, nikt się nie wstydzi powiedzieć, że ogląda filmy Marvela.

Od kiedy działacie w fandomie?

MS: Od dobrych kilkunastu lat, zaczynałam od forów tolkienowskich… Ale taka większa aktywność zaczęła się u mnie w 2013 r., wraz z powstaniem poświęconej serialowi „Doctor Who” strony Gallifrey.pl i zaangażowaniem się w konwenty.

LF: Ja od 2014 r. Wcześniej, mieszkając w niedużej wsi, nie miałum kontaktu z fantastami, a nie przyszło mi do głowy szukać ich w internecie. Droga od uczestnika do organizatora to kwestia roku, więc jest to przygoda krótka, ale bardzo intensywna. Zaczęło się tak, że znałyśmy się z fandomu serialu „Doctor Who” i pomyślałyśmy, że skoro nie ma w Polsce „doktorowego” konwentu, to go zorganizujemy. Przy okazji nawiązałyśmy kontakt z bardziej doświadczonymi organizatorami, od których sporo się nauczyłyśmy. A potem zorientowali się, że jesteśmy aktywne i chcemy coś robić.

MS: I można nas wrobić.

LF: I zaczęli nas wrabiać w pomoc przy innych inicjatywach. Tak zaczęłyśmy organizować połowę konwentów w Krakowie. A potem w Polsce, bo to jest jeden kociołek: Falkony w Lublinie, Polcony w Toruniu i Białymstoku, krakowskie Smokony i Serialcony, no i dwie edycje wspomnianego doktorowego konwentu, czyli Whomanikonu.

Cofnijmy się jeszcze odrobinę. Poznałyście się przez fandom „Doctor Who”. Opowiecie o tym?

LF: To brytyjski serial science fiction o ponad 50-letniej historii, który ma w Polsce niewielkie, ale zaangażowane grono fanów. Tytułowy/a Doktor, podróżując przez czas i przestrzeń, spotyka zarówno kosmitów, jak i postaci historyczne z Ziemi. Obie udzielałyśmy się w redakcji fanowskiej strony Gallifrey. pl. To było w 2013 r. Przez kilka miesięcy nie rozmawiałyśmy, a potem zaczęłyśmy i przegadałyśmy 30 nocy sierpniowych z rzędu, na dobranoc wysyłając sobie zdjęcia wschodów słońca. A potem spotkałyśmy się na konwencie. Na kolejnym już byłyśmy parą.

MS: Fandom „Doctora Who” to wdzięczny obszar do rozwijania tęczowych żagli. Dobrze się tam lewicuje. Serial głosi otwartość i akceptację, więc tego samego można się spodziewać po jego fanach.

LF: Jeżeli nazywasz lewicowaniem ustawianie poprzeczki na poziomie „nie opowiadajcie rasistowskich żartów i nie śmiejcie się z ludzi czy postaci o odmiennej orientacji seksualnej” czy „pozwólcie pisarkom fanfików pisać o parach, które im się podobają i bądźcie dla siebie mili”, to ja się cieszę, że jestem lewaczką, naprawdę. I że to robimy.

MS: „Doctor Who” to zwariowana opowieść z mnóstwem queerowych postaci, zmianą płci głównych bohaterów, mocno pacyfistyczną wymową. To wszystko kształtuje grupę odbiorców, serial po prostu przyciąga fajne osoby. Może dlatego mamy poczucie, że fandom jest taki przyjazny. Podobnie jest zresztą ze „Star Trekiem”. Oba te seriale promują otwartość i akceptację. Osoby, które się wokół nich gromadzą, też mają takie podejście – oczywiście nie wszystkie, ale może jest trochę łatwiej się wyoutować, znaleźć akceptację i wsparcie.

Podacie jeszcze kilka przykładów fantastycznych produkcji z queerowymi wątkami i postaciami?

LF: „Sense8” to najpiękniejsza laurka dla różnorodności, jaka przytrafiła się fantastyce. Netflixowa „Sabrina” ma wspaniałego panseksualnego czarodzieja, który oczywiście nie jest jedynym queerowym wątkiem. Z pogranicza fantastyki uwielbiam też „Black Sails”.

MS: „She-Ra!” to cudowna kreskówka z grupą różnorodnych bohaterów. Duży wątek queerowy ma „Supergirl”, podobnie nowy „Star Trek: Discovery” (który jest też bardzo przyjazny dla nowych widzów, można więc od niego zacząć przygodę z tą serią).

Te produkcje z jednej strony przyciągają bardziej otwarte osoby, ale z drugiej strony jest też tak, że same trochę tych ludzi zmieniają

MS: Nasiąkamy tym, co oglądamy i czytamy. Twórcy też mają jakąś agendę i chcą czegoś nauczyć widzów.

LF: Zawsze tak jest z reprezentacją.

MS: Tak. W reprezentacji chodzi o pokazywanie, że istnieją opcje. I że są to rzeczy zwyczajne. Jest piękna historia o małej Whoopi Goldberg. W latach 60., jako mała dziewczynka, natknęła się w telewizji na pierwszego „Star Treka” i zawołała mamę: „Zobacz, zobacz, czarna pani, która nie jest służącą”. I postanowiła być taka jak Uhura. Została aktorką, potem zresztą zagrała w „Star Treku”. W ogóle fantastyka jest bardzo polityczna. Z definicji rozważa różne opcje, rzuca wyzwanie wyobraźni. Jeśli dużo jej przyswajamy, przepracowujemy w głowie różne nowe i nieoczywiste kwestie, to łatwiej nam w życiu obejmować umysłem różnorodność, przyjąć jakąś nową perspektywę. Dlatego też łatwo z fandomu przeskoczyć do innego aktywizmu. Jest mnóstwo osób, które organizowały konwenty, a potem przerzuciły się na marsze równości. Albo wstąpiły do partii. Albo zaangażowały się w ekologię czy ruchy anarchistyczne. Mieliśmy ostatnio taką bardzo ciekawą sytuację z Polconem. To jest najważniejsza, najstarsza impreza fantastyczna w Polsce, która co roku odbywa się w innym mieście. W tym roku mieliśmy Polcon w Białymstoku, dokładnie dwa tygodnie po Marszu Równości. I w przeddzień Marszu, kiedy widać było, że wisi nad nim jakaś wielka czarna chmura, zupełnie spontanicznie uznaliśmy w gronie kilkorga organizatorów, że w ramach solidarności przemalujemy logo Polconu na tęczowo. Wrzuciliśmy na Facebooka awatar na 24 godziny, nie konsultując tego za bardzo z nikim. Przecież to tylko tęcza, co może pójść nie tak? Kilkanaście gniewnych komentarzy później już wiedzieliśmy. Bardzo podnoszące na duchu było to, że na każdy negatywny komentarz przypadały trzy głosy poparcia i gratulacje. Marsz był, jaki był, dotknął bardzo bezpośrednio kilka osób z naszego grona. Zdjęliśmy w końcu ten awatar, wróciliśmy do działania i nagle zaczęły pisać do nas osoby, które wcześniej nie wybierały się na tę imprezę, ale postanowiły zapytać, czy czegoś nam nie potrzeba. Odezwała się też znana pisarka, która z reguły na konwenty nie jeździ, stwierdziła jednak, że może da się namówić, choć ma daleko, a na głowie zobowiązania, rodzinę i psa. I w ten sposób mieliśmy na Polconie Annę Brzezińską (oraz jej rodzinę i psa), a w programie rewelacyjną prelekcję o homoseksualizmie w średniowieczu. Potem okazało się, że przyjechała właśnie dlatego, że mieliśmy tęczę i postanowiła nas wesprzeć. Teraz urywają się telefony, bo wszyscy chcą ją zaprosić, ale nie wiedzą, jaka jest przyzywająca ją magiczna formuła! To była dla nas świetna nagroda. Robiliśmy imprezę masową dwa tygodnie po Marszu i naprawdę obawialiśmy się, że coś się może wydarzyć, bo grupa fanów na konwencie i grupa tęczowych osób na Marszu są bardzo podobne i łatwo je pomylić.

 LF: Z odległości rzutu kamieniem…

MS: Na szczęście do niczego nie doszło. I widać było na Polconie tęczę.

LF: A na prelekcji o homoseksualizmie w średniowieczu były tłumy. Podobnie jak na innych queerowych punktach programu, których mimochodem zebrało się więcej. Ta tematyka w ogóle pojawia się coraz częściej na konwentach. Dyskusja o reprezentacji to już niemal obowiązkowy element.

MS: Podobnie jak spotkanie z Hardą Hordą, czyli grupą literacką fantastycznych pisarek, która też siłą rzeczy jest jakimś manifestem, nawet jeśli one nie mają na celu lewicowania. Odnoszą sukcesy też przez to, że widać, że się wspierają, kibicują sobie nawzajem. To jest nowość w fandomie. Nagle mamy grupę literacką, i to kobiecą, która przyciąga tłumy na spotkania.

I tak jest na każdym konwencie?

MS: Programy konwentów są tworzone oddolnie, więc pojawia się w nich to, co ludzie zgłoszą. Tematyka queerowo-reprezentacyjno-feministyczna czy szeroko pojęta lewicowa jest coraz popularniejsza. Nie trzeba być specjalistą, wystarczy być fanem. Czy to dobre miejsce, by zaprosić czytelników „Repliki” na konwenty? Można się na nich nauczyć przemawiania – widownia jest zawsze życzliwa. I zazwyczaj wyjeżdża się z nowymi znajomymi.

LF: Oczywiście organizator może namieszać, bo to on ostatecznie układa program. Zazwyczaj jest więcej zgłoszeń niż można przyjąć punktów programu. Ale nie spotkałyśmy się chyba do tej pory z sytuacją, że ktoś zgłosił prelekcję o reprezentacji czy ogólnie tematach LGBT+ i nie zostały przyjęte, bo komuś nie odpowiada taka tematyka.

MS: Organizatorzy chcą mieć fajne zdjęcia z pełnymi salami, żeby pokazać sponsorom i partnerom, że konwent ściąga tłumy ludzi i że jest dużo młodzieży. To też jest ważne.

LF: I to, że są tłumy na takich prelekcjach, znaczy, że to są tematy rozchwytywane, ciekawe i potrzebne. Jeszcze parę lat temu tak nie było. Jak organizowałyśmy nasz pierwszy Falkon w Lublinie w 2016 r., napisała do nas pewna osoba z pytaniem, żądaniem wręcz, by konwent się określił jako LGBT+ friendly. Uznaliśmy, że mamy w organizacji różne osoby nieheteronormatywne, a w programie queerowe tematy, i że nie ma potrzeby się z tym dodatkowo „afiszować”. Teraz byśmy to zrobiły. Nie wystarczy stworzyć bezpieczną przestrzeń, trzeba jeszcze to jasno zakomunikować.

MS: Ten Falkon to był chyba początek popularności sieci sklepów Tiger. Zakupiłyśmy sobie tam tęczowe taśmy. I zupełnie spontanicznie Loeś wkleiłu sobie tęczowy pasek przy identyfikatorze organizatorskim, po czym natychmiast podłapałam to ja i jeszcze dwie inne osoby. No i jak ludzie zobaczyli, że organizatorzy mają tęczę przy identyfikatorach, to stwierdzili, że też chcą. Któraś z pisarek zażądała wręcz, że mamy przyjść i tę tęczę przykleić.

LF: A potem napisała o nas organizacja Miłość Nie Wyklucza.

MS: Bo mimo że nie zadeklarowaliśmy się przed konwentem, to było to tak widoczne na zdjęciach, że informacja, nieco wyolbrzymiona, się rozniosła. To było supermiłe i przekonało nas, że warto czasami takie małe rzeczy robić. Może komuś to powie, że konwent to taka otwarta przestrzeń, to może na następny zgłosi prelekcję LGBT+ w serialach Netfliksa.

LF: Albo kiedy para jednopłciowa przyjeżdża na konwent i widząc taki sygnał, wie, że mogą się tutaj złapać za ręce, że mają wsparcie w organizatorach.

MS: Myślę, że ważnym wątkiem, jeśli chodzi o fandom jest też to, że trafiają do niego najczęściej osoby młode. To jest taki moment w życiu, kiedy rozwijają się zainteresowania, stwierdzamy, że coś nas pasjonuje. I zaczynamy tego szukać. Fandom daje bardzo fajną okazję, żeby poznać ludzi i znaleźć wsparcie. I to wydaje mi się bardzo aktualne teraz, kiedy bardzo dużo się mówi o tym, że młodzież ma bardzo ciężko. Przez szkołę, politykę, media. Taka grupa wsparcia może bardzo pomóc.

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.