Odmieniec musi umrzeć (na AIDS)

Dwuznaczny i pełen uników stosunek Hollywood do „gejowskiego raka”

 

fot. mat. pras.
M. McConaughey w „Witaj w klubie” – pierwszy w mainstreamowym kinie heteryk chorujący na AIDS

 

Tegoroczne sukcesy filmów Witaj w klubie” (3 Oscary) i Odruch serca” (2 nagrody Emmy) przypomniały nam heroiczne lata 80. XX wieku, czasy walki z epidemią AIDS. W historii ruchu LGBTQ epoka ta, z wielu powodów, ma znaczenie przełomowe. Czy kino amerykańskie umiało oddać jej dramatyczny wymiar i ukazać polityczną rangę?

Najpierw była telewizja

Pierwsze przypadki „gejowskiego raka” (jak początkowo określano AIDS) pojawiły się w środowiskach homoseksualnych dużych amerykańskich miast już na początku lat 80. Odkrycie, że śmiertelny wirus przenosi się drogą kontaktów płciowych położyło kres nieskrępowanej wolności seksualnej poprzedniej dekady (seks zaczął być czymś, czego należy się bać) i sprawiło, że homoseksualiści ponownie stali się grupą napiętnowaną. Zarazem jednak, bodaj po raz pierwszy w historii, geje stanęli w centrum zainteresowania opinii publicznej. Badacze naszych dziejów dowodzą, że, koniec końców, wyszli z tego piekła obronną ręką. Dzięki działaniom amerykańskich aktywistów nagonkę udało się zamienić we współczucie dla ofiar AIDS. To także czas, w którym rośnie samoświadomość osób spod znaku LGBTQ. Muszą one bowiem walczyć nie tylko o przetrwanie, nie tylko o godność, lecz również o fundusze na walkę z chorobą, których rząd pod przewodnictwem konserwatysty Reagana, nie chce im dać. Są więc lata 80. okresem konsolidowania się środowiska, wspólnego działania we własnej sprawie.

Tym niemniej, homoseksualiści na dziesięciolecia zostali automatycznie przypisani do AIDS, stali się „grupą wysokiego ryzyka”. Nieprzypadkowo „Witaj w klubie” („Dallas Buyers Club”) to pierwszy (!) duży amerykański film, w którym zarażony HIV-em główny bohater jest mężczyzną heteroseksualnym. Kino hollywoodzkie przez lata zresztą obchodziło temat AIDS z daleka, bało się go tknąć – wpisało się tym milczeniem w powszechne lęki i psychozy, jakie towarzyszyły tej chorobie.

Pierwsza zareagowała telewizja. W roku 1985 miała premierę produkcja NBC – An Early Frost” („Wczesny przymrozek”) w reżyserii Johna Ermana. Film został dobrze przyjęty, otrzymał Złote Globy i nagrody Emmy. Sześć lat później Erman „popełnił” kolejne telewizyjne dzieło o AIDS, a zatytułowane Our Sons” („Nasi synowie”). W obu filmach zagrali renomowani wykonawcy: w „Przymrozku” aktorzy guru kina niezależnego, Johna Cassavatesa – Gena Rowlands i Bez Gazzara oraz Aidan Quinn w roli ich syna zarażonego HIV-em, w „Our Sons” natomiast Julia Andrews, Ann-Margret i Hugh Grant jeszcze przed swymi największymi komercyjnymi sukcesami. Obie produkcje mają podobny wydźwięk. Są apelem o tolerancję i współczucie, ograniczonym jednak do obszaru rodziny. W obu rodzice nie mogą pogodzić się nie tylko z chorobą syna, ale także z jego homoseksualizmem. W filmie drugim dochodzi do tego aspekt klasowy – Julie Andrews gra wykształconą i dobrze sytuowaną matkę Hugh Granta, który prosi ją, by pośredniczyła w pojednaniu jego umierającego partnera z własną matką, prostą kobietą. Wygnała go ona z domu, gdy odkryła, że jest gejem. Filmy te próbują także balansować między nieprzyjemną prawdą o fizycznych i psychicznych konsekwencjach zarażenia wirusem a łagodną opowieścią, w której jest miejsce na sens, pocieszenie i morał. Zgodnie z tym, co napisała Susan Sontag w słynnym eseju „AIDS i jego metafory”, nie mamy tutaj do czynienia po prostu z kolejną chorobą, jedną z wielu, ktore mogą się każdemu przytrafi ć. AIDS to wielka próba, test, któremu poddaje nas los albo Bóg, sprawdzian, który muszą zdać i zakażeni, i ich najbliżsi.

Homoseksualny film dla heteroseksualistów

Ten wzniosły ton mówienia o AIDS utrzymuje się w kinie amerykańskim właściwie do dzisiaj. Mamy z nim także do czynienia w Filadelfii” (1993) Jonathana Demme’a – pierwszym „mainstreamowym” filmie, powstałym dopiero dekadę po wybuchu epidemii i nagrodzonym dwoma Oscarami, w tym dla Toma Hanksa za rolę Andrew, chorego prawnika. Jest to lekcja tolerancji, jaką odbiera heteroseksualny adwokat głównego bohatera, grany przez Denzela Washingtona i reprezentujący „większościową” widownię. Gregg Araki nazwał wręcz „Filadelfię” – „homoseksualnym filmem dla heteroseksualistów”. Bo stanowi ona swoisty przewodnik dla ciekawskich po gejowskim świecie. I choć wynika z niego, że „gej też człowiek”, to jednak najlepszy jest gej martwy – ofiara, nad którą można uronić łzę, ale która sama zgotowała sobie ten los swym trybem życia.

Wyżej cenię więc nieco wcześniejszego Długoletniego przyjaciela” („Longtime Companion”, 1989) Normana Rene – pierwszy amerykański fi lm kinowy o AIDS, który doczekał się szerokiej dystrybucji. Z dokumentalnym rygorem opisuje on złożone postawy nowojorskich gejów. Nie ma jednego głównego bohatera, jest portretem środowiska. Pokazuje też, jak kryzys wpływa na tworzenie się wspólnoty, już nie tylko towarzyskiej, ale także społecznej i politycznej. To również motyw przewodni kilku głośnych dokumentów, w których żałoba i gniew stają się bodźcami do działania. Nagrodzona Oscarem Wspólna sprawa” („Common Threat”, 1989) Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana opowiada o życiu ofiar AIDS upamiętnionych w wielkiej Kołdrze Pamięci wykonanej przez ich krewnych, ukochanych i znajomych. Byliśmy tutaj” („We Were Here”, 2011) Davida Weissmana i Billa Webera traktuje o latach 80. w gejowskim środowisku San Francisco. Natomiast nominowane do Oscara Jak przetrwać zarazę („How to Survive a Plague”, 2012) Davida France’a przywołuje postacie działaczy dwóch organizacji – ACT UP i TAG – walczących o to, by politycy i urzędnicy dostrzegli rozmiary tragedii i przyznali środki na walkę z AIDS, a koncerny farmaceutyczne nie żerowały na ludzkim nieszczęściu.

W kinie fabularnym najpełniejszym obrazem wspomnianej dekady jest mini-serial Mike’a Nicholsa Anioły w Ameryce” (2003) według dyptyku Tony’ego Kushnera. Twórcy i tu potraktowali AIDS jako metaforę, ale metaforę Ameryki, w której rządzą pełni hipokryzji i cynizmu politycy, panuje atmosfera terroru moralnego i religijnego. Jednym z bohaterów jest Roy Cohn, autentyczna postać, wpływowy prawnik i kryptogej. Zmarł na AIDS w 1986 roku. Do końca jednak powtarzał, że nie jest homoseksualistą, gdyż homoseksualiści to ludzie pozbawieni politycznego znaczenia, którzy nie potrafi ą przepchnąć w Senacie żadnej ustawy. Telewizyjne „Anioły w Ameryce” okazały się wielkim sukcesem, zdobyły 5 Złotych Globów i 11 nagród Emmy.

 Bezkompromisowe gejostwo

Emmy dla najlepszego filmu telewizyjnego otrzymał także, w tym roku, „Odruch serca” („The Normal Heart”) Ryana Murphy’ego według sztuki Larry’ego Kramera, która na gorąco zarejestrowała reakcje nowojorskich gejów na pojawienie się HIV i spustoszenia, jakie czynił wirus w ich otoczeniu. Premiera dramatu odbyła się w roku 1985. Tym, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się najciekawsze w adaptacji Murphy’ego, nie jest opis kataklizmu (znamy go z innych filmów), lecz ukazanie różnic w łonie samych aktywistów. Mark Ruffalo gra Neda Weeksa, radykalnego, wściekłego wręcz działacza, który nie ma oporów, by outować polityków w mediach, oskarżać rząd o mordowanie homoseksualistów, zarzucać swym kolegom opieszałość, brak odwagi i oportunizm.

Zapewne to właśnie bezkompromisowe gejostwo „Odruchu serca” sprawiło, że adaptacja możliwa była jedynie w telewizji HBO, choć plany, by przenieść dramat Kramera na duży ekran pojawiły się już po jego teatralnej premierze. Podobnie zresztą rzecz wyglądała z „Aniołami w Ameryce”, które chciał wyreżyserować m.in. Robert Altman. Natomiast w roku 1993, także w HBO, powstał fi lm A orkiestra grała dalej” („And the Band Played On”) Rogera Donaldsona opowiadający o wykryciu wirusa i pracach nad lekami przeciwko niemu. Miało to dzieło takie szczęście, że w niektórych krajach trafiło do kin.

Stosunek Hollywoodu do AIDS jest więc tak naprawdę dwuznaczny i pełen uników. Można nawet powiedzieć, że większość amerykańskich filmów na ten temat powiela starą kliszę, zgodnie z którą „odmieńcowi seksualnemu” wolno pojawić się na ekranie tylko pod warunkiem, że zostanie przykładnie ukarany śmiercią. Od tej tendencji odcina się skromne, niezależne dzieło z roku 1986 Parting Glances” Billa Sherwooda (który cztery lat później, niestety, zmarł na AIDS). Z humorem pokazuje ono 24 godziny z życia gejowskiej pary z Nowego Jorku i ich zarażonego HIV-em przyjaciela, ekscentrycznego Nicka (wczesna rola Steve’a Buscemiego). To jeden z bardzo niewielu filmów traktujących AIDS bez ekscytacji i dydaktyzmu.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Violetta

Violette (2013, Francja), rez. M. Provost, wyk. E. Devos, S. Kiberlain; dystr. Aurora Films; premiera w Polsce: 15.08.2014

 

fot. mat. pras.

 

Kobieca fala francuskiego kina. Film opowiada o życiu Violette Leduc, nieheteroseksualnej pisarki z otoczenia Simone de Beauvoir, Jeana Paula Sartre’a i Jeana Geneta. Intymny, skupiony wokół emocji raczej niż zdarzeń. W jednej z pierwszych scen Violette pisze pierwsze zdanie swej pierwszej książki: „Moja matka nigdy nie wzięła mnie za rękę”. Smutno ciąży ono nad całym filmem i całym życiem Violette. Wiecznie dziko spragnionej, błagającej o miłość, odrzucanej, samotnej aż po granicę zdrowia psychicznego. Znamienne, że pierwszą książkę nazwała „Zaczadzona”, a kolejne: „Wygłodniała”, „Bękartka”. Simone de Beauvoir wspierała ją pisarsko i intelektualnie, zabiegała o los jej feministycznej prozy także materialnie, ale poza tym traktowała ją chłodno, okrutnie. Pisała o niej „kobieta z końską twarzą”. Violette cierpiała. Zakochana w Simone poświęciła temu gorącemu uczuciu ryzykowną powieść-wynurzenie, która podobnie jak debiut, nie spotkała się z uznaniem. Dopiero „Bękartka” przyniosła sławę, ciągle jednak była to sława w cieniu de Beauvoir, która napisała do niej wstęp i udzielała o niej wywiadów. Przekonywała, że Leduc jest wielka, gdyż odważa się podjąć tematy nietknięte: kobiecą zmysłowość, erotykę ponad tożsamością seksualną, aborcję. Czy dziwi, że w powojennej Francji bano się takich zagadnień? A we współczesnej Polsce? Leduc wciąż jest u nas nieznana. Może po premierze filmu ktoś zainteresuje  się tą niezwykłą twórczością i wreszcie dostaniemy „namiętną Violette” po polsku? (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chłopaki do wzięcia

Date and switch (USA, 2014), reż. C. Nelson, wyk. N. Braun. H. Cope; premiera na DVD: czerwiec 2014

 

fot. mat. pras.

 

Michael i Matty to typowi amerykańscy nastolatkowie, od lat nierozłączni kumple. Zbliża się koniec liceum i bycie prawiczkiem coraz bardziej mąci ich spokój. Obiecują sobie, że do studniówki obaj wreszcie „coś zaliczą”. Sytuacja komplikuje się lekko, gdy Matty robi przed Michaelem coming out. Odtąd mamy komedię o przyjaźni heteryka z gejem. Psychologicznej głębi w „Chłopakach do wzięcia” nie znajdziecie, ale też nie takie było chyba zamierzenie twórców. To zupełnie dobrze (łatwo) oglądająca się historyjka. Osoby obawiające się humoru rodem z „American Pie” uspokajam – jest na luzie i sympatycznie. (Mariusz Chabasiński)

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pierwszy pocałunek

O sytuacji gejów w Indiach i o pierwszym bollywoodzkim filmie o gejowskiej miłości – „Nie wiem dlaczego”, laureacie tegorocznego LGBT Film Festival, opowiadają jego gwiazdorzy: Yuvraaj Parashar i Kapil Sharma w wywiadzie Marty Konarzewskiej i Karoliny Szpyrko

 

kadr z filmu „Nie wiem dlaczego”: Yuvraaj Parashar (z lewej) i Kapil Sharma,  mat. pras.

 

Jak żyje się gejom w Indiach?

Yuvraaj Parashar: Niełatwo. Nawet przed krewnymi ciężko się wyoutować. A, jak wiadomo, rodzina to w Indiach podstawa. Mamy organizacje LGBT i nawet duży międzynarodowy queerowy festiwal, ale na przełom będziemy musieli poczekać. Ciągle niestety jest normą, że ludzie prowadzą dwa życia, niehetero w ukryciu oraz to jawne, w którym wstępują związki małżeńskie.

A same kontakty homoseksualne wciąż są nielegalne! Sąd Najwyższy orzekł w 2013 r., że dekryminalizacja z 2009 r. była niekonstytucyjna.

Kapil Sharma: To skomplikowane. Chodzi o paragraf 377 Kodeksu karnego, który nigdy naprawdę nie został usunięty, czyli homoseksualizm nigdy nie został zdekryminalizowany. W 2009 r. podjęto tylko kroki prawne, żeby to zmienić. Wszyscy myśleli, że to jedynie formalność, ale okazało się, że nie. To był szok! Jeśli spojrzycie na ludzi, na społeczeństwo, to zobaczycie, że dzisiejsze Indie są bardziej tolerancyjnym, progresywnym i otwartym krajem! Ale prawo jest inne – nadal możesz iść do więzienia za seks z osobą tej samej płci. Choć oczywiście to prawo jest praktycznie martwe. Aresztowania nie zdarzają się. Ale strach jest realny, bo jednak są możliwe.

Silny jest stereotyp o zacofanym, tradycjonalnym Wschodzie, ale to przecież Zachód jest winny.

KS: Tak! Paragraf 377 wprowadzili Brytyjczycy w czasach kolonizacji Indii (w 1860 r. – przyp. red.). To groteskowe – w Wielkiej Brytanii właśnie zalegalizowano małżeństwa homoseksualne, a w byłych koloniach wciąż mamy penalizację nawet samych kontaktów homo. Dużo ludzi myśli, że homoseksualizm jako zjawisko jest wymysłem Zachodu. To bzdura. Cywilizacja indyjska ma 4000 lat i homoseksualizm zawsze był jej częścią! W pismach religijnych, w Kamasutrze, jest o tym mowa. Dopiero za sprawą kolonizacji zrozumienie dla tej kwestii – zrozumienie na sposób wschodni, nie zachodni, gdzieś się zagubiło. Ale teraz to się znowu zmienia, wielu aktywistów walczy o prawa LGBT. I wcześniej czy później zostaną one przyjęte.

Wasz film „Nie wiem dlaczego” („Dunno Y Na Jaane Kyun…”), który wygrał tegoroczny polski LGBT Film Festival, powstawał w gorącym czasie tych przemian.

KS: Tak, wtedy toczyły się te dyskusje wokół paragrafu 377. Mieliśmy protesty przed domem, otrzymywaliśmy listy z pogróżkami. Policja na szczęście stanęła po naszej stronie, dostaliśmy wsparcie. Ale cała akcja była głośna w mediach, to wystraszyło dystrybutorów. Skończyło się tak, że w niektórych miejscach nie pokazano filmu. Taką mamy właśnie w Indiach sytuację. Mamy gejowskie kluby, imprezy, choć wszystko się dzieje dyskretnie.

W domach?

YP: Także w klubach, ale nieoficjalnie.

Skoro homoseksualizm jest nielegalny, to czy legalne jest robienie o nim filmu?

KS: Nie jest nielegalne. Państwo nie ma zbytniego wpływu na to, co jest w filmach, bo Bollywood jest prywatnym przemysłem, państwo nie dofinansowuje sztuki, tak jak jest to przyjęte w krajach zachodnich, dlatego też ma tu mało do powiedzenia. Jeśli ludzie chcą oglądać film o gejowskiej miłości, będą go oglądać.

Nie wiem dlaczego” to pierwszy bollywoodzki film o męsko–męskiej miłości.

KS: Prawda. Mieliśmy już w Indiach filmy, w których występują postaci gejów, ale nigdy jako pełnoprawni bohaterowie. Zawsze przedstawiano ich stereotypowo jako sztuczne komiczne postaci. Było jasne: gej – można się śmiać. Tacy bohaterowie nigdy nie mają ludzkiej twarzy. Chcieliśmy to zmienić.

Na tegorocznym queerowym festiwalu BFI Flare w Londynie stworzono sekcję filmów bollywoodzkich o tematyce queerowej (Queer Bollywood). Jak odnieślibyście klasyki. takie jak „Mughal–e–Azam” (1960, reż. K. Asif) czy „Pakeezah” (1972, reż. Kamal Amrohi) do Waszego przedstawienia homoseksualizmu w nowoczesnych Indiach?

YP: E tam! To nie są gejowskie filmy.

KS: To klasyczne bollywoodzkie filmy, jeśli znajdziesz tu „queerowość”, to będzie to wynik interpretacji, wyobraźni albo zachodniego spojrzenia, ale ich twórcy ani pierwsza publiczność nie zakładali żadnej nienormatywności.

YP: „Mughal–e–Azam” to historia pięknej miłości, ale heteroseksualnej. O księciu, który zakochuje się w nadwornej tancerce, czym ściąga na siebie gniew ojca-króla.

KS: I owszem, występują tu transwestyci, ale to tylko zgodność historyczna. W XV w. byli oni na dworze, mieli chronić królową.

YP: To wzorowy film, jako aktor mogę oglądać go w nieskończoność, wciąż znajdując i ucząc się czegoś nowego.

KS: Pierwszy gejowski film, który widziałem to „Tajemnica Brokeback Mountain”, byłem pod wrażeniem. Jako scenarzysta pomyślałem wtedy: czemu nie nakręcić podobnej historii, która zadzieje się w Indiach? Ludzie mówili: „Oszalałeś?! Może za 10 lat, ale nie teraz. Bollywood to nie Hollywood”. Ale pomyślałem, że artysta nie powinien bać się przekraczać granic, zacząłem pisać scenariusz. Postanowiłem też, że zagram jedną z głównych postaci.

Znaliście się już?

YP: Nie. Kolega w klubie tanecznym powiedział mi, że Kapil robi film gejowski. Zaintrygowało mnie to. Przeczytałem scenariusz i poszedłem na przesłuchanie. Zaprzyjaźniliśmy się i postanowiliśmy dalej razem tworzyć ten film – jak przyjaciele, którzy są również partnerami w biznesie.

Jesteście też tancerzami, ale w tym filmie mało tańczycie. W ogóle mało tu tego bollywoodzkiego tańca, kampu, koloru.

KS: (śmiech) W Bollywood jest masa gatunków filmowych, myślicie, że to tylko taniec i musicale, bo tak Bollywood reklamuje się na Zachodzie. Ale to nieprawda. Nasz film jest dość nietypowy, ale z innych powodów. Np. postać matki głównego bohatera. Zwykle w filmie bollywoodzkim portrety matek są silnie stereotypowe, tymczasem u nas mama pracuje zawodowo, rozstała się z mężem i ma dwóch kochanków. To dziwniejsze niż brak tańca, wierz mi (śmiech). Bollywood pokazuje często baśniowy wyidealizowany świat, a my chcieliśmy pokazać coś prawdziwego. Szczęśliwego, ale zachowując realia.

Smutny. Bez happy endu.

KS: W Indiach jest cała masa gejowskich par, które nigdy nie będą mogły ze sobą zamieszkać. Osoby homoseksualne nie mogą żyć razem, nie mogą założyć rodzin. Czuliśmy odpowiedzialność. Wiedzieliśmy, że jak wyślemy ten film za granicę, ludzie będą na jego przykładzie tworzyli opinie o życiu gejów w Indiach. Chcieliśmy powiedzieć, jak to naprawdę wygląda. Nie chcieliśmy zafałszowanej wizji z happy endem.

UWAGA! SPOJLER! Wiele osób nie zrozumiało puenty. Przez cały film bohaterowie się ukrywają, niszczy im to życie, a na końcu, po śmierci jednego, rodzice przyjmują drugiego jako syna.

KS: W Indiach tak jest, że kiedy ktoś umrze, to wszystkie spory przestają mieć znaczenie. Przyszła śmierć, nie ma już o co walczyć. Ale, ale! Ponieważ sytuacja się zmienia i jest w życiu coraz więcej happy endów, nasz kolejny film „Dunno Y2 – life is a moment” będzie bardziej pozytywny.

Możemy zdradzić, że będzie o Hindusie, który spotyka pewną Norweżkę i zakochuje się w jej bracie.

KS: Chcemy pokazać, jak szczęśliwie ludzie mogą żyć, jeśli da się im możliwość wybrania drogi, którą chcą iść. A ponieważ akcja się dzieje w Norwegii, w której mieliśmy zdjęcia do filmu, to nie wygląda to tak nierealistyczne, jak by wyglądało, gdybyśmy osadzili ją w Indiach. Ważne też, że to film, który nawiązuje rozmowę pomiędzy trzema kulturami: hinduską, pakistańską i norweską.

Może przyjedziecie z tym filmem do Polski w przyszłym roku?

KS: Byłoby super! Uwielbiamy polską publiczność, jest nieco podobna do indyjskiej, trochę nieśmiała w reakcjach.

Myślicie, że wasze kino może zmienić rzeczywistość?

YP: Chcemy zmienić nastawienie ludzi do homoseksualności. Każdy ma prawo żyć, jak chce. Kochając kogoś, nie możesz robić nic złego. Po „Nie wiem, dlaczego” dostałem list na Facebooku od pewnego geja. Rodzice go nie akceptowali, ale po obejrzeniu filmu zmienili zdanie. Zrozumieli i przyjęli go z powrotem do rodziny. Dla mnie taka wiadomość jest jak najlepsza nagroda. Ktoś odzyskał szacunek swoich rodziców i teraz jest szczęśliwy! Chcemy, żeby ludzie zrozumieli, że to, co opowiadamy to nie zwykła fikcja, to ludzkie historie, które dzieją się naprawdę, obok nas.

 Wasz film jest w Indiach znany jako pierwszy, który pokazuje pocałunek. W dodatku gejowski. Całowaliście się naprawdę, nie?

YP: (śmiech) Tak, pocałunek był prawdziwy. Najpierw próbowaliśmy trochę okłamać kamerę.

KS: ….bo byliśmy okropnie świadomi jej obecności…

YP: …chcieliśmy oszukać, pozując z rożnych kątów, ale reżyser z operatorem powiedzieli: „świetnie pracujecie, ale w tej scenie musicie być bardziej prawdziwi. Żeby oddać prawdę tej sceny, musicie dać swoje 100 procent!”. My na to: „OK, ale nakręćcie to w jednym ujęciu”. Operator: „ok” – i robi ujęcie, które trwa ze trzy minuty. Mamy zamknięte oczy, całujemy się, a w głowie tylko: „Powiedz cięcie, powiedz już cięcie” (śmiech) To był najdłuższy pocałunek w moim życiu.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dumni i wściekli

Pride (2014, reż. M. Warchus) wyk. B. Schnetzer, G.MacKay, F. Marsay, D. WestB. Nighy, I. Staunton. Dystr. Gutek Film, premiera w Polsce: 6 marca 2015 r.

 

mat. pras.

 

Brytyjczycy wiedzą, jak robić komediodramaty ze społecznym przesłaniem: „Dziewczyny z kalendarza”, „Orkiestra”, „Hotel Marigold”, „Billy Elliot”, „Irina Palm”, gejowski „Beautiful Thing” – przykładów jest mnóstwo. „Dumni i wściekli” to najnowszy.

Do śmiechu i do łez. Prawdziwa historia gejów i lesbijek z Londynu, którzy w 1984 r. wsparli strajkujących górników z walijskiej wsi

Historia prawdziwa. Jest rok 1984. Konserwatywna obyczajowo i ultraliberalna gospodarczo premier Margaret Thatcher zamyka nierentowne kopalnie. Strajkujący na prowincji górnicy walczą z policją i znajdują nieoczekiwanych sprzymierzeńców w gejach i lesbijkach z Londynu, którzy rozpoczynają działalność pod wszystko mówiącą nazwą: Lesbijki i Geje Wspierają Górników. Kwestują na ulicy, a zebrane pieniądze wiozą na zapadłą walijską wieś o wdzięcznej nazwie Onllwyn. Wyczuwacie potencjał komediowy? Słusznie. Zderzenie mentalności tradycyjnej, choć niekoniecznie wrogiej społeczności z młodymi aktywistami gej/les to samograj – musi zaiskrzyć i reżyser dobrze to wykorzystuje. A po każdej sytuacji, od której pękniecie ze śmiechu, serwuje odpowiednią dawkę patosu. Będą chwile, że mocno złapie za gardło. Potem jeszcze podbije stawkę, bo towarzystwo z Onllwyn zapragnie zobaczyć, jak wygląda londyński klub gejowski i Parada Równości.

To film z kilkunastoma głównymi rolami, ale jakimś cudem twórcom udaje się oddać charakter i dramat każdego z bohaterów/ek. Najbardziej przebojowy Mark Ashton (postać autentyczna) to mozg przedsięwzięcia, zadziorna Steph z uporem wyśpiewuje, że „każda kobieta jest lesbijką w sercu”, Jonathan jest królem parkietu, a jego chłopak Gethin – „zbiegiem” z Walii. 20-letni Joe jest jeszcze „nielegalny” (seks w wydaniu hetero był dozwolony powyżej 16. roku życia, ale w wydaniu homo – dopiero powyżej 21.) i dusi się w nic nierozumiejącej rodzinie. Puszysta Sian, żona i matka, odkryje w sobie polityczną żyłkę (kolejna autentyczna postać – dziś jest posłanką). Jeszcze starszy pan księgowy z zamiłowaniem do poezji… i starsza pani, która dowie się, że nie wszystkie lesbijki są wegetariankami. Bo niektóre są wegankami.

Chciałoby się napisać, że ten film to „lekcja historii”, ale jak to brzmi? Tymczasem tak właśnie jest. Proste przesłanie, że razem można więcej, że lepiej łączyć siły, niż zamykać się na własnym podwórku, lepiej szukać punktów stycznych niż rozbieżności, łykamy bez bólu, w takt ówczesnych gejowskich hitów: Bronski Beat, Frankie Goes To Hollywood, Culture Club. Jakiś czas po wydarzeniach przedstawionych w filmie prawa LGBT znalazły się w programie lewicowej Partii Pracy, a stosowne zapisy poparły górnicze związki zawodowe.

„Dumnych i wściekłych” nie można przegapić. Film był nominowanych do Złotych Globów i nagród BAFTA, zdobył też zasłużenie Queerową Palmę na zeszłorocznym festiwalu w Cannes.

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pani z przedszkola

Pani z przedszkola (Polska, 2014), reż. M. Krzyształowicz, wyk. K. Gruszka, A. Kulesza, K. Janda, A. Woronowicz; dystr. Kino Świat, premiera w kinach: 25.12.2014

 

mat. pras.

 

O pocałunku Agaty Kuleszy i Karoliny Gruszki oraz ich filmowym romansie w czasach PRL-u już się mówi. A jednak jeśli ktoś szuka w „Pani z przedszkola” lesbijskiej historii, to się zawiedzie.

Akcja idzie tak: pewien mężczyzna ma problemy z przedwczesnym wytryskiem i idzie do psychoterapeuty. Tam cofa się w traumy wczesnego dzieciństwa, które oglądamy w retrospekcjach. Największą okazuje się romans jego matki z przedszkolanką. Ale czy na pewno? Przecież to tylko wspomnienie, czyli fantazja: by pozbyć się problemu, bohater musi opowiedzieć sobie całą historię inaczej: „zabić” ojca, uwolnić matkę od kalectwa, jakim ukarał ją za les romans i „przelecieć” przedszkolankę. Oczywiście, wszystko w podświadomości. Bo cały film w pewnym sensie tam właśnie się toczy. Bohater nie tyle wspomina rzeczywistość, co relacjonuje swe o niej fantazje. Już na początku pada znamienne zdanie o kompleksie Edypa, a przez cały film natrętnie powtarza się fraza na temat snu („on ma mocny sen”). Trójkąt edypalny i sen to granice narracji. Mówi tylko dorosły analizant, dziecko milczy – fantazjuje: o seksualności rodziców, o strasznym odejściu matki (do kobiety, która jest jego własną fantomową miłością/matką). Wszystko się miesza za sprawą dziecięcej hiperbolicznej wyobraźni. Bo jest to film o dzieciństwie (także o PRL-u jako dzieciństwie), nie o lesbijkach. Lesbijstwo zostało zatem utopione w nadmiarze seksualności. Czy fobicznie, możemy dyskutować. Czy lesfantazmaty (pomieszane z kalectwem, karą i kastracją) działają negatywnie? Odpowiedź nie jest oczywista, ale faktem pozostaje, że wciąż mamy jedynie fantazmaty, a realność lesbijska w polskim kinie stanowi miejsce puste. (MKo)

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Xavier wyśniony

Niech się nierozgarnięte małolaty kochają w Bieberze – my mamy Dolana!

 

mat. pras.

 

Niech się nierozgarnięte małolaty kochają w Justinie Bieberze! My mamy Xaviera Dolana. Też pochodzi z Kanady (z jej francuskojęzycznego Quebecu), ale jest starszy, ładniejszy, inteligentniejszy i bardziej utalentowany niż jego rodak-szansonista. Z „cudownego dziecka”, jakim obwołano Dolana po premierze Zabiłem moją matkę, zmienia się w jednego z najważniejszych artystów współczesnego kina. Na nasze ekrany wchodzi film „Tom”, tymczasem na tegorocznym festiwalu w Cannes pokazuje Xavier swe najnowsze dzieło – „Mommy”.

To właśnie w Cannes, w 2009 r. zaczęła się błyskotliwa kariera wówczas dwudziestoletniego syna aktora Manuela Tadrosa (posiadającego egipskie korzenie) i nauczycielki, Genevieve Dolan. Napisany, wyreżyserowany i zagrany przez Xaviera Dolana film „Zabiłem moją matkę” – na poły autobiograficzna opowieść o trudnych relacjach syna-geja ze swą rodzicielką – zakwalifikował się do sekcji festiwalu zatytułowanej „Piętnastka reżyserów”. Zdobył trzy nagrody i został sprzedany na całym świecie. Niektórzy do dzisiaj uważają, że to najlepsze dzieło Xaviera – świeże, dowcipne i poruszające zarazem. Młody reżyser połączył w nim brawurową szczerość ze świetną znajomością gramatyki filmowej. Kino go zresztą wychowało – jako dziecko grał w rożnych kanadyjskich produkcjach, przeznaczonych na duże i małe ekrany.

Przede wszystkim jednak, w „Zabiłem moją matkę” Dolan zademonstrował oryginalny styl, w którym znaleźć można wpływy Nowej Fali, jak i estetyczne „przegięcie” kontynuujące tradycję takich homoseksualnych artystów jak Oscar Wilde czy Pedro Almodovar. Bo też cała dotychczasowa twórczość Xaviera krąży wokół tematu inności seksualnej. Pokazuje, co wynika z konfrontacji „odmieńców”, osób homo- i transseksualnych z tzw. „normalnym” światem. Nie są te filmy apelami o tolerancję i akceptację – w Kanadzie, kraju raczej życzliwym LGBT, nie trzeba już wykonywać pracy u podstaw – ale zderzają ze sobą rozmaite pragnienia i wizje świata, między którymi dochodzi często do kolizji. Tak dzieje się chociażby w Wyśnionych miłościach” (2010), gdzie para bohaterów – heteroseksualna dziewczyna i homoseksualny chłopak – zakochuje się w tym samym młodzieńcu. Stara jak świat historia nieszczęśliwego uczucia – kreującego własne nadzieje, miraże i wizje – ukazana została na tle hipsterskiego światka współczesnej młodzieży. Wystylizowanej, narcystycznej, cokolwiek pretensjonalnej, ale zarazem bezbronnej w obliczu choroby zwanej miłością.

Z kolei najambitniejszy i najdłuższy z dotychczasowych filmów Dolana, Na zawsze Laurence” (2012) jest rozpisaną na lata (zaczyna się w latach 80. XX wieku, kończy już w naszym stuleciu) historią życia tytułowego Laurence’a (Melvil Poupaud), który pewnego dnia postanawia przed sobą i przed światem przyznać się do tego, że jest kobietą. Z estetycznym rozmachem prowadzi nas Xavier przez meandry jego losu, śledzi zwłaszcza relacje bohatera z narzeczoną o imieniu Fred (Suzanne Clement).

Po rozbuchanej, prawie trzygodzinnej produkcji wrócił Dolan do bardziej kameralnej formy. Po raz pierwszy wziął na warsztat cudzy tekst – sztukę Michela Marca Boucharda „Tom a la ferme”. Inny dramat Boucharda, „Les Feluettes, ou La Repetition d’un drame romantique”, stał się w 1996 roku kanwą filmu „Lilie” wyreżyserowanego przez Johna Greysona, niewątpliwie jednego z najważniejszych dzieł kina LGBT. Była to oryginalna formalnie opowieść o swoistej psychodramie, jakiej zostaje poddany biskup kościoła katolickiego, który musi obejrzeć odegrane przez więźniów przedstawienie przywołujące historię z czasów jego młodości. Brutalną terapią jest też to, czego doświadcza tytułowy hipster Tom z filmu Dolana (grany przez samego reżysera). Jedzie on na pogrzeb swojego faceta, odbywający się na dalekiej prowincji. Okazuje się, że matka kochanka nic nie wie (albo nie chce wiedzieć) o tym, jakie relacje łączyły jej syna z Tomem. Bohater zostaje zmuszony przez brata zmarłego do brania udziału w spektaklu hipokryzji i samooszukiwania się. Poddaje się tej grze przemocy (i… pożądania) z zadziwiająca pasywnością.

Po raz pierwszy także Dolan przenosi się z wielkomiejskiego środowiska na zapadłą wieś. Wyzbywa się błyskotek i ornamentów stylistycznych charakterystycznych dla jego wcześniejszych dzieł. Tom” jest filmem mrocznym, niepokojącym. Wizją koszmaru, który zdaje się nie mieć końca. Na ostatnim festiwalu w Wenecji Dolan otrzymał za „Toma” nagrodę krytyków FIPRESCI.

A jak wygląda najnowsze dzieło Xaviera? Ile w nim światła, ile cienia, a ile tęczy? Przekonamy się już wkrótce. W każdym razie, „Mommy”, które trafiło do konkursu tegorocznego festiwalu w Cannes, to znowu opowieść o matce (w tej roli ponownie, znana z debiutu Dolana, Anne Dorval) samotnie wychowującej agresywnego syna.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Hipster na farmie

O filmie „Tom” z Xavierem Dolanem rozmawia Remigiusz Kadelski

 

Xavier Dolan w filmie „Tom”                                                                          mat. pras.

 

Do tej pory łączyłeś aktorstwo z przenoszeniem na ekran własnych pomysłów. W filmie „Tom“ pierwszy raz sięgasz po cudzy tekst, po sztukę Michela Marca Boucharda „Tom a la ferme”.

Faktycznie, to dla mnie nowość ekranizować cudzy materiał. Sen z powiek spędzała mi myśl, jak przerobić tę sztukę na język filmowy w taki sposób, by nie trąciła teatralnością. Wiązało się to z koniecznością porzucenia pewnych pomysłów i rozwiązań zawartych w oryginale, typu długie monologi czy strumień świadomości. Musiałem też pokazać na ekranie epizody, które w sztuce zostały tylko odnotowane na zasadzie: „odbył się pogrzeb” czy „Tom pojawił się u doktora”. Tak więc, napisałem je całkowicie na nowo. De facto dodałem w scenariuszu około 75 stron, których nie ma w dramacie Boucharda.

Muszę przyznać, że wyszedłem z kina skonsternowany. Bo oto Xavier Dolan pierwszy raz odmalowuje rzeczywistość w mrocznych, brudnych barwach, w stylistyce wolnej od estetycznych upiększeń i eterycznych uniesień.

Interesowało mnie ukazanie przemocy i brutalności….

To rzuca się od razu w oczy. Ale intrygująca w tym portrecie przemocy jest patologiczna zależność między katem a ofiarą. Twój bohater nie ucieka przed przemocą, choć większość z nas dawno by to zrobiła na jego miejscu.

Tom to postać, z którą coś jest nie tak. Postać, która ma świadomość tego, że na tej farmie być może uzyska odpowiedzi na nurtujące go pytania. Nie sądzę, by on wiedział, z jakiego powodu zostaje na niej lub dlaczego nie wyjeżdża, albo dlaczego nie idzie do sąsiadów: przecież dom, w którym to wszystko się rozgrywa, jest otoczony przez inne. Wystarczyłoby w dowolnym momencie przejść przez ulicę, zapukać do sąsiadów i powiedzieć: „słuchajcie, mam problem, oni nie chcą mnie wypuścić“. Ale on odsuwa od siebie szansę ucieczki, ponieważ pobyt na farmie traktuje jak przeznaczenie. Nie ma pojęcia, na czym ma ono polegać, ale instynktownie wyczuwa, że jego rozdział nie jest jeszcze skończony. Przeżywając żałobę po swoim facecie, wie, że tę swoistą podroż na farmę musi odbyć do końca, niezależnie od tego, jakie to będzie miało konsekwencje. On jest kimś w rodzaju kamikadze. Można też jego zachowanie porównać do skoku ze stromego klifu, który wykonuje się tylko po to, by dostarczyć sobie dawkę adrenaliny. Sądzę, że Tom jest przekonany, że to go oswobodzi.

Bohater w punkcie wyjścia jest absolutną emanacją hipsterstwa. Ale część jego osobowości zostaje wymazana, kiedy traci partnera. Dlatego, by na nowo ustalić, kim właściwie jest, odnaleźć samego siebie, potrzebna jest mu ta wyprawa na farmę i przywdzianie szat wiejskiego chłopca. Lecz zarazem, koniec końców, okazuje się, że to hipsterstwo go ocala.

Co jest dla ciebie większym wyzwaniem: grać we własnych filmach czy je reżyserować?

W pierwszej kolejności jestem aktorem i nie traktuję tego w kategoriach wyzwania. To czysta radość. Natomiast reżyserowanie własnych filmów to jest to, co kocham, co mnie inspiruje za każdym razem, kiedy budzę się o poranku.

Prawdę mówiąc, jedynym powodem wcielania się w osobę reżysera jest chęć bycia blisko aktorów i aktorek, by moc doświadczać pracy z nimi. Oczywiście, niektórzy uważają, że aktorstwo nie wychodzi mi najlepiej. Jednak to właśnie w byciu aktorem odnajduję powód, dla którego żyję.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Życie Adeli

Na drodze miłości Adele i Emmy nie stanie ani homofobiczne społeczeństwo, ani rodzice jednej z dziewczyn

 

od lewej Adele (Adele Exarchopoulos) i Emma (Léa Seydoux);  mat. pras.

 

La vie d’Adele, Francja (2013), reż. A. Kechiche, wyk. L. Seydoux, A. Exarchopoulos; dystr. Gutek Film, premiera w kinach: 18.10.2013

Najchętniej nie pisałabym ani słowa o płci bohaterek tego filmu. Dla Abdellatifa Kechiche’a nie ma ona w końcu absolutnie żadnego znaczenia. Francuski reżyser, znany polskiej publiczności choćby ze świetnej „Tajemnicy ziarna”, opowiada tu po prostu historię miłosną, ujmuje ją w klasyczne ramy melodramatu i z nonszalancją porównywalną jedynie do tej, z którą Rhett Butler rzuca do Scarlett swoją ostatnią kwestię w „Przeminęło z wiatrem”, oznajmia tym filmem, że w nosie ma orientację seksualną bohaterek. Dzielenie ludzi na homo i hetero w XXI wieku zwyczajnie nie przystoi filmowcowi – zdaje się mówić Kechiche. I wygrywa.

Na drodze Adele i Emmy nie stanie więc ani homofobiczne społeczeństwo, ani fakt, że rodzice jednej z dziewczyn są wciąż w tej – topniejącej w końcu we Francji dużo szybciej niż w Polsce – mniejszości, która z trudem akceptuje prawdę o łóżkowym życiu swoich dzieci. Na drodze stanie coś, co zazwyczaj przesądza o końcu relacji. Każdej – homo i hetero, przyjaciół i przyjaciółek, rodziców z dziećmi. Ale zanim to nastąpi, dostaniecie trzy godziny poruszającej, opowiedzianej z lekkością, wrażliwością i tak blisko wcielających się w bohaterki aktorek Adele Exarchopoulos i Lea Seydoux, że momentami aż trudno oddzielić ten film od dokumentu.

Piszę ten tekst kilka miesięcy po premierze w Cannes, gdzie obraz dostał Złotą Palmę. Czas pozwolił nabrać odpowiedniego dystansu. Gdy zastanawiam się dziś, co przesądza o tym, że wciąż uważam „Życie Adeli” za film wybitny, na myśl przychodzi mi scena, w której Adele i Emma siedzą na ławce w parku. Od razu widać, że Emma jest starsza i śmielsza, wykonuje odważne gesty, otwarcie pokazuje sympatię. Adele się rumieni. Nie jak aktorka. Jak dziewczyna, która pierwszy raz poczuła erotyczne podniecenie. Prawda bije z ekranu. W każdym kadrze.

Nie chciałam pisać o płci, ale nie mogłam. Jeszcze nie teraz. Zwłaszcza opisując „Życie Adeli” dla polskiej publiczności, wciąż jeszcze będzie się zwracać uwagę na fakt, że bohaterkami są dwie kobiety, że przez kilkanaście minut uprawiają w jednej scenie seks, będzie się używać słowa lesbijki. Ale to, jak mówi się o miłości Emmy i Adele w filmie Kechiche’a sprawi, że za kilka, może kilkanaście lat homoseksualni czy heteroseksualni bohaterowie książek i filmów przestaną być wreszcie charakteryzowani przez ich orientację. Ten film to kamień milowy na tej drodze.

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nieznajomy nad jeziorem

L’unconnu du lac (Francja, 2013) reż. A. Giraudie, wyk. P. Deladonchamps, C. Paou; dystr. Nowe Horyzonty, premiera: 28.02.2014

 

Od lewej: Michel (Christophe Paou) i Franck (Pierre Deladonchamps)                               mat. pras.

 

Akcja filmu toczy się w ciągu kilku dni nad tytułowym jeziorem – na gejowskiej nagiej plaży i w pobliskim lasku, który służy jako pikieta. Faceci pływają, czytają książki i opalają się, ale przede wszystkim usiłują uwieść jeden drugiego i w krzakach skonsumować „związek”. Obserwujemy grę pożądania – czasem subtelną, ograniczoną do wymownych spojrzeń, a czasem dosadną, gdy jeden gość na widok atrakcyjnych mężczyzn po prostu zaczyna się onanizować. Reżyser postawił – i słusznie – na bezpruderyjne podejście do tematu. Faceci są nago, uprawiają seks i „wszystko widać”.

Franck, atrakcyjny, chłopięcy trzydziestoparolatek, zawiesza oko na Michelu, supermęskim brunecie, typ: Tom Selleck. Niezwłocznie rozpoczyna „polowanie” na Michela, w przerwach którego gawędzi z Henrim, odmieńcem w całym towarzystwie, bo heterykiem. Nagle, bez ostrzeżenia, oryginalny film psychologiczny zamienia się w thriller: z jeziora wyłowione zostaje ciało chłopaka, który dopiero co podrywał Michela. Do rozbuchanej, homoerotycznej atmosfery dojdzie nowy element: zagrożenie.

„Nieznajomy nad jeziorem” był sensacją zeszłorocznego festiwalu w Cannes, zdobył zresztą Queerową Palmę dla najlepszego filmu LGBT. Całkowicie zasłużenie. Od ekranu nie można oderwać oczu, film hipnotyzuje. I bynajmniej nie chodzi mi o nagie męskie ciała (chociaż jest na co/kogo popatrzeć), ale o niepowtarzalny, niepokojący klimat, gorzkie połączenie seksu i śmierci. Drzewa w lesie szumią zmysłowo i złowrogo jednocześnie, a my, widzowie, w najwyższym napięciu oglądamy nawet zwykłą kąpiel Francka w jeziorze.

To również jeden z tych filmów, o których mówi Sebastian Jagielski w tym numerze „Repliki” (strony 31-33), a mianowicie: doskonały, a przy tym gejowski i uniwersalny zarazem. Niejeden polski recenzent napisze zapewne, że pomimo gejowskiej tematyki i bohaterów gejów, film ten gejowski nie jest, bo jest o „czymś więcej”. Zapewniam więc, że film gejowski może być o czymś więcej – np. o samotności, miłości, uwodzeniu, ryzyku itd. – nie przestając być gejowskim. Tak czy inaczej, zobaczcie koniecznie.

 

Tekst z nr 47/1-2 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.