Profesjonalista

O tym, jak to jest być jawnym gejem w policji i o tym, jak zakładał organizację homoseksualnych policjantów/ek, opowiada Ewald Widi, inspektor ds. kryminalnych austriackiej policji, w rozmowie z Andreasem Citakiem

 

fot. arch. pryw.

 

W Polsce nie było jeszcze publicznego coming outu policjanta. Jak ty się ujawniłeś w pracy?

W Austrii jawny gej policjant też nie jest częstym „zjawiskiem”. Gdy rozpoczynałem karierę w 1996 r. w jednostce na kontroli granicznej, miałem 20 lat i byłem zdania, że coming out w pracy nie jest potrzebny. Homoseksualność to moja osobista sprawa, nikogo to nie powinno obchodzić. Uznałem, że nie będę udawać heteryka, ale też nie będę mówił, że jestem gejem. Z czasem zrozumiałem, że to był błąd. Okazało się, że koledzy bardzo lubią plotkować o życiu osobistym. Milczenie podsycało domysły – za moimi plecami dyskutowano, czy jestem gejem czy nie. W końcu, zupełnie niespodziewanie, na zebraniu zespołu przełożony zapytał mnie wprost. Odpowiedziałam, że tak, ale poczułem się nieswojo, byłem zaskoczony. Przełożony zapewnił mnie od razu, że „nie jest to dla nas żaden problem”.

Czyli w porządku.

Zaczekaj. Wtedy dopiero się zaczęło. Nie opowiem żadnego zdarzenia, bo wszyscy się pilnowali, ale od tamtego czasu byłem izolowany. Koledzy byli wobec mnie poprawni, ale chłodni. Unikali mnie. Stopniowo przestali ze mną rozmawiać. Atmosfera była coraz gorsza. Zacząłem być źle oceniany – a to, że jestem nadgorliwy, a to, że czegoś nie dopatrzyłem. Przydzielano mi niekorzystne godziny pracy. W końcu doszło do pamiętnej rozmowy z zespołem: usłyszałem, że nie chcą ze mną pracować. I tak, po trzech latach służby, zostałem przesunięty – dostałem samodzielne stanowisko, tak, by nikt nie musiał mieć ze mną bezpośredniego kontaktu. To było straszne, załamałem się psychicznie. Przez pierwsze kilka tygodni byłem na zwolnieniu lekarskim, by się pozbierać.

Wróciłeś tam?

Tak, choć od razu zacząłem szukać nowej pracy, też w policji, ale w innym zespole. Znalazłem ją w końcu w 2007 r. Powoli awansowałem i od 2009 r. pracuję na obecnym stanowisku – jako inspektor ds. kryminalnych. Tu od początku się nie ukrywam. Żałuję, że wcześniej do tego nie doszedłem. Zbyt długo znosiłem tamten ostracyzm. Z dzisiejszego dystansu widzę, że to dobrze, że oni mnie z tej grupy wykopali. Gdyby nie to, może dalej bym się tam męczył.

Może przyczyną tej izolacji było nie ukrywanie się, tylko właśnie coming out, bo przecież od niego zaczęło się psuć.

Koledzy wychodzili z założenia, że skoro ukrywam gejostwo, to pewnie sam myślę, że coś z tym jest nie tak. Pokazywałem im moją słabą stronę, więc sobie używali. Gdybym od początku miał taką postawę, jak w życiu prywatnym, czyli: proszę bardzo, jestem gejem, nie mam z tym problemu, to oni też by to przyjęli jako coś normalnego. Dziś już to wiem.

Nowym kolegom od razu się ujawniłeś?

Samego coming outu nawet nie musiałem robić, bo jeszcze zanim się pojawiłem, to oni wszyscy tam wiedzieli, że „przychodzi do nas pedał”. Byłem już wtedy silniejszy psychicznie – mogłem stanąć twarzą w twarz z kolegami nie tylko jako policjant, ale też jako gej. Ktoś chce o tym ze mną porozmawiać? Nie ma sprawy. Musieli zauważyć moje poczucie pewności.

Jak reagowali?

Zdarzały się zabawne komentarze. Na przykład mówiono mi: „Wiesz co, po tobie w ogóle nie widać, że jesteś gejem”. Ciekawe, jakiej więc postaci się spodziewali? Że na mundur będę narzucał różowe boa? Albo mówili mi ze zdziwieniem: „Właściwie to ty jesteś w porządku”. Czyli oczekiwali kogoś „nie w porządku”? Albo obawiali się, że zacznę ich podrywać, bo oczywiście mam nieposkromiony apetyt seksualny.

„Wolę nie jechać z nim na patrol, bo jeszcze zacznie się do mnie dobierać”. Ten mit jest głęboko zakorzeniony. A jak pytam, czy kiedykolwiek słyszeli, by policjant gej molestował kolegów, to odpowiadają, że nie, nigdy. A o przypadkach molestowania policjantek przez policjantów hetero słyszeli? Słyszeli.

Albo zastrzegają: „Nie mam problemu z twoim homoseksualizmem, ale nie mów mi, co robisz w łóżku”. Przecież nie mam zamiaru im opowiadać o szczegółach mojego życia seksualnego! Skąd w ogóle taki pomysł? Oni opowiadają o swych dziewczynach, żonach, dzieciach, wakacjach i ja też tylko o takich sprawach mogę mówić. Jak byłem na wakacjach z facetem, to nie będę opowiadał, że sam albo z dziewczyną, prawda?

Wałkowaliśmy te tematy i po pewnym czasie pedał w jednostce zaczął być normalnością. Z tego mam największą satysfakcję. Zyskałem szacunek i uznanie w oparciu o mój profesjonalizm, a nie taką czy inną orientację. Jeśli ty sam nie robisz z gejostwa ani sensacji, ani tabu – to otoczenie też tak będzie to traktować.

Jesteś jedynym otwartym gejem w tej jednostce?

Tak, to znaczy – jedynym, o którym wszyscy wiedzą. Ale jedynym gejem? Nie. Kilku kolegów zdarzyło mi się spotkać w klubach gejowskich. Zachowałem dyskrecję, niech oni sami decydują, komu i kiedy o sobie powiedzieć.

Skąd pomysł, by założyć w Austrii organizację homoseksualnych policjantów/ek?

W 2003 r. wziąłem udział w seminarium „Policja i homoseksualizm” zorganizowanym przez IPA (International Police Association) w Niemczech. Poznałem tam działaczy/ki VelsPol – niemieckiej organizacji homoseksualnych policjantów/ek. Rok później pojechałem znów na ich konferencję i poprosiłem o rady, co mógłbym zrobić u siebie. „Na początek zrób stronę internetową” – poradził mi kolega z Kolonii. 5 maja 2005 r. strona www.GayCopsAustria.com była on-line. Za tym przedsięwzięciem stałem tylko ja sam jeden. Szybko zaczęli kontaktować się ze mną inni geje policjanci, policjantki lesbijki. Doszło do pierwszego spotkania w realu. Dziś mamy dwa zjazdy rocznie.

Po co stworzyłeś Gay Cops Austria?

Mamy dwa główne cele: chcemy wspierać policjantów/tki LGBT w ich codziennej pracy, jeśli stykają się z dyskryminacją wewnątrz policji oraz chcemy poprawić relacje między policją a społecznością LGBT. Te relacje naznaczone są nieufnością z obu stron. Policjanci mają uprzedzenia w stosunku do osób LGBT, a osoby LGBT, zakładając homofobię policji, nie zgłaszają przestępstw na tle homofobicznym albo ukrywają ten aspekt sprawy.

Bierzecie oficjalnie udział w Paradzie Równości w Wiedniu? W mundurach?

Jako Gay Cops Austria chcieliśmy wystąpić w mundurach w ramach konferencji „European Gay Police Association”, która odbyła się w Wiedniu w 2010 r. z udziałem kolegów z rożnych krajów europejskich. Po konferencji była Parada. Nasze ministerstwo spraw wewnętrznych zgodziło się, by koledzy/żanki z zagranicy szli w mundurach, ale my, Austriacy, musieliśmy iść w cywilu. Być może nie było to optymalne rozwiązanie, ale i tak dla widzów Parady, a jest ich niemało na trasie przemarszu, to była wielka atrakcja. Ponad stu naszych kolegów i koleżanek w mundurach szło wiedeńską Ringstrasse.

Co poleciłbyś policjant(k)om LGBT w Polsce?

Muszą się skontaktować jeden z drugim, pewnie nie zdają sobie sprawy, że jest ich wcale niemało. Razem łatwiej przeciwstawić się stereotypom – brzmi to banalnie, ale tak jest. Ja byłem na początku sam. Gdy odnalazłem innych, sprawy ruszyły do przodu.

Zdarzyło ci się wyoutować na służbie komuś postronnemu – na przykład komuś, kogo musiałeś aresztować?

Nie. Zdarza się, że ktoś rzuci homofobiczny bluzg, ale nieskierowany do mnie, bo przecież nie wie, że jestem gejem, tylko „ogólny”. Wtedy taką osobę przywołuję do porządku i pouczam. No i jest jeszcze tak, że osoby homoseksualne są przez innych policjantów jakby „z automatu” przysyłane do mnie – dla kolegów jestem specjalistą od wszystkiego, co się wiąże z „inną” orientacją seksualną.

A wyobraź sobie, że w ramach tzw. czynności służbowych trafiasz na atrakcyjnego geja, którego musisz przesłuchać, może ukarać. Prawo daje ci pewną przestrzeń do działania według uznania. Czujesz dwuznaczność sytuacji?

Jeszcze mi się to nie zdarzyło, ale co to w ogóle za kwestia? A gdy policjant hetero trafi a na atrakcyjną kobietę, którą musi przesłuchać lub ukarać? Każdy musi być profesjonalny i tyle.

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

“Gruby pedał” przestał się bać

„Sadzaj tę tłustą dupę, pedale” – to jedna z łagodniejszych obelg, które słyszał od szefa Ireneusz Muzalski, kasjer w sieci handlowej Netto. W końcu przestał się bać, poszedł do sądu. Jest pierwszym gejem w Polsce, który wygrał proces o dyskryminację w pracy motywowaną homofobią

 

fot. arch. pryw.

 

Tekst: Wojciech Kowalik

Zaskoczony poczuł się tylko przez moment, kiedy na przełomie marca i kwietnia 2010 roku pierwszy raz z ust szefa padł stek wyzwisk pod adresem jego wyglądu i orientacji seksualnej. Zaraz potem roześmiał się szefowi w twarz. Tak się zaczęło półroczne pasmo mentalnego znęcania się nad Irkiem Muzalskim w pracy. Był kasjerem w supermarkecie Netto w Słubicach, tuż przy niemieckiej granicy. Sam orientacji w pracy nie ujawnił, to koleżanka puściła informację, która przemknęła przez firmę lotem błyskawicy. Nigdy ze swym facetem publicznie się nie całował ani nie obejmował, ale koleżanka widziała ich często razem, więc wyciągnęła wnioski. I choć docinki pod adresem homoseksualizmu Irka były już wcześniej, to po „potwierdzeniu” plotki rozpętał się horror.

Przykro mu było za każdym razem, gdy słyszał obelgi i gdy musieli ich wysłuchiwać klienci. Szef się przy nich nie hamował. Kiedyś klient chciał zwrócić kupiony towar. Zablokowała mi się kasa, więc zadzwoniłem po kierownika, żeby ją odblokował – wspomina. Znów, kurwa, zablokowałeś kasę! Kto cię, pedale, zatrudnił tu do pracy! Sadzaj tę grubą dupę i zapierdalaj – usłyszał, a razem z nim zszokowany klient. Kierownik jeszcze wtedy nie wiedział że kręci bat na swoją skórę. Irek zagroził, że jeśli dalej będzie się tak do niego zwracał przy ludziach, zgłosi to jego przełożonemu. Ale wiedział, że to i tak by nic nie dało. Bał się o pracę. Chciałem napisać anonim do firmy, ale ponieważ byłem jedyną taką osobą – od razu domyśliliby się, o kogo chodzi i wylaliby mnie z miejsca. I tak to w końcu zrobili, ale tym samym dali mi broń do ręki. Zanim do tego doszło, Irek dowiedział się, że jest popaprańcem, męską dziwką, ma grubą obleśną dupę i że ty powinieneś się, kurwa z tego cieszyć, bo to jest dla ciebie, pedale, komplement! Szefowi zaczęły wtórować jego zastępczyni i jedna z koleżanek. Reszta ekipy siedziała cicho. Sytuacja stała się nie do zniesienia. Irek poszedł na zwolnienie lekarskie.

Nie był zdziwiony, kiedy wrócił, a w sklepie czekało na niego wypowiedzenie. Dostał je do ręki ot, tak, bez żadnego powodu. Kiedy pytałem, dlaczego mnie wyrzucają, usłyszałem, że to nie moja sprawa. Ale wtedy dopiero zaczęła się jego sprawa! Papier dostał w poniedziałek, we wtorek już był u adwokata. W środę w sądzie leżał pozew przeciwko firmie Netto. Wtedy przestał też milczeć. Poszedł do mediów, pojawiły się pierwsze wywiady, przyjechała telewizja.

Nie był pewny, czy dobrze zrobił, kiedy już przyszło wezwanie na pierwszą rozprawę. Nie wiedziałem, jakie armaty przeciwko mnie wytoczą – mówi. On sam kontra armia prawników wielkiej sieci handlowej. Był pewien jednego: niczego nie ukradł, nie oszukał żadnego klienta, nie ubliżył szefowi ani kolegom. Jego jedyną winą było to, że jest gejem. Trudno, mleko się rozlało – myślał idąc do sądu. Teraz to ja się za was wezmę – mruknął pod nosem, wchodząc na salę rozpraw. Szybko się okazało, że nie było powodów do niepokoju. Były już szef plątał się w zeznaniach. Sąd wezwał 26 świadków, Irek widział, że niektórzy się bali. Pracownicy nie mówili wprost tego, co widzieli, ale dali sądowi do zrozumienia, że jeśli będą zeznawali na moją korzyść, pożegnają się z pracą. Niczego nie bali się za to byli pracownicy, zaczęli mówić, jak było naprawdę, a Irek musiał przejść przez to jeszcze raz. Wtedy się dowiedział, jak w szatni szef mówił jego kolegom: Przebierajcie się szybciej, bo pedał idzie albo Szorujcie dupami po ścianach, bo pedał wam zaraz kutasa wsadzi.

Zdenerwował się, kiedy przyszło do zeznań drugiej strony. Prawnicy Netto stawali na głowie, żeby odwrócić kota ogonem, za wszelką cenę maksymalnie zbagatelizować problem. Ich adwokat w mowie końcowej powiedział, że specjalnie wykorzystuję swoją orientację seksualną, żeby zaistnieć w mediach i żeby od firmy wyciągnąć odszkodowanie – wspomina Muzalski.

Bał się, gdy w końcu listopada ubiegłego roku szedł na ogłoszenie wyroku: Chociaż rozmawiałem ze swoją pełnomocniczką, czytałem w internecie o mobbingu i dyskryminacji i miałem wsparcie Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego, to i tak, idąc na wyrok, miałem nogi jak z waty. Niepotrzebnie. Wygrał, choć sukces był połowiczny: sąd uznał winę sieci Netto i nakazał wypłatę odszkodowania w wysokości trzymiesięcznej pensji – 4,5 tysiąca złotych. Irek i jego prawniczka nie zastanawiali się długo – za te krzywdy należy się więcej. Do sądu trafiła apelacja. To był strzał w dziesiątkę

Satysfakcję poczuł, gdy usłyszał wyrok Sądu Apelacyjnego w Gorzowie Wielkopolskim, który nie dość, że potwierdził winę byłego pracodawcy, to jeszcze kazał wypłacić odszkodowanie w wysokości rocznej pensji – 18 tysięcy złotych! To nauczka także dla innych pracodawców, u których łamane są prawa pracownicze – mówił rzecznik Sądu Okręgowego w Gorzowie Wielkopolskim Roman Makowski.

Śmiał się na głos z radości, kiedy z panią adwokat wracali do Słubic. Sprawiedliwości stało się zadość. W Słubicach szybko zdobył sympatię. O sprawie zrobiło się głośno na cały kraj. Po pierwszym tekście bałem się chodzić pieszo do sklepu na zakupy, jeździłem tylko samochodem. Ale po tygodniu przyjaciele przemówili mi do rozumu – mówi Irek. Od tego czasu wystąpił w ogólnopolskich telewizjach, w prasie, ludzie podchodzili na ulicy i gratulowali tego, że przełamał milczenie i powiedział publicznie w mediach: tak, jestem gejem, byłem dyskryminowany w pracy. Pod imieniem, nazwiskiem i bez zasłoniętej twarzy. Gratulowali wygranej w sądzie. Czuł wsparcie na forach internetowych, także Małgosi Rawińskiej i jej partnerki, Ewy Tomaszewicz, byłej naczelnej „Repliki”. Kawał świata miałem za sobą – uśmiecha się.

Spokój po całej historii znalazł w domu. Ma 43 lata, wcześniej życie go nie oszczędzało: wychował się w domu dziecka, do którego oddała go matka, która dziś już nie żyje. Ojca nie zna. Ciężko chorował, jest po operacjach. Wiele lat był żonaty, rozwiódł się. Błądzić jest rzeczą ludzką, ale w końcu odnalazłem siebie i mój świat – mówi. 10 lat temu znalazł faceta. A właściwie facet znalazł jego – zobaczył zdjęcia na profilu randkowym i ponieważ lubi dużych miśków, napisał. Życzę każdej parze hetero takiego związku, w jakim ja jestem. Po każdej rozprawie partner pocieszał go i przytulał. W święta Irek dzieli się opłatkiem ze swoim facetem i jego rodzicami. Ma fantastycznych teściów, a teściowa śmieje się, że „drugi grubas jest w rodzinie”, bo ona sama też jest przy kości. Niestety, teraz nie może znaleźć pracy, ale od czego kochany facet? On pracuje na dom i opłaty, ja piorę, sprzątam i gotuję. A po cichu marzę o zostaniu aktorem.

Rozgoryczony jest tylko z jednego powodu. Miał cichą nadzieję, że firma Netto zaproponuje mu powrót do pracy, ale nic z tego. Nikt z firmy po wyroku nawet do niego nie zadzwonił z przeprosinami. Zarząd Netto poinformował, że przyjął decyzję sądu z pokorą i obiecał jak najszybciej wypłacić odszkodowanie. Szef, który szykanował Irka, już tam nie pracuje. Mariola Skolimowska, menadżerka PR Netto, powiedziała: Całą sprawę traktujemy jak bardzo przykry incydent, który nie miał prawa zdarzyć się w naszej firmie. Irek: Wystarczałoby mi zwykłe: Panie Irku, przepraszamy – mówi. Byłego szefa już nie spotkał, a chętnie spojrzałby mu teraz w oczy.

 

***

Krzysztof Śmiszek Prezes Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego

Przypadek Ireneusza Muzalskiego to jedna z nielicznych spraw o dyskryminację w miejscu pracy z powodu orientacji seksualnej, które doczekały się sądowego finału. Bardzo pozytywnie należy ocenić rzetelność postępowania sądowego oraz zastosowaną w wyrokach sądów obu instancji argumentację, dlaczego homofobia w miejscu pracy jest zjawiskiem niepożądanym i godnym potępienia. Z pewnością do wygranej przyczyniła się nie tylko odwaga powoda, który nie obawiał się dochodzić swoich praw, ale także wsparcie mediów i Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego (PTPA), które przyłączyło się do postępowania jako strona.

Niestety, choć do PTPA i innych organizacji działających na rzecz osób dyskryminowanych wpływa sporo sygnałów o przejawach dyskryminacji pracowników LGBT, postępowań sądowych w tych kwestiach jest jak na lekarstwo. Świadczyć to może o nie tylko niezwykle niskiej świadomości osób LGBT na temat przysługujących im praw pracowniczych, ale także o niewierze w skuteczność tych przepisów. Tymczasem, akurat obszar zatrudnienia, jak żaden inny obszar życia społecznego, objęty jest bardzo dobrym systemem skutecznych przepisów, które umożliwiają przeciwstawienie się dyskryminacji motywowanej homofobią czy transfobią. Ireneusz Muzalski jest tego żywym dowodem.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Związki partnerskie są konieczne

Z profesorą Moniką Płatek, kierowniczką Zakładu Kryminologii na Uniwersytecie Warszawskim, rozmawia Dawid Wawryka

 

fot. arch. pryw.

 

współpraca: Mariusz Kurc

Prawniczka w naukowym środowisku – czuje się pani samotnie, mając feministyczne poglądy?

Nie. Gdybym powiedziała, że tak, zabrzmiałoby to protekcjonalnie. Czuję raczej, że muszę rożne tematy przedstawiać w innym świetle, dekonstruować je z feministycznej perspektywy. Ale ludzie są na nie otwarci. Przyzwyczaiłam kolegów i koleżanki, że jestem prezeską Polskiego Stowarzyszenia Edukacji Prawnej, a nie prezesem. Zajęło mi to jakieś dwa lata. Trudniej poszło z kierowniczką Zakładu Kryminologii.

Feminizm dla wielu osób wydaje się groźny, bo zwraca uwagę na umowność sytuacji, w której funkcjonujemy. Kiedyś się dziwiłam, dlaczego w Polsce prostytutki postrzega się z większym zrozumieniem niż feministki. Prostytutki nie burzą „naturalnego” porządku rzeczy, a feministki – tak.

Przepisy prawne nie uwzględniają żeńskich końcówek. W administracji pracuje mnóstwo „specjalistów”, „specjalistek” nie ma.

I to jest niezgodne z zaleceniami Rady Europy. Niestosowanie żeńskich końcówek działa jak językowa burka. Akceptujemy kobiety pod warunkiem, że ich nie widać? Formalnie mają uchodzić za mężczyzn?

Wielu kobietom one też nie odpowiadają.

Jeśli się należy do grupy gorzej traktowanej, to internalizuje się niechęć wobec tej grupy. Niektóre osoby homoseksualne przejmują homofobiczne poglądy jako swoje, tak jak niektóre kobiety powtarzają, że kobiety są na przykład niesolidarne albo niepoważne.

Czy Uniwersytet Warszawski, na którym pani pracuje, to jest miejsce LGBT-friendly? Dwa lata temu powstała na nim pierwsza organizacja studencka LGBT w Polsce – Queer UW.

Na moich wykładach z kryminologii kwestie płci czy orientacji seksualnej są obecne cały czas i nie ma z tym problemu. Jeśli chodzi o kadrę, to nie spotkałam się z jawną homofobią, zaś ta cicha jest trudna do uchwycenia. Ale jest. Wisi w powietrzu i ją się czuje. Może wyrażać się na przykład w nieskrępowanym lekceważącym wyrażaniu się o osobach o odmiennej od heteroseksualnej orientacji, tak jakby to było w dobrym tonie.

Teoretycznie orientacja jest sprawą przezroczystą, ale mówimy o niej nieustannie. Gdy byłam młodą wykładowczynią, lubiłam swatać studentki, dziewczyny niewiele wtedy młodsze ode mnie. Jednej z nich co rusz raiłam kandydatów na narzeczonych, ale jakoś żaden jej nie odpowiadał. Potem, to było w 1983 roku, wyjechałam do Norwegii na wykłady, też z kryminologii. W grupie, w której uczyłam, dwie trzecie studentek to były lesbijki. A w Polsce ani jednej? To mi dało do myślenia. O co chodzi? Norweski klimat, północ, zimno? (śmiech) Oczywiście, że klimat, tylko społeczny. Później dowiedziałam się, że tamta moja studentka była wśród założycielek Lambdy w 1990 r. Przestałam z góry zakładać heteroseksualność u każdego; przestałam też zdecydowanie swatać, bo to nic innego jak nieproszone wtrącanie się w cudze życie.

Norwegia otworzyła mi oczy. Na tamtejszej uczelni wisiał plakat żartobliwie pokazujący, że geje i lesbijki są wszędzie. Napis głosił: „Gdyby osoby homoseksualne były zielone, cały czas mielibyśmy wiosnę”.

Na UW można swobodnie zrobić coming out?

Wśród studentów – nie wiem, trzeba by ich zapytać. A wśród pracowników mamy Kubę Urbanika. To jest fantastyczny człowiek. Wybitny specjalista od prawa rzymskiego. Jedyna jawna osoba homoseksualna u nas na wydziale. Pionier.

Mam kilku kolegów, którzy są homoseksualni, ale to nigdy nie zostało wypowiedziane. Są samotni, tkwią w sztucznych układach. Pewnie, że osoby heteroseksualne też mogą być samotne, ale jednak z innych powodów. Przy czym jestem jak najdalsza od namawiania kogokolwiek do coming outow. To raczej osoby heteroseksualne powinny się uwrażliwić na fakt stałego demonstrowania swojej heteroseksualności i może nawet czasami wziąć na wstrzymanie.

Na Wydziale Prawa i Administracji UW wykładowczynią jest także posłanka PiS Krystyna Pawłowicz. Gdy podczas sejmowej dyskusji o projektach ustaw o związkach partnerskich poseł Kalisz zwrócił uwagę, że Konstytucja RP chroni godność każdego, Pawłowicz ripostowała: „Ale nie chroni niegodnych uczynków”.

Krystyna Pawłowicz pracowała, ale już nie pracuje na WPiA UW. Jeśli chodziło posłance o seks, to odbieram to jako przejaw niezdrowej fascynacji. W mojej ocenie to była wypowiedź obraźliwa, nieodpowiedzialna i pod publiczkę. Ale tu nie chodzi o samą posłankę Pawłowicz, tylko o to, że tego typu słowa znajdują poklask, można na nich zbić polityczny kapitał, zdobyć punkty, również w oczach hierarchów kościelnych.

Jak to jest, pani zdaniem, z konstytucyjnością związków partnerskich? W czerwcu zeszłego roku Komisja Ustawodawcza Sejmu wyraziła w tej sprawie negatywną opinię.

Z artykułu 18 Konstytucji możemy wyczytać, że ustawodawca zarezerwował słowo „małżeństwo” dla związku kobiety z mężczyzną, ale to nie oznacza, że jest ślepy na związek mężczyzny z mężczyzną czy kobiety z kobietą. Jeśli z artykułu 18 miałoby wynikać, że ustawodawca związków jednopłciowych nie dostrzega i nie akceptuje, wówczas artykuł 18 byłby sprzeczny z artykułem 32, który mówi, że nikogo nie wolno dyskryminować. Konstytucja nie może być wewnętrznie sprzeczna! Tak więc można związki jednopłciowe uregulować. Tkwią w słowie „rodzina”, w tym samym artykule 18. Wymagają więc uregulowania. Obecne prawo dyskryminuje pary jednopłciowe – związki partnerskie są konieczne.

Z pełnią praw, które dziś przysługują tylko małżeństwom?

Nie ma podstaw, by pary jednopłciowe nie miały tych samych praw. Pewnie pyta pan o dzieci. Powinniśmy nagłaśniać przykład Izraela – z jednej strony mamy tam ortodoksyjne dzielnice, a z drugiej – coraz więcej par homoseksualnych zostaje rodzicami. Jak rodzą się te dzieci? To jest doskonała okazja, żeby porozmawiać o rozrodczości, o in vitro, o sztucznym zapłodnieniu, o surogatkach, o adopcji – a także o podziemiu adopcyjnym i zakazie aborcji – wszystkie te sprawy są powiązane.

Słyszałem głosy samych gejów i lesbijek, że nawet związki partnerskie niewiele zmienią, bo będą się bali ujawnić, żeby je zawrzeć.

Prawo pełni ogromną rolę kulturotwórczą. Jeśli związki jednopłciowe będą oficjalnie sankcjonowane przez państwo, to dużo rzadziej usłyszymy argumenty, że są niemoralne albo że są patologią. Byłoby świetnie, gdyby prezydent czy premier już powiedzieli, że popierają związki partnerskie, tak jak niedawno Obama. Są też celebryci, jak Brad Pitt i Angelina Jolie, którzy mówią, że wezmą ślub w USA dopiero, jak pary jednopłciowe też będą miały do niego prawo. To fantastyczne.

W Europie Zachodniej to już właściwie normalność. Jedna moja córka zawarła ze swoim chłopakiem związek partnerski według modelu PACS we Francji. Bo oczywiście większość PACSów dotyczy par rożnej płci.

28 listopada zeszłego roku Sąd Najwyższy podjął uchwałę, zgodnie z którą partner/ka ma prawo do przejęcia najmu mieszkania po zmarłym partnerze/rce tej samej płci na takich samych zasadach, jak w związkach osób rożnej płci. Ponad rok wcześniej Sąd Najwyższy nie zostawił suchej nitki na projekcie ustawy o związkach partnerskich. To jakiś zwrot?

Wykładnia przepisów zmienia się wraz ze zmianą warunków i świadomości. Ta uchwała to transmisja doświadczenia, które nabyliśmy po tym, jak pan Kozek wygrał sprawę przeciwko Polsce w Trybunale w Strasburgu.

W Sejmie znajduje się projekt nowelizacji kodeksu karnego dotyczący mowy nienawiści. Do cech chronionych, takich jak pochodzenie etniczne, narodowość, czy wyznanie, proponuje się dopisać m.in. orientację seksualną, tożsamość płciową, wiek i niepełnosprawność.

Najchętniej wyrzuciłabym cały ten artykuł 256 z kodeksu karnego. Bo kodeks karny to ostateczność – zakazami regulować powinniśmy tylko to, czego w inny sposób uregulować się nie da. A poza tym on rozleniwia. Ludzie mają skłonność do wiary w cuda – że jak się czegoś zakaże w kodeksie, to już sprawa załatwiona.

Ale skoro już ten artykuł jest i raczej pozostanie, to owszem, jestem za dopisaniem tych cech, które pan wymienił. W Skandynawii dyskutuje się już zresztą o innej cesze, ze względu na którą, niestety, też często się dyskryminuje – o wyglądzie. Podkreślam jednak: najskuteczniejszy nie jest zakaz, tylko praca uświadamiająca, by nie używać słów, które są obraźliwe i wyrażają pogardę.

U podłoża homofobicznych obelg leży chyba przekonanie, że seks homo jest gorszy. „Niegodne uczynki”.

Kościół naucza, że „naturalny” jest tylko seks miedzy kobietą a mężczyzną jako małżonkami i tylko dla prokreacji, a mężczyzna musi być na górze, bo musi dominować. Seks gejowski czy lesbijski taką koncepcję potwornie zaburza. Szczególnie gejowski, bo kobiety w oczach Kościoła generalnie mniej się liczą. Mężczyzna „wchodzi” w pozycję kobiety – tej, która jest gorsza, która jest niżej. To jest to całe zaburzenie. A jeśli uznamy, że to jest w porządku i wszyscy jesteśmy równi – to jak wytłumaczyć, że posługę duchową, czyli kapłaństwo, sprawować mogą tylko mężczyźni? Nie da się. I to wyjaśnia stanowisko biskupów. Niekoniecznie chodzi o to, że oni są tacy tępi. Oni mają interes w tym, by nie dopuszczać dyskursu równościowego, bo im samym świat się zawali, stracą ten ostatni przyczółek, na którym tkwią.

Nie myślała pani o wejściu do polityki?

Nie, ale jeśli upiera się pan, by mi zaproponować jakąś funkcję, to chętnie zostałabym jedynie Rzeczniczką Praw Obywatelskich.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nasz lęk jest przesadzony

Radomirem Szumełdą, pierwszym wyoutowanym gejem w Platformie Obywatelskiej, biznesmenem z Sopotu, rozmawia Mariusz Kurc

 

fot. arch. pryw.

 

Narobił pan sporo szumu.

Jestem szeregowym działaczem PO – ani radnym, ani posłem, a mimo to mój coming out przyciągnął uwagę mediów. Cieszę się, bo pobudziłem debatę, choć w sumie wolałbym, by orientacja seksualna była neutralną kwestią.

Ale nie jest.

No, nie jest. Choć powinna być.

Jak się więcej ludzi będzie outować, to w końcu będzie.

Tak, innej drogi nie ma.

Były negatywne reakcje na coming out?

Trzech hejterów na Facebooku zablokowałem.

To tyle, co nic.

Dostałem też setki miłych e-maili, wiele od gejów. Lęk, który odczuwamy przed coming outem, jest moim zdaniem przesadzony.

Ale sam pan też wiele lat się bał.

Dorastałem w latach 80. Gdy odkryłem homoseksualność, byłem absolutnie przerażony. O homoseksualistach wiedziałem tyle, że to są zwyrodnialcy, mordercy z programu „997”, uosobienie zła.

Nie żałuje pan, że nie zrobił coming outu wcześniej?

Prywatnie jestem wyoutowany od lat, a publicznie działam dopiero od kilku. Potrzeba publicznego coming outu narastała powoli. Namawiano mnie do tego, gdy startowałem w zeszłorocznych wyborach. Ale podczas kampanii nie chciałem kupczyć tym, że jestem gejem. Wciąż czułem jednak dyskomfort, że publicznie nie jestem sobą.

Kupczyć? W „Dzienniku Bałtyckim” pytał pan retorycznie: „znasz polityka, który chwali się swoją heteroseksualnością?”. Znam wielu. Niektórzy nawet na billboardach występujążonami. Pan by wystąpił z partnerem na billboardzie wyborczym?

…ech, tu mi pan zabił ćwieka. Nawet Biedroń tego nie zrobił.

A heterycy nie mają oporów. Może oszukiwał pan wyborców, nie outując się?

Nie. Coming out nic nie zmienił, jeśli idzie o moje poglądy. A wierzę, że głosuje się właśnie na nie. I na to, co kandydat sobą reprezentuje. Ja zasuwam od 19 lat, mam dwie firmy, zatrudniam ponad 50 osób.

Comingoutowy wpis na Facebooku umieścił pan 27 listopada o 4.50 nad ranem, sam pan potem przyznał, że „po kilku głębszych”. Na trzeźwo nie dało rady?

No, może właśnie nie dało? Widocznie potrzebowałem sobie w ten sposób dodać odwagi.

Jak zareagowała partia?

Bez problemu.

Co pan czuł, gdy 24 lipca głosami m.in. 150 posłów/posłanek PO Sejm wyrzucił z porządku obrad projekty ustaw o związkach partnerskich?

Byłem wściekły. Platformie ton nadaje konserwatywna frakcja Jarosława Gowina. Są świetni medialnie. Obok nich jest milcząca większość, której brakuje charyzmatycznego lidera.

Przyjaźni się pan z rodziną Tuskow. Premier nic nie może w sprawie związków partnerskich zrobić?

Rozmawiałem z premierem na temat związków jakieś dwa lata temu. Jest za, ale jak obejść gowinowców? Różnimy się tylko w kwestiach podatkowych. Premier uważa, że wspólne rozliczanie się powinno być ograniczone do par małżeńskich. A ja jestem za pełnią praw.

Ale bez adopcji? Tak pan mówił.

Jestem za stopniowym dochodzeniem do adopcji. Wierzę, ze adopcja będzie możliwa, gdy kilka lat po wejściu ustawy o związkach klimat społeczny zmieni się znacząco na naszą korzyść.

A dzieci, które teraz są wychowywane przez pary tej samej płci? Biologiczne dzieci jednego z partnerów/ek.

Ich sytuację należałoby uregulować już teraz.

Powiedział pan: „Próbuję wierzyć w Boga, ale z Kościołem rozstałem się wiele lat temu”.

Polski Kościół wyklucza osoby homoseksualne. Mówi o nas językiem nienawiści. Gdy tego słucham, to mam wrażenie, że albo Boga nie ma w Kościele, albo Boga nie ma w ogóle.

Albo Bóg jest zły.

(śmiech) Tej opcji w ogóle nie biorę pod uwagę.

Benedykt XVI mówił niedawno, że małżeństwa homoseksualne są zagrożeniem dla pokoju na świecie.

Absurd, nawet nie chcę komentować.

Pana kolega partyjny, Stefan Niesiołowski, mówi, że homoseksualiści są obrzydliwi.

Może zabrzmi to arogancko, ale mam poczucie, że gdybym się z nim spotkał i gdybym opowiedział mu o sobie, o moim dzieciństwie, dojrzewaniu, to on by zmienił poglądy.

Zna pan innych gejów lub lesbijki w Platformie?

Gejów – tak. Po coming oucie odezwało się też do mnie kilku, których wcześniej nie znalem.

Co mówili?

Pisali z nutą zazdrości, że mają nadzieję, że też się kiedyś odważą.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rock Hudson puszczał oko

Gej, który udawał heteryka, w „Telefonie towarzyskim” zagrał heteryka, który udawał geja

 

fot, mat. pras.

 

Tekst: Krzysztof Tomasik

Trzydzieści jeden lat temu jego śmierć odbiła się echem także w Europie, ale w USA była prawdziwym wstrząsem. I nie chodziło tylko o to, że był pierwszą sławną osobą, która zmarła na AIDS. Równie szokująca (a dla niektórych przerażająca) była informacja, że gwiazdor Hollywood, symbol seksu i ideał męskości, cokolwiek ten tytuł oznacza, był gejem.

Milionom widzów nie pasował na geja. Znali go od kilkudziesięciu lat. Wydawał się taki nieskomplikowany, atrakcyjniejsza wersja zwyczajnego Amerykanina. Do tego ucieleśnienie „amerykańskiego snu”, w którym zwykły chłopak urodzony w niezbyt zamożnej rodzinie może zostać sławnym aktorem.

Ach, to ciało!

Roy Fitzgerald wcale nie był przekonany, że powinien grać. Kiedy w wieku 21 lat przeprowadził się do Los Angeles, zapisał się co prawda na kursy dramatyczne, ale szybko je przerwał, gdy oznajmiono mu, że nie ma talentu. Nie wiadomo, jakim cudem przeoczono inny atut – wspaniałe ciało. 1,95 cm wzrostu i mięśnie, które pojawiły się same, bo nigdy nie ćwiczył.

Dopiero gej się na nich poznał. Henry Willson był agentem specjalizującym się w wyszukiwaniu atrakcyjnych chłopaków i robieniu z nich aktorów. Na Roya zwrócił uwagę od razu i nie pomylił się, to było jego największe odkrycie. Zaczął od wymyślenia chwytliwego pseudonimu – w ten sposób narodził się Rock Hudson.

Początki na ekranie były typowe – od 1948 r. pojawiał się w epizodach w westernach i filmach wojennych. Potem grał coraz większe role, do tego trwała ofensywa medialna. Nawet dziś może robić wrażenie ilość robionych dla prasy zdjęć, na których Rock pozuje jedynie w kąpielówkach. Nie miał jeszcze na koncie znaczących fi mów, ale dzięki tego rodzaju promocji stał się jednym z młodych, popularnych, dobrze rokujących aktorów. Uwodził niemal całą populację. Mężczyźni hetero chcieli być nim, kobiety hetero chciały być z nim. Geje też.

Przez całe lata 50. homoseksualizm Hudsona był jedną z najściślej strzeżonych tajemnic w Hollywood. Wszystko nadzorował Willson, który miał wprawę, w końcu sam także się ukrywał. Publicznie aktor musiał pokazywać się z kobietami, z niektórymi także sypiać. Oficjalną partnerką była przez kilka lat aktorka i tancerka Vera-Ellen. O związku z mężczyzną nie mogło być mowy, ale czasem Rock „nie wytrzymywał” – wtedy kończyło się na jednorazowym seksie z przypadkowym facetem. W połowie lat 50. był na szczycie. Miał trzydzieści lat i kręcił „Olbrzyma” (1956), który po latach uznawał za swój najważniejszy fi lm. Plotki o homoseksualizmie wracały jak bumerang, nie można było dłużej ryzykować – musiał się ożenić. Wybranką okazała się sekretarka agenta gwiazdora – Phyllis Gates. Małżeństwo trwało niespełna trzy lata. Do dziś nie jest jasne, czy Gates została przekupiona przez Willsona i świadomie wzięła udział w ślubnej maskaradzie, czy też wykorzystano jej naiwność. Krótko przed śmiercią w telewizyjnym talk-show pożycie z Rockiem przedstawiała jako idyllę, a rozwód dla niej samej miał być zaskoczeniem.

Z Doris Day jak z siostrą

Ślub z pewnością nie zaszkodził w karierze Hudsona. Za „Olbrzyma” otrzymał swą jedyną nominację do Oscara. To jednocześnie pożegnanie z pewnym typem ról. Kończy się czas westernów i sag z życia Południa. Kojarzony z rolami mocnych facetów, nieoczekiwanie świetnie odnalazł się w innym typie kina – komediach romantycznych. W parze z Doris Day odniósł gigantyczny sukces „Telefonem towarzyskim” (1959). Potem zagrają razem jeszcze dwa razy. Oglądane dziś fi lmy Rocka Hudsona z lat 60. mogą wprawić w zdumienie. Często odnosi się wrażenie, że pod pretekstem banalnej historii miłosnej, twórcy starają się w jakiś sposób przekazać informację o homoseksualności aktora i granych przez niego bohaterów, a nie mogąc tego zrobić wprost bez przerwy puszczają oko, wykorzystują kamuflaż i przeróżnego rodzaju sugestie. Znaczący jest już sam fakt, że prawie zawsze Hudson gra postacie, które z jakiegoś powodu udają kogoś innego niż są w rzeczywistości. Nie bez znaczenia jest też partnerka – o Doris Day mówiło się, że jest typem kobiety, którą każdy mężczyzna chciałby mieć za… siostrę. Ich relacja na ekranie przypomina bardziej kumpelską parę, która lubi się przekomarzać niż spragnionych swych ciał kochanków.

Jeśli chodzi o sugestie homoseksualne, to już w „Telefonie towarzyskim” jest scena, w której główny bohater – zatwardziały kawaler, by uwieść upatrzoną kobietę, udaje przed nią prostodusznego faceta z Teksasu. Żeby jednak nie czuła się zbyt pewnie, w pewnym momencie postanawia zasugerować, że Teksańczyk jest gejem. Oczywiście homoseksualizm jest jedynie pokazany poprzez sposób, w jaki bohater odgina palec, kiedy trzyma filiżankę, opowiada o pieczeniu ciasta i przywiązaniu do mamusi. To wystarczy do stworzenia piętrowej komplikacji Jeden z przyjaciół Rocka wspominał, że czasem w grupie gejów urządzali sobie pokazy starych filmów aktora. Mieli niezły ubaw, gdy siedzieli ze znajomym gejem, który jako heteryk odgrywał heteryka udającego geja.

Podobny schemat fabularny został zastosowany w drugim wspólnym filmie Hudsona i Day – „Kochanku, wróć” (1961). Znów bohater Rocka udaje swe przeciwieństwo – nieśmiałego w stosunku do kobiet naukowca chemika, laureata nagrody Nobla. Tym razem kobieta orientuje się w sytuacji i w ramach rewanżu zostawia niedoszłego kochanka na plaży i zabiera mu ubranie. Nie był to jeszcze czas nagości na ekranie, więc bohater musi się czymś okryć. Udaje mu się zdobyć jedynie piękne futro z kołnierzem, niesięgające nawet kolan. Kiedy wraca w nim do domu, widzi go dwóch mężczyzn, którzy do tej pory podziwiali w nim playboya, a teraz są przekonani, że odkryli jego prawdziwą naturę – homoseksualną.

Wreszcie ostatnia wspólna komedia Day i Hudsona – „Nie przysyłaj mi kwiatów” (1964). Tym razem grają bezdzietne małżeństwo wiele lat po ślubie. On jest hipochondrykiem, który usłyszał złą diagnozę i jest przekonany, że wkrótce umrze. Co robi w tej sytuacji? Postanawia znaleźć męża dla przyszłej wdowy. Mało to prawdopodobne, ale owocuje świetnymi scenami. Jedna z najciekawszych to moment, w którym bohater obserwuje kolejnych mężczyzn i ocenia ich pod kątem atrakcyjności i przydatności do małżeństwa. Może to robić bez żadnego niepokoju, bo oficjalnie chodzi o faceta dla żony. Czyżby ukryty gej, który nie jest w stanie zaakceptować swego homoseksualizmu? Świadczy o tym także scena, w której bohater wyrzucony na noc z domu idzie do przyjaciela. Śpią w jednym łóżku, ale nie mogą się dopasować, ciągle coś jest nie tak.

Ulubiony sport mężczyzn?

Za dwuznaczny można uznać tytuł innej komedii „Ulubiony sport mężczyzn” (1964). Szybko bowiem okazuje się, że ów ulubiony sport jest lubiany nie przez wszystkich mężczyzn, są wyjątki i to wśród osobników, po których nikt by się tego nie spodziewał. Rock znów gra kogoś, kto musi udawać. Tym razem speca od wędkowania, który pracuje w sklepie wędkarskim i pisze na ten temat poradniki, ale sam nie tylko nie łowi, nawet nie jada ryb. Wiarygodne? Jedyny sposób, by dostrzec w tej historii jakiś sens, to uznać, że wędkowanie symbolizuje podrywanie kobiet. Wówczas otrzymujemy dramat samego aktora: jest brany za kobieciarza, którym nie jest. Sensu nabiera wtedy długi monolog, w którym bohater zdesperowany wykrzykuje, że nie tylko nie wędkuje, ale nawet nienawidzi zapachu ryb i wszystkiego, co jest z nimi związane. Jako swoisty smaczek trzeba jeszcze wspomnieć scenę, w której zostają pomylone prawa jazdy, w efekcie bohater Rocka podaje do kontroli dokument wystawiony na kobietę. Policjanta wcale to nie dziwi i zaczyna się zwracać do niego damskim imieniem zapisanym w papierach.

Wraz z upływem lat zmieniał się typ postaci granych przez Hudsona. Zaskakującą rolę stworzył w komedii kryminalnej „Ładne dziewczyny ustawiają się w szeregu” (1971). Nieco już podstarzały, z sumiastymi wąsami, Rock właściwie sparodiował swój wizerunek uwodziciela. Był szkolnym trenerem i psychologiem nazywanym Tiger, którego nauczycielki i uczennice masowo uwodzą, wręcz same wchodzą do łóżka (czy raczej na biurko, bo na tym meblu odbywa się seks w gabinecie). Jednocześnie po pracy Tiger jest kochającym mężem i ojcem, który ma też mroczną stronę – lokalnego mordercy młodych dziewczyn. Uczniowi, który odkrywa jego sekret, wyznaje, że zabija, by móc skupić się na najważniejszym: młodych chłopcach, którym wpaja miłość do sportu!

***

Na początku lat 70. Hudson jeszcze raz skierował karierę na nowe tory – zaczął grać w telewizji. Odniósł spory sukces, kręcąc serial kryminalny „McMillan i jego żona” (1971-77). Dopiero wtedy przestał się obsesyjnie ukrywać. Oficjalnie wciąż był hetero, ale zaczął bywać w gejowskich klubach San Francisco, nie bojąc się, że zostanie rozpoznany. Na blisko dziesięć lat związał się z Tomem Clarkiem, który został jego przyjacielem do końca. Po rozstaniu w jego życiu pojawiła się nowa miłość – niespełna trzydziestoletni blondyn Marc Christian. Nie rozmawiali o HIV i uprawiali seks bez zabezpieczeń, nawet wtedy, gdy Rock znał już diagnozę. Niewiele wówczas wiedziano o wirusie, martwiono się o zdrowie Lindy Evans, z którą aktor całował się w słynnej „Dynastii” (1984-85). To była jego ostatnia rola.

Rock Hudson zmarł we śnie 2 października 1985 r. w domu w Beverly Hills. Nie dożył sześćdziesiątych urodzin.

 

***

Artykuł w ramach projektu realizowanego przy wsparciu Ambasady U.S.A. w Polsce.

This article was funded in part by a grant from the United States Department of State. The opinions, fi ndings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily refl ect those of the United States Department of State.

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kwintesencja szczęścia

“Miałem zaprzyjaźnionego księdza. Myślałem, że potraktuje moje wyznanie po przyjacielsku, udzieli mi jakieś rady. Okazał się złym człowiekiem. Miałem 14 lat, a on usiłował nakłonić mnie do bliższych kontaktów”. Z nauczycielem Marcinem Nowackim rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

foto: Kuba Styperek

 

Lata całe bezskutecznie szukaliśmy wyoutowanego geja – nauczyciela, który zgodziłby się udzielić wywiadu „Replice”. Jesteś, Marcinie, pierwszy. Osoby wykonujące ten zawód albo się ukrywają w pracy i udają hetero, albo nie chcą o swoich doświadczeniach opowiadać publicznie. Skąd się bierze taki lęk? Nauczyciele, policjanci, sportowcy Zdaje się, że w przypadku tych profesji heteronorma wywiera największą presję.

Problemem jest wciąż świetnie funkcjonujący w społeczeństwie stereotyp: homoseksualista plus kontakt z dziećmi równa się pedofilia. Sam znam kilku gejów, którzy pracują w szkole – nie są wyoutowani nawet wśród bliskich znajomych. Na przykład – pracują w małych miejscowościach, a jeżdżą imprezować do dużych miast, bo tam ich nikt nie zna. Przyznam się, że też zderzyłem się z tym problemem, nawet nie będąc jeszcze zdeklarowanym gejem. Ponieważ mam również kwalifikacje, by pracować w przedszkolu, po studiach tam właśnie szukałem pracy. Pani dyrektor jednej z placówek była bardzo zadowolona, że zgłosił się mężczyzna, bo jest „taki deficyt ojców w domu” – to był czas boomu emigracyjnego. Wszystko ładnie pięknie, już zacząłem załatwiać formalności, a tu nagle zadzwoniła do mnie i powiedziała, że konsultowała to z paniami przedszkolankami i częścią rodziców – no i to niedobrze by się im kojarzyło, że mężczyzna na kolanach zadaje się z małymi dziećmi. Czyli nawet nie chodziło o orientację a o płeć.

Pracujesz teraz w szkole specjalnej.

Tak, jestem pedagogiem szkolnym w zespole szkół dla dzieci z niepełnosprawnością intelektualną. Mieszczą się tam podstawówka, gimnazjum, szkoła zawodowa. Mamy pod opieką dzieci, młodzież, dorosłych. Ludzi w wieku od 7 do 23 lat. Ja jestem odpowiedzialny za starszą młodzież ze szkół wyższego szczebla. Ale kiedy trzeba, to z małymi dziećmi też pracuję.

Jak wyglądał twój coming out?

Och, to trwało bardzo długo i zarazem stało się bardzo szybko. Zacząłbym od tego, że przez lata byłem czystym heterykiem. (śmiech)

Czystym heterykiem? Jezus Maria, co masz na myśli?!

Byłem 11 lat w związku z kobietą, z czego 3 lata w małżeństwie. Ale nie mogłem dłużej żyć nie we własnej skórze. Nie byłem więc nastolatkiem, gdy postanowiłem wyjść z szafy. Teraz mam 31 lat, to stało się de facto trzy, cztery lata temu. Wtedy zacząłem umawiać się z mężczyznami. Środowisko homoseksualne nigdy zresztą nie było mi obce, miałem wielu gejów w gronie najbliższych znajomych.

Ale ty sam przed sobą…

„Nie, nie, absolutnie nie!” To było głęboko wyparte. Wpływ na to miały niewątpliwie wydarzenia z przeszłości.

Odkryłeś jako nastolatek, że interesują cię chłopcy i ta myśl wzbudziła w tobie taką trwogę, że postanowiłeś ją uciąć, wykastrować?

Było też coś więcej. W wieku 12 lat zacząłem mieć sny homoerotyczne. Pochodzę z małej miejscowości, 6 tys. mieszkańców, gdzie kościół i ogródki działkowe to są główne atrakcje. W kościele spędzałem bardzo dużo czasu, działałem w przykościelnej wspólnocie młodzieżowej. Gdy więc pojawiły się tego typu sny, rozpatrywałem je w kategoriach grzechu, przerażały mnie. Miałem zaprzyjaźnionego księdza. Powiedziałem mu o tych snach, myślałem, że potraktuje to wyznanie po przyjacielsku, udzieli mi jakieś rady. No, ale okazał się złym człowiekiem. Ja miałem wtedy 14 lat, a on usiłował nakłonić mnie do bliższych z nim kontaktów. Skończyło się na dotykaniu, przestraszyłem się, uciekłem. To zdarzenie wywarło na mnie ogromne piętno. Zwierzyłem się paru znajomym. Dla nich to też był ciężar nie do udźwignięcia, więc powiedzieli swoim rodzicom. I tak to się gdzieś rozeszło po mojej miejscowości.

Jakie były tego konsekwencje?

Przyszło mi zeznawać przeciwko temu księdzu w kurii. Okazało się, że kilkunastu chłopców było w podobnej sytuacji jak ja, przy czym z częścią z nich posunął się znacznie dalej, a niektórym dawał pieniądze. Został zesłany do innej parafii. Ale nigdy nie stanął przed sądem, nie został ukarany. Za to ja z ofiary stałem się sprawcą. Dwa razy zostałem pobity na ulicy przez rówieśników. Towarzyszyły temu wyzwiska: „Ty pedale, spieprzyłeś księdzu życie!” Powiem ci, że miałem okazję zobaczyć typa pół roku temu w Poznaniu, gdy szedł z komunią do szpitala onkologicznego. Ożyły wspomnienia, ożyło to wszystko, co się zdarzyło. I uświadomiłem sobie wówczas, do czego zdolny jest człowiek, gdy w grę wchodzą skrajne emocje. Chciałem się normalnie na niego rzucić – na szczęście nie mogłem wysiąść z samochodu.

Po tych doświadczeniach zablokowałeś swoją homoseksualność i postanowiłeś pójść drogą wyznaczoną przez normy kulturowe?

Do tego stopnia wyparłem swoją seksualność, że przez pewien czas uważałem się za osobę aseksualną. Zresztą, przez pięć lat technikum nie miałem ani dziewczyny, ani chłopaka. Tylko różaniec i kościół. Poczułem więc… powołanie. Bardzo chciałem iść do zakonu. Dzisiaj wiem, że mogło to być podświadome pragnienie pójścia tam, gdzie jest najwięcej homoseksualistów. Ale krótko przed maturą poznałem swoją przyszłą żonę. To była moja jedyna heterycka miłość.

Żonie też powiedziałeś prawdę o sobie dopiero po latach?
Zaczęło się między nami psuć, zaczęliśmy się oddalać od siebie, choć byliśmy dotąd udanym małżeństwem. Ja patrzyłem na siebie w lustrze i myślałem: „Ty gnoju! Kogo ty udajesz? Kim ty jesteś?”. To były naprawdę bardzo trudne chwile. Pierwszym etapem coming outu było powiedzenie mojej żonie, że jestem biseksualny. I wtedy od razu się przestraszyłem i zacząłem się wycofywać: „Ale wiesz, to jest tylko na poziomie fantazjowania, natomiast zupełnie sobie nie wyobrażam, że mógłbym być z facetem”. Jednak dłużej nie dało się tego ciągnąć. Nasz związek trwał 11 lat, rozwód 11 minut. Rozstaliśmy się w przyjacielskich relacjach.

Wróćmy do twojego coming outu w szkole.

Miałem tak ogromną potrzebę mówienia prawdy o sobie, że poleciałem po bandzie. Pamiętam, jak poszedłem do szefowej i powiedziałem: „Pani dyrektor, będę potrzebował paru dni wolnego, ponieważ się rozwodzę”. „Matko! Panie Marcinie, pan się rozwodzi, przecież jest pan taki szczęśliwy i w ogóle”. Po czym dodała: „Ale niech się pan nie martwi, to jest tak sfeminizowany zawód, jest tyle koleżanek, które chętnie by się z panem związały.” A ja wtedy odpowiedziałem: „No, ja nie wiem, czy to ten kierunek, może gdyby kolegów było więcej…”. (śmiech).

I to był ten coming out?

I to był ten coming out przed dyrekcją. Trochę żartobliwy. Szefowa zareagowała bardzo pozytywnie, co mnie mile zaskoczyło, bo zawsze była dla mnie ogromnym autorytetem. Bałem się jej jak surowej matki. Przyjęła moje wyznanie z sympatią. „Cieszę się, że mi pan to powiedział, bo proszę sobie wyobrazić sytuację, że jest pan ze swoim partnerem w restauracji, w której ja też jestem ze swoim mężem. No i co? Schowa się pan pod stół?”. Gdzieś to się, oczywiście, potem rozeszło, to jest małe środowisko. W dodatku dość plotkarskie.

Jak każde środowisko.

Żył więc ten temat przez moment. Relację miałem z pierwszej ręki od swojej przyjaciółki: „Marcin, gadają!”. Natomiast nigdy nie spotkałem się z nieprzyjemnymi uwagi. Piotr, mój chłopak, bywa zresztą ze mną na różnych imprezach szkolnych. No, i myślę sobie, że w czasach Facebooka nie można żyć w ukryciu. Bo jakże to? Jadę z Piotrem na wakacje i mam nie wrzucać naszych wspólnych zdjęć? Albo ukrywać je przed znajomymi z pracy?

Jest grupa ludzi w szkole, którzy nie akceptują mnie jako geja, ale na poziomie zawodowym nie wpływa to na nasze relacje. Raz mi się tylko zdarzyła taka sytuacja podczas wyjazdu szkolnego, że jedna z nauczycielek powiedziała: „Przy tym stoliku o gender nie będziemy rozmawiali”. Trochę jej się pojęcia pomyliły.

A! No i jest jeszcze coś. Ponieważ pracownicy wiedzieli, że byłem blisko Kościoła, dawniej często proszono mnie, bym np. podczas mszy inaugurującej rok szkolny przeczytał fragment Pisma świętego. Odtwarzałem też w szkolnych przedstawieniach role świętych osób – świętego Franciszka albo Jana Pawła II. Natomiast, odkąd dokonałem coming outu, te propozycje już się nie pojawiają.

Czyli gej nie może grać Jana Pawła II. Jesteś nadal związany z Kościołem katolickim?

Nie, nie jestem. Natomiast gram wciąż jednego z apostołów w Misterium Męki Pańskiej, inscenizowanym na poznańskiej Cytadeli. Ale nie potrafi ę już wejść do kościoła. Myślę, że gdyby kiedyś ten ksiądz nie potraktował mnie tak, jak mnie potraktował, to moje życie potoczyłoby się inaczej. Nie żyłbym tak długo w świecie, który nigdy nie był mój.

A uczniowie? Jednym z powodów, dla których nauczyciele ukrywają swoją orientację jest też strach przed uczniami, którzy bywają bezwzględni i potrafi ą wykorzystać informacje o tobie przeciwko tobie. Rozumiem, że ze względu na specyfikę twoich uczniów sprawa wygląda nieco inaczej.

To są osoby z niepełnosprawnością intelektualną, ale jednocześnie jak najbardziej świadome, jakie są orientacje seksualne. Kiedyś jedna z uczennic zapytała mnie: „Co to za kolega, z którym pana wczoraj widziałam?”. Padło też w końcu pytanie wprost, na klatę: „Pan to jest gejem? Pan ma chłopaka?”. Przestraszyłem się i zareagowałem nieufnie: „A jeśli mam, to co?”, A to nic, bo my mamy takiego sąsiada”. Powiedziałem więc: „Tak, jestem”. Dzisiaj spotykam moich uczniów w sklepie w centrum miasta, a oni mówią: „Proszę pozdrowić pana Piotra”. Jest też, oczywiście, spora grupa uczniów z tak zaawansowaną niepełnosprawnością, że ich po prostu takie rzeczy nie interesują. Niepełnosprawni przyjmują wszystko naturalniej niż pełnosprawni. Oni nie żyją stereotypami. Dzieciak z zespołem Downa mówi mi, że będzie strażakiem po ukończeniu szkoły, podczas gdy ja wiem, że nim nie będzie, bo nie ma takiej możliwości. I proszę – okazuje się, że jest możliwość. Został strażakiem w Ochotniczej Straży Pożarnej. Zabierają go do pożarów, z łopatą po ściernisku biega.

Rozmawiasz z uczniami o seksualności?

Oczywiście. Jestem jedynym mężczyzną w zespole pedagogów-psychologów, więc część chłopców w wieku gimnazjalnym sama do mnie przychodzi, pyta o pornografię, masturbację, o seks…

Jak wygląda seksualność ludzi niepełnosprawnych intelektualnie? To temat tabu.

Właśnie. Uważa się, że jak ktoś ma zespół Downa, to nie ma potrzeb seksualnych. Tymczasem, wśród moich uczniów pojawiają się bardzo typowe problemy, także z tożsamością płciową i seksualną. Kiedyś, jeszcze przed moim coming outem, przyszła do mnie jedna z nauczycielek i mówi: „Marcin, jest taki uczeń, który chyba lubi chłopaków, musiałbyś z rodzicami porozmawiać. Nie dość, że ma Downa, to jeszcze jest homo”.

I jak zareagowałeś?

Powiedziałem, że dla mnie to nie jest żaden problem. Ale pogadałem z chłopakiem, żeby mógł zrozumieć, co się dzieje w jego organizmie.

Żona, nauczyciele, uczniowie To jeszcze, last but not least, została nam rodzina. Ona też zna prawdę o tobie?

Zabrałem moją mamę na cmentarz. Bo w mojej rodzinnej miejscowości na spacery chodzi się na cmentarz. Niezłe miejsce na coming out, prawda? Powiedziałem jej najpierw, tak jak mojej żonie, że chyba jestem biseksualny. „To chłopcy też?” – ona na to. „Tak”. „Przestań, ty nie wiesz, tobie się wydaje. To przez ten rozwód. Jesteś nauczycielem, co ty robisz, wyrzucą cię ze szkoły…”. I w ten deseń. Potem, gdy zacząłem się spotykać z różnymi chłopakami, mama nie potrafiła tego zaakceptować. Przyjęły to babcia, ciocia, rodzeństwo – mam trzy siostry. Natomiast mama była ostatnim bastionem, może dlatego, że jestem jej jedynym synem. Półtora roku byłem już z Piotrem, a ona go nie znała, choć znała go cała rodzina. Mama powiedziała mi wprost: „Ty jesteś w Poznaniu jako ten gej, a ja jestem w małej miejscowości”. Potem wyjechała do Niemiec, pracuje niedaleko Drezna i ja ją postawiłem przed faktem dokonanym w jeden z ubiegłorocznych długich weekendów. Po prostu przyjechałem tam z Piotrem. Od tego momentu lody zaczęły pękać. Najpierw obserwowała nas chłodno, z dystansem, aż wreszcie powiedziała: „Marcin, dawno nie widziałam cię tak szczęśliwego. Skoro jest ci dobrze, skoro się spełniasz, to niech tak będzie”. Natomiast cały czas bała się tego, co powiedzą ludzie. Wybraliśmy się na wycieczkę statkiem po Łabie. My z Piotrusiem strzelamy sobie focie, przytulamy się, mama z boku stoi, patrzy i się dziwi: „Kurde! Nikt na was nie zwraca uwagi”. „Mamo, bo tutaj to nikogo nie rusza”. Potem była u mnie w Poznaniu dwa razy i koniecznie chciała zobaczyć, jak funkcjonuje reszta środowiska. Poszliśmy do dyskotek gejowskich, zaprosiłem też do siebie paru znajomych. Rozmawiała z nimi i wreszcie powiedziała im, pół żartem, pół serio: „Jak fajnie razem wyglądacie! Ale ja bym wam dziewczyn jeszcze poszukała”.

Nie żałujesz swoich coming outów?

Nie żałuję, bo wiele dobrego uczyniły dla mojej świadomości i samopoczucia. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że miałbym w szkole się ukrywać. Nie byłbym przecież wiarygodnym pedagogiem, byłbym pedagogiem zakłamanym. Wiesz, po rozwodzie, po coming oucie przeżywałem ciężkie chwile. Nie poradziłem sobie z emocjami. Potrafiłem przesiedzieć kilkanaście godzin, a nawet trzy dni na balkonie, odpalając jednego papierosa od drugiego. Miałem depresję, brałem leki, poszedłem na terapię. Nie umiałem poskładać sobie tego w głowie – jestem gejem, więc seks będę uprawiał z facetami, ale emocje wciąż są przy kobietach. Byłem przekonany, że nigdy nie zbuduję uczuciowej relacji z mężczyzną. W łóżku faceci, ale kobieta jest romantyczna i z nią się chodzi na spacery. To był problem, nad którym bardzo długo pracowałem. Na szczęście, dało się wszystko zintegrować. Myślę, że to jest właśnie kwintesencja szczęścia, gdy można jedno z drugim połączyć.

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Artur Domosławski „Wykluczeni”

Wyd. Wielka Litera 2016

 

 

Zbiór 24 reportaży Artura Domosławskiego („Kapuściński non-fiction”). Autor skupia się na krajach Południa i na wykluczeniu ekonomicznym (samym brazylijskim slumsom, czyli fawelom, poświęca trzy reportaże), choć jest też miejsce na rasizm i seksizm oraz, w tylko jednym rozdziale – na homofobię. W reportażu „Kuba wychodzi z szafy” znajdujemy opis postępów emancypacji LGBT na wyspie rządzonej od ponad 50 lat przez Fidela, a ostatnio jego brata Raula Castro. Twarzą obecnych przemian jest Mariela Castro, bratanica El Comandante, która bierze udział w odbywających się od niedawna Paradach Równości w Hawanie. Domosławski daje też streszczenie dramatycznej historii kubańskich homoseksualistów ostatnich dekad (zainteresowanych odsyłam do autobiografii Reinaldo Arenasa „Zanim zapadnie noc”, która wyszła u nas). (MK) p.s. Na okładce książki wśród ponad 30 słów podstawowych dla dzisiejszych wykluczeń zabrakło „homofobii”. Wydawca obiecał, że jeśli będzie dodruk, to „homofobia” się pojawi.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Patricia Highsmith

Desperacko poszukując Carol

 

Fot. mat. pras.

 

Tekst: Katarzyna Wajda

Bez kobiet nie ma odpoczynku, wytchnienia, piękna życia, ale związki ranią czasem śmiertelnie – notuje dwudziestoparoletnia Pat. W dziennikach często łączy Erosa z Tanatosem: Morderstwo to rodzaj aktu miłosnego, rodzaj całkowitego zawłaszczenia. Przez kolejne dekady Patricia Highsmith (1921-1995), „mistrzyni psychothrillera” w swoich książkach umiera z miłości i dla niej zabija. W każdej zostawia cząstkę własnego życia, w tym tęsknotę za kobiecym ideałem. Marzenie najbliższe spełnienia w „The Price of Salt” (1952), potwierdzającej, że kochała paradoksy z wzajemnością: ta lesbijska love story nie powstałaby, gdyby Pat nie chciała wyleczyć się z homoseksualizmu. Powieść wyjątkowa: jedyna wydana pod pseudonimem (Claire Morgan), z kobiecym porte parole i namiastką happy endu (film „Carol” na jej podstawie, w reżyserii Todda Haynesa i z Cate Blanchett, Rooney Mara oraz Sarah Paulson w rolach głównych – na naszych ekranach od 4 marca br. – przyp. „Replika”). Wpisana w Nowy York lat 50. historia Kopciuszka (prawie) zdobywającego swą Księżniczkę, to jasne (bo bez śmierci) miejsce na mapie mrocznego Highsmith Country, jak biografka pisarki, Joan Schenkar, nazywa jej twórczość. I nieprzypadkowo powstałe na początku, tuż po debiutanckich „Znajomych z pociągu” (1950), bo z czasem Pat pozbywa się złudzeń, że Carol może znaleźć. Choć szukać nie przestaje.

Szlak nieposłanych łóżek

Na dobre zaczyna jako studentka nowojorskiego Barnard College, inicjując swój „szlak nieposłanych łóżek”: to czas erotycznego rozbudzenia, romansów z kilkoma dziewczynami na raz. Swą inność odkrywa jednak znacznie wcześniej, pogłębiając traumę dzieciństwa. Rośnie z piętnem dziecka niechcianego, urodzonego po rozwodzie rodziców, z ojczymem (jego nazwisko nosi) i matką tworzy – pierwszy z wielu – emocjonalny trójkąt. Mary Highsmith to najważniejsza kobieta w życiu Pat: równie mocno kochana, co potem nienawidzona, winiona przez córkę za jej emocjonalny chłód, niepowodzenia w związkach, bo podświadomie wybiera partnerki, które też ją skrzywdzą. Obie, niczym bohaterowie prozy Highsmith (będący jak ona, sierotą z rodzicami) nigdy, mimo mieszkania na rożnych kontynentach, nie uwolnią się od siebie.

Dla nastolatki odkrycie homoseksualnej tożsamości to szok. W jej ulubionym „The Human Mind” Menningera, katalogu dewiacji, lesbijki są bliskie pedofilom i satanistom. Poważne czasopisma dają jednak szansę na normalność: wystarczy usunąć nadnercza… 16-latka zaczyna pierwsze próby „normalizacji”, ale seks z kolegą nie daje żadnej przyjemności. Podobnie jak późniejsze, bo będzie sypiać z mężczyznami, zazwyczaj co najmniej biseksualnymi, jak fotograf Rolf Tietgens – który nie sprawdzi się w roli kochanka, za to zrobi jej serię pięknych aktów. Dla pisarza Marca Brandela, pod koniec lat 40. zdecyduje się nawet poddać terapii i by ją opłacić, bierze dorywczą pracę w dziale zabawek Bloomingdale’a. Przelotne spotkanie z klientką (ulubiony typ: posągowa blondynka) da impuls do napisania „The Price of Salt”. Mimo półrocznej terapii od dawna wie, że naprawdę kocha kobiety.

Jej hejterska lista

Ta wiedza bywa kłopotliwa, stąd częste, podszyte mizoginią, (auto)analizy. Jako nastolatka traktuje siebie niczym mężczyznę w ciele kobiety, tym tłumacząc m.in. zamiłowanie do zajęć ze stolarki. Jako dorosła kobieta powtarza, że ma męski mozg, uważa facetów za kreatywniejszych, z większym poczuciem humoru. Zazdrości gejom, że mogą znaleźć równego intelektem partnera, na co jako lesbijka ma małe szanse, choć większość jej kochanek to artystki i intelektualistki. Świat kobiet bywa dla niej niezrozumiały, bo Pat funkcjonuje poza życiem rodzinnym i normalnym rynkiem pracy: jeszcze na studiach decyduje o zarabianiu piórem. W feministkach widzi głownie sfrustrowane gospodynie domowe, a mimo to napisze… feministyczną powieść „Edith’s Diary” (1977), opisującą horror banału domowego życia. Wstrząsający też portret rodzinny w „Those Awful Dawns” z tomu „Slowly, Slowly in the Wind” (1979): on, irlandzki katolik, to nieodpowiedzialny dzieciorób, ona przed ciężarem macierzyństwa ucieka w szaleństwo. Tekst wymierzony głownie w Watykan, jeden z wielu celów (m.in. obok Żydów, Afroamerykanów, korporacji czy Ronalda Reagana) na – stale się powiększającej, zwłaszcza po 50-tce – jej hejterskiej liście.

Miłość to choroba

Identyfikuje się ze swoimi męskimi bohaterami, uwięzionymi w związkach z partnerkami jednocześnie kochanymi i nienawidzonymi. Jak oni, nie znosi kobiet, ich (rzekoma) głupota ją odrzuca, ale ciało wciąż pociąga. Wie, jakich kobiet powinna unikać, a jednak powtarza błędy. W nowe związki wchodzi z – krótkotrwałą – nadzieją na zmianę schematu „szczęśliwy początek i nieuniknione piekło końca”. Ma, jak jej bohaterowie, skłonność do idealizowania partnerek, robienia z nich bogiń do wielbienia, a nie kobiet do wspólnego życia. Gdy wyobrażenia nie pokrywają się z rzeczywistością – problemy nieuniknione. Miłość to nie namiętność, miłość to choroba – powtarza nie raz. Sama leczy ją pisaniem, książki są terapią po rozpadzie związków, które też prowokuje, bo, jak mawia, czuję się nędznie, gdy nie mogę pisać. A szczęśliwa pisać za bardzo nie umie. Stąd silny autobiograficzny podtekst twórczości, układającą się w kryminalną kronikę wypadków miłosnych Patricii Highsmith. Czasem sygnalizowanych tylko przez dedykację, np. otwierającą „Znajomych z pociągu”: Wszystkim Virginiom, hołd złożony dotychczasowym muzom, w tym Virginii Kent Catherwood, stanowiącej jedną z inspiracji Carol. Ginnie – choć ich burzliwy związek wpędził pisarkę w depresję – pozostanie jedną z tych najważniejszych, a jej literackim wcieleniem m.in. Lotte w „Drżącej ręce fałszerza” (1969), powieści dedykowanej innej bogini, Rosalind Constable. Niektóre miłości inspirują fabułę, np. w mizoginicznym „Niedołędze” (1954) echa 4-letniego, toksycznego związku z socjolożką Ellen Hill, której znienawidzonego pudla tu zabija. Podobnie odreaguje poźniejszy, też burzliwy, romans z pisarką Marijane Meaker, uśmiercając ją jako Nicky w „Krzyku sowy” (1962). Ta, w rewanżu, w swoim kryminale zabije postać noszącą prawdziwe nazwisko Pat – Plangman. Niektóre powieści to zapis tęsknoty pisarki za utraconymi (i idealizowanymi) ukochanymi, jak „Słodka choroba” (1960), inspirowana związkiem z graficzką Mary Ronin, znakomite studium szaleństwa z miłości, pokazujące, jak niebezpieczna wiara we własne fantazje. Główny bohater to porte parole Pat, często zafiksowanej na punkcie nieosiągalnych bogiń (nie bez powodu nazywana „piewczynią stalkingu”) i krzywdzącej sympatyczne dziewczyny gotowe znosić jej trudny charakter, dziwactwa (np. fascynacja ślimakami) i wzrastającą mizantropię. Wśród nich m.in. Monique Buffet, której dedykuje 4. część Ripliady, czyli „Ucznia Ripleya” (1980). Niemiecka część powieści inspirowana jest pobytem Pat w Berlinie, zwłaszcza tym undergroundowym, poznanym dzięki Tabei Blumenschein, ówczesnej muzie reżyserki Ulrike Ottinger. I, oczywiście, kolejnej blond bogini pisarki. Inna wcześniej, w latach 60., przesądza o przeprowadzce Pat do Europy: oficjalnie tam cenią ją bardziej, w istocie chce być bliżej londyńskiej ukochanej.

Wbrew homofobicznym schematom

Dla znajomych jej orientacja nie jest tajemnicą. Dla nieznajomych czasami też: w trakcie przyjęcia jakiś mężczyzna zagaduje ją i Marijane: Wy dwie młode, samotne dziewczyny mieszkacie razem? Na co Pat: Nie – my dwie, młode dziewczyny żyjemy razem. Nie robi oficjalnego coming outu, partnerki przedstawia jako asystentki. Rzadko udziela wywiadów, o życiu prywatnym nigdy, za to, z detalami, opisuje w osobistych dziennikach, więc wie, że po jej śmierci prawda wyjdzie na jaw. Trochę wychodzi za życia, bo w 1990 r. reedycja jej lesbijskiej love story: już jako „Carol”, pod nazwiskiem i ze wstępem. Propozycje były wcześniej, ale odmawiała, bojąc się, że nazbyt się w niej odsłoniła. Jest świadoma wyjątkowego statusu książki, która dając, wbrew homofobicznym schematom, Therese i Carol szansę na wspólne życie, wywołała (homo) seksualną rewolucję, w epoce mccarthyzmu szczególnie potrzebną społeczności LGBT. W jej późniejszych thrillerach, np. „Utalentowanym panu Ripleyu” (1955), męskie relacje bywają podszyte homoerotyzmem, kobiece nader rzadko, na dodatek w tle, jak lesbijski (i morderczy) trójkąt w „Found In the Street” (1986). Pat na początku lat 60. planuje sequel „The Price of Salt”, ale brak jej dobrego pomysłu. Inny lesbijski projekt, „Girls’ Book”, ewoluuje, ale jako „First Person Novel”, nie wychodzi poza szkic: bohaterka 50+ opowiada mężowi siedem, zaczerpniętych z biografii Pat, historii rozstań i miłości.

Ostatnia powieść to „Small g: a Summer Idyll” (1995). Jej bohaterowie, bywalcy (częściowo gejowskiego) klubu, powiązani są skomplikowanymi, homo i heteroseksualnymi relacjami. Highsmith, dotąd pokazująca destrukcyjną siłę umysłu, fałszywych wyobrażeń o sobie i innych – tu wykonuje woltę, pozwalając im żyć (ze) swymi fantazjami, potencjalnie nieszkodliwymi. Może to próba (po)godzenia się ze światem umierającej na białaczkę Pat albo ostatni sygnał autobiograficzności: wszak jej te przelewane na papier fantazje – w tym o Carol – pozwalały (prze)żyć. Odchodzi tak, jak chce – sama, w szpitalu. Pochowana na cmentarzu w szwajcarskiej Tegnie, gdzie spędziła ostatnie lata. Na pogrzebie nie ma żadnej eks.

***

Artykuł w ramach projektu realizowanego przy wsparciu Ambasady U.S.A. w Polsce.

This article was funded in part by a grant from the United States Department of State. The opinions, fi ndings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily refl ect those of the United States Department of State.

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Proszę się nie bać

O tęczowym profilu na FB, o koncertach na rzecz społeczności LGBT, o coming outach w środowisku muzycznym, o tym, jak traktuje się homoseksualność w Danii oraz o czym rzekomo świadczy kolczyk w uchu chłopca mówi Czesław Mozil w rozmowie Sergiusza Królaka

 

foto: Agata Kubis

 

W zeszłym roku wziąłeś udział w debacie sojuszników/czek LGBT „Ramię w ramię po równość zorganizowanej przez Kampanię Przeciw Homofobii, więc jesteś oczywistym gościem na łamach „Repliki.

 Zgodziłem się na debatę, bo zauważyłem, że tego typu wydarzenia nadal są potrzebne naszemu społeczeństwu. O tak, wydawałoby się, prostych sprawach, że wszyscy jesteśmy równi, ciągle trzeba głośno mówić. Po jednym z koncertów podeszły do mnie dwie pary: dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Podziękowali mi za wsparcie. Na początku nie wiedziałem nawet, o co im chodzi – po chwili dotarło do mnie, że mówią o wsparciu dla środowisk LGBT. Często spotykam też młodych ludzi, którzy jeszcze nie ukończyli studiów, a już myślą o wyjeździe z Polski z powodu homoseksualnej orientacji. Jest to bardzo smutne. Cieszę się, że takie moje małe gesty, jak np. udział w debacie czy zmiana zdjęcia profilowego na Facebooku na tęczowe, mają dla kogoś znaczenie. Po zmianie tego zdjęcia otrzymałem wiele ciepłych słów, podziękowań za wsparcie.

Ale była też chyba krytyka? Pochwaliłeś też Sąd Najwyższy USA za legalizację małżeństw jednopłciowych

Gdybym miał robić tylko to, co miałoby się ludziom podobać, to bym zwariował. Póki mogę być sobą, jestem, bo to łatwiejsze niż udawanie kogoś innego. Negatywnymi komentarzami przestałem się już przejmować. Niektórzy grozili mi, że „wywalą moje płyty”. To nie są moi fani, skoro nie wiedzą, o jakich wartościach śpiewam, jakie tematy poruszam. Piosenkę „Proszę się nie bać”, zawierającą wątek homoseksualny, śpiewam od ponad trzynastu lat.

Zagrałeś też kilka koncertów dla społeczności LGBT. W 2009 roku wystąpiłeś w krakowskim klubie Cocon z okazji trzynastych urodzin portalu InnaStrona.pl (dziś queer.pl).

Świetnie mi się grało, przyszło mnóstwo ludzi. Chociaż minęło już siedem lat, to dopiero po ostatnim zamieszaniu wokół tej debaty niektórzy zauważyli, że wspieram środowisko LGBT. A np. w 2010 r. zagrałem na przyjęciu z okazji rocznicy ślubu Gosi Rawińskiej i Ewy Tomaszewicz, które pobrały się w samolocie. Fantastyczny wieczór. Ostatnio dostałem zaproszenie na przyjęcie z okazji pięciolecia ich małżeństwa. Jest mi bardzo miło, że otrzymuję takie propozycje, choć muszę podkreślić, że dostawałem je również wcześniej. Większość ludzi z show-biznesu do dziś nie bierze udziału w dyskusjach dotyczących środowiska LGBT ani nie wypowiada się na ten temat. Ani pozytywnie, ani negatywnie.

To prawda. Choć był np. Maciej Maleńczuk, który stwierdził „homoseksualizm jest wstrętny”, a z drugiej strony jest coraz więcej sojuszników – Zbigniew Wodecki, Maryla Rodowicz, Aga Zaryan czy zespół Lao Che. Jednak wciąż praktycznie nie ma u nas homoseksualnych muzyków, którzy decydują się powiedzieć: „Tak, jestem homo!”. Jak myślisz, z czego to wynika?

Wiem, że niektórzy moi znajomi muzycy nie robią coming outów, ale wiem też, że muszę uszanować ich wolę. Chociaż sam jestem hetero, to staram się zrozumieć, że to dla nich bardzo osobista i trudna sprawa. Często nie chcą się ujawniać ze strachu, że to odbije się na ich karierach. Wyobraź sobie, że na koncertach jakiegoś piosenkarza pojawia się tysiące kobiet, które go adorują. Jak zareagują na informację, że ich idol jest gejem? Podobny lęk czują chyba aktorzy-geje, którzy przez lata grają lowelasów.

Jacek Poniedziałek zaryzykował ponad dziesięć lat temu i wyznał, że jest gejem. Nadal jest znany, ceniony i lubiany.

No, tak. Kilka miesięcy temu coming outu dokonał też Michał Jastrzębski, perkusista Lao Che. Byłem z niego dumny. Takie rzeczy są bardzo ważne, zwłaszcza w obecnych czasach, kiedy społeczeństwo pozwala sobie na obrażanie się nawzajem, a poziom homofobii wciąż jest wysoki.

Wyobrażam sobie, że w Danii, gdzie się wychowałeś, jest zupełnie inaczej.

W Danii dla większości społeczeństwa homoseksualizm jest tak naturalny, że nikt się nad tym nie zastanawia i nawet już o tym nie rozmawia. Kiedy jeszcze tam mieszkałem, często chodziłem do klubów gejowskich, bo można było tam poderwać najfajniejsze dziewczyny, które przyszły ze swoimi przyjaciółmi-gejami (śmiech). Świetnie się bawiłem w tego typu miejscach, zabawy były do rana.

Co ciekawe, nawet prawica w Danii całkowicie akceptuje homoseksualizm! Kiedyś działała tam prawicowa partia polityczna, która miała duże poparcie w społeczeństwie – ale po tym, jak w jednej kampanii wyborczej zakwestionowała możliwość legalizacji małżeństw homoseksualnych, straciła bardzo dużo głosów. W Polsce jest zupełnie inaczej. Nie chcemy widzieć, że wokół nas jest tak wielu ludzi LGBT. A politycy nie powinni zaglądać ludziom do sypialni. Kwestie takie jak wiara czy seksualność są na tyle osobiste, że nie powinny być sprawami państwa.

Deklarujesz się jako osoba wierząca, jednocześnie jesteś sojusznikiem środowiska LGBT. Dla wielu to sprzeczność.

Już dawno nie chodzę do Kościoła, ale wierzę w Boga. Nie rozumiem opinii, że skoro jesteś sojusznikiem homoseksualistów, to nie możesz być wierzący? Jestem Polakiem, który wychował się w Danii i nie rozumiem, co ludzie mogą mieć przeciwko homoseksualistom? Wiem, że ludzie obawiają się czegoś, czego nie znają, ale na zdrowy rozsądek: jak można odbierać innemu człowiekowi prawo do miłości?

Ale wiesz co? Mnie jeszcze bardziej zadziwia inna rzecz: nawet w środowisku homoseksualnym występują podzielone opinie np. w kwestii adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. Ja popieram prawo do takiej adopcji, bo znam pary jednopłciowe, które wychowują dzieci, także w Polsce. Jestem przekonany, że dwie kochające się osoby są w stanie zapewnić miłość i dobre wychowanie dziecku. Trzeba też zaznaczyć, że ważne jest poczucie akceptacji, jakie daje rodzic swojemu dziecku, i nie chodzi tu tylko o kwestię orientacji seksualnej.

Prawda jest taka, że tylko dorośli mają problem z rożnymi podziałami. Małe dzieci w przedszkolu nie przejmują się tym, że dziewczynki „muszą” się bawić tylko lalkami, a chłopcy – samochodami. Koleżanka mojej dziewczyny miała za to niedawno inną, przykrą sytuację: trzy lata temu została wezwana na dywanik do nauczycielki w sprawie swojego syna. O co chodziło? Jej syn, który jest fanem Cristiano Ronaldo, miał kolczyk w uchu, który – zdaniem nauczycielki – „mogą nosić tylko dziewczynki, albo …geje”. To jest po prosu skandal! Jak mówić o tolerancji, skoro nie możemy jej znaleźć nawet wśród nauczycieli?

Co byś doradził młodym gejom, którzy dopiero przygotowują się do swojego „coming outu”?

Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do udzielania takich rad. Nie mam doświadczeń z homoseksualnym coming outem, ale wyobrażam sobie, że nie jest to łatwe. Dla mnie ciężki był mój „coming out” muzyczny. Pamiętam stres, gdy po wielu miesiącach wreszcie odważyłem się wyjść z moją muzyką do publiczności. Młodym gejom czy lesbijkom powiedziałbym: trudno jest być samotnym. Jeśli nie znajdziecie wsparcia w rodzinie, to fajnie byłoby mieć je gdzie indziej – np. wśród przyjaciół, wyjść do ludzi przyjaznych wam.  

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dziękujemy Bogu, że dał nam syna geja

O tym, jak katolicka Malta zaakceptowała związki homoseksualne z Joseanne i Josephem Peregin, założycielami i liderami katolickiej grupy rodziców osób LGBT „Drachma Parents”, rozmawia Marcin Dzierżanowski

 

foto: Fisty Photography

 

Kiedy w 2008 r. zakładaliście na Malcie grupę katolickich rodziców osób LGBT, jeden z waszych biskupów mówił, że geje powinni sami odejść z Kościoła. Wtedy nie byłoby z nimi problemu.

Joseanne: Od tego czasu wiele się na Malcie zmieniło.

Także dzięki waszej działalności. A wszystko zaczęło się w dniu, w którym syn powiedział wam, że jest gejem.

Joseph: To było dziesięć lat temu, miał wtedy 17 lat. Bez wchodzenia w szczegóły, to był dla nas szok.

Joseanne: Jesteśmy zaangażowanymi katolikami, od lat działamy w związanej z jezuitami Wspólnocie Życia Chrześcijańskiego. Jako rodzice, musieliśmy przejść niełatwy proces akceptacji naszego dziecka.

Joseph: Dziś nie mamy wątpliwości, że to doświadczenie nas wzbogaciło i wzmocniło. Dziękujemy Bogu, że dał nam syna geja. To wielka łaska od Boga, że jedno z trojki naszych dzieci jest osobą homoseksualną. Dzięki niemu możemy otworzyć się na inność, lepiej zrozumieć tych, którzy są prześladowani czy krzywdzeni.

Joseanne: Pamiętam dokładnie moment, w którym to zrozumiałam. To była pierwsza parada równości, w której brałam udział, przyznam, że miałam liczne wątpliwości, czy powinnam tam być. Bardzo się bałam, żeby mnie ktoś nie sfotografował, ale jakiś głos z góry kazał mi iść. I nagle zastąpił mi drogę jakiś chłopak. Spytał, czy jestem matką geja. „Dziś potrzebuję wyjść przed tobą z szafy, bo przed swoją matką nie mam odwagi”. Ludzie poszli dalej, a ja stałam na ulicy i ze ściśniętym gardłem słuchałam jego historii. Wtedy złożyłam sobie przyrzeczenie, że będę pracować wśród rodziców na rzecz zwiększenia akceptacji osób LGBT.

Czym jest grupa Drachma Parents, której jesteście liderami?

Joseanne: To przede wszystkim grupa wsparcia dla katolików, którzy się dowiadują, że ich dzieci są homoseksualne, biseksualne lub transpłciowe. Prowadzimy też dialog z biskupami, przekonując do zmiany stanowiska wobec osób LGBT.

Sądząc ze zmian, jakie zachodzą na Malcie, robicie to skutecznie.

Joseph: To oczywiście nie tylko nasza zasługa, choć cieszymy się, że mamy w tym swój udział.

W ubiegłym roku Malta jako najbardziej katolicki kraj Europy przyjął ustawę o związkach partnerskich, która parom jednopłciowym daje również prawo do adopcji dzieci. Nam w Polsce trudno to sobie wyobrazić.

Joseph: Na ten fakt złożyło się kilka sprzyjających okoliczności. Jedną z nich była zmiana polityczna, która na Malcie dokonała się dwa lata temu. Po ponad 30 latach władzę utraciła konserwatywna Partia Narodowa. Cztery lata wcześniej narodowcy wygrali, ale zaledwie jednym mandatem, co sprawiło, że opozycyjna socjaldemokratyczna Partia Pracy zaczęła poważnie myśleć o przejęciu władzy. Skutecznie zabiegała o głosy rożnych mniejszości i małych grup. Na przykład myśliwych…

Kolejna różnica między Polską a Maltą, bo u nas po ostatnich wyborach prezydenckich notowania myśliwych akurat spadły. U was, jak rozumiem, socjaldemokraci obiecali też poprawę sytuacji osób LGBT.

Joseph: Kiedy doszli do władzy, po prostu zrealizowali swoją obietnicę.

W przeciwieństwie do Irlandii, na Malcie nie było w tej sprawie referendum. Związki partnerskie przegłosował parlament. Konserwatyści byli na nie?

Joseph: Wstrzymali się od głosu, bo twierdzili, że przeszkadza im prawo do adopcji.

A Kościół?

Joseanne: Był przeciw. Jeden z biskupów powiedział nawet, że katolik, który zagłosuje za takimi przepisami, popełnia grzech śmiertelny. Niemniej protesty nie były aż tak ostre, jak w 2011 r., kiedy wprowadzano u nas rozwody.

No właśnie: do niedawna Malta była ostatnim poza Watykanem krajem Europy, gdzie nie było rozwodów.

Joseph: W tej sprawie akurat odbyło się u nas referendum. Zwolennicy prawa do rozwodów wygrali minimalnie. Bo Malta to tak naprawdę ciągle bardzo katolicki, konserwatywny kraj. Szczerze mówiąc, obawiam się, że w głosowaniu ogólnonarodowym związki partnerskie by nie przeszły. Niemniej po referendum w sprawie rozwodów sporo się zmieniło. Mam wrażenie, że także Kościół się sporo nauczył. Biskupi, którzy mówili bardzo autorytarnym językiem, zrozumieli, że tracą przez  to kontakt ze zwykłymi ludźmi. Że odrywają się od życia, że dla ludzi przestają być autorytetami. Po tej porażce Kościół zaczął się powoli zmieniać.

Joseanne: Tak naprawdę zmiana w kwestii LGBT jest wynikiem trzech czynników. Obok zmiany politycznej, o której mówił Joseph, ważna była solidarna współpraca wszystkich organizacji LGBT. Na trzecim miejscu postawiłabym dialog z Kościołem.

Współpraca ze świeckimi organizacjami LGBT była dla was trudna?

Joseanne: Na początku tak. U nas prężnie działa Malta Gay Rights Movement (MGRM), która jest odpowiednikiem waszej Kampanii Przeciw Homofobii. Natomiast nasza Drachma przypomina „Wiarę i Tęczę”. Początkowo działaliśmy oddzielnie, po obu stronach widać było pewną nieufność i różnicę w stylu działania. Oni bardziej wojowniczy, my bardziej ugodowi. Przełomem okazało się spotkanie w ambasadzie USA, po którym zaczęliśmy współpracować. Okazało się, że różnice między nami nie są przeszkodą. Przeciwnie: tworzą synergię, dzięki której możemy działać skuteczniej.

Odcinkiem, który wzięła na siebie Drachma, był dialog z Kościołem.

Joseanne: Wiedzieliśmy, że proces, który przeszliśmy jako rodzice, muszą teraz przejść biskupi. Wiedzieliśmy, że to wymaga czasu, ale czuliśmy misję, by im w tym procesie pomoc.

Joseph: Tak, jak nasze dzieci pomogły nam.

W czym pomagaliście?

Joseanne: Przede wszystkim w zrozumieniu, że geje i lesbijki to nie abstrakcja. Że nie spadają z nieba, tylko rodzą się w rodzinach, mają ojców, matki, braci i siostry. I że wiele osób LGBT cierpi przez homofobię. Nasz język był cierpliwy, pozbawiony agresji, ale też konsekwentny i wytrwały. Nie poddawaliśmy się.

Joseph: Łatwo nie było. Dopiero trzecia czy czwarta prośba o spotkanie przyniosła rezultat.

Nie zrażaliście się odmowami?

Joseanne: Niektórzy rodzice się irytowali. Powtarzali: odpuśćmy sobie tych biskupów, niech robią, co chcą, my idźmy dalej. Ale dla mnie, dla mojego bycia w Kościele, było ważne, żeby budować mosty. Zresztą, od początku wychodziliśmy z założenia, że my też jesteśmy Kościołem. Owszem, biskupi mają swoja misję, ale my, świeccy, mamy swoją też. I musimy sobie nawzajem służyć.

Przepraszam, ale brzmi trochę naiwnie.

Joseanne: Może nam było łatwiej niż wam w Polsce? Mam wrażenie, że na Malcie jesteśmy bliżej biskupów, że dystans nie jest aż tak duży. Ale pamiętajcie, że w Kościele jest wiele osób, które chcą autentycznie służyć innym. Jeśli przeciągnięcie ich na swoją stronę, zobaczycie, z jakim entuzjazmem będą działać na waszą rzecz.

Ile osób działa w grupie Drachma Parents?

Joseanne: Na regularne spotkania przychodzi około 30 rodziców. Są tacy, którzy wstąpią, uspokoją się psychicznie i już nie wracają. Dla nich też jesteśmy. W sumie przez naszą grupę przewinęło się jakieś 130 osób.

Macie swojego księdza?

Joseanne: Mamy, choć na co dzień studiuje poza Maltą, więc odwiedza nas raz na jakiś czas, głownie w wakacje i święta. Odprawia nam mszę. Ma brata geja, więc doskonale nas rozumie.

Joseph: Czasem jest biedny, bo jak już się u nas pojawi, wylewamy na niego wszelkie frustracje związane z Kościołem. Dzielnie to znosi.

Joseanne: Wielu księży nie jest zachwyconych jego działalnością, ale on się nie poddaje.

Działacie głownie jako grupa wsparcia czy może bardziej zajmujecie się aktywizmem?

Joseanne: Przede wszystkim jesteśmy grupą wsparcia. Oferujemy bezpieczną przestrzeń rodzicom, którzy – często zszokowani wieścią o swoich dzieciach, mają potrzebę, by ktoś z nimi o tym porozmawiał. Często najpierw do mnie dzwonią, żeby wypłakać swoją historię, dopiero po jakimś czasie decydują się na spotkanie twarzą w twarz. Zawsze mają zagwarantowaną pełną anonimowość.

Joseph: Mamy tylko jeden problem – Malta to bardzo mały kraj. Prędzej czy później zwykle okazuje się, że ktoś kogoś zna albo ma wspólnych znajomych.

Joseanne: Tyle że po jakimś czasie to już nie ma większego znaczenia. Bo rodzic też musi przejść swój coming out. Naszym zadaniem jest pomoc w tym procesie. Staramy się przede wszystkim słuchać. Nikogo nie pouczamy. Oczywiście, siłą rzeczy jest u nas grupa osób, która wchodzi w dialog z hierarchią kościelną, mamy też swego przedstawiciela w Radzie Konsultacyjnej ds. LGBT przy rządzie. Mimo to nie uważamy się za profesjonalnych lobbystów ani aktywistów. Przede wszystkim opowiadamy swoją historię.

Jesteście słuchani?

Joseanne: W ubiegłym roku nasz metropolita, abp Charles Scicluna, modlił się z nami z okazji Międzynarodowego Dnia Walki z Homofobią i Transfobią. A inny biskup Mario Grech odważnie bronił praw osób LGBT na Synodzie w Rzymie.

Cud?

Jako katolicy wierzymy, że Duch Święty za tym stoi. Co nie zmienia faktu, że my mu w tym trochę pomagamy.

***

Joseanne i Joseph Peregin byli gośćmi międzynarodowej konferencji „Rodzice osób LGBT – kropla drąży skałę”, organizowanej przez Fundację im. Roży Luksemburg w partnerstwie z Kampanią Przeciw Homofobii, która odbyła się 12 czerwca w Warszawie. Dzień później wzięli też udział w spotkaniu z grupą polskich chrześcijan LGBT „Wiara i Tęcza”. Obecnie, jako przedstawiciele maltańskiej organizacji Drachma, zaangażowani są w tworzenie katolickiej międzynarodówki LGBT – Global Network of Rainbow Catholics (GNRC). Jednym z członków założycieli jest też polska Wiara i Tęcza. Oficjalne spotkanie inaugurujące działalność GNRC odbędzie się na początku października w Rzymie.