Nieco spóźnione przywitanie

O tym, jak się poznali w Szanghaju, o tym, jak im się mieszka w Warszawie, o amerykańskiej marynarce wojennej, o rasistowskich incydentach i o tym, czy planują ślub z Paulem Robinsonem i Housonem Chanem rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Agata Kubis

 

Chińsko-afroamerykańska para gejów mieszkająca w Warszawie? Miło was poznać, aż chyba muszę się uszczypnąć. Jak to się stało, że wyemigrowaliście do Polski? Gdzie się poznaliście? Jak wam się żyje w naszym kraju? I dlaczego poznajemy się dopiero teraz, skoro jesteście tu już dwa lata? Paul: To zacznę od końca. W Warszawie od dwóch lat wiedziemy spokojne, ciche życie, praca i dom, czasem jakiś klub. Złapaliśmy się na tym, że po dwóch latach znamy niewielu Polaków poza pracą, nie poznaliśmy też dobrze tutejszej społeczności LGBT. Szukaliśmy jakiegoś kontaktu i dotarliśmy do „Repliki”. Można więc potraktować ten wywiad jako nasze nieco spóźnione przywitanie. Jeśli na coś możemy się przydać w polskim ruchu LGBT, to jesteśmy otwarci.

Super. To teraz poproszę o pozostałe odpowiedzi.

P: Przyjechaliśmy do Polski z prostego powodu, który nazywa się praca. Headhunterka rzuciła mi ciekawą propozycję do rozważenia. Więcej: projekt moich marzeń. Zastanawialiśmy się jakiś czas, aż stwierdziliśmy: Polska? Czemu nie? Pracuję poza Stanami już prawie 10 lat.

Co robisz?

P: Gry komputerowe. A wcześniej służyłem w marynarce.

Byłeś żołnierzem amerykańskiej armii?

P: Tak, marynarki.

Kiedy?

P: Zaciągnąłem się w 1990 r.

Houson: O, chętnie o tym posłucham – Paul mi o marynarce nie opowiadał zbyt dużo. Ja ledwo ledwo się urodziłem, a on już szedł do wojska. No, proszę. A gdy się poznaliśmy, to skłamał co do swego wieku (śmiech).

P: (śmiech) No, dobrze, odjąłem sobie parę lat.

H: Dopiero niedawno przypadkiem zobaczyłem w jego paszporcie datę urodzenia: 1968. A gdy się poznaliśmy prawie 5 lat temu, to powiedział, że ma 37 (śmiech). Z dekadę sobie odjął.

P: Gdzie tam dekadę, tylko kilka lat.

Chwila. Jest rok 1990. Houson jest malutki i mieszka sobie… gdzie?

H: W Tai Zhou w prowincji Jiangsu. Jakieś 250 km od Szanghaju.

To jakieś mniejsze miasto?

H: Tak, znacznie mniejsze od Szanghaju (po rozmowie sprawdzam w internecie: Tai Zhou ma 4,6 mln mieszkańców – przyp. MK).

A Paul zaciąga się do marynarki. Skąd pochodzisz w Stanach, Paul?

P: Z Los Angeles.

I skąd pomysł na karierę w wojsku w sytuacji, gdy bycie gejem jest – w 1990 r. – w armii zakazane?

P: Pomysł jest oczywisty. Mój tata był wojskowym, weteranem z Wietnamu, moi dwaj najlepsi kumple z liceum idą do wojska, więc ja też. Kocham marynarkę.

A bycie gejem?

P: Zasada „Don’t Ask, Don’t Tell” została wprowadzona w 1994 r., już za czasów prezydenta Clintona (obowiązywała do 2011 r. – przełożeni nie mieli prawa pytać o orientację, a homoseksualni mężczyźni i kobiety mogli służyć w wojsku pod warunkiem, że ją ukrywali. Gdy robili coming out lub w inny sposób wychodziła ona na jaw, byli zwalniani – przyp. „Replika”). Przed nią homoseksualność w armii wprawdzie też była zakazana, ale ponieważ zasady nie były jasno ustalone, to bywało, że przymykano oko. Nie mogłeś funkcjonować normalnie, jak heterycy, ale jeśli miałeś ludzkiego dowódcę, to jakoś się udawało. Ja miałem chłopaka w mojej własnej jednostce. Tak zwanego „najlepszego przyjaciela”. Wiele osób w jednostce o nas wiedziało – trzeba tylko było być dyskretnym. O zwolnieniach z powodu homoseksualności wtedy nie słyszałem.

A gdy zasada „DADT” weszła w życie?

P: To tak. Było gorzej, musiałem bardziej uważać. Zresztą okres obowiązywania DADT był dla mnie stosunkowo krotki: jakoś koło 1996 r. przeszedłem do rezerwy, bo zostałem ranny w jednej akcji. Nie patrz tak. Szczegółów nie zdradzę. Gdyby nie to, może nadal służyłbym w marynarce. A tak – zająłem się na serio grami i zaangażowałem się też w ruch LGBT.

Jak?

P: Pisałem teksty do magazynów LGBT, np. do „Frontiers”, o bezsensie terapii reparatywnych, także o homoseksualnych weteranach, których mocno wspierałem.

Okazało się, że tworzenie gier idzie mi całkiem nieźle. Za pracą pojechałem do San Francisco, potem do Seattle, potem do Las Vegas – dobrze, że nie na długo, bo bardzo tam imprezowałem – a następnie do Austin w Teksasie. To przy okazji Austin złapałem bakcyla podróżowania. Mój fach można przecież wykonywać w bardzo rożnych miejscach. Zainteresowałem się ofertami zagranicznymi. W 2006 r. wyjechałem ze Stanów do Hiszpanii. Pobyt w Madrycie wspominam… Ach, to było życie! Hiszpania była tuż po legalizacji małżeństw jednopłciowych, zamieszkałem w gejowskiej dzielnicy Chueca. Było fantastycznie. Potem Amsterdam, Paryż, Szanghaj.

A w Warszawie jak wam się podoba?

H: Warszawa jest mała i cicha. Wszystko tu toczy się wolno.

Powiedz to Polakom spoza stolicy. Warszawa ma opinię miasta, w którym wszyscy się spieszą.

H: Naprawdę? Formalności związane z kartą stałego pobytu i z przedłużeniem wizy załatwiałem całymi tygodniami, musiałem chodzić do urzędu kilka razy.

P: Spójrz za okno (siedzimy w knajpie w centrum Warszawy, jest godz. ok. 22 – przyp. MK) – prawie nie ma ludzi, ani samochodów. Szanghaj cały czas tętni życiem, wszystko jest otwarte, wszędzie tłumy. Nawet zakupy tam robi się szybciej, tu jest większy spokój, w naszym spożywczym często panie gawędzą sobie z ekspedientkami…

To w Szanghaju poznaliście się 5 lat temu, tak?

H: Tak. Przez Internet.

P: Najpierw przez kilka dni czy nawet tygodni to była znajomość on-line.

H: Gdy spotkaliśmy się na żywo, połączyła nas miłość do horrorów.

P: Potrafi my zrobić sobie noc z czterema oglądanymi jeden za drugim. Zaraz na początku razem zaliczyliśmy wszystkie części „Piły”.

H: Ale inne gatunki też lubimy, np. serial „Współczesna rodzina”.

Houson, ty byłeś wtedy na studiach?

H: Studiowałem mechanikę. Nie dopytuj. Tata mnie zmusił, wcale nie chciałem studiować mechaniki.

A tu w Polsce czym się zajmujesz?

H: Głownie tłumaczeniami z angielskiego na chiński.

Jak się żyje parze gejowskiej w Chinach?

H: Zależy gdzie. W Szanghaju – dobrze.

P: Powiedziałbym, że akceptacja w Szanghaju na poziomie codziennego życia jest większa niż w Warszawie. Choćbyś wsiadał do taksówki w stroju mega drag queen, taksówkarz w Szanghaju zapyta tylko: „Dokąd?” i nie mrugnie okiem.

Parad Równości na ulicach nie ma, ale od 2009 r. są festiwale Pride. Byłem na kilku. To są imprezy z masą ludzi, świetnie zorganizowane. Kluby pękają w szwach, jest wiele pokazów filmów LGBT itd.

Trzymaliście się za rękę, gdy chodziliście po Szanghaju?

H: Nie. To byłoby niewygodne. Paul jest dużo wyższy ode mnie.

P: I nie jestem typem, który uwielbia ciągle się dotykać. Chociaż po drinku czy dwóch nagle taki się robię.

H: Wiesza się na mnie czasem, gdy wracamy z klubu.

P: Nie miałem nigdy okresu totalnego ukrywania się, udawania heteryka czy coś w tym rodzaju. Może dlatego nie miałem też jakiegoś spektakularnego coming outu. Nie wychodziłem z hukiem z szafy, bo w niej głęboko nie siedziałem. Nie przyszło mi do głowy, by w Szanghaju się ukrywać – o tym, że z Housonem tworzymy parę, mówię swobodnie – choć tu, w Polsce, kilka razy ta informacja wywołała jakby konsternację.

A rasizm?

P: Nic drastycznego się nie zdarzyło, ale incydenty – tak. Niestety, w naszym środowisku również. W gejowskim klubie Toro, gdy usiadłem przy barze, facet obok popatrzył na mnie, demonstracyjnie wstał i przesiadł się. Potem zagadałem do innego – obruszył się: don’t talk to me! („Nie odzywaj się do mnie” – przyp. red.). Innym razem gość zaczął pokrzykiwać. Nie rozumiałem, ale barman po angielsku bardzo mnie przepraszał, więc zorientowałem się. To musiało być mocne, bo dostałem drinki na koszt klubu.

Taki schemat, że ktoś przy mnie mówił coś zapewne rasistowskiego, a ktoś inny za to przepraszał, powtarzał się kilka razy, w innych klubach również. Raz jeden koleś zaczął się wręcz awanturować, tak bardzo nie spodobała mu się moja obecność. Wyjaśniano mi, że to dlatego, bo się upił. Innemu nie podobało się, że… no właśnie nie wiem: czy to, że jestem czarny, czy może to, że świetnie się bawiłem z drag queen.

W taksówkach jest inaczej niż w Szanghaju. Taksówkarze bacznie obserwują nas w lusterku. W hipermarketach nagle konstatuję, że ochroniarz chodzi za mną i nie spuszcza mnie z oka, jakbym chował bombę pod kurtką. W końcu dopytuje, czy robię tu zakupy. „Tak” – odpowiadam. „A skąd jesteś?”. „Z Ameryki” – nie wytrzymuję i pokazuję kartę kredytową. Ochroniarz w naszym bloku przez pierwsze kilka miesięcy nie odpowiadał na poranne „Hello”.

Houson, ty też miałeś nieprzyjemne zdarzenia?

H: Ja wszystko szybko wyrzucam z pamięci. W klubach gejowskich zdarza się, że muszę pokazać dowód, bo bramkarz nie wierzy, że mam skończone 18 lat (śmiech).

W których byliście, oprócz Toro?

H: Galeria, Lodi Dodi, Glam.

P: Trochę śmieszne, a trochę straszne zdarzenie miało też miejsce tuż po moim przyjeździe. Na początku mieszkałem sam w Warszawie, Houson dołączył po jakichś dwóch miesiącach. Był 11 listopada 2013 r., jeden z moich pierwszych dni w Polsce, wasz Dzień Niepodległości. Wybrałem się na miasto. Manifestacja nie wyglądała tak, jak w USA wygląda Święto Niepodległości. Mnóstwo młodych mężczyzn, dość groźnie wyglądających, krzyczących coś w stronę policji. Ktoś mi powiedział, że lepiej, bym nie stał na chodniku i nie przyglądał się im, tylko po prostu sobie poszedł, bo to dla mnie niebezpieczne. Potem dowiedziałem się, że tego dnia po raz kolejny spłonęła tęcza na pl. Zbawiciela. A ja stałem całkiem niedaleko. Gdy jeszcze przed przyjazdem szukaliśmy informacji o tym, jak się mają sprawy LGBT w Polsce – to najczęściej znajdywaliśmy artykuły o tęczy, która już przed 2013 r. była kilka razy palona.

Mieliście w ogóle jakiś obraz Polski, zanim tu przyjechaliście?

H: Obejrzeliśmy parę filmów turystycznych. Pierogi, ziemniaki, kiełbasa… Warszawa wyglądała na nich jak wielka metropolia, a oprócz tego w każdym z filmów była informacja o kopalniach soli.

Wieliczka!

P: Tak. Choć spodziewaliśmy się, że będzie ich więcej.

A jak wasz polski?

P: Wstyd przyznać, słabo. Znam ledwo kilka słów. Nie mam motywacji, by się uczyć, bo wszyscy wokół mnie mówią dobrze po angielsku. Tylko w kasach biletowych na dworcach jest problem.

Wiecie, że ostatnio nasiliła się w Polsce wrogość wobec emigrantów i uchodźców?

P: Tak. Szczególnie dziwi mnie, że takie poglądy mają czasem również ludzie wykształceni, wydawałoby się „na poziomie”. Również młodzi, również ze środowiska LGBT. Kilka razy na Facebooku zdarzyło mi się wejść w polemikę. Są geje, którzy mówią: „Nacjonaliści mają rację, że są przeciw muzułmanom”. Koleś, ale czy zdajesz sobie sprawę, że nacjonaliści nie lubią również ciebie? Że paląc tęczę, w sposób symboliczny chcą się i ciebie pozbyć z waszego kraju? Muzułmanie mają plan przejęcia Europy i stopniowo go realizują – zdumiewa mnie, jak wiele osób wierzy w takie teorie spiskowe. Ale też nie chciałbym robić wrażenia, że dopiero w Polsce spotkałem się z ksenofobią czy rasizmem. Relacje rasowe w mojej ojczyźnie to temat-rzeka.

Również rasizm wewnątrz społeczności LGBT.

P: Oczywiście. Miałem 17 lat, gdy pojechałem do West Hollywood, gejowskiej dzielnicy Los Angeles – i cóż, to była i jest dzielnica gejów, ale należy dodać – białych gejów. Kilka razy zdarzyło mi się, że zostałem potraktowany jak fetysz, obiekt specyficznych fantazji białego faceta. Jeden gość nawet bez większych ceregieli proponował, bym został jego seksualnym niewolnikiem. Jest wiele uprzedzeń. Np. biali faceci często zakładają, że wiążąc się z czarnym, będą go mieli na utrzymaniu, bo pewnie on jest z pracą na bakier… Gdy dorastałem, szalała epidemia AIDS – ruch walki z AIDS to był ruch głownie białych gejów, czarni byli w znacznie gorszej sytuacji, gdzieś na marginesie.

W czarnej społeczności kościół, nierzadko o wydźwięku antygejowskim, ma silniejszą pozycję niż wśród białych. Czarny gej musi wykonać większy wysiłek, by się tego konserwatywnego balastu pozbyć, szczególnie jak nie dorasta w dużym mieście.

Prezydentura Obamy, za co jestem mu wdzięczny, sprawiła, że problemy niebiałej części społeczności LGBT zaczęły być bardziej widoczne, wyszły na wierzch. Ludzie zaczęli mówić i zaczęto ich słuchać.

Paul, a nie myślisz o tym, by wrócić teraz z Housonem do USA? W twojej ojczyźnie, w przeciwieństwie do Chin czy Polski, jest już równość małżeńska.

H: Czekam na pierścionek zaręczynowy.

P: Oczywiście, że chciałbym wziąć ślub.

H: Pierścionek musi być.

P: Houson czeka na oficjalne oświadczyny – będą, będą. Nawiasem mówiąc, mój przyrodni brat, który też jest gejem, niedawno wyszedł za mąż. Ale nie wiem, czy i kiedy wrócę… Brak kontroli nad posiadaniem broni i doniesienia o tym, że znów ktoś ot, tak otworzył ogień – jak na przykład niedawno w Charleston – do czarnych osób w kościele – zniechęcają.

Houson, mógłbyś się przenieść do Stanów?

H: Jasne, czemu nie?

Nie przeżyłeś szoku kulturowego, gdy przyjechałeś do Polski?

H: Nie. Tu jest inaczej niż w Chinach, ale nie mam problemu.

P: Widzisz? On jest taki cały czas. Uśmiecha się, nie narzeka, nie denerwuje. Jak go nie kochać?

Artykuł „Nieco spóźnione przywitanie” w ramach projektu realizowanego przy wsparciu Ambasady U.S.A. w Polsce. This article was funded in part by a grant from the United States Department of State. The opinions, findings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily reflect those of the United States Department of State.

 

Tekst z nr 59 / 1-2 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Imperium kontratakuje

Tekst: Pamela Wells

Czy kwiaciarka, żarliwa chrześcijanka, poproszona o wiązankę na gejowskie wesele, może odmówić, tłumacząc: „religia mi nie pozwala”? Sporo osób w stanie Indiana uważa, że tak. Po fali legalizacji małżeństw jednopłciowych homofoby w USA zwierają szyki

 

Protest przeciwko ustawie o wolności religijnej w Indianapolis, marzec br., mat. pras.

 

W pewnym sensie to było do przewidzenia: znaczący postęp emancypacji danej grupy społecznej często powoduje wzmożoną niechęć jej przeciwników, tzw. backlash. Niesamowity progres w kwestii praw osób LGBT w USA – za prezydentury Baracka Obamy małżeństwa jednopłciowe zalegalizowano w trzydziestu sześciu stanach – musiał więc, prócz oczywistych korzyści, zaowocować również czymś nieprzyjemnym.

Dyskryminacja przebrana za „klauzulę sumienia”

To coś objawiło się 25 marca br., gdy Senat stanu Indiana, w którym sześć miesięcy wcześniej zalegalizowano małżeństwa jednopłciowe, przegłosował tzw. ustawę o wolności religijnej. Dzień później gubernator Mike Pence podpisał dokument na specjalnym spotkaniu z lobbystami – głownie lokalnymi przywódcami religijnymi (patrz: zdjęcie). Ustawa zawiera „klauzulę sumienia”, zgodnie z którą firma/osoba fizyczna może odmówić usług z przyczyn moralnych lub religijnych. A więc np. cukiernia może odmówić upieczenia tortu na wesele dwóch mężczyzn, restauracja może odmówić wynajęcia lokalu na wieczór panieński przed ślubem dwóch kobiet… Albo gorzej: lekarz może odmówić leczenia mężczyźnie trans, policjant może odmówić stosownej opieki kobiecie trans. Jeśli tylko uznają, że zapewnienie takich usług godzi w ich zasady moralne lub religijne.

Mechanizm znany dobrze i w Polsce: wykorzystywanie religii jako zasłony dymnej dla dyskryminacji. Albo… może to nie tylko zasłona? Może homofobia jest immanentną częścią religii (w tym wypadku przede wszystkim chrześcijaństwa)?

W każdym razie w stanie Utah trwa obecnie debata nad ustawą, która, owszem, zabrania dyskryminacji w zatrudnieniu i wynajmowaniu mieszkań – ale zawiera wyjątki dla instytucji religijnych. W stanie Arkansas przegłosowano zakaz tworzenia antydyskryminacyjnego prawa przez miasta (zwykle bardziej liberalne niż miasteczka i wsie). Gubernator stanu Kansas zlikwidował zakaz dyskryminacji w miejscu pracy, który jego poprzednik wprowadził dla administracji. W stanie Oklahoma wprowadzono prawo, zgodnie z którym duchowni mają prawo odmówić udzielenia małżeństwa parze jednopłciowej. W stanie Floryda debatuje się nad zaliczeniem do wykroczeń skorzystania z toalety publicznej dla danej płci przez osobę, która – uwaga – nie urodziła się tej płci – taka „przyjazna” propozycja dla osób trans.

Podobną falę – i to na groźniejszym poziomie – Stany przeżywały w połowie lat 90., gdy na Hawajach pojawiła się propozycja zalegalizowania małżeństw jednopłciowych. Spaliła na panewce, ale homofobów ogarnęła taka panika, że w ponad trzydziestu stanach USA uchwalono zakazy tych małżeństw. Utrzymały się prawie 20 lat. W dwunastu stanach jeszcze nie zostały obalone, ale spodziewany wyrok Sądu Najwyższego być może już w czerwcu odeśle je w końcu na śmietnik historii.

Gubernator Pence oczywiście zapewnił, że ustawa o wolności religijnej nie ma na celu dyskryminowania, ale dla wielu w Indianie jej intencje są jasne. Konserwatywna chrześcijańska grupa lobbystów Advance America zamieściła na swej stronie internetowej oświadczenie: „Chrześcijańskie kwiaciarnie, piekarnie i zakłady fotograficzne nie powinny być karane za odmowę uczestnictwa w homoseksualnych małżeństwach!”. Micah Clark , szef konserwatywnego stowarzyszenia Amerykańskich Rodzin Stanu Indiana stwierdził, że jego organizacja przestała sprzeciwiać się małżeństwom jednopłciowym (sprawa i tak jest już dla nich przegrana) i skoncentrowała się na walce o prawo do odmowy obsługi homoseksualnych małżeństw.

Tęczowe koalicje

Hillary Clinton wypowiedziała się jasno, że nie popiera ustawy. Do bojkotowania dyskryminacyjnego prawa wezwali na Twitterze przyjaźni nam celebryci i celebrytki – m.in. Stephen King, Miley Cyrus, Susan Sarandon, Ellen DeGeneres, Dustin Lance Black, MC Hammer, Bette Midler, Billie Jean King, Kareem Abdul-Jabbar, George Takei. Ashton Kutcher pytał: „To co – chrześcijanie teraz będą mogli odmówić usługi Żydom? I vice versa? I to jest ta wolność religijna?”

Szybko pojawiły się głosy przyjaznych osobom LGBT firm: Salesforce.com i Angie’s List były pierwszymi, które złożyły oświadczenia, że ich pracownicy nie będą mogli stosować „klauzuli sumienia” i odmawiać usług osobom LGBT (i wszelkim innym), zasłaniając się powodami moralnymi czy religijnymi. Za nimi poszły kolejne: Apple, Gap, Levi Strauss, Wal-Mart, Nike, Microsoft, American Airlines, PayPal, Yelp, Accenture, Airbnb i wiele innych. Burmistrzowie San Francisco, Portland, Waszyngtonu, Oakland i Seattle oraz gubernatorzy stanów Connecticut, Washington, Vermont i z Nowego Jorku zaprzestali dofinansowywania podroży do Indiany w ramach swych budżetów.

Odezwały się również mniejszościowe organizacje religijne. Protestancki, przyjazny osobom LGBT Kościół Disciples of Christ zapowiedział, że przeniesie swą doroczną konferencje z Indiany do innego stanu. Inne grupy wyznaniowe – m.in. Północnoamerykańskie Stowarzyszenie Islamu, Koalicja Sikhow, Centralna Konferencja Amerykańskiego Rabinatu, Centrum Akcji Religijnej Reformowanego Judaizmu wyraziły zaniepokojenie możliwością jawnego dyskryminowania religijnych i seksualnych mniejszości w majestacie prawa.

Również organizacje sportowe nie zbyły nowych przepisów milczeniem – stolica Indiany – Indianapolis – to miasto słynące z wielkich sportowych eventów. Ustawę potępiły m.in. NASCAR (Narodowe Stowarzyszenie Wyścigów Samochodowych), NCAA (Lekkoatletyka), NBA (Koszykówka), NFL (Futbol) oraz Jim Irsay, właściciel lokalnej drużyny futbolowej Colts z Indianapolis.

Memories Pizza nie na homowesela

Tydzień po podpisaniu ustawy Crystal O‘Connor, która wraz z ojcem prowadzi pizzerię Memories Pizza w miasteczku Walkerton (Indiana) udzieliła wywiadu lokalnej telewizji. Powiedziała z dumą, że jej pizzeria jest chrześcijańska i że jeśli para homoseksualna zażyczyłaby sobie Memories Pizza na ślub, to Crystal „musiałaby odmówić”. Wywiad błyskawicznie podchwyciły krajowe stacje TV – stał się wiadomością dnia. A kilka dni później… Memories Pizza została zamknięta! Powód? Według Crystal: zalew zamówień-dowcipów od par homoseksualnych oraz gróźb. Jesteśmy roztrzęsieni. Przecież chcemy po prostu postępować zgodnie z naszym światopoglądem. Przyjmiemy wszystkich klientów – nawet gejów – z tym, że nie możemy wspierać homoseksualnych ślubów, bo byłoby to wbrew temu, w co głęboko wierzymy – wyjaśniała. Jej zwolennicy migiem zarządzili zrzutkę w ramach akcji GoFundMe i w trzy dni zebrano… 840 tys. dolarów! Jako rekompensatę dla Connorow za nieczynne dni. Restauracja została na powrót otwarta na początku maja.

Z drugiej strony wiele firm przestraszyło się, że cała ta afera może spowodować obniżkę ich dochodów ze względu na wizerunek regionu, który dyskryminuje. Też migiem się zorganizowali i w ramach akcji Open4Serive.org rozpoczęto m.in. produkcję naklejek „Ta firma obsługuje wszystkich”, by moc pokazać, że w Indianie nie wszystkie firmy są ksenofobiczne.

W tym samym czasie, już 2 kwietnia, ogłoszono „wykładnię” ustawy, zgodnie z którą prawo antydyskryminacyjne stoi w hierarchii przepisów wyżej niż prawo do wolności religijnej. Na dodatek wykładnia wspomina o ochronie osób LGBT przed dyskryminacją – po raz pierwszy w całym prawodawstwie stanu Indiana – więc ruch LGBT i jego sojusznicy świętowali sukces. Jednak problem nadal istnieje, bo Indiana… nie ma ustawy zakazującej dyskryminacji ze względu na orientację seksualną/tożsamość płciową (zakaz istnieje tylko w niektórych miastach).

Jedynym więc sposobem na to, aby ustawa o wolności religijnej tylnymi drzwiami nie wprowadziła grup obywateli drugiej kategorii jest nowelizacja ustawy o prawach obywatelskich, a konkretnie: dopisanie do niej ochrony również ze względu na orientację seksualną/tożsamość. Jeśli się uda, to będzie można rzeczywiście odtrąbić sukces.

Tak czy inaczej, ruch LGBT i jego sojusznicy mają w USA nadal pełne ręce roboty. Podobne jak w Indianie ustawy są już w fazie projektów w Georgii, Teksasie i Północnej Karolinie. Jak widać, mimo wielu tęczowych zwycięstw w ostatnim czasie, druga strona nie odpuszcza. Batalia o równość trwa. Spor toczy się o nasze, osób LGBT, codzienne funkcjonowanie w życiu. Nie interesujecie się polityką? Wasza sprawa – polityka i tak interesuje się Wami!

Chcecie tylko żyć spokojnie, jak zwykli ludzie? Spokój i status „zwykłego” człowieka ludzie LGBT muszą sobie wywalczyć. Inaczej nawet głupiej pizzy będzie można nam odmówić. Z religijnych powodów.

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Studniówka nie jest tylko dla par hetero!

Relacje osób LGBT ze szkolnych balów – niespodziewany odzew na spontaniczną akcję „Repliki” na Facebooku. Tekst: Redakcja

 

Rafał Gosiewski (z lewej) i Stanisław Gołębiowski na studniówce Rafała, arch. pryw.

 

Impulsem była wyszukana w sieci informacja o parze gejów ze stanu West Virginia (USA), którzy razem poszli na bal maturalny. Stresowali się, ale okazało się, że niepotrzebnie, bo zarówno uczniowie, jak i nauczyciele przyjęli ich z życzliwością. Zamieściliśmy post o nich na naszym profilu na Facebooku, pytając Czytelników/czki o ich wrażenia ze studniówki. Może są tacy, którzy zabrali na ten bal swego chłopaka/dziewczynę – partnera/kę tej samej płci? Nie spodziewaliśmy się odzewu, tymczasem… otrzymaliśmy kilkadziesiąt relacji! Skrupulatnie publikowaliśmy je na fanpage’u.

Fotograf ciągle czekał, aż się pocałujemy

Jako jedna z pierwszych napisała Ania Jakubisiak, tegoroczna maturzystka: Na studniówkę zabrałam moją dziewczynę. Nauczyciele w naszym liceum zawsze wykazywali pozytywne nastawienie do kwestii równościowych. Nikogo nie pytałam o zgodę. Nie obawiałam się negatywnych reakcji nauczycieli, bardziej niepokoiłam się o komentarze uczniów, rodziców czy osób towarzyszących. Jednak okazało się to niepotrzebne. Było tak… naturalnie… Jakby to, że przyszłyśmy razem, nikogo nie dziwiło. Jeden chłopak nawet podszedł i powiedział, że ładnie razem wyglądamy, a fotograf ciągle się wokół nas kręcił, jakby wyczekiwał, aż znów się pocałujemy, żeby moc to uwiecznić. (…) Bardzo dobrze wspominam ten wieczór i cieszę się, że miałam do czynienia z tak tolerancyjnym środowiskiem i bardzo pozytywną klasą. Gorąco polecam VII LO w Warszawie!”

Fantastycznie, prawda? Ale nie wszyscy mają tak fajne wspomnienia – Iza Mioduchowska, dziewczyna Ani, została „życzliwie” ostrzeżona, że może mieć nieprzyjemności – na swoją studniówkę nie poszła więc w ogóle. Adam Pakulski musiał mocno walczyć z wychowawczynią i dyrektorką, ale postawił na swoim i na studniowce bawił się z chłopakiem – Arnim. Robert Miroszewski zaprosił najlepszą przyjaciółkę: Byłem wtedy w szczęśliwym związku z moim facetem, jednak nie zaprosiłem go… (…) On nie był do końca wyoutowany, więc mógłby czuć się źle.

Wspaniałe studniówki zaliczyły Paulina Stankiewicz i jej dziewczyna Martyna, Aleksandra „Grendżi” Krężel i jej dziewczyna Paula, Justyna Wertelecka i jej dziewczyna Ewa. W ogóle relacji dziewczyn było znacznie więcej niż chłopaków. Ania Gołębiowska i Paulina Hagath poszły jako para „tylko” koleżanek i wywołały… sensację strojem, bo wystąpiły w spodniach. A Oliwia Dolata przesłała nam swoje studniówkowe zdjęcie, na którym całuje i trzyma na rękach swoją dziewczynę Gosię. Natomiast Patrycja Błoch podzieliła się doświadczeniami z coming outu w LO Sióstr Urszulanek w Pniewach. Ujawniła się już po maturze i nagle przestało się liczyć to, że udzielałam się w szkole, pomagałam dzieciakom w przedszkolu i byłam wolontariuszką w domu spokojnej starości (…). Siostra Dyrektor zabroniła mi przyjścia na wigilię szkolną, na którą często przyjeżdżają absolwenci, oraz wchodzenia na teren szkoły.

Mój Staś został wzięty w obroty przez innego!

Zapadła nam też w pamięć wzruszająca opowieść Grzegorza o jego szkolnym balu w małym miasteczku: Nie tańczyłem, siedziałem gdzieś na ławce, gdyż wszystkie dziewczyny były zajęte. Nagle podszedł do mnie kolega z klasy i… zaprosił mnie do tańca! Powiedział, że skoro dziewczyny mogą tańczyć jedna z drugą, to dla czego nie my? Nikt nie wiedział wtedy, że jestem gejem. On też nie. Ale tańczyliśmy przytuleni, a ja byłem w siódmym niebie. Nikt źle nie zareagował, tak jakby nas nie zauważono. Dziś ten mój kolega jest szczęśliwy z żoną, ma dzieci, a ja jestem szczęśliwy z moim facetem. Między nami nigdy nic nie zaszło, oprócz tego jednego tańca – zwykłego, ale dla mnie bardzo znaczącego.

Szymon Jóźwik wspominał szykanowanie za homoseksualność – na gimnazjalny bal nie poszedł: Z perspektywy czasu, żałuję tylko, że wtedy nie miałem bardziej rzetelnej wiedzy na temat tego, kim jestem. Ba! Nie miałem żadnej wiedzy. Może mógłbym się jakoś bronić, a nie uciekać z poczuciem winy. I wydaje mi się, że ta wiadomość, którą teraz do Was wysyłam, również jest pewnym kroczkiem naprzód w mówieniu o sobie bez wstydu.

Wszystkie relacje możecie znaleźć na facebook.com/ReplikaKPH (wpisy od 29.04. do 7.05). Na koniec list, który napawa ogromnym optymizmem – Rafała Gosiewskiego, który na studniówkę zaprosił swego chłopaka Stanisława Gołębiowskiego: Nie było mowy o przychodzeniu z przyjaciółką czy też samemu. Dwa tygodnie przed balem oficjalnie zaprosiłem Stasia. Poszedłem do wychowawczyni i dyrektora mojego technikum poinformować, że taka sytuacja będzie miała miejsce. Powiedziałem również klasie, przed którą byłem wyoutowany. Na efekty nie trzeba było długo czekać – sensacja na miarę całej szkoły, telefony do wychowawczyni od innych nauczycieli z treścią „Jakim prawem…?”. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że podjąłem słuszną decyzję. (…) Pamiętam olbrzymi stres, który w konfrontacji z zachowaniem i wsparciem Stasia oraz ludzi z klasy stopniowo malał. Przyjęci zostaliśmy z zainteresowaniem, bez żadnego negatywnego komentarza, lecz pod ostrzałem spojrzeń. Na ostateczną odwagę zebrałem się przy trzecim tańcu i wtedy ruszyliśmy na parkiet. Największym zaskoczeniem była dla nas para znajomych, którzy podeszli i zrobili klasycznego „odbijanego” – Staś został wzięty w obroty przez innego! Ludzie stopniowo podchodzili, zdobywali się na odwagę porozmawiać, wyrazić aprobatę i poznać Staszka – co miłe – nie tylko uczniowie. Nie przyszedł nikt, komu się nie podobała nasza obecność. Impreza zakończyła się tak nagle, a okazuje się, że minęła cała noc. Trzeba przyznać, że Technikum Łączności nr 14 z Zespołu Szkół Łączności w Krakowie wydające się zakonem męskim o zaostrzonej regule poradziło sobie! (…) Życzymy wszystkim by pamiętali, kto jest dla nich najważniejszy i potrafi li iść przez życie z tą osobą u boku.

Zachęcamy do dzielenia się ciekawymi/ważnymi historiami LGBT z życia w waszej szkole. Ktoś zrobił coming out? Było OK? Nie? Ktoś nie zrobił coming outu, a i tak spotkały go/ją szykany za „podejrzenie” o homoseksualność? Macie LGBT-friendly nauczycieli? A może homofobów? Macie chłopaka/dziewczynę z tej samej szkoły i jesteście traktowani w porządku? Nie? Idziecie razem na studniówkę? A może jesteście nauczycielami LGBT? Piszcie: redakcja@replika-online.pl

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Czego nauczyłem się od LGBTQ

Podejrzewam, że osoby, które przez lata muszą grać kogoś innego niż się czują, mają większą świadomość, że wiele życiowych rytuałów to rytuały właśnie i rządzi nimi forma. A skoro rządzi forma, to można ją zmieniać i z nią grać – specjalnie dla „Repliki” pisze Jaś Kapela*

 

foto: Katarzyna Błahuta

 

Gdy powiedziałem siedzącym przy stole w Amatorskiej znajomym, że piszę tekst pod tytułem „Czego nauczyłem się od osób LGBTQ?”, koleżanka zażartowała: „Alfabetu.”

Ale nie, nie alfabetu. Moja pani przedszkolanka była raczej hetero. Choć kto ją tam wie i co ja mogłem o tym wiedzieć, małym brzdącem będąc. Nawet nie poznałbym jej na ulicy. Zresztą nikt się raczej w placówkach edukacyjnych ze swoją orientacją nie chwali, bo – jak wiemy z polskiej historii – można za to stracić pracę. Dopiero kilka lat po tym, jak poznałem Martę Konarzewską, dotarło do mnie, że to ona miała taką przygodę. Generalnie ludzie LGBTQ mają chyba więcej przygód niż „normalni”. „Normalnym” oczywiście też zdarzają się dziwne historie, ale będąc nieheteroseksualnym w heteroseksualnym kraju jesteś skazany na anegdoty. Jak na przykład ta powyżej. Warto dodać, że przy stole siedziało też dwóch gejów. Czy rzeczywiście nauczyła się od nich alfabetu? Śmiem wątpić. Skoro nawet w postępowym towarzystwie zdarzają się takie żarty, to wolę sobie nie wyobrażać, co się dzieje w miejscach, gdzie postęp za bardzo nie dotarł.

Pan też pedał?

Gdy ostatnio prowadziłem warsztaty o globalnym ociepleniu z młodzieżą gimnazjalną, na koniec dzieciaki zaczęły się wyzywać od pedałów. Zwróciłem im uwagę. „A co? Pan też pedał?”, powiedział ktoś z tłumu, słusznie podejrzewając, że i tak nie dojdę do tego, czyj to był głos. Nie dochodziłem, ale też nie zaprzeczyłem. Ostatecznie powinni się liczyć z tym, że każdy, kogo wyzwą od pedałów, może naprawdę nim być.

Czy nazwanie pedała pedałem jest jeszcze obraźliwe? Czy już jest tylko stwierdzeniem faktu? Z pewnością pedały mogą się nazywać pedałami. Ale my, heterycy, powinniśmy jednak mieć wątpliwości. Teoria queer to chyba jedna z najlepszych rzeczy, jaka się przydarzyła filozofii od czasów Lacana. Weźmy zwrot, który ma nas obrażać i zróbmy z niego powód do dumy. Czy może być coś fajniejszego? Nie znam lepszego sposobu pokonania opresora. To zresztą stara i najważniejsza zasada jiu-jitsu. Zawodnicy ćwiczący jiu-jitsu już wieki temu wiedzieli, jak wykorzystać siłę przeciwnika przeciwko niemu. Teraz wiemy to także my. A ponieważ dyskurs publiczny coraz bardziej przypomina zapasy w kisielu, to queerowanie jest moją codzienną praktyką. Było nią, zanim zacząłem czytać Judith Butler czy moją ostatnio ukochaną Judith Halberstam. Halberstam swoją książkę „The Queer Art of Failure” zaczyna brawurowo słowami: „Kiedy już masz pewność, że znalazłeś kraj mlekiem i miodem płynący – mówi Pan Krab do starego SpongeBoba Kanciastoportego – to widzisz swoje nazwisko w jadłospisie”. A dalej jest tylko lepiej. Halberstam zastanawia się: jak wygląda alternatywa dla cynicznej rezygnacji z jednej strony i naiwnego optymizmu z drugiej? Sam też o tym często myślę, ale nie znam rozwiązania, więc podoba mi się, gdy autorka wyznaje: „domagam się nie tylko ponownej oceny dominujących standardów sukcesu i porażki. Staram się również o coś więcej: o rozmontowanie całego systemu związanych z nimi wyobrażeń. W niektórych okolicznościach klęska, utrata, zapomnienie, zaniechanie lub brak działania, podobnie jak odmowa przejścia na wyższy etap rozwoju, wyzwalają więcej twórczej energii niż sukces, oferują większe możliwości współpracy i więcej inspirujących niespodzianek na drodze przez świata.” Czego sobie i państwu życzę, a co przypomina mi jedną z moich ulubionych książek czyli „Dwie poważne damy” Jane Bowles. Choć jej autorka miała męża, pisarza Paula Bowlesa, to nie kryła się ze swoim biseksualizmem. Urocza, frenetyczna, inteligentna, odważna, dowcipna, smutna i bezradna. Tak sobie ją wyobrażam. Takie są bohaterki jej książek. Pełne energii i polotu, ale gotowe w każdej chwili zrezygnować, ponieść porażkę.

Z czasem okazało się, że spora część moich ulubionych pisarzy jest nieheteronormatywna. Oscar Wilde, Frank O’Hara, Gertruda Stein, Witold Gombrowicz, Truman Capote, Judith Butler, Jane Bowles, Michael Cunningham, Marcin Świetlicki. Żartuję. On akurat, nie wiem, jakiej jest orientacji. Ale napisał kiedyś wers: Wkurwić lewaka, obśmiać mentalnego pedała/całe moje zadanie, więc zakładam, że pisał o sobie, bo chyba nie chciałby nikogo urazić.

Heteryk, tak wyszło

Za bardzo nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale niewątpliwie bycie innym niż większość, przynajmniej w Polsce, skłania do refleksji. A czasem też do potrzeby podzielenia się tą refleksją. Stąd pewnie większy odsetek pisarzy i artystów pośród LGBTQ niż wśród heteryków. No, ale ostatecznie nie o ilość chodzi, tylko o to, co ma się do przekazania. Wszyscy wymienieni dali mi wiele wzruszeń, intelektualnych przygód, a przede wszystkim poczucia, że jest na świecie ktoś, kto myśli podobnie jak ja. Przeżywa podobne dylematy, ma te same problemy i wątpliwości. Oni gdzieś są i piszą książki, więc może są też podobni do nich ludzie, którzy książek nie piszą? Mogłem tylko podejrzewać, bo wówczas jeszcze raczej ich nie spotkałem. Na wszelki wypadek postanowiłem zostać pisarzem. Dopiero później okazało się, że pisarze w większości są tak samo smutni i nudni jak większość. A to, co czyni nas wyjątkowymi, jest czymś zupełnie innym. Trudnym do zdefiniowania, ale łatwym do poczucia. Bo ostatecznie wszystko dzieje się w głowie i między dwoma ciałami, ale nie zawsze musi im towarzyszyć język. A przynajmniej nie zawsze musi to być język mówiony. Czasem wystarczy mowa ciała. Bo świat się na książkach nie kończy, jeszcze są ludzie i z nimi też trzeba dilować. Co nie zawsze jest łatwe, kiedy nie wie się, o co im chodzi. Podejrzewam, że większość osób nieheteronormatywnych nie czuję się nienormalna. Bo dlaczego mieliby? A jednak normy kulturowe i społeczne wtrącają ich w sytuację, że powinny się właściwie tłumaczyć z tego, kim są, kogo kochają. I jeszcze powinniście przestać promować ten cały homoseksualizm. Jakby to była jakaś dziwna moda z kosmosu. Coś, czego można się pozbyć, dużo się modląc. Marzy mi się świat, gdy heterycy przestaną promować heteroseksualizm. Ale wtedy dopiero poczuliby się osaczeni przez homolobby. „Jak to nie mogę iść z żoną za rękę? Chyba mnie nie pobiją gejowskie bojówki?” No, raczej nie, ale jeśli nie chcecie promocji orientacji seksualnych, to przestańcie się afiszować ze swoim heteryctwem.

Na szczęście koleżanka jest już na tyle uświadomiona, że nie pytała dalej: „O co chodzi z tymi całymi literkami? Czy nie wystarczy ich nazywać pedałami i lesbami?” Choć na pewno istnieją w Polsce osoby, które tak właśnie by zrobiły. W przeciwieństwie do koleżanki, jestem pełen ciekawości różnorodnego świata. Jest więcej niż pięć orientacji seksualnych? Super! Na Facebooku jest ich ponad 60 do wyboru? Czad. Lecę zmieniać. Miałem nawet pomysł, żeby zmieniać płeć na Facebooku codziennie, żeby wkurzyć Terlikowskiego, ale szybko go zarzuciłem. Przy sześćdziesięciu orientacjach do wyboru, czasem trudno się samookreślić. Jestem raczej cisgender czy może cis male? A może raczej Gender Nonconforming, bo nie podoba mi, że trzeba być koniecznie przypisanym do jakiejś płci. A może w ogóle źle rozumiem te terminy i lepiej zostać przy uznawaniu się za heteryka? Nigdy nie chciałem być heterykiem, ale tak już wyszło. Bycie heterykiem jest najłatwiejsze, ale nie wszyscy mają to szczęście, żeby się nim urodzić. Jako chłopiec hetero, przez długi czas nie potrafiłem sobie wyobrazić, że można być kimś innym niż hetero. A tu się okazało, że można. Świat jest bogatszy, niż mi to mówili w szkole. Ekstra.

Mój nie-ulubiony hormon

Ludzie zazwyczaj niechętnie przyjmują do wiadomości, że świat jest inny, niż im to się wydaje. Bardziej skomplikowany. Ale dla mnie to właśnie jest wspaniałe. Prawie nic nie jest do końca ani na pewno. Więc prawie wszystko jest prawdopodobnie możliwe. Może to zboczenie, ale wydaje mi się, że osoby LGBTQ, przynajmniej te, które znam, bardziej potrafi ą czerpać z życia. Są bardziej radosne, choć przecież nie zawsze jest im łatwo. Mimo całej masy wykluczeń i nieprzyjemności na jakie są narażone, potrafi ą się cieszyć i bawić jak mało kto. Czy to ja jestem dziwny, że wśród wielu warszawskich dyskotek najlepiej czuję się w Glamie? Przyznaję, że słabo znoszę dominujący wzorzec męskości, który każe być twardym, napiętym i sztywnym. Nie jestem też fanem patriarchatu, więc obyczaje godowe heteryków trochę mnie przerażają. Na parkiecie buzuje testosteron, a to nie jest mój ulubiony hormon. No, po prostu, nie.

Sam nie wiem, kiedy zrozumiałem, że wszystko, co mi się podoba, jest nienormalne. Nienormalne według standardów moich katolickich rodziców i mieszczańskiego, kapitalistycznego świata, w którym żyję. Z pewnością dużo później dotarło do mnie, że trzeba się tym cieszyć. Bo kto ustala normy? I dlaczego nie można by ich łamać, jeśli nikogo nie krzywdzimy? Nie wiem, ale brzmi jak dużo zabawy.

Podejrzewam, że jest też trochę tak, że osoby, które przez wiele lat muszą grać kogoś innego niż się czują, mają większe wyczucie, że wiele życiowych rytuałów to rytuały właśnie i rządzi nimi forma. A skoro rządzi forma, to można ją zmieniać i z nią grać. Jak Kim Lee w swoim epickim wykonaniu „My, Słowianie”, gdzie wywraca na nice wszystkie stereotypy. Tak bardzo mnie zachwycił ten występ, że aż postanowiłem nakręcić teledysk. Bez budżetu, ale z przyjaciółmi, zrobiliśmy chyba coś fajnego. Jeszcze dużo pracy przed nami, zanim uda się squeerować cały świat. Ale jestem dobrej myśli i żadnej pracy się nie boję.

 

*Jaś Kapela – pisarz, poeta, felietonista i członek Krytyki Politycznej. Jego najnowsza powieść „Dobry troll”, której bohaterem jest bardzo niesforny, biseksualny Januszek, ukazała się w maju nakładem Krytyki Politycznej.

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Słowo na L, słowo na B

Z ANNĄ DŻABAGINĄ, historyczką literatury, autorką książki „Kalkowska. Biogeografia”, o coming outach przed rodziną i na uczelni, o jej bohaterce – biseksualnej pisarce sprzed stu lat – i o widoczności nieheteroseksualnych kobiet w polskich naukach humanistycznych rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Emilia Oksentowicz/kolekt

 

Bohaterką twojej biograficznej książki jest polsko-niemiecka pisarka Eleonora Kalkowska (1883-1937), jak się okazało – biseksualna.

O tym, że Kalkowska była pisarką biseksualną, dowiedziałam się, dopiero kiedy zaczęłam czytać niemieckojęzyczne źródła poświęcone jej twórczości. Pamiętam dokładnie, jak natrafi łam na fragment o tym, że w latach 20. żyła w związku z bardzo uznaną modernistyczną rzeźbiarką Milly Steger. Prowadziła dosyć otwarte, mówiąc współczesnymi kategoriami: wyoutowane, życie nieheteronormatywnej kobiety.

Co poczułaś – jako badaczka lesbijka – kiedy odkryłaś, że masz do czynienia z queerową pisarką?

Było to dla mnie absolutnie zwalające z nóg.

W Polsce o tym nie pisano?

W żadnym z tekstów, które ukazały się o Kalkowskiej – czy to na początku lat 90., czy dwutysięcznych – nigdzie taka wzmianka się nie pojawia.

Skąd ten rozdźwięk w recepcji jej seksualności?

Myślę, że zagadnienie jej nieheteronormatywności zostało dostrzeżone w Polsce dopiero teraz ze względu na większą otwartość zachodniej akademii na poruszanie queerowych wątków. Co prawda polskie studia queerowe są obecnie dość prężnie rozwijającym się obszarem badawczym, przynajmniej w kontekście historii literatury, ale w kontekście literatury francuskiej, niemieckiej i anglosaskiej ten proces trwa już od wielu dekad.

Z czego wynikała trudność związana z tym odkryciem?

Pojawiły się we mnie różnego rodzaju obawy. Moje badania przebiegały w dość bliskiej współpracy z żyjącą rodziną Kalkowskiej, a jak wiemy z różnych przypadków historycznych, zdarza się, że to współczesna rodzina jest głównym cenzorem, który nie godzi się na to, żeby o nieheteronormatywnej przeszłości ważnych postaci historycznych – czy to pisarzy, czy artystów – pisać czy wzmiankować. Często są to pola walki na ten temat. Tak było w przypadku dziennika Anny Kowalskiej, którego fragmenty dotyczące związku z Marią Dąbrowską zostały ocenzurowane ze względu na naciski rodziny. Strategia, którą ostatecznie obrałam w pisaniu o seksualności Kalkowskiej, była najbardziej zgodna z moim sumieniem, ale też faktami historycznymi. Pisałam o tym, że miała męża Marcelego Szarotę, i tak samo napisałam o tym, że miała partnerkę – Milly Steger. W dzienniku jej przyjaciółki, dość znanej malarki ekspresjonistycznej Gabrielle Münter, Kalkowska jest opisywana jako społecznie zaangażowana, lewicowa, feministyczna, pacyfistyczna, otwarcie żyjąca ze swoją seksualnością kobieta biseksualna. Dokładnie w ramach takiej samej narracji wprowadziłam ten wątek do swojej książki.

Nie napotkałaś na opór rodziny?

Profesor Tomasz Szarota, wnuk pisarki, przeczytał doktorat, który stał się podstawą książki, dopiero po jej złożeniu. Pochwalił napisanie wprost o biseksualności Kalkowskiej. Nie tylko obawy, które miałam, były nieuzasadnione, ale wręcz moja praca na tym polu została doceniona.

Outujesz Kalkowską dla polskiej historii literatury?

W przypadku Kalkowskiej sprawa jest o tyle prosta, że istnieją źródła, które potwierdzają, że była wyoutowana. Nie miałam poczucia, że wyciągam historię, która była zamiatana przez pisarkę pod dywan. Ale nawet gdybym badała przypadek autorki, która całe życie poświęciła temu, żeby ukrywać swoje życie osobiste i seksualne, to sądzę, że etycznym wyjściem współcześnie – w XXI w. – byłoby pisanie otwarcie i przywracanie jej schowanej części biografii i twórczości.

Niektórzy uzasadniają to dbaniem o prywatność naszych zmarłych – i kolanem wpychają historyczne postaci queer do szafy.

Nawet jeśli ktoś twierdzi, że robi to z etycznych pobudek, to tak nie jest – utrwala w ten sposób przekonanie, że to brudny sekret, o którym nie należy mówić. W mojej etyce badawczej nie ma miejsca na tego typu strategie. Sądzę, że to właśnie jest etycznym zadaniem badaczy – pokazanie tego, co w tamtym czasie było nie do pokazania, ale w nowym kontekście.

Czy w twórczości Kalkowskiej są wyrażone explicite wątki queer?

Nie jest tego dużo… ale jest. (śmiech) Rozdział, w którym piszę o wyzwolonym seksualnie Berlinie tego okresu, jest o tyle ciekawy, że ilustruje, na ile do twórczości Kalkowskiej mogła przemknąć część tego świata, nawet jeśli nie jest ona bardzo mocno wyeksponowana.

Podasz konkretny przykład?

Jest jeden nigdy nieopublikowany dramat Kalkowskiej pt. „Katharina” z 1928 r. To portret psychologiczny carycy Katarzyny w momencie przewrotu, w którego konsekwencji doszła do władzy w carskiej Rosji. Ciekawy jest wątek poboczny – silnie podszytej homoerotycznym napięciem relacji z jej wieloletnią powiernicą, księżną Daszkow. Są urocze fragmenty, np. scena, w której Katarzyna odtrąca księżnę, gdy ta się do niej zaleca, i mówi, że Daszkow jest szalona, na co ta stwierdza: „Alle Liebe ist sich gleich” – każda miłość jest równa. Brzmi to jak cytat ze współczesnych banerów Miłość Nie Wyklucza albo innej organizacji LGBT.

Te słowa padają w pracy sprzed prawie stu lat.

W pierwszej chwili było to dla mnie szokujące, ale im bardziej zagłębiałam się w queerową historię tego okresu, tym bardziej sobie uświadamiałam, że to w ogóle nie powinno być aż tak zaskakujące.

W jednym z rozdziałów podważasz mit Paryża jako międzynarodowej lesbijskiej stolicy przełomu XIX i XX w. Pokazujesz, że na ten tytuł zasługuje właśnie bliższy Polsce Berlin.

W mojej książce jest cały rozdział poświęcony lesbijskiemu Berlinowi tego okresu. Zawieszamy się na myśleniu, że walka o prawa osób nieheteronormatywnych zaczęła się w drugiej połowie XX w., czyli na Stonewall, i zapominamy o wcześniejszych, prekursorskich inicjatywach. Pierwszy nurt emancypacyjny osób LGBT pochodzi z przełomu XIX i XX w. Mam na myśli oczywiście działania takich osób jak Magnus Hirschfeld, psychiatra i seksuolog, który walczył o depenalizację homoseksualizmu w niemieckim kodeksie karnym.

Męski homoseksualizm był przecież wtedy prawnie karany.

Tak, a paradoksalnie był to jednocześnie czas prężnych działań ruchów emancypacyjnych. Otwarcie działały kluby i miejsca spotkań dla nieheteronormatywnej społeczności i skierowana do niej prasa. Kwitła również kultura lesbijska. W archiwum lesbijskiej historii w Berlinie natknęłam się na wydany w 1929 r. przewodnik pt. „Berlińskie lesbijki”, napisany przez wyoutowaną dziennikarkę Ruth Roellig. Jest to po prostu przewodnik po ówczesnych lesbijskich klubach. Było ich kilkadziesiąt – dla całego przekroju społecznego, od wyższych sfer po klasę robotniczą. Dodatkowo te kluby były inkluzywne – bywały w nich lesbijki, kobiety biseksualne i kobiety trans.

Co oferował lesbijkom ówczesny Berlin oprócz klubów?

Kilkanaście periodyków skierowanych tylko i wyłącznie do społeczności lesbijskiej, np. „Die Freundin” [Przyjaciółka], którego nakłady dochodziły do dziesiątek tysięcy i które było sprzedawane w całej Republice Weimarskiej, również na prowincji. Pismo ukazywało się przy wsparciu Ligi Praw Człowieka – świadczy więc nie tylko o rodzącym się upodmiotowieniu lesbijskim, ale też o upolitycznieniu spraw LGBT i walce o emancypację. Rodząca się podmiotowość lesbijska była nie tylko kulturowa, ale też polityczna.

Czy Kalkowska brała bezpośredni udział w tym życiu?

Na ten temat niestety niewiele wiadomo. Możemy się domyślać, że to były miejsca znane Kalkowskiej, ale reszta pozostaje w sferze domysłu.

Ten świat nagle zniknął.

Wszystko zakończyło się oczywiście wraz z dojściem Hitlera do władzy w 1933 r. To przerwana historia.

Tymczasem w Polsce mamy Marię Konopnicką jako patronkę roku 2022. Cieszysz się?

Oczywiście tak, natomiast odnoszę wrażenie, że będzie to kolejny rok powtarzania, że Konopnicka i Dulębianka to były po prostu przyjaciółki i że inaczej wyglądały wtedy relacje społeczne. Jestem natomiast przekonana, że społeczność queerowa i queerowa świadomość w Polsce są na tyle prężne i aktywne, że nie pozwolimy po raz kolejny wymazać tego wątku. Nawet jeśli w kontekście oficjalnych komunikatów seksualność i queerowość Konopnickiej będą wymazywane.

Historycy i historyczki literatury wyjdą na ulice?

Z pewnością nie wszyscy. (śmiech)

Przyjechałaś na studia do Warszawy. Skąd?

To trochę skomplikowane, bo pochodzę z rodziny imigrantów z Rosji i jestem pierwszym pokoleniem Polaków w naszej rodzinie. Mimo że urodziłam się w Polsce, to dopiero w wieku 25 lat udało mi się wywalczyć polskie obywatelstwo. Ale urodziłam się na Dolnym Śląsku i większość swojego życia spędziłam w Jaworze – małej miejscowości, która ma około 22 tysięcy mieszkańców.

Jak wyglądało twoje dorastanie jako osoby LGBT?

Okres dorastania jako lesbijki był dla mnie szalenie trudny. Pierwsze fascynacje kobietami przeżywałam już w wieku 7-8 lat. Najlepiej pamiętam z niego strach i wszystkie wysiłki wkładane w wyparcie wiedzy na swój własny temat. Pamiętam moment, w którym pierwszy raz świadomie zakochałam się w dziewczynie – koleżance ze szkoły – w wieku 14-l5 lat, i który wywołał we mnie wręcz panikę. Kiedy raz mi się przyśniło, że się pocałowałyśmy – a to był zupełnie niewinny pocałunek – obudziłam się zlana zimnym potem. Wiązało się to z głębokim strachem, że jestem lesbijką. Ta wewnętrzna walka trwała przez kilka następnych lat.

Co było jej przyczyną?

Główny problem wynikał z poczucia odosobnienia i alienacji. Nie znałam żadnej innej lesbijki w całym mieście. W moim liceum były dwie dziewczyny, które chodziły ze sobą za rękę. Pamiętam, jak katechetka na lekcji religii udawała, że ich nie zna. Powiedziała, że „jeśli to prawda, że są parą”, to ona ich nie uczy – „bo uczy tylko normalnych ludzi”. Do tego należy dorzucić brak jakiejkolwiek niemal reprezentacji kulturowej.

Z czym miałaś kontakt?

Przyjaciółka z liceum dała mi na spiratowanych płytach wszystkie sezony „Słowa na L”. Binge’owałam je w drugiej-trzeciej klasie liceum w absolutnej tajemnicy. Do dzisiaj wspominam uczucie ogromnej ulgi, jaką poczułam, kiedy obejrzałam pierwszy odcinek, chociaż jak wiadomo, z dzisiejszej perspektywy jest to serial problematyczny – właśnie z punktu widzenia reprezentacji queerowej społeczności. Ogromną ulgą było dla mnie zobaczyć, że „to” jest możliwe – być dorosłą kobietą, żyć w związku z drugą kobietą i być szczęśliwą. To był przełom.

Jak wyglądał kolejny etap?

Kolejny okres wiązał się z godzeniem się z myślą, że jestem lesbijką, i ulgą, że nie muszę robić różnych rzeczy, które robią moje rówieśnice. Pamiętam ulgę, że nie muszę się interesować chłopakami. (śmiech) I rozmawiać o zauroczeniach nimi. Że po prostu nie musi mnie to dotyczyć.

Dojrzewałaś do coming outu.

Proces coming outu przebiegał powoli. Najpierw wyoutowałam się przed przyjaciółką, która dała mi „Słowo na L”, potem przed starszą siostrą, która od samego początku była wspierająca. Jednak przełomowy był dopiero moment wyjazdu na studia do Warszawy. Miałam wtedy dziwny okres queerowego dojrzewania, kiedy miałam poczucie, że to, że jestem lesbijką, musi paść jako pierwsza informacja w każdej rozmowie. Przez pierwsze miesiące nowego życia w Warszawie niemal przedstawiałam się: „Jestem Ania i jestem lesbijką”.(śmiech) Miałam poczucie, że jeżeli na tym etapie ktoś stwierdzi, że nie chce mnie znać, bo jestem lesbijką, to znaczy, że ta osoba nie zasługuje, żeby w ogóle być w moim życiu.

Napotkałaś takie osoby?

Na jednej z pierwszych domówek, kiedy jakiś kolega przyprowadzony przez koleżankę dowiedział się, że jestem lesbijką, był strasznie zaskoczony i stwierdził, że podzieli się ze mną chyba komplementem: „Jak to jesteś lesbijką, przecież każdy by się z tobą…” – i tu padło niecenzuralne słowo dotyczące czynności seksualnych. To była jedna z najobrzydliwszych rzeczy, jakie usłyszałam w życiu. Jak bardzo jest to seksistowskie, umniejszające, mizoginiczne? A była to osoba, której wydawało się, że jest wyzwolona i liberalna.

Został jeszcze coming out w domu.

Zdecydowałam się na niego w tym momencie. Na pierwszym roku wyjechałam na święta Bożego Narodzenia do domu i wyoutowałam się przed mamą. Wydarzyło się to dość spontanicznie. Miałam poczucie, że skoro jestem na nowym etapie życia, to mama, jedna z moich najbliższych osób, nie może o tym nie wiedzieć. W rozmowie uczestniczyła też moja siostra. To było niesamowicie wspierające.

Było trudno?

Było wiele łez i smutku. Mama martwiła się, czy dlatego, że jestem lesbijką, nie będzie mi w życiu trudniej. Ale mimo tej akceptującej reakcji nawet jej zajęło lata dochodzenie do rozumienia, co to znaczy, że jestem lesbijką. Że coming out dziecka nie oznacza, że wszystkie marzenia rodziców przestają istnieć.

A tata?

Był wtedy na wyjeździe zagranicznym.

Jego nieobecność sprzyjała powiedzeniu mamie?

Myślę, że tak. Łatwiej mi było rozbić coming out na kawałki. Przed ojcem wyoutowałam się rok później. Byłam wtedy w pierwszym stałym, poważnym związku. Kiedy przyjechał do mnie do Warszawy, poszliśmy na piwo i przeprowadziliśmy „męską” rozmowę, w której powiedziałam, że mam dziewczynę. Przyjął to chyba nawet lepiej niż mama. Chociaż mam wrażenie, że będąc mężczyzną wychowanym w patriarchalnym świecie, nie do końca potrafi ł nawigować emocjonalną stroną w rozmowie.

Jak oceniasz z perspektywy te rodzinne coming outy?

Było to trudne doświadczenie, ale miałam dużo szczęścia, że spotkałam się z takim przyjęciem. Być może jest to związane również ze specyfiką mojej rodziny. Mój ojciec jest Kazachem, pochodzi z muzułmańskiej rodziny, a moja mama Rosjanką pochodzącą z rodziny prawosławnej. W latach 80., kiedy brali ślub, sami musieli mierzyć się z różnymi problemami związanymi z pochodzeniem z dwóch różnych światów kulturowych i mierzyć się z akceptacją związku przez otoczenie, chociaż ich rodziny były niepraktykujące. Ja w dzieciństwie przeszłam asymilacyjną fazę katolicyzmu, ale wyrosłam na ateistkę.

Wiele lesbijek ukrywa się w cieniu ze strachu przed napiętnowaniem.

To straszliwie smutne i wręcz tragiczne. Nawet jeśli zważenie potencjalnych zysków i strat daje taki bilans, że jeśli się wyoutujesz i może cię spotkać coś nieprzyjemnego, przynajmniej w moim poczuciu zawsze było mniej przerażającą wizją niż decydowanie się na udawanie, że życie wygląda inaczej, niż wygląda naprawdę.

Jesteś wyoutowana w pracy – na uczelni?

Na uczelni nigdy nie ukrywałam swojej orientacji ani związku z kobietą. Jeśli można mówić o jakimś momencie, który można uznać za publiczny coming out, to był to moment mojej publicznej obrony doktorskiej. Na koniec, kiedy dziękuje się promotorowi, recenzentom i rodzinie, podziękowałam też wówczas narzeczonej, a obecnie żonie – Izie. W tym momencie niektórzy zaczęli entuzjastycznie kiwać głowami. (śmiech) Mam wrażenie, że to było przeżycie nie tylko dla mnie.

Nieheteronormatywność to na polskiej uczelni wciąż tabu.

Znowu wracamy do kwestii braku reprezentacji. Kiedy byłam studentką, a później doktorantką, miałam silne poczucie braku figur czy przykładów uznanych badaczek, które byłyby wyoutowanymi lesbijkami i jednocześnie spełniającymi się badaczkami w akademii.

Precedens ustanowiła np. Maria Janion w 2013 r., outując się w wywiadzie z Kazimierą Szczuką.

Pamiętam ten moment – to było dla mnie jak trzęsienie ziemi, absolutnie wspaniały. Pierwszy raz zetknęłam się z czymś takim, chociaż wcześniej, oczywiście zakulisowo, mówiło się o wielu badaczkach, że pozostają w związku z kobietami. Z tym większą wdzięcznością przyjmuję ostatnie coming outy Agnieszki Graff czy wcześniej Ewy Graczyk. Jak w przypadku każdej queerowej biografii, prywatne zawsze jest polityczne. To, czy decydujemy się na to, żeby żyć otwarcie, ma również wpływ na to, jak wygląda życie innych.

Czy z takim podejściem napotkałaś jakiś opór – homofobię?

W pierwszej chwili myślę: nie, przecież nikt mnie nie zwyzywał ani nie pobił pod biblioteką. Natomiast jeśli dłużej się nad tym zastanowię, to przejawów miękkiej homofobii jest cała masa. Kiedyś wygłaszałam referat poświęcony Narcyzie Żmichowskiej i jej powieści „Biała róża”, którą zestawiłam z „Panią Dalloway” Virginii Woolf. Poruszyłam tam wątek homoerotycznego napięcia pojawiającego się w obu powieściach. Wtedy jakiś nieznany mi profesor wstał i zaczął perorować o tym, że to były inne czasy, inna wrażliwość społeczna i że pisarki na pewno nie miały na myśli nic zdrożnego.

„Zdrożnego” – czyli homofobia. Domyślam się, że to nie była ostatnia taka sytuacja.

Kiedy chciałam poprowadzić jako swoje pierwsze konwersatorium zajęcia dotyczące queerowej historii literatury kobiet XX w., usłyszałam od ówczesnej przełożonej, że „to jest zbyt wąski temat i trzeba znaleźć coś szerszego, żeby zainteresować więcej studentów”. Stwierdzenie podszyte homofobią, bo jednocześnie rok wcześniej na tych samych zajęciach mój kolega prowadził konwersatorium dotyczące tylko i wyłącznie twórczości Różewicza. Dlaczego czytanie Różewicza przez cały semestr nie jest wąskie, a czytanie literatury polskiej, rosyjskiej, francuskiej, niemieckiej i angielskiej, queerowej i kobiecej, nagle jest?

Może władze przestraszyły się słowa „queer”?

Nikt mi wprost tego nie powiedział, ale musiało się to wiązać z gamą zakorzenionych stereotypów. A wręcz projekcją – temat po prostu nie był interesujący dla przedstawicieli tego pokolenia. Tymczasem okazuje się, że studenci przyjmują go z wdzięcznością i zaangażowaniem, bez względu na to, czy sami są nieheteronormatywni, czy nie.

Zajęcia o queerowej literaturze kobiet się odbyły?

Wyszłam z tej sytuacji na tyle, na ile byłam w stanie wyjść obronną ręką – zrobiłam zajęcia poświęcone nowym tożsamościom w literaturze kobiet przełomu XIX i XX w. Potrójny blok zajęć na sam koniec tak czy siak był poświęcony twórczości lesbijskiej. Kończyliśmy lekturą „Lesbos” Renaty Lis i rozmową o nieobecności kobiet w historii literatury.

Niedawno wzięłaś ślub z Izą.

Po 4 latach od zaręczyn dojrzałyśmy z Izą do kolejnego kroku i wzięłyśmy ślub w Kopenhadze. Skorzystałyśmy z możliwości zamówienia dokumentów przez ePUAP, gdzie złożyłyśmy wniosek o zaświadczenie i po kilku tygodniach przyszły pocztą. Od strony duńskiej dostałyśmy tylko uroczego e-maila – że wszystko jest potwierdzone, prosimy się stawić tego a tego dnia w ratuszu w Kopenhadze, i że proszę się kierować serduszkami na posadzce, które prowadzą do sali ślubnej.

Wzruszające.

To było radosne doświadczenie, ale jednocześnie ambiwalentne. Zetknięcie się z ludzkim potraktowaniem przez duński urząd jeszcze bardziej wyjaskrawiło to, czego nie mamy na miejscu tu, w Polsce. Jak widać, można być normalnie potraktowanym – wcale nie w odległej galaktyce, tylko kilkaset kilometrów na zachód.

Widzisz szanse na wprowadzenie równości małżeńskiej w Polsce?

Nie chcę siać defetyzmu, ale myślę, że obecnie mentalnie jestem o wiele bardziej pesymistyczna, niż będąc na studiach. Ostatnie lata nagonki dają pesymistyczne refleksje na temat tego, że coś miałoby się w niedalekiej przyszłości zmienić.

Historia pokazuje, że akcja rodzi reakcję.

Oczywiście, wraz z nasilającą się nagonką rośnie też akceptacja społeczności LGBT. Ale jednocześnie równość małżeńską wpisaną w program ma tylko Lewica z niewielkim poparciem, a cała reszta „progresywnej” sceny politycznej jest na tyle tchórzliwa i zachowawcza, że trudno robić sobie nadzieję na zmianę.

Dobrze wyczuwam, że rozważacie wyjazd za granicę?

Razem z żoną doszłyśmy do momentu, w którym chciałybyśmy wyjechać na okres próbny np. do Niemiec.

Jak się czujecie z tymi planami?

Słodko-gorzko, bo poza szeregiem trudności, z którymi wiąże się emigracja, mam wrażenie, że dla wielu osób queerowych ten krok może wiązać się z poczuciem winy – że nie walczą o emancypację w kraju. Z drugiej strony my, osoby queerowe, mamy też prawo do własnego życia i niebycia mięsem armatnim.

Własne życie – to dla ciebie też odkrywanie queerowej historii.

Moje plany zawodowe są mocno związane z queerowymi wątkami historycznymi. Działam w oficjalnie powołanej Pracowni Badań nad Historią i Tożsamościami LGBT+ na UW. Czeka mnie w najbliższym czasie dużo archiwalnej pracy badawczej i jeżdżenia po Europie, ponieważ otrzymałam grant na trzyletni projekt badawczy poświęcony queerowej twórczości pisarek z obszarów Imperium Rosyjskiego. Mam w planach Pragę, Petersburg, Wilno i Kijów, siedzenie w archiwach i szukanie nieheteronormatywnych śladów przeszłości.

 

„Kalkowska. Biogeografia” ukazała się nakładem wydawnictwa Słowo/obraz terytoria.

 

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Prześladowanie w pracy to także dyskryminacja

Tekst: Krzysztof Śmiszek

 

 

Większość gejów i lesbijek w Polsce ukrywa prawdę o swojej orientacji seksualnej przed swoimi pracodawcami oraz kolegami i koleżankami z pracy. Jednakże czasami bywa, że ktoś „życzliwy“ pomoże nam w coming oucie w miejscu pracy i nasza orientacja staje się tajemnicą poliszynela. Coraz częściej także zdarza się, że osoby homoseksualne nie obawiają się ujawnienia swojej tożsamości psychoseksualnej i wprost informują swoich przełożonych i współpracowników o swoim życiu. Z reakcją otoczenia na te informacje bywa różnie. Niestety, niejednokrotnie zdarza się, że geje i lesbijki spotykają się z wrogimi i homofobicznymi reakcjami kolegów i koleżanek. Czasami, w ekstremalnych przypadkach, homofobia w pracy przybiera wręcz rozmiary przestępstwa.

Jak zatem skutecznie bronić się przed takimi zachowaniami i jak dochodzić swoich naruszonych praw?

Należy pamiętać, że wszelka dyskryminacja w zatrudnieniu, także ze względu na orientację seksualną, jest bardzo wyraźnie zabroniona. Stanowi tak najważniejszy polski akt prawny regulujący stosunki prawne w zatrudnieniu, jakim jest Kodeks pracy. Kodeks ten uznaje homofobiczne zachowania w zakładzie pracy za dyskryminację. Wrogie zachowanie pracodawcy, czy też współpracowników motywowane homoseksualną orientacją innego pracownika może przybrać różne formy – od słownych zaczepek i niewybrednych żartów aż po psychiczną i fizyczną przemoc. Polskie prawo pracy zobowiązuje każdego pracodawcę do uczynienia zakładu pracy środowiskiem wolnym od dyskryminacji i przyjaznym wszystkim osobom, także gejom i lesbijkom. Tak więc pierwszym krokiem w dochodzeniu swoich praw jest zgłoszenie tego faktu (najlepiej na piśmie) przez ofiarę dyskryminacji bezpośredniemu przełożonemu. W przypadku braku stanowczej lub skutecznej reakcji ze strony pracodawcy każdy, kto czuje się ofiarą dyskryminacji ze względu na orientację seksualną może wnieść sprawę do sądu pracy i domagać się odszkodowania za nierówne traktowanie. Jeżeli dyskryminacja przyjmuje drastyczną formę, można oczywiście zgłosić ten fakt na policję lub do prokuratury. Ważne jest, aby ofiara dyskryminacji zachowała dowody np. w postaci obraźliwych listów lub emaili, które otrzymywała od pracodawcy czy współpracowników. Bardzo dużą wartość dowodową będą miały także zeznania świadków, którzy mogliby potwierdzić informacje dyskryminowanego pracownika. Należy pamiętać, że osoba dyskryminowana powinna tylko uprawdopodobnić fakt zaistnienia dyskryminacji. Nowe przepisy prawa pracy przerzuciły ciężar udowodnienia niedyskryminowania na pracodawcę.

Na koniec, należy pamiętać, że skorzystanie z przysługującego prawa do wniesienia pozwu o odszkodowanie do sądu pracy nie może być powodem do gorszego traktowania pracownika. Prawo pracy w bardzo skuteczny sposób chroni pracowników przed zemstą i odwetem ze strony pracodawców za wystąpienie przeciwko nim, dając możliwość ponownego wystąpienia do sądu o ochronę przed takim działaniem.

Poradnictwo prawne dla ofiar dyskryminacji

Jesteś dyskryminowana/dyskryminowany z powodu swojej orientacji seksualnej? Jesteś ofiarą przemocy z tego powodu? Chcesz dochodzić swoich praw, ale nie orientujesz się w gąszczu przepisów? Grupa Prawna Kampanii Przeciw Homofobii prowadzi bezpłatne stacjonarne poradnictwo prawne dla ofiar dyskryminacji na tle orientacji seksualnej. Zakres udzielanych porad prawnych obejmuje prawo pracy, prawo karne, cywilne, mieszkaniowe i administracyjne. Dyżury naszych prawników odbywają się w środę i czwartek każdego tygodnia w godzinach 18.00-20.00 w siedzibie naszej organizacji, ul. Wołoska 58/62 m. 5, Warszawa. Zachęcamy do korzystania z ich usług, najlepiej po wcześniejszym kontakcie telefonicznym (22 423 64 38) lub e-mailowym: prawnik@kampania.org.pl. Porady prawne udzielane są drogą elektroniczną pocztową, stacjonarnie oraz w wyjątkowych wypadkach – telefonicznie. Więcej informacji na www.mojeprawa.info

Poradnictwo prawne Kampanii Przeciw Homofobii jest dofinansowane przez Fundację im. Stefana Batorego.

Tekst z nr 3 / 7-8 2007.

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rzeczpospolita nierezolutna

Parlament Europejski przyjął większością głosów rezolucję w sprawie nasilenia przemocy powodowanej rasizmem i homofobią w Europie. Dokument wyjątkowy. Parlament zachował się jak spokojny starzec, który nagle uderzył pięścią w stół i powiedział zdecydowanym głosem „dosyć“. Tekst: Radek Oliwa

 

Nic dziwnego, że odezwały się nożyce. Najbardziej dyplomatycznie zachował się premier Marcinkiewicz, który zdążył się już zorientować, że jego prywatne fobie powinny pozostać w zaciszu mieszkania. Zaprzeczył zarzutom sformułowanym przez PE i zaprosił europarlamentarzystów do naszego tolerancyjnego kraju. Do tego wszystkiego uśmiech numer pięć i wszystko gra. Nie ma problemu, więc i tematu nie ma.

Zareagowali też główni bohaterowie dokumentu, czyli politycy Ligi Polskich Rodzin. Giertych i jego ekipa postawili jak zwykle na rozrywkę. Sygnatariusze rezolucji nie tylko są w błędzie, lecz na dodatek nie są uprawnieni do jakiejkolwiek krytyki naszego kraju. Poniżanie pedałów i lesbijek to przecież wewnętrzna sprawa Polski.

Były też liczne wypowiedzi innych osobistości, które dokumentu PE nigdy nie ujrzały. Wnioskując z ich zarzutów, europarlamentarzyści uznali naród Polski za bandę rasistów. Może zamiast wyciągać tego rodzaju wnioski, warto byłoby przeczytać zaledwie siedmiostronicowy dokument PE. „Parlament Europejski mając na uwadze, że w związku z planami przeprowadzenia w Warszawie marszu na rzecz praw osób homoseksualnych od członka partii rządzącej w Polsce wyszły wezwania do otwartej przemocy o charakterze homofobicznym, apeluje do Rady o osiągnięcie porozumienia w sprawie wyraźnego rozszerzenia tej decyzji (w sprawie zwalczania rasizmu i ksenofobii – przyp. red.) na przestępstwa na tle homofobii“ – czytamy w projekcie rezolucji. „UE powinna podjąć odpowiednie środki dla wyrażenia swych obaw, a zwłaszcza zajęcia się kwestią udziału w rządzie Ligi Polskich Rodzin“ – oto kolejny fragment. Pada też nazwa innej kontrowersyjnej instytucji: „Parlament Europejski jest poważnie zaniepokojony ogólnym wzrostem nietolerancji (…) w Polsce, co jest częściowo wywołane przez takie platformy religijne, jak Radio Maryja“. Ten ostatni fragment był najczęściej cytowany przez wypowiadających się polityków. Szkoda tylko, że wszyscy wypowiadający się kończyli w połowie zdania. PE nie krytykował Polaków, nie zarzucał nam braku tolerancji. Sygnatariusze rezolucji zaatakowali Ligę Polskich Rodzin oraz Radio Maryja – „instytucje“, które także w Polsce uważane są za bardzo kontrowersyjne.

Politycy mają z góry rozpisane role. Role polskich polityków należą do ról tragikomicznych – trudno. Mnie zaniepokoiła wypowiedź innej osoby. Oto rzecznik praw obywatelskich dr Janusz Kochanowski stwierdził: „nie można dopuszczać do sytuacji, w której dyskryminowany zaczyna być brak odmienności (…) brak wystarczającego entuzjazmu dla postulatów osób o innej orientacji seksualnej nie może być nazywany homofobią“. Z jednej strony ucieszyłem się, gdy przeczytałem w prasie o wypowiedzi RPO – przynajmniej wiem, że pan Kochanowski. Z drugiej strony, wypowiedź ta mnie także zasmuciła. Gdzie był pan Kochanowski, gdy poseł W. z Ligi Polskich Rodzin chciał pałować gejów? Czy grupa bandytów, która zaatakowała demonstracje w Krakowie i w Warszawie cechowała się po prostu „brakiem wystarczającego entuzjazmu dla postulatów“ osób homoseksualnych?

W Polsce ostatnie wybory wygrała prawica. Nikt nie oczekuje od koalicji rządzącej przełomowych ustaw dotyczących praw mniejszości seksualnych. Nie może być jednak zgody na obelżywe wypowiedzi, które słyszymy na nasz temat od polskich polityków.

Padły ostre słowa. Kto chce, może je uznać nawet za zbyt ostre. Rezolucja mogła być równocześnie okazją do nawiązania dialogu. Histeryczna reakcja polskich polityków dialog ten uniemożliwia. „Wprowadzanie do języka debaty europejskiej pojęć takich jak homofobia, to wprowadzanie do Europy języka skrajnych środowisk homoseksualnych, języka, który dyskwalifikuje całą moralną tradycję judeochrześcijańską“ – powiedział Marszałek Jurek. Niech on w tym artykule ma ostatnie zdanie – tak będzie zabawniej.

Post scriptum: Korzystając z okazji pragnę przypomnieć, że biuro rzecznika praw obywatelskich jest odpowiednią instytucją dla tych, którzy czują się dyskryminowani z powodu swojej orientacji seksualnej. Informacje dotyczące składania skarg do biura rzecznika opublikowane zostały na stronie: http://rzecznik.innastrona.pl

Tekst z nr 3 / 7-8 2007.

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Cała Polska strefą wolną od LGBT

Unia Europejska przeprowadziła największe na świecie badanie społeczności LGBTIA. Jego rezultaty dotyczące Polski są przerażające. Tekst: Piotr Mikulski

 

W maju 2020 Agencja Praw Podstawowych UE (APP) opublikowała wyniki największego na świecie badania społeczności LGBTIA – 140 tys. respondentów z całej UE, w tym prawie 14 tys. Polek i Polaków LGBTI. Badanie przeszło w Polsce bez echa – byliśmy zajęci perturbacjami wokół wyborów prezydenckich oraz opublikowanym w tym samym miesiącu rankingiem ILGA, w którym Polska została oficjalnie uznana najbardziej homofobicznym krajem UE.

W Polsce brakuje ilościowych badań społeczności LGBTI. Cyklicznie funkcjonuje u nas jedynie opracowywany co 5 lat przez KPH, Lambdę i Trans-Fuzję raport „Sytuacja społeczna osób LGBTA w Polsce”. Ostatnia jego edycja obejmuje lata 2015-2016, a zatem sam początek rządów PiS. Nie uwzględnia więc ostatniej fali homofobii, która musiała odcisnąć swoje piętno na Polkach i Polakach LGBTIA. Badanie APP jest więc szczególnie potrzebne właśnie teraz, tym bardziej, że możemy porównać jego wyniki do unijnej średniej oraz wybranych krajów. A obraz wyłania się z niego… przerażający.

Homofobia w polskim DNA

Polska – jak twierdzi premier Morawiecki – jest krajem historycznie szalenie tolerancyjnym, więc o żadnej dyskryminacji osób LGBTIA w zasadzie nie może być u nas, jego zdaniem, mowy. Tolerancja należy do polskiego DNA, mówi Morawiecki. Jego partyjni koledzy utrzymują, że w Polsce nie ma stref wolnych od LGBT, a o wymyślenie tej frazy oskarżają… aktywistę Barta Staszewskiego. To tzw. kłamstwo o kłamstwie – ekwilibrystyka typowa dla PiS, szczególnie potrzebna wobec rosnącej presji międzynarodowej wywołanej homo- i transfobią pisowskich rządów.

Prawda jest niestety zupełnie inna. Polska jest krajem szalenie nietolerancyjnym, do polskiego DNA należy nie tolerancja, a nienawiść wobec ludzi LGBTIA, a strefy wolne od nas obejmują 1/3 Polski i są świetnie udokumentowane. Nawet gdyby jednak nie było licznych uchwał polskich samorządów o strefach wolnych od LGBT, to Polska byłaby i tak w dużej mierze wolna od LGBT, czego smutną ilustracją jest właśnie badanie APP.

Na pytanie, na ile otwarcie żyjesz jako osoba LGBTI, respondenci z UE odpowiadali następująco: raczej otwarcie i bardzo otwarcie: 47% vs rzadko lub nigdy otwarcie – 53%. Takiej równowagi nie ma jednak w Polsce. Raczej otwarcie i bardzo otwarcie żyje u nas tylko 26% społeczności, a 73% na otwarte życie pozwala sobie rzadko lub nigdy(!).

58% z nas (vs 30% w UE) nigdy nie trzyma partnera/partnerki za rękę w miejscach publicznych i jesteśmy w tym wskaźniku niestety unijnym liderem. Podobnie jak w unikaniu konkretnych miejsc w obawie przed agresją, atakiem lub zastraszaniem – często lub zawsze robi to u nas 51% społeczności (vs 33% w UE).

47% z nas w ciągu ostatnich 12 miesięcy padło ofiarą dyskryminacji, a 15% zostało zaatakowanych fizycznie lub seksualnie, co czyni nas najbardziej niebezpiecznym krajem dla ludzi LGBTI w UE. 84% ofiar nie zgłosiło jednak ataku policji ani innym instytucjom. Dlaczego? Główne powody to brak zaufania do policji i strach przed homofobią policjantów.

Smutny jest także katalog miejsc, w których nie możemy być sobą w obawie przed agresją lub dyskryminacją. 73% z nas przyznaje, że unika bycia sobą w transporcie publicznym, 72% na ulicy, 62% w budynkach użyteczności publicznej.

Gorzki wynik osiągają także nasze własne rodziny – 41% z nas nie jest sobą także przy najbliższych. Nie ma się co dziwić – głębsza eksploracja (dostępna we wspomnianym badaniu „Sytuacja społeczna…”) akceptacji wobec osób LGBTA w polskich rodzinach przyprawia o dreszcze. Około 60% matek i 70% ojców nie akceptuje homoseksualnej orientacji swoich dzieci, a 75% matek i 85% ojców ich transpłciowości. Oto rzeczywistość nastolatków LGBTIA w Polsce, obecnie zamkniętych z homo- i transfobicznymi rodzicami w domach z powodu pandemii COVID.

Dobrostan?

Życie w kraju strukturalnie homofobicznym, w uchwalonej lub nieuchwalonej strefie wolnej od nas samych musi odciskać piętno na naszym samopoczuciu. I odciska.

Jesteśmy najmniej zadowoloną z życia społecznością LGBTI w UE. Polska osiągnęła wynik 5,1, podczas gdy średnia unijna wynosi 6,4 (w skali 1-10). Co więcej spadek satysfakcji z życia w społeczności LGBTI w porównaniu z resztą populacji jest u nas także największy w całej UE (LGBTI w Polsce 5,1 vs reszta polskiego społeczeństwa 7,2).

40% z nas w ciągu ostatnich 2 tygodni czuło przygnębienie lub depresję przez więcej niż połowę czasu! Uzupełnieniem tych danych jest wspomniana „Sytuacja społeczna…” z lat 2015-2016, w której czytamy, że 44% z nas miało w ostatnich miesiącach myśli samobójcze, a 74% (!) z nas ma objawy depresji.

Koszmar polskich szkół

Jedną z instytucji, w których odczuwamy największą dyskryminację są polskie szkoły. Te same, z których homofoby próbują wypędzić edukatorów seksualnych (goszczących tam i tak rzadko) i zakazać przeprowadzania akcji tj. „Tęczowego piątku”, która ma na celu podnieść poziom akceptacji wobec uczniów LGBTIA. O skali homo- i transfobii w polskich szkołach świadczy fakt, że 59% uczniów ukrywa swoją tożsamość LGBTI w szkole, a zaledwie 4% z nich decyduje się na pełną otwartość. 39% uczniów LGBTI padło ofi arą prześladowań w szkole ze względu na swoją orientację lub tożsamość płciową.

Prawie 60% wskazało, że w ich szkołach kwestie LGBT nie są w ogóle poruszane na lekcjach edukacji seksualnej, 20% wskazało, że są – ale w sposób negatywny. Jedynie 3% ankietowanych doświadczyło pozytywnej/wspierającej edukacji seksualnej w zakresie tematyki LGBT, a kolejne 9% – neutralnej.

A to właśnie czas edukacji szkolnej jest kluczowy dla nas w definiowaniu swojej tożsamości. 78% z nas ma mniej niż 18 lat, gdy uświadamia sobie własną nieheteroseksualną orientację, a 96% mniej niż 18 lat, gdy uświadamia sobie swoją transpłciowość. W obydwu przypadkach największy odsetek samouświadomień notuje się na lata 10-14, a więc wśród uczniów IV-VIII klasy szkoły podstawowej.

Jacy jesteśmy – fakty i mity

Połowa z nas żyje w stałych związkach, a połowa to single. Dane te są tożsame z „Sytuacją społeczną…”, która jednak idzie dalej, bo eksploruje staż związków osób LGBT. Jest to o tyle znamienne, że jednym z klasycznych homofobicznych argumentów wobec ludzi LGBT jest zarzut o nieumiejętności formowania trwałych relacji. Tymczasem w zdecydowanej większości (59%) tworzymy związki ze stażem powyżej 2 lat. „Sytuacja społeczna…” wskazuje także, że 87% z nas chciałoby zawrzeć związek partnerski, a ok. 62% – małżeński. Jednak nie możemy.

10% ankietowanych w Polsce wskazało, że wychowuje dziecko razem z partnerem – głównie osoby biseksualne (ok. 20%), transpłciowe (16%) oraz lesbijki (11%). Odpowiedzi twierdzącej udzieliło natomiast jedynie 1% gejów i 5% osób interpłciowych.

Jesteśmy, w odróżnieniu od ogółu społeczeństwa, masowo wręcz niewierzący, co z pewnością jest odzwierciedleniem programowej nienawiści Kościoła katolickiego do ludzi LGBT. 60% z nas wskazało, że nie jest wyznawcami żadnej religii (vs 2% ogółu społeczeństwa), 31% wskazało religię rzymskokatolicką (vs 88% ogółu społeczeństwa), a 9% inne religie (vs 10% ogółu społeczeństwa).

Oskarżamy polityków

Polska społeczność LGBTI nie ma wątpliwości, kto ponosi winę za jej tragiczną sytuację. Jako główne powody wzrostu dyskryminacji i przemocy wskazujemy działania polityków (88% – numer 1 w UE) oraz negatywne zmiany w prawie (51%), a więc pokłosie działania homofobicznej władzy. Mało tego, w ciągu ostatnich 5 lat 68% badanych zauważyło wzrost dyskryminacji, a 66% wzrost przemocy wobec osób LGBT – w obydwu wskaźnikach znowu przodujemy w UE. Ponad 80% z nas zdecydowanie uważa, że rząd nie zwalcza dyskryminacji osób LGBTI, ani nie poprawia naszego bezpieczeństwa, co znowu stawia Polskę na ostatnim miejscu w UE.

Strukturalna homofobia polskiego państwa nie jest jednak wyłączną zasługą ostatnich rządów PiS. „Sytuacja społeczna…” z lat 2015-2016 wskazuje, że co do zasady nie ufamy władzy. Ponad 95% z nas nie ufa rządowi, ani parlamentowi (w całej populacji wskaźnik nieufności do rządu to 57%, a do parlamentu 64%).

Na tym tle zaskakują wyniki ostatnich wyborów prezydenckich. Jak wielokrotnie pisaliśmy w „Replice”, dysponujemy 1,5 mln głosów, co przekłada się na ok. 8 punktów procentowych poparcia w wyborach. Tymczasem Robert Biedroń, kandydat stojący bezkompromisowo za postulatami LGBTIA w ostatnich wyborach prezydenckich, dostał 430 tys. głosów. Reszta kandydatów odmawiała nam równości, lecz nasze głosy dostała. Najwyraźniej obudzenie politycznej świadomości dopiero przed nami.

Co daje nadzieję?

Polscy ankietowani wskazują trzy czynniki, które wpływają na poprawę sytuacji osób LGBTI w Polsce i zmniejszenie uprzedzeń społeczeństwa. Są nimi zwiększenie widoczności osób LGBTI w codziennym życiu (72%), wsparcie ze strony społeczeństwa obywatelskiego (60%) oraz wsparcie znanych osób (58%).

Inaczej mówiąc tak długo, jak pozostajemy zdehumanizowaną „ideologią LGBT”, anonimowym „gejem chcącym uczyć 4-latki masturbacji” (jak czytamy na pogromobusach), łatwo jest i będzie nas prześladować. Ale gdy stajemy się sąsiadką, otwarcie żyjącą ze swoją partnerką (a nie np. „kuzynką”), parą gejów, robiącą zakupy w lokalnym sklepie, współpracownikiem, wykładowczynią, nauczycielem, lekarką, kierowcą autobusu, hydraulikiem lub hydrauliczką – ciężko nas tak po prostu nienawidzić. Ciężko bowiem nienawidzić z bliska.

Doskonale wiedzą o tym homofoby – że jedno, czego nie mogą nam zakazać, to nasza decyzja o coming oucie i otwartym życiu. To tego panicznie się boją, bo gdy 2 miliony osób LGBTIA w Polsce zacznie żyć z podniesioną głową, ich homo- i transfobiczna ideologia okaże się zwykłą bzdurą. Zakazać nie mogą, ale zniechęcić – jak najbardziej. To dlatego próbują zepchnąć nas z powrotem do szaf, to dlatego wzywają, żebyśmy się nie obnosili, to dlatego dehumanizują nas, kłamią na nasz temat, straszą nami społeczeństwo i zbierają w kościołach podpisy pod zakazem Marszów Równości.

Odpowiedź na to była, jest i będzie zawsze jedna. Więcej coming outów, więcej Marszów, więcej obnoszenia się i afiszowania się. Tylko to bowiem może przynieść spadek agresji, prześladowań, depresji i odsetka samobójstw. Każdy coming out jest na wagę złota. Każdy coming out to aktywizm.

Harvey Milk mówił też do Polek i Polaków

W 1978 Harvey Milk, ikona emancypacji ludzi LGBT, wygłosił płomienną mowę, która wyjątkowo pasuje do polskiej sytuacji. W przemowie wielokrotnie odwoływał się do działań dwojga amerykańskich homofobów, którzy z walki z emancypującą się społecznością LGBT uczynili życiową misję. Byli to Anita Bryant i senator John Briggs.

Zróbmy mały eksperyment i przytoczmy mowę Milka sprzed ponad 40 lat, spolszczając ją i podmieniając Anitę Bryant na Kaję Godek, a Johna Briggsa na nowego pisowskiego ministra edukacji Przemysława Czarnka.

Nazywam się Harvey Milk i jestem tu po to, by was zrekrutować. Chcę was zrekrutować do walki o ochronę demokracji przed Kają Godek i Przemysławem Czarnkiem, którzy starają się uprawomocnić fanatyzm religijny. My – ludzie LGBT – nigdy nie uzyskamy żadnych praw, jeśli będziemy siedzieć cicho w naszych szafach. Musimy z nich wyjść. Musimy wyjść z szaf, by walczyć z kłamstwami, mitami i zniekształceniami. Musimy wyjść z szaf, by mówić prawdę o ludziach LGBT. Jestem zmęczony zmową milczenia. Jestem zmęczony słuchaniem, jak Kaja Godek zniekształca zapisy Biblii tak, by pasowały do jej skrzywionej ideologii. Ale jeszcze bardziej jestem zmęczony milczeniem dziennikarzy, którzy doskonale wiedzą, że Kaja Godek bawi się prawdziwym przesłaniem Biblii. Jestem zmęczony ich milczeniem bardziej, niż biblijną ekwilibrystyką Kai Godek. Jestem zmęczony Przemysławem Czarnkiem i jego słowami o ideologii LGBT. Czarnek kłamie jak z nut i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ale bardziej męczy mnie milczenie kolegów Czarnka po fachu – naukowców, wykładowców, specjalistów nauk prawnych, którzy wiedzą, że Czarnek kłamie, ale nie reagują. Jestem zmęczony ich milczeniem bardziej niż kłamstwami Czarnka. Jestem zmęczony milczeniem, więc teraz to ja będę o jego kłamstwach mówił głośno. I chcę zrekrutować was do tego samego – żebyście od teraz także i wy mówili głośno o kłamstwach fundamentalistów.

Bracia i siostry LGBT, aby rozprawić się z tymi kłamstwami, musicie wyjść z szaf. Powiedzcie o sobie swoim rodzicom – wiem, że to trudne i że pewnie wasz coming out ich zrani. Ale pomyślcie, jak oni zranią was przy urnach wyborczych. Powiedzcie o sobie dalszej rodzinie – wiem, że to trudne i że pewnie wasz coming out ich zawiedzie. Ale pomyślcie, jak oni zawiodą was przy urnach wyborczych. Powiedzcie o sobie przyjaciołom, sąsiadom, kolegom i koleżankom w pracy, personelowi kawiarni i sklepów, z których korzystacie. Raz na zawsze zniszczcie kłamstwa i rozprawcie się z mitami. Zróbcie to dla dobra własnego i dla dobra młodych ludzi LGBTIA z Podlasia czy Podkarpacia, zastraszanych prześladowaniami.

Jeśli Godek lub Czarnek wygrają, już się nie zatrzymają. Nie będzie już nawet bezpiecznych szaf, w których będziecie mogli się schować. Więc już dziś wyjdźcie ze swoich i zniszczcie je raz na zawsze.

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Goryle we mgle

O jej nowym albumie „Ave Maria”, najbardziej queerowym albumie w historii polskiej muzyki rozrywkowej, a także o TVP, o pocałunku z Martą Malikowską oraz o tym, czy zmiana na lepsze w Polsce już się zaczęła, z MARIĄ PESZEK rozmawia Mateusz Witczak

 

Foto: Zuza Krajewska

 

Jesteśmy „gorylami we mgle”?

Użyłam tej metafory w „Virundze” i podpisuję się pod nią. Jest mocna, ale uzasadniona.

Nie za mocna? W piosence porównujesz naszą społeczność do zastraszonych zwierząt, umierających w kongijskim rezerwacie.

Do zwierząt zmuszanych do ucieczki, ukrywania się, ale nie „zastraszonych”. Społeczność LGBT+ w Polsce jest dumna i nie poddaje się, co budzi mój niesamowity podziw. Na pewno jednak jej prawa są zagrożone, o czym będę mówić, kiedy tylko będę mogła.

A kto tym prawom zagraża? Na myśl przychodzi mi raper, którego słowa wplatasz w tekst, a który też nawijał o mgle (choć raczej o jej „ostrym cieniu”).

Rozmawiamy, gdy w Sejmie głosowana jest kuriozalna, ale – przede wszystkim – bardzo niebezpieczna inicjatywa Kai Godek, która chce zakazać społeczności LGBT+ nie tylko zgromadzeń, ale nawet okazywania sobie czułości! To osoba groteskowa, a jednak znalazła dla siebie przestrzeń w sejmie – wydawałoby się – demokratycznego państwa. Strasznym jest, że są w Polsce politycy, którzy sprzyjają tego typu postawom. Również niektórzy hierarchowie Kościoła mają na sumieniu grzech mówienia o osobach LGBT+ w sposób prowadzący do agresji, a już na pewno pogardy wobec tej społeczności… Ale winni jesteśmy w jakimś sensie wszyscy, my, Polacy. Za wiele w nas przyzwolenia na wykluczenie, krzywdę. Powinniśmy przeciwstawiać się łamaniu praw człowieka bardziej zdecydowanie.

W piosence padają lotnicze komendy: „terrainahead” i „pullup”. Czy jesteśmy jeszcze w stanie zatrzymać tę machinę nienawiści?

Gdybym wiedziała, jak to zrobić, zrobiłabym wszystko, żeby takie działania wdrożyć. Nie mam jednak ani takiej pewności, ani tym bardziej gotowych rozwiązań. Jako artystka mogę robić to, co robię: zadawać pytania i – niekiedy używając drastycznych środków – uzmysławiać niebezpieczeństwo naszego położenia. Te komendy kojarzą się nam przecież z katastrofą smoleńskiego tupolewa, bo wtedy stały się rozpoznawalne. One mają być groźne, przestrzegać, że zaraz się roztrzaskamy.

Mam dysonans. W rozmowie z Jackiem Żakowskim twierdzisz, że „heroizm ci się wyczerpał, tymczasem nagrałaś najbardziej queerową płytę w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Bijesz w niej na alarm, przestrzegając przed dyskryminacją osób LGBT+, a w dodatku upominasz się o ofi ary kościelnej pedofi lii.

Jestem zmęczona heroizmem. Wolałabym na tym etapie życia robić co innego, a tymczasem rzeczywiście nagrałam kolejny album, który mówi o prawie do inności i wolności. Sporo we mnie goryczy, co nie zmienia faktu, że jednak to robię. Moja twórczość jest bardzo mocno osadzona w realiach społeczno-politycznych, choć artysta niekoniecznie musi być aktywistą. Nie wierzę jednak, że w dzisiejszych czasach można uprawiać sztukę apolityczną; nie da zajmować się emocjami, nie odnosząc się do napięć i problemów, przed jakimi stoimy. Nie mam dysonansu: płyta jest prawdziwa, tyle że ja jestem bardzo zmęczona i mam wątpliwości, czy taki wysiłek artystyczny ma sens. Przeżywam kryzys wiary w sens sztuki, ale on zawsze dopada mnie po skończeniu prac nad albumem. Tym razem jest o tyle silniejszy, że uprawianie sztuki wydaje mi się w jakimś sensie nieuzasadnione w świecie, w którym żyjemy. Jak ma się sztuka do śmierci ludzi na granicy? Do piekła polskich kobiet? Do nienawiści? Do pogardy wobec mniejszości? Do cynizmu władzy? Ale na pewno będę chciała wrócić do komunikowania się przez koncerty, bo wiem, że te piosenki mają moc jednoczącą. Jest mi ona potrzebna i, mam nadzieję, że jest potrzebna także ludziom.

Taką „moc jednoczącą zobaczyłem w twoim pocałunku z Martą Malikowską (w teledysku do „Jebię to wszystko”). Na podobny performans zdecydowali się ostatnio także Ralph Kamiński i Krzysztof Zalewski. Czy jednak nie są to gesty spóźnione? Britney Spears, Christina Aguilera i Madonna wysłały ten sam sygnał niemal dwie dekady temu.

Mamy teraz w Polsce tak bardzo bolesny i nabrzmiały moment, że nie zastanawiam się „czemu dopiero teraz?”. Cieszę się, że w ogóle. Dla mnie to zresztą nic nowego. Prawo człowieka do inności to temat, o którym mówię od zawsze, wplatając w każdą płytę utwór, symbol czy gest, którym wyrażam solidarność, wsparcie i podziw dla społeczności LGBT+. Nie spotkałam się jednak wcześniej w polskiej muzyce z bardzo jasnym wyznaniem miłości i pragnień seksualnych, które śpiewałaby kobieta do kobiety. Wydało mi się to potrzebne i chodziło za mną od dawna. Pocałunek z Martą był kluczowy dla wymowy utworu.

Dlaczego trzeba było heteronormatywnej artystki, by w Polsce wreszcie powstał lesbijski love song?

W ostatniej rozmowie z „Repliką” (nr 61, maj/czerwiec 2016 – przyp. red.) mówiłam, że nie trzeba być osobą nieheteronormatywną, żeby znać uczucie wykluczenia. Nie trzeba nią też być, żeby rozumieć tęsknotę za jawną miłością i bezpieczną przestrzenią, jaką ona daje. Nie wiem jednak, dlaczego taki superklarowny utwór wcześniej nie powstał. Wiem, że mnóstwo siły daje mi poruszenie, jakie wywołał, te wszystkie zachwycone głosy lesbijek (choć nie tylko, bo to piosenka wolnościowa, mówiąca o miłości otwartej, o komunikowaniu własnych potrzeb; przysposobili ją sobie także moi przyjaciele geje i pary heteronormatywne). Zagraliśmy ten utwór dwa razy na koncertach i to jest jeszcze inna siła rażenia. Super jest patrzeć na ludzi w każdym wieku, o każdej orientacji, tulących się i skandujących: „Jebię to wszystko!”. To bardzo wyzwalające.

A może to kwestia tego, że właściwie nie mamy w Polsce wyoutowanych muzyków i muzyczek? Gdy myślę o mainstreamie, na myśl przychodzi jedynie Andrzej Piaseczny (od niedawna) i Dimon z Lao Che. Poza tym: pustka.

To dla mnie zastanawiające… Choć jestem jak najdalsza od oceny, z jakiegoś powodu ci ludzie nie znajdują w sobie potrzeby, żeby opowiedzieć o swojej orientacji. Nie wszyscy mają w sobie bezkompromisowość i samoakceptację, które są potrzebne, by się wyoutować. Nie wszyscy też mają taką potrzebę. Na pewno jednak my, osoby heteronormatywne, powinnyśmy być ostatnimi, które będą wywierać w tym temacie naciski, byłoby to bezsensowne i groźne. Natomiast cieszę się bardzo ze wspaniałego coming outu Andrzeja i mam nadzieję, że pójdą za nim kolejni artyści. To ważne, bo osoby z show-biznesu mają wpływ na postawy w społeczeństwie.

W zamykającej płytę „Barbarce” podnosisz – jako druga po Korze i jej „Zabawie w chowanego” – temat pedofilii w Kościele, w czym sekunduje ci Oskar Tuszyński z PRO8L3M-u. Na Zachodzie przestaje dziwić, że Lil Nas X łączy rap z queerem, u nas niedawno zadebiutował Drinu, ale kiedy w Polsce doczekamy się rapera LGBT+, który trafi jak Lil na pierwsze miejsce list przebojów?

W środowisku raperów ważny jest „męski wzorzec”, dlatego strasznie się ucieszyłam, że Oskar tak otwarcie i entuzjastycznie zareagował na moją nieoczywistą propozycję współpracy. Nieoczywistą, bo przekaz „Barbarki” jest wywrotowy, ale też dlatego, że raperzy z zasady nie wykonują tekstów, których sami nie napiszą. I jeszcze dlatego, że mówienie o sobie w formie żeńskiej niekoniecznie musi być proste dla osoby ze sceny hip-hopowej. Tymczasem Oskar fantastycznie te słowa odczytał i ani przez chwilę się nie wahał, sam zresztą twierdził, że to dla niego rodzaj społecznej powinności. Dzięki jego zaangażowaniu szersze grono zainteresowało się tą piosenką – zasięgi raperów są przecież kompletnie nieporównywalne z zasięgami nas, artystów szeroko rozumianej alternatywy. Nie wiem jednak, czy jesteśmy w Polsce gotowi na queerowego rapera. Niesamowitym byłoby pojawienie się queerowej raperki. Trzymam kciuki, żeby takowa się narodziła.

Opor środowiska na razie wydaje się spory. Gdy pojawiło się podejrzenie, że Belmondo może być osobą LGBT+, własny skład wyrzucił go za „złamanie kodeksu”. Z kolei Bedoes, choć popiera równość małżeńską i adopcję, otwarcie mówi, że koledzy po mikrofonie boją się zająć podobne stanowisko, obawiając się odpływu słuchaczy.

Bardzo cenię sobie liryczną twórczość Bedoesa, ale też niesamowity performance dotyczący akceptacji ciała, który zrobili ostatnio z Zuzą Krajewską. To niebanalny, wspaniale bezczelny poeta. Natomiast to, co mówi, nie jest wesołe. Cóż, my wszyscy i wszystkie musimy w temacie tolerancji robić swoje. Z czasem będzie nas więcej.

A czy warto „robić swoje” na każdej antenie? Przed nami festiwal w Opolu i kolejna dyskusja o tym, czy prorównościowy artysta powinien występować w TVP, pośrednio legitymizując politykę informacyjną Jacka Kurskiego.

Uważam się za tolerancyjną osobę, ale nie toleruję TVP. Nie będę legitymizować swoją obecnością stacji, w której jawnie nienawidzi się ludzi i wyraża pogardę dla nich. To bardzo groźne miejsce, w dodatku estetycznie nieakceptowalne. Nie ma tu dla mnie żadnego znaku zapytania.

Może jednak warto się przemoc i zostać „koniem trojańskim”? W ubiegłym roku Mary Spolsky wsparła społeczność LGBT+ ze sceny alternatywnej, a z kolei promowana przez Telewizję Polską Vicky Gabor, zwyciężczyni Eurowizji Junior, wystąpiła później w składance Kayaxu „Music 4 Queers & Queens”.

Nie warto. Nie oceniam niczyich decyzji, każdy ma prawo szukania swojego sposobu, by komunikować się ze światem, natomiast dla mnie wystąpienie w TVP to granica nie do przejścia – ta stacja mnie po prostu odrzuca. I to we wszystkim. Jakość tego, co proponuje, jest nieakceptowalna, a jej propaganda – niebezpieczna. Naprawdę można gdzie indziej znaleźć swoją niszę, czego jestem najlepszym przykładem. Od bardzo wielu lat nie ma mnie w radiu i w telewizji, a jednakowoż rozmawiamy, skądś słyszałeś o mojej płycie.

Wróciłaś nią po 5 latach – przerwa między twoimi albumami nigdy nie była tak długa. Co właściwie zmieniło się w Polsce przez ten czas?

Nie zastanawiam się, ile czasu minęło od mojej ostatniej płyty, mam superuczciwą zasadę, że wydaję album wtedy, kiedy absolutnie muszę, gdy czuję, że mam coś naprawdę istotnego do powiedzenia. Nigdy nie chciałam też, żeby moje płyty były kronikarskim zapisem przemian, jakie nastąpiły w Polsce, bo – mimo wszystko – Polska nie jest dla mnie aż tak inspirująca, jak by się mogło wydawać. Jest na świecie parę innych tematów, które bardziej mnie przewiercają.

To gdzie jest twoje miejsce?

W Polsce, bo jestem Polką; ona nadaje istotny kontekst temu, co robię. Choćbym nie wiem, gdzie była na świecie – a wyjeżdżam często i na długo, żeby wietrzyć głowę – Polska zawsze będzie dla mnie ważna. Ale polskie demony i upiory nie są dominantą tematyki moich piosenek. Tworzę o życiu we wszystkich jego przejawach. Dużo piszę o miłości, która jest dla mnie nieprzemijającą siłą, bez której nie mogłabym żyć. Poza tym interesują mnie sytuacje graniczne, krańcowe i to, jak ludzie przez nie przechodzą. To bliska mi tematyka, bo sama wielokrotnie doświadczyłam totalnych zapaści, a podnoszenie się z nich było bardzo inspirujące. Wierzę, że sztuka może być w takich momentach lekarstwem.

A gdzie jest po tych 5 latach Maria Peszek? Wiem, że mniej krzyczy, a więcej śpiewa, że flirtuje z rockiem, elektroniką, dubstepem, house’em i rapem. I że wydaje się delikatniejsza niż na poprzednich wydawnictwach.

Delikatniejsza niż na ostatnich dwóch płytach, to na pewno. Delikatność także jest elementem mariopeszkowej tkanki, w której mieści się wiele kolorów i wrażliwych miejsc. „Ave Maria” to historia katastrofy, ale też historia podnoszenia się po katastrofie. Trzeba nam siły przetrwania – jest ona bardzo potrzebna społeczności LGBT+, ale też każdemu z nas, ludzi wrażliwych, poturbowanych pandemią, wydarzeniami w Polsce i na świecie. Wszyscy potrzebujemy dziś światła.

I prądu. Gdy próbowałaś otworzyć warszawską Paradę Równości, na przeszkodzie stanęły bezpieczniki.

Najważniejsze jest dla mnie, że tam byłam. Że utwór przerwała awaria prądu, to sprawa drugorzędna.

A czy równościowy przekaz przebije się do szerokiego odbiorcy? Czy sztuka stanie się katalizatorem zmian w Polsce?

Sztuka jest niezbędnie potrzebna, potrafi prowokować lub wręcz wywoływać zmiany, daje siłę tym, którzy ich dokonują i przynosi nadzieję wątpiącym. Nie wiem natomiast, kiedy ta zmiana przyjdzie. Bardzo chcę wierzyć, że już się zaczęła. Wątpię jednak, by miał to być proces krótki i pokojowy. Nie wyobrażam sobie, by udało się nam poradzić sobie z pogardą, z jaką na co dzień mamy do czynienia, jakąś „rewolucją kwiatów”. Czeka nas mocny i nieprzyjemny czas, ale musimy zacisnąć zęby i robić swoje. Nie ma wyjścia.   

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jeden procent od jednego procenta

Dziwią nas ogromne zasięgi homofobicznych kampanii? Nie powinny. Po części… sami je finansujemy. Tekst: Piotr Mikulski

 

Opublikowano najnowsze dane o kwotach przekazanych w ramach 1% podatku dochodowego organizacjom pożytku publicznego (OPP). Za nami kolejny rekordowy rok: 2/3 polskich podatników, a więc prawie 15 mln osób, przekierowało do OPP 907 milionów złotych. Jak na tym tle wypadają podatniczki i podatnicy LGBTIA? Blado!

Co wiemy o podatni(cz)kach LGBTIA?

Statystyki Ministerstwa Finansów nie różnicują, co zrozumiałe, podatników/czek ze względu na orientację seksualną lub tożsamość płciową. Możemy więc jedynie estymować, ale już te estymacje pokazują wiele.

Po pierwsze, znając odsetek ludzi LGBTIA w społeczeństwie (4,9% wg Dalia Research 2016) oraz liczbę wszystkich podatników/ czek w Polsce, można założyć, że podatników/czek LGBTIA mamy 1,1 mln.

Po drugie, zakładamy, że średnio w ramach 1% podatku dochodowego przekazujemy tyle samo, co ogół społeczeństwa – ok. 61 zł. Oznacza to, że dysponujemy niemal 70 milionami złotych.

Po trzecie, możemy także założyć, że 62% z nas (tak samo jak w całej populacji) przekazało środki na jakąś OPP w ramach 1%. Daje to 725 tys. podatników/czek LGBTIA, a tym samym 44 mln zł przekazanych przez nas na OPP. To dobra wiadomość. Zła jest taka, że nie decydując się na wskazanie jakiejkolwiek OPP w formularzu PIT – a tak wg szacunków zrobiło 38% z nas, czyli ponad 400 tys. osób – pozostawiliśmy w wyłącznej dyspozycji skrajnie homo- i transfobicznego państwa ponad 25 mln zł.

Finansujemy własnych oprawców

Nasze 25 mln zł w różnej formie trafi m.in. do organizacji, fundacji i podmiotów, których celem jest walka z ludźmi LGBTIA. Dziwią cię pogromobusy jeżdżące po polskich miastach? Dziwi skala kampanii billboardowych siejących nienawiść do ludzi LGBTIA? Dziwi rozpasanie Rydzyka? Dziwi skala „stref wolnych od LGBT”? Dziwi skuteczność homo- i transfobów w sądach? To niech nie dziwi. Za wszystko to płaci również ponad 400 tys. podatników/czek LGBTIA, którzy decydują się nie wpisywać żadnej OPP w swoich deklaracjach podatkowych. To, co bezkosztowo mogłoby zasilić budżety jakiejkolwiek OPP, ląduje finalnie m.in. w budżetach homo i transfobów.

To nie koniec złych wiadomości. Znamy dokładne kwoty, które co roku z 1 procenta otrzymują organizacje LGBTIA ze statusem OPP. Uprośćmy, zakładając, że środki te pochodzą jedynie od podatniczek/ów LGBTIA. Jaki obraz wsparcia się wyłania?

Z niemal 70 milionów zł, którymi dysponują podatniczki/cy LGBTIA, do organizacji LGBTIA trafiło… 808 tysięcy zł. Czyli… 1%. Jeden procent jednego procenta! 1% tego, co moglibyśmy przekazać na walkę o własną równość! Dane Ministerstwa Finansów podają, że kwota ta pochodzi od 10 tys. podatników/czek. Znowu 1% (podatników/ czek LGBTIA jest, przypomnijmy, 1.1mln). Tylko 1% z nas zdecydował się sfinansować walkę o własną równość w najprostszy możliwy sposób – przekazanie akurat tych środków nic nas nie kosztuje.

Inaczej mówiąc, ogromna grupa społeczna, doświadczająca niespotykanej wręcz dyskryminacji, agresji i mowy nienawiści, napędzanych przez skrajnie homofobiczne władze państwowe, organizacjom, które z tymi patologiami walczą, decyduje się oddać zaledwie 1% tego, co mogłaby oddać. Grupa ta rezygnuje z walki z tą agresją i dyskryminacją, za to finansuje inne szczytne cele (opieka nad chorymi, niepełnosprawnymi, zwierzętami, osieroconymi dziećmi itd.), albo zostawia środki do dyspozycji prześladującego je państwa.

Dlaczego nie dajemy swoim?

Nie ma oczywiście oficjalnych danych, które tłumaczyłyby motywacje podatników/ czek LGBTIA do nieprzekazywania żadnych środków na OPP. Z pomocą przychodzi raport firmy konsultingowej KPMG, która co roku bada podejście Polaków do zeznań podatkowych. Polacy wśród najważniejszych powodów, dla których nie przekazują 1% podatku na rzecz OPP, podają brak zaufania do OPP i/lub do tego, jak zarządzą one pozyskanymi środkami (24%), przekonanie, że przekazana kwota nic nie zmieni (14%) oraz brak wiedzy, że jest taka możliwość (12%). 50% badanych podało inne przyczyny, KPMG ich jednak nie wymienia. Więcej światła rzuca badanie autorstwa Grażyny Piechoty „Motywacje Polaków przy wyborze organizacji pożytku publicznego…”. Choć dość już archiwalne, bo z 2010 r., to z wynikami KPMG spójne i uzupełniające katalog barier o dwie ważne przyczyny: brak czasu na wybór OPP (31%) oraz fakt, że zeznanie podatkowe wypełnia za nas ktoś inny – ZUS/pracodawca/księgowy/a (30%). Reasumując, część z nas w ogóle nie przekazała środków na OPP ponieważ nie wypełnia zeznania sama, a jeśli wypełnia to albo nie wie, że można, albo wie – ale nie znajduje lub nie ma czasu znaleźć OPP godnej tych środków.

Jeśli już oddajemy 1% na OPP, to w jaki sposób wybieramy konkretną OPP? Gdy w marcu br. po raz pierwszy opublikowaliśmy statystyki nt. zachowania podatników/ czek LGBTIA, na Facebooku wywiązała się duża dyskusja. Wiele osób argumentowało, że powodem, dla którego organizacje LGBTIA nie dostają w ramach 1% środków od podatników/czek LGBTIA, może być ograniczone zaufanie naszej społeczności do tych organizacji. Zarzuty te jednak nie znajdują pokrycia w rzeczywistości. Badanie „Sytuacja społeczna osób LGBTA w Polsce 2015-2016” wskazuje, że 82% z nas polskie organizacje LGBTIA darzy dużym lub bardzo dużym zaufaniem. W ogólnie nie ufa im zaledwie 3% z nas. Co więc z pozostałymi motywacjami?

Wydaje się, że główną barierą pozostaje strach przed coming outem. Przypomnijmy za raportem Agencji Praw Podstawowych UE (szczegóły s. 35), że 44% z nas „prawie nigdy” nie przyznaje otwarcie, że jest LGBTI, a niespełna 10% z nas deklaruje, że nigdy nikomu nie powiedziało o byciu LGBTI. Wskazanie organizacji LGBTI w deklaracji podatkowej nie tylko byłoby coming outem, ale coming outem wobec zwalczającego nas aparatu państwowego – coming outem wobec prześladowcy. A do tego potrzeba odwagi i gotowości.

Czy moglibyśmy w związku z tym zbierać więcej? Moglibyśmy! 26% z nas żyje raczej otwarcie lub w pełni otwarcie, więc tej grupy nie powinna przerażać opcja coming outu przed administracją państwową. 26% podatników/czek LGBTIA, którzy przekazują 1% to 190 tys. osób, a tym samym 11 mln zł potencjalnych środków. Dlaczego więc nie trafi ają one do organizacji LGBTIA?

Znowu z pomocą przychodzi raport KPMG. Okazuje się, że zdecydowana większość, bo 68% podatników/czek wpisuje OPP zarekomendowaną przez rodzinę/znajomych, 17% opiera swój wybór na kampaniach reklamowych, a 15% robi to… losowo! Inaczej mówiąc – wybór OPP jest impulsowy lub przypadkowy, a organizacje LGBTIA konkurują o środki z OPP z heteronormą i wielomilionowymi budżetami reklamowymi największych polskich OPP. Nie chcemy przez to powiedzieć, że wsparcie potrzebujących przez ludzi LGBTIA jest niewłaściwe. Chcemy powiedzieć, że większość OPP poradzi sobie bez środków podatników i podatniczek LGBTIA. A ludzie LGBTIA muszą pomóc najpierw sobie, by móc potem pomagać innym.

Kto zbiera i jak?

Od lat prym w zdobywaniu środków z 1 procenta od osób LGBTIA wiedzie Kampania Przeciw Homofobii. Udaje jej się zdobyć 2/3 wszystkich środków przekazywanych naszym organizacjom z 1% (w tym roku ponad 500 tys. zł). Za KPH plasuje się Miłość Nie Wyklucza (130 tys. zł) oraz Lambda Warszawa (75 tys. zł). Następne trzy organizacje zbierające od 20 do 30 tys. zł to Trans-Fuzja, gdańskie Tolerado oraz Zjednoczenie na rzecz Żyjących z HIV/ AIDS Pozytywni w Tęczy”. W tym roku do organizacji, którym udało się zdobyć więcej niż 10 tys. zł, dołączyło Stowarzyszenie Rodziców i Przyjaciół osób LGBT Akceptacja”. Przykład zaktywizowania się „Akceptacji” (w 2018 zebrała ok. 1,5 tys. zł, a w 2019 2,7 tys. zł), a wcześniej wejście MNW do grona OPP w 2017 r., które zebrało wtedy prawie 50 tys. zł, pokazują, że „konkurencja” nie narusza w żaden sposób „stanu posiadania” organizacji korzystających już wcześniej z 1%. Mimo wejścia organizacji starających się o te same środki, dotychczasowe organizacje rok w rok zbierają więcej pieniędzy. Inaczej mówiąc, dołączenie kolejnych organizacji LGBTIA do listy OPP korzystających z 1% opłaca się nam wszystkim. Nie przyjdzie kosztem innych organizacji, lecz zmobilizuje więcej osób do walki o rowność.

Zmobilizować do walki o równość może także inwestycja w kampanię reklamową. Nie bez powodu najwięcej z 1% zbiera KPH – organizacja, która prowadzi (także na łamach „Repliki”) szerokozasięgową kampanię promującą darowizny w ramach 1%. Cecylia Jakubczak z KPH mówi: W 2020 roku z 1% udało nam się zebrać ok. 100 tys. więcej niż w roku ubiegłym. Traktujemy to jako wyraz zaufania do naszej organizacji. Naszą kampanię jednoprocentową prowadzimy przede wszystkim w mediach społecznościowych, czyli Facebooku, Instagramie i Youtubie, aplikacjach adresowanych do osób LGBT i w mediach, które poruszają tematy dotyczące społeczności. W przypadku KPH kluczem do sukcesu kampanii jednoprocentowej była odpowiednia strategia. Dobrze zaplanowana i przeprowadzona kampania nie potrzebuje dużego budżetu. Nie bez znaczenia są również towarzyszące kampanii wydarzenia społeczne. W tym roku okres rozliczania PIT-ów nałożył się czasowo na największą od lat nagonkę na społeczność LGBT. To z pewnością – obok podejmowanych przez nas działań promocyjnych – zachęciło podatniczki i podatników do przekazania 1% właśnie nam.

Jak zwiększyć finansowanie organizacji LGBTIA?

Jeśli jesteś członkiem lub członkinią organizacji LGBTIA, jak najszybciej postaraj się o uzyskanie statusu OPP, aby móc zbierać środki w ramach 1%. Kluczowa przy tym będzie także kampania reklamowa zwiększająca świadomość, że 1% podatku można przekazać właśnie organizacjom LGBTIA i że nawet najmniejsza kwota ma ogromne znaczenie. Każda nowa organizacja LGBTIA, szczególnie ta o zasięgu regionalnym, to dodatkowe środki dla całej społeczności LGBTIA.

Jeśli nie działasz w organizacji, to nadal możesz wiele zrobić. Do najbliższego zeznania podatkowego wpisz jedną z organizacji LGBTIA. Ale nie poprzestawaj na tym. Ponad 2/3 podatników wpisuje OPP na podstawie rekomendacji najbliższych. Zachęć więc znajomych i bliskich do wybrania organizacji LGBTIA. Wyobraź sobie, ile ogólnopolskich kampanii społecznych, ile hosteli interwencyjnych, ile telefonów zaufania, ile pozytywnego lobbyingu, ile wsparcia dla ludzi LGBT i ile uratowanych żyć w Polsce mogłoby sfinansować 70 milionów tęczowych złotówek, którymi dysponujemy i którymi możemy dowolnie rozporządzać.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.