Z MICHAŁEM SIERMIŃSKIM, historykiem idei, laureatem Nagrody Prezesa Rady Ministrów za swoją pracę doktorską, gejem i autorem listu otwartego do premiera Morawieckiego, rozmawia Bartosz Żurawiecki
Zacznijmy od listu, bo wywołał on sporo szumu. Przypomnijmy – otrzymał pan Nagrodę Prezesa Rady Ministrów za swoją pracę doktorską o inteligencji opozycyjnej w PRL. Następnie napisał pan list otwarty do Mateusza Morawieckiego opublikowany 14 grudnia w „Gazecie Wyborczej”. Nie zostawił pan w tym liście suchej nitki na obecnej władzy i ogłosił, że przekazuje całą nagrodę, prawie 26 tys. zł, inicjatywie Aborcja Bez Granic. Czy to był impuls, czy też od dawna pan się zbierał, żeby coś takiego napisać?
Nie był to do końca impuls, bo od dłuższego czasu jestem, mówiąc oględnie, wkurzony na to, co się w Polsce dzieje. Teraz jednak nadarzyła się okazja, gdyż – z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów – zostałem wyróżniony przez Morawieckiego za swoją rozprawę pisaną przecież z pozycji wyraźnie lewicowych. Już w pierwszym zdaniu pada w niej wyklęte słowo „marksiści”! Po wiadomości o nagrodzie radziłem się przyjaciół, co z tym zrobić, bo nie ukrywam, że wyróżnienie przez znienawidzoną przeze mnie władzę było nie lada problemem. Nie mam finansowego noża na gardle; skoro dotychczas jakoś dawałem sobie radę, jakoś się utrzymywałem, mogę to robić dalej. Mam lewicowe poglądy, a do obecnego rządu potwornie krytyczny stosunek. Zrobienie z tych pieniędzy osobistego użytku byłoby więc czymś na kształt moralnego czy naukowego samobójstwa. Wiedziałem jednak też, że nie ma sensu odmawiać przyjęcia nagrody. Z prostego względu – szkoda, żeby te pieniądze u nich zostały. Jest naprawdę ogromna liczba osób, którym mogą się one bardzo przydać. Zacząłem wszystko obmyślać – że przekażę pieniądze Aborcji Bez Granic, a powody wyjaśnię w liście otwartym. Długo jednak czekałem, żeby go opublikować – od połowy października, kiedy nagroda została przyznana. Nie mam do tych ludzi za grosz zaufania, bałem się więc, że decyzja o wyróżnieniu mnie może ulec jakiejś nagłej „reasumpcji”. Chciałem najpierw dostać pieniądze na konto, a następnie przelać je dalej. I dopiero wtedy upubliczniłem swój list.
Jednym z jego elementów jest pana coming out jako geja. Długo się pan nad tym coming outem zastanawiał, czy też od razu uznał, że z oczywistych względów musi się on w liście znaleźć?
Chciałem tej władzy zagrać na nosie. Proszę – oto skrajnie homofobiczny rząd dał nagrodę nie tylko „lewakowi”, ale też gejowi. Poza tym, skoro społeczność LGBT+ jest w Polsce ofiarą szczujnii zinstytucjonalizowanej przemocy, to po prostu trzeba zacząć się bronić. I obrona polega na tym, że należy deklarować otwarcie, kim się jest. Ale zastanawiam się też, czy warto o tym, co zrobiłem w liście, mówić jak o coming oucie. Bo coming out przed kim? Nie jestem przecież celebrytą, którego życiem osobistym emocjonują się tłumy. Pisząc artykuły czy książki, dotychczas właściwie nie zahaczałem o kwestie LGBT+. Ale też się nie ukrywałem. Moi przyjaciele, rodzina, wszyscy wiedzieli. Według mnie coming out nie jest moralnym obowiązkiem. W Polsce, najbardziej homofobicznym kraju UE, nie można ludzi szantażować, to powinna być indywidualna decyzja. Natomiast jeśli ktoś ma odpowiednie warunki i nie musi się bać reakcji otoczenia, jeśli kogoś stać na to emocjonalnie, to warto wtedy coming out zrobić, bo jest to także gest o politycznym znaczeniu. Dla mnie fakt, że napisałem w liście „jestem gejem”, nie wiązał się z wielkim kosztem emocjonalnym, bo generalnie nieszczególnie obchodzi mnie to, co inni myślą na mój temat.
A pana wcześniejsze coming outy przed rodziną, znajomymi? Były wyzwaniem, traumą?
Traumą nie, ale wyzwaniem tak. Nie potrafi ę sobie wyobrazić osoby wychowanej w Polsce, dla której byłaby to rzecz zupełnie neutralna. Wspomniałem w liście o nastolatkach LGBT+, bo to oni są najbardziej bezradni. Ich zwłaszcza trzeba bronić przed homofobiczną przemocą. U mnie było o tyle łatwiej, że pochodzę z rodziny owszem, katolickiej, ale o otwartych horyzontach. Nigdy nie było u nas obyczajowego kołtuństwa. Nie czułem, że dorastam w atmosferze nieprzychylnej mniejszościom seksualnym. To na pewno ułatwiało start w dorosłość, ale nie rozwiązywało wszystkich problemów, bo nie żyje się przecież wyłącznie w domu. Nadto zawsze mieszkałem w Warszawie lub bliskich okolicach, co też ma ogromne znaczenie. Choćby dlatego, że jest tu więcej ludzi, są kluby gejowskie, miejsca, w których można się spotkać. Człowiek ma zupełnie inną perspektywę.
Były jakieś reakcje na pana publiczny coming out? Czy też uznano, że to nie jest meritum tego listu?
Mój list spotkał się z bardzo dużym odzewem. Nie spodziewałem się, że będzie on aż taki. Z moim partnerem Maciejem próbowaliśmy wszystkie te reakcje prześledzić, ale nie dawaliśmy rady. W przeważającej większości były to zresztą reakcje pozytywne. Ale i hejt nie dotyczył chyba mojej orientacji seksualnej. Ten wątek poruszył portal wpolityce.pl, ale też raczej nie jakoś agresywnie. Oni bardzo szybko wrzucili paszkwil na mnie, w którym pisali coś na zasadzie: „Co to premiera obchodzi, jaką orientację ma pan Siermiński?”. Myślę, że w moim liście znalazły się rzeczy, które prawicę bardziej wkurzyły niż to, że pisze gej.
Wróćmy do pana pracy doktorskiej, która w formie książkowej ukazała się pod tytułem „Pęknięta Solidarność”. Pokazuje pan tam zwrot ideowy opozycji peerelowskiej, jaki dokonał się po 1968 r. Analizuje pan poglądy osób takich jak Adam Michnik czy Jacek Kuroń. Śledzi pan ich ewolucję z pozycji lewicowych, socjalistycznych na pozycje konserwatywne, gdzie najważniejsze stało się zachowanie tkanki duchowej i jedności narodu. Pan do tego zwrotu odnosi się krytycznie. Nie ma jednak w książce niczego, co by dotyczyło sfery obyczajowej. A przecież koniec lat 60., lata 70. to na Zachodzie początek nowoczesnego ruchu gejowsko-lesbijskiego, to walka o prawo do aborcji. Ciągle żywa jest też kontrkultura, która przyniosła rewolucję seksualną. Czy pracując nad swoim doktoratem, natrafi ł pan na jakieś teksty, materiały, dokumenty peerelowskiej opozycji, które by się do tych kwestii odnosiły?
Kwestia praw kobiet czy mniejszości seksualnych nie budziła zainteresowania opozycji. Tego nie było, co jest oczywiście wielkim zaniedbaniem. Można to się starać zrozumieć, ale nie można tego usprawiedliwiać. Mało kto zdaje sobie dzisiaj sprawę z tego, że przewrót październikowy w Rosji w 1917 r. przyniósł ogromne zdobycze, jeśli chodzi o prawa kobiet i mniejszości seksualnych. Oczywiście w tamtych warunkach materialnych rewolucja seksualna mogła odbyć się przede wszystkim „na papierze”. Ale i tak bolszewickie prawodawstwo i praktyki z pierwszych lat po październiku stanowią absolutny ewenement na skalę światową. To są rzeczy nieprawdopodobne, trzeba o nich pamiętać. Tylko że te wszystkie zdobycze padły łupem kontrrewolucji stalinowskiej. Już w pierwszej połowie lat 30. homoseksualizm ponownie zaczął być penalizowany, niedługo później odebrano kobietom prawo do aborcji. W kolejnych dekadach ruch komunistyczny nigdy nie powrócił już do rewolucyjnej retoryki i rewolucyjnych praktyk z pierwszych lat po październiku. W drugiej połowie lat 50. Leszek Kołakowski – wtedy wciąż zdeklarowany komunista, potem guru polskiej opozycji – w jednym ze swoich tekstów bez cienia zawahania kojarzy homoseksualizm z chorobą i zbrodnią. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie słowa Zbigniewa Lew-Starowicza, który przyznał, że „leczył” homoseksualistów prądem, bo tak go w PRL w latach 60. uczono na studiach. To pokazuje degenerację tych wszystkich postępowych tendencji, które pojawiły się bezpośrednio po rewolucji październikowej.
Można dyskutować, czy PRL był państwem wyzwolonym obyczajowo, ale jednak w 1956 r. wprowadzono liberalną ustawę o przerywaniu ciąży, homoseksualizm też nigdy nie był w Polsce Ludowej penalizowany. Może więc konserwatyzm opozycji wynikał ze sprzeciwu wobec „niemoralnego” systemu, który odrzuca tradycyjne wartości?
Taki trop mógłby być do pewnego stopnia słuszny, ale raczej w przypadku dysydentów o orientacji prawicowej. Jest jednak faktem, że na przełomie lat 60. i 70. zanikają rewolucyjno- lewicowe sposoby myślenia o walce z systemem i za tym idzie coraz bardziej postępujący konserwatyzm opozycji na wszystkich polach. Zaczyna się też sposób myślenia, który ma charakter manichejski. Jest dobry naród i zły, totalitarny system. Widać to zwłaszcza po stanie wojennym. Zmienia się również reżim. Ostatnia dekada PRL to, wbrew mitom funkcjonującym w polskiej historiografii, coraz bliższe układanie się władzy z Kościołem katolickim. Naciski Kościoła poskutkowały np. tym, że w latach 80. w nowo otwartym szpitalu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi zakazano aborcji.
Pamiętam z lekcji religii w latach 80. wałkowanie, że aborcja to zbrodnia. Ta retoryka stawała się coraz bardziej powszechna.
Jej intensyfikacja następuje na początku lat 90., w czasach transformacji, gdy mamy obłęd antykomunistyczny, bezkrytyczny kult Jana Pawła II, wkraczanie Kościoła we wszystkie sfery życia. Na mnie samym śmierć papieża w 2005 r. – miałem wtedy 15 lat – zrobiła spore wrażenie. Pamiętam tamtą atmosferę. Przekonanie, że kończy się pewna epoka. Teraz wydaje mi się to absurdalne. To się zresztą szybko wyczerpało. Miało być pokolenie JP2, a go nie ma. Dzisiaj młodzi ludzie urządzają w necie mistrzostwa w szkalowaniu papieża-Polaka. To pokazuje ogromną zmianę obyczajową, kulturową, która jednak w Polsce się dokonała.
Kiedy miała miejsce?
Trudno to dokładnie zlokalizować w czasie. To jest proces, który przebiega od może 10 lat. Młodzi ludzie, powiedzmy poniżej 25. roku życia, nie pamiętają tych rzeczy, którymi ja jeszcze w jakiś sposób nasiąkałem. Tej całej bogoojczyźnianej atmosfery potransformacyjnej Polski. Ta atmosfera wciąż istnieje, ale wyraźnie słabnie. Gdy dorastałem w pierwszej dekadzie XXI w., powszechna homofobia była czymś oczywistym. Teraz w wielu, zwłaszcza młodzieżowych, środowiskach homofobia to jest po prostu obciach. Proszę wziąć pod uwagę to, że z jednej strony mamy tę tępą, agresywną propagandę, kompletnie nieliczącą się z tym, jak świat wygląda, a z drugiej portale społecznościowe i Netfliksa. Młodzi ludzie nie są już zamknięci w granicach państwa narodowego. Wielu z nich swobodnie czyta po angielsku, wszyscy oglądają filmy z całego świata. Trzymam się z nimi, słucham ich, oni mają mnóstwo ciekawych rzeczy do powiedzenia. Zupełnie inaczej definiują polskie podziały. Bardzo duże wrażenie zrobił na mnie mem, który pojawił się po tym, jak Donald Tusk wrócił do polskiej polityki. Widać na nim obecnego przewodniczącego PO mówiącego z patosem: „Wróciłem żeby cię uratować”, a młoda dziewczyna z niebieskimi włosami odpowiada: „Nawet nie wiem kim ty jesteś typie xD”. Osoby w jej wieku już nie pamiętają Tuska, sceny politycznej sprzed 2015 r.
Tylko że Tusk może zaraz wrócić do władzy. A przecież powtarza, że rewolucji obyczajowej robić nie będzie.
Nie wiem, czy pan czytał wywiad w „Krytyce Politycznej” z Tuskiem i Anne Applebaum, który ukazał się w związku z ich świeżą książką „Wybór”. Jest to rzecz zupełnie porażająca. Poziom niezrozumienia, dziaderskiej mentalności jest straszny. Nie wpadam jednak w panikę. Uważam, że restauracja porządku sprzed 2015 r., także w wymiarze obyczajowym, może być bardzo trudna. Polską chyba już nie da się tak rządzić. Dla mnie bardzo istotna jest perspektywa ruchów społecznych i ich wystąpień. Fascynują mnie ludzie, którzy w grupach mniejszych i większych biorą swój los we własne ręce i zaczynają walczyć. Momentem przełomowym był dla mnie Strajk Kobiet. Wczesną jesienią 2020 r. nie spodziewałem się, że w najbliższym czasie coś takiego w Polsce zobaczę, że będę mógł wziąć w tym udział. Jeszcze tydzień przed wybuchem protestów trudno byłoby mnie przekonać, że to się wydarzy. A jednak stało się. Rewolucje spadają z nieba, jak słusznie mawia mój przyjaciel.
Ale Strajk Kobiet wygasł. To było bardzo intensywne parę tygodni protestów, które się skończyły. Czy ta rewolucja wróci, czy znowu spadnie nam z nieba?
Nie mam pojęcia, ale nie wierzę, że ta energia wyczerpała się na dobre. Ten ruch był potężny nie dlatego, że jakaś grupka radykalnych „lewaków” zrobiła w Warszawie ruchawkę. To był ruch, który ogarnął bardzo wiele miast i miasteczek w całej Polsce. Odważne kobiety, które często bez żadnego doświadczenia wychodziły z inicjatywą i organizowały protesty „u siebie”, to prawdziwe Joanny D’Arc tej rewolucji. To przede wszystkim w nie, jak sądzę, wymierzona była brutalna reakcja władzy. One były ciągane po posterunkach, przesłuchiwane, zastraszane. Władza metodycznie tłumiła ten ruch i to się, niestety, udało. Rewolucja nie doszła do skutku. Na razie przegrała. Zobaczymy, w jakiej formie powróci, zobaczymy, co się będzie działo w kraju; sytuacja jest trudna do przewidzenia. Ale jest bardzo dużo wrzącej nienawiści, wiele osób się zradykalizowało w ostatnich latach, bo czują się gnębione przez tę władzę. Ja też się tak czuję.
Jest więc pan gotowy pójść na barykady?
Pewnie!
Rozprawa doktorska Michała Siermińskiego – nagrodzona przez Mateusza Morawieckiego – ukazała się w postaci książki zatytułowanej „Pęknięta Solidarność. Inteligencja opozycyjna a robotnicy 1964-1981”, Książka i Prasa, Warszawa 2020.
Tekst z nr 95 / 1-2 2022.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.