Rainbow Kitten Surprise – viralowa sensacja ze Stanów

Muzyczny kameleon? Na pewno. Rainbow Kitten Surprise to zespół wymykający się wszelkim definicjom. Eklektyczna formacja łączy w swojej twórczości elementy folku, hip-hopu i rocka. Wprawne ucho wyłapie w kawałkach RKS zarówno inspiracje takimi grupami jak Modest Mouse, King Of Leon, ale też artystami jak Frank Ocean czy Schoolboy Q. Amerykanie słyną jednak również z wyjątkowych tekstów, pisanych przez Elę Melo – narracyjnych w formie, zawierających mnóstwo emocji i życiowych doświadczeń. Zarówno Melo jak i basista Charlie Holt należą do społeczności LGBTQ+, czemu dają wyraz w swej twórczości. Pochodzący z wydanej w 2018, trzeciej płyty grupy ,,How To: Friend, Love, Firefall” singiel “Hide” był dla Melo okazją do coming outu, towarzyszył mu też niezwykle znaczący klip – video jest paradokumentem przedstawiającym życie w trasie nowoorleańskich drag queens.

Z przyjemnością informujemy zatem, że 22 marca 2023 roku w warszawskiej Progresji wystąpi zespół Rainbow Kitten Surprise. Ostatnie bilety w cenie 99 zł dostępne są w sprzedaży na fource.pl, GoOut.pl, Eventim.pl, eBilet.pl, Going.pl, Ticketmaster.pl oraz w Empikach.

Po występach na Bonnaroo, Lollapalooza i Osheaga, RKS sprzedali dziesiątki tysięcy biletów na swoją własną trasę koncertową “Friend, Love Freefall Tour”, której zwieńczeniem był wypełniony po brzegi wieczór w Red Rocks Amphitheatre i trzy koncerty pod rząd w Athens, GA – co zostało uwiecznione na ich pierwszym oficjalnym live albumie “Live From Athens Georgia”, wydanym w 2021 roku. Grupa podbiła również serca tiktokerów – single “It’s Called: Freefall” i “Cocaine Jesus” stały się viralami zdobyły ponad 11 milionów razy w ciągu jednego tygodnia. Po kilkunastomiesięcznej przerwie grupa powróciła w kwietniu tego roku z nowym singlem, “Work Out”. Nagranie zapowiada ich nadchodzący czwarty album.

W roli supportu Rainbow Kitten Surprise zagra pochodzący z Glasgow kwintet MOY. Wnoszą oni powiew świeżości do takich stylistyk jak psychodelia, alternatywny rock, indie, grunge oraz power pop. W rodzimym kraju zdobywają już znaczące uznanie krytyków, pojawiając się na licznych playlistach, rekomendacjach i podsumowaniach.

Michelle Gurevich – ostatnie bilety na koncert w Warszawie!

Królowa muzycznej melancholii, błyskotliwej puenty i jak sama je określa “szczypiących duszę” piosenek powraca do Polski!

Kochana przez naszą publiczność Michelle Gurevich zagra w marcu w Polsce. Dostępne są ostatnie bilety na koncert 19 marca 2023 roku w Warszawie (Proxima), pozostałe 3 wydarzenia (Gdańsk, Poznań i Katowice) są już wyprzedane.

Michelle Gurevich jest urodzoną w Kanadzie, córką wybitnej baleriny i cenionego inżyniera. Artystyczno-intelektualne wychowanie artystki w jasny sposób przekłada się na jej niejednoznaczną i wyjątkową twórczość. Gurevich stylistycznie porównywana jest do dokonań Leonarda Cohena, Nico oraz legend rosyjskiej sceny z Ałłą Pugaczową na czele. Recenzenci prześcigają się z wyszukiwaniem muzycznych etykiet, nazywając muzykę Michelle “slowcore rockiem” czy “lo-fi popem”. Niezależnie od nazewnictwa, muzyka Gurevich po prostu hipnotyzuje i dociera do najgłębszych zakamarków ludzkiej wrażliwości.

Biorąc pod uwagę klimatyczność utworów, zupełnie nie dziwi fakt, że po twórczość Michelle często sięgają reżyserzy filmowi i producenci reklam telewizyjnych. Jej piosenka “Lovers Are Strangers” była tematem wiodącym filmu “Kolka Cool”, “Russian Ballerina” reklamowała popularne telefony komórkowe, a utwory “Party Girl” i “I’ll Be Your Woman” zainspirowały francuską produkcję “Party Girl”.

Supportem podczas polskich koncertów będzie Twin Sons – pod tym aliasem występuje szkocki multiinstrumentalista Robin Thomsona, który od dekady tworzy w Berlinie posępny lo-fi pop. Jego najnowsza EP “Can You Feel It?” stanowi kontynuację jego melancholijnej eksploracji wątków intymności i niepowodzeń. Od 2010 gra także w live bandzie Michelle Gurevich.

Ostatnie bilety na warszawski koncert Michelle Gurevich 19 marca w Proximie dostępne są na fource.pl, GoOut.pl, eBilet.pl, Eventim.pl, Going.pl, Ticketmaster.pl oraz stacjonarnie w Empikach.

Madonna w Berlinie

Relacja czytelnika “Repliki” z koncertu Królowej Popu 10 listopada br. w ramach “Rebel heart Tour”.

Przed

rebel_mDo Mercedes-Benz Areny w Berlinie przybyłem punktualnie o godzinie 15:00. Miejsce na moim bilecie wskazywało sektor 410 na trybunach wyższych. Na miejscu pojawiłem się o wiele za wcześnie, ale chciałem się przedtem rozeznać w „terenie”. Jak na fanów Madonny – o tej godzinie tłumów nie było, najdłuższa kolejka była widoczna przy bramie oznaczonej „Early Entrance”, co jest zrozumiałe, zważywszy na wyścig, który odbywa się na każdym show Madonny – jego metą jest wymarzone miejsce jak najbliżej, przy scenie Królowej.

Tuż przed areną, ku mojemu zdziwieniu, został postawiony miniaturowy sklepik z gadżetami Madonny. Były tam dostępne koszulki, bluzy, breloczki i – skarb dla wiernego fana – tourbook, czyli album ze zdjęciami promującymi album oraz trasę koncertową. Ceny kosmiczne, album w cenie 30 euro, koszulka – 35, bluza z kapturem – 80. Niektórzy mogliby stwierdzić, że kogoś porządnie pokręciło z takim cennikiem, jednak subiektywnie stwierdzam, że Madonna jest warta tego, żeby wydać na te gadżety kieszonkowe (tym bardziej, że taka okazja nie zdarza się często – to był mój pierwszy koncert Królowej).

Do wieczora przestaje padać, arena z zewnątrz zostaje oświetlona, a w kolejce wokół mnie widzę i słyszę mozaikę kulturowo-językową: Hiszpanie, Węgrzy, Polacy, Francuzi, natomiast wcale nie tak dużo Niemców, jak można by się spodziewać. Bramy planowo mają być otwarte o 18:30, następuje jednak obsuwa do godziny 19:00. W międzyczasie ochrona wyprowadza z areny mężczyznę w średnim wieku (w kolejce następuje głośne buczenie), który najwyraźniej wtargnął na obiekt przed oficjalnym wpuszczeniem. Widać, że ochrona nie cacka się z takimi przypadkami. Bilet równiutko na pół podarty i do widzenia.

O 19:00 zaczyna się wyżej wspomniany wyścig. Zostaję wpuszczony w ciągu pierwszych 5 minut i mam czas na dokładne rozejrzenie się po wewnętrznej części Mercedes-Benz Areny. Ku mojej uciesze, na każdym z poziomów budynku został postawiony znacznie powiększony sklepik z oficjalnymi produktami sygnowanymi imieniem Madonny. Do wcześniej kupionego tourbooka i koszulki z logo „Rebel Heart Tour” dołącza czerwony kubek i skórzana czapka z daszkiem (w cenie odpowiednio 15 i 30 euro), nie żałuję ani centa. Wewnątrz rozbrzmiewają remiksy piosenek Madonny (wspomagane bębnami), które udzielają klimatu i stanowią zapowiedź koncertu. Z racji tego, że wejście na wyższą część sektora 410 znajduje się na drugim piętrze, kieruję się ku ruchomym schodom. Ciekawe, że na każdym piętrze słychać inną piosenkę Królowej. I tak, w ciągu pięciu minut udaje mi się usłyszeć „Frozen”, „La Isla Bonita”, „Girl Gone Wild”, a także ostatni hit – „Bitch I’m Madonna”. Wokół – mini-restauracje z jedzeniem w równie kosmicznych cenach (rozumiem gadżety, ale 7,50 euro za zestaw mini-frytek i 0,5 l napoju to przesada). Korzystam z okazji, że do supportu mam jeszcze ponad pół godziny i wybieram się do toalety, by założyć świeżo nabytą koszulkę z logotypem „Rebel Heart Tour”. Udaję się na swoje miejsce na trybunach i z ulgą zauważam, że mimo najwyższego miejsca, scena nie jest ode mnie tak oddalona, jak się obawiałem. Pojawia się pierwsza fala ekscytacji, kiedy widzę kurtynę z napisem „Rebel Heart”, a na niej dwa równe zdjęcia Madonny, zestawione ze sobą za pomocą odbicia lustrzanego. Spoglądam na niewiarygodnie długi, oświetlony na czerwono wybieg w kształcie krzyża, zakończony sercem. Na projekt sceny nigdy nie mogę się wystarczająco napatrzyć, robię zdjęcia więcej razy, niż powinienem…

Support

Godzina 20:00. Punktualnie na scenę wychodzi support, czyli brytyjski DJ – Idris Elba. Tę godzinę spędzam raczej biernie, nie porywa mnie muzyka, którą zapodaje Elba (znam tylko jedną piosenkę – „Bitch Better Have My Money’’ Rihanny – prawdopodobnie dlatego, że nie jestem bywalcem klubów), aczkolwiek mogło to być również spowodowane brakiem konkretnego kontaktu z publicznością. Zawołanie parę razy „make some noise for the Queen, Berlin!” nie jest wystarczające. Płyta areny prawie całkowicie pełna, miejsca na trybunach są powoli zajmowane. DJ schodzi ze sceny tuż przed godz. 21. W głośnikach muzyka, która ma za zadanie uprzyjemnić czekanie. Dosłownie na kilka minut przed wybiciem 22:00 z głośników leci piosenka Michaela Jacksona „Wanna Be Startin’ Somethin’” i już wszyscy wiedzą, że to jest ten moment (tradycją jest, że wejście Królowej na scenę zapowiada utwór Króla), który zamieni całą Mercedes-Benz Arenę w jedną wielką imprezę.

Koncert

rebel2Punkt 22:00., z zegarkiem w ręce. Światła gasną, czerwona kurtyna opada, publiczność szaleje, o słyszeniu własnych myśli mogę pomarzyć. Na telebimie rozpoczyna się projekcja intra – wstępu do koncertu ze słowami Madonny, która dzielnie dopinguje, żebyśmy nigdy nie tracili własnej godności i „rozpoczęli rewolucję miłości”. Raz po raz widzimy także Mike’a Tysona zamkniętego w klatce i krzyczącego „I am beautiful!”. Oto rozpoczyna się pierwszy utwór – „Iconic”. Tancerze w średniowiecznych strojach tańczą z krzyżami na wybiegu, tymczasem Królowa wjeżdża na scenę z sufitu, zamknięta w złotej klatce, odziana w czerwono-czarną szatę, z rozpuszczonymi kręconymi włosami. Publiczność w ekstazie, od Madonny nie da się oderwać oczu, zwłaszcza gdy do góry nogami zawisa na jednym z krzyży, a w tle na ekranie rapuje Chance the Rapper. Po chwili Madonnę otaczają tancerki przebrane za gejsze, na telebimach widzimy japońskie znaki, z głośników dobywa się zremiksowany wokal z „Bitch I’m Madonna”. Po tej sekcji tanecznej i pokazie sztuk walki z Nicki Minaj na ekranie, scena pustoszeje, Madonna dobywa gitarę i staje na środku wybiegu, aby przypomnieć widowni jeden z jej pierwszych hitów z lat 80. – „Burning Up”. Słyszymy surowy wokal bez wspomagających chórków. Następny numer – „Holy Water” z najnowszej płyty jest zmiksowany z legendarnym „Vogue” – i tu mamy najbardziej skandaliczny moment na tej trasie – tancerki przebrane za zakonnice w bieliźnie tańczą na rurach zakończonych krzyżami, a gdy wchodzi partia „Vogue”, Madonna dołącza do nich. Utwór kończy inscenizacja Ostatniej Wieczerzy, co zostało przedstawione w mroczny, nieco psychodeliczny sposób. Akt I koncertu kończy „Devil Pray” z Madonną leżącą na ołtarzu, z zawiązanymi rękoma.

Akt II rozpoczyna „Messiah”, w tle na ekranach – płomienie i fragmenty teledysku „GhostTown”, na scenie natomiast tancerz – otoczony kilkoma wentylatorami – tańczący z ogromna chustą, potem kolejny tańczący na specjalnie przygotowanym i pochylonym ekranie, pokazując (dosłownie) ogniste ruchy. Na scenie pojawia się Madonna w czarnym kostiumie i grzywką zaczesaną do tyłu. Scena zostaje zamieniona w warsztat samochodowy, tancerze pokazują umięśnione klaty, a Madonna wokół nich śpiewa kolejny utwór z ostatniego albumu – „Body Shop”. Po krótkiej rozmowie z widownią zasiada ponownie z gitarą i śpiewa tytułowy hit z albumu „True Blue” z 1986 r. Tak jak nie potrafię bez wykrzywienia wysłuchać wersji studyjnej, tak akustyczna wersja na żywo brzmi pięknie i romantycznie. Dzieje się tak zapewne dzięki bardzo dojrzałej interpretacji, nie słyszymy tego słodkiego głosiku sprzed lat. Chwilę później scena i arena zamieniają się w tęczową dyskotekę – Madonna prezentuje – po raz pierwszy od ponad 10 lat – swój legendarny hit z 1992 r. – „Deeper and Deeper”. Gasną światła, a z sufitu na sam koniec wybiegu (serce) zjeżdża ogromna metalowa konstrukcja ze schodami, na której Madonna śpiewa kolejne dwie piosenki o miłości – „HeartBreakCity”, oraz starszy utwór z albumu „Like a Virgin” – „Love Don’t Live Here Anymore”. Scena pustoszeje, z głośniku wydobywa się taneczny rytm, oto Madonna wykonuje nową wersję swojego klasycznego i „obowiązkowego” przeboju – „Like a Virgin”. Świetnie się przy tym bawi, śmiejąc się do widowni i biegając po całej scenie. Akt II dobiega końca.

Na ekranach pojawia się Madonna z czarną opaską na twarzy. Widzimy fragmenty teledysku „Erotica” z 1992 r., a w głośnikach szept „I wanna kiss you in Paris’’ z kontrowersyjnego niegdyś „Justify My Love”, który płynnie przechodzi w nowość z ostatniego albumu – „S.E.X.” Na scenie cztery łóżka, na każdym z nich para pokazująca seksualny układ taneczny (wśród nich jedna para gejowska i jedna lesbijska). Po zakończeniu interludium, zza ekranu wyjeżdża czerwony podest, znany dobrze z występu na Grammy Awards i Brit Awards. Na końcu wybiegu spod sceny Madonna rusza w różowej pelerynie. Zaraz będzie tegoroczny hit „Living for love” a widzowie zamierają, bo zbliża się ta pechowa chwila, podczas której M spadła ze sceny na Brit Awards w lutym br. W Berlinie dopisuje jej szczęście. Za to przy akustycznej interpretacji „La Isla Bonita” technik musi wbiec na scenę, aby poprawić Madonnie mikroport na plecach. Tancerze w strojach flamenco wracają na scenę, tymczasem Madonna znika na chwilę, aby po krótkim momencie pojawić się w środku wybiegu z pięknym warkoczem, ubrana w różową suknię. Wykonuje wiązankę swoich klasycznych przebojów – „Dress You Up”, „Into The Groove”, „Lucky Star”. Ogromne brawa dla Królowej, która taneczne hity potrafi przetransformować w akustyczne i delikatnie brzmiące, rytmiczne ballady. Artystka siada z gitarą na końcu wybiegu i w ramach niespodzianki śpiewa utwór „Secret” (w tym momencie na innych koncertach trasy pojawiały się już różne utwory np. „Who’s That Girl”, „Frozen”, „GhostTown” czy także Like a Prayer). Set akustyczny Madonna kończy tytułowym utworem z najnowszego albumu – „Rebel Heart”, w tle na ogromnych ekranach widzimy graficzne i rysunkowe prace fanów nadsyłane na początku roku w ramach konkursu.

Ostatni akt. Najpierw „Illuminati” – na ekranach widzimy powiększone oko Madonny, czarno-białe obrazy ze świata, a na samym końcu również wiele tęczowych pocałunków. Tymczasem na scenie prawdziwy cyrk – tancerze we frakach siedzą na szczycie kilkumetrowych elastycznych tyczek, wykonując wręcz kaskaderskie ruchy, co wywołuje zachwyt publiczności. Tancerze znikają, rozpoczyna się sekcja jazzowa.

Madonna tym razem odziana jest w kostium z kryształów Swarovskiego. Z mojego miejsca na trybunach widzę ją jako jeden wielki klejnot. Najpierw jazzowa wersja utworu, którego najbardziej nie mogłem się doczekać – „Music”. Na scenie panuje elegancja „wyjęta” z lat 20. XX wieku. Madonna staje na stołku i woła do widowni: „Sprechen Sie Deutsch? Eins, zwei, drei, vier, funf, sechs, sieben, acht, neun, zehn”. Tak głośnego wrzasku widowni jeszcze nie słyszałem. Artystka przechodzi do „Candy Shop” z 2008 r. W trakcie wypada jej na moment mikrofon z ręki. Podczas następnego kawałka – „Material Girl” – Madonna chodzi po wybiegu z welonem na głowie i bukietem w ręce. Znienawidzona ponoć przez M kompozycja wraca w odnowionej, nieco zwolnionej interpretacji, porywając fanów. Po krótkiej wymianie zdań z widownią, (m.in. szczęściarzem Ronaldem, który na pytanie Madonny, czy ją poślubi, odpowiada – oczywiście – „tak”), artystka zasiada na podwyższeniu na środku wybiegu i wykonuje przepięknie cover Edith Piath – „La Vie en Rose” z 1945 r. Wzruszająca interpretacja, Madonna z ukulele, ładnym wokalem (tak, tak!), zachęcając widownię do wspólnego śpiewania. To jeden z tych momentów, gdy można uronić łezkę.

Na koniec – „Unapologetic Bitch”. W trakcie tego utworu M zaprasza na scenę kogos z widowni (może to być ‘zwykły” fan, a może to być np. Katy Perry, jak zdarzyło się na jednym z koncertów w USA). Tym razem tytułową „bitch” okazał się supportujący DJ – Idris Elba. Królowa tańczy z nim, a pod koniec piosenki wręcza mu nagrodę – banana. Elba stwierdził, że podzieli się nagrodą „z ludem” a Madonna z uśmiechem na twarzy odpowiedziała, że „po koncercie będzie pewnie długa kolejka do twojego banana”. I to już prawie koniec, na ekranach pojawia się napis „Bye, Bitches!”

Światła gasną, ale po chwili scena ponownie rozświetla się i Madonna w niebieskim kostiumie, w kapeluszu i z flagą Niemiec pojawia się na scenie, aby z klasą zakończyć koncert hitem „Holiday”.

Po

Był to mój pierwszy koncert Madonny i szybko po nim dopadł mnie dołek – że skończył się tak szybko. Były to bowiem ponad 2 godziny, które pozwoliły mi zapomnieć o otaczającym mnie świecie, o życiowych problemach. Nie mogę sobie wyobrazić lepszej ucieczki od rzeczywistości. Ta trasa zdecydowanie zaprzecza obiegowej opinii, że Madonna jest zimna i brakuje jej spontaniczności. Zobaczyłem ją ciepłą i bardzo spontaniczną.

Szczerze? Nie mogę już się doczekać kolejnego albumu i kolejnego tournée. Rebel Heart Tour utwierdziło mnie w mniemaniu, że Madonna to jest zdecydowanie Królowa Popu!

Michał

 

Michał, dzięki za inicjatywę i prosimy o więcej 🙂

Redakcja

Foto autora