Jen Beagin, autorka powieści „Szwajcara” – „Pisząc, chcę przede wszystkim dobrze się bawić”

Jen Beagin (ur. 1971) – amerykańska pisarka. Absolwentka Uniwersytetu Stanu Massachusetts w Bostonie oraz Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine. Przez lata pracowała jako sprzątaczka, co zainspirowało ją do stworzenia postaci Mony, bohaterki jej pierwszych dwóch powieści „Pretend I’m Dead oraz „Vacuum in the Dark. Jej najnowsza książka „Szwajcara właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. Rozmowa Małgorzaty Tarnowskiej

fot. Franco Vogt

Osią fabuły twojej najnowszej powieści „Szwajcara” jest romans Grety, biseksualnej amerykańskiej prekariuszki, z Flavią zamężną ginekolożką ze Szwajcarii, przez to nazywaną przez nią Szwajcarą. Obie poznają się  w nietypowych okolicznościach: małomiasteczkowy terapeuta zatrudnia Gretę, by spisywała treść jego sesji, i w ten sposób rodzi się fascynacja Grety Flavią, która jest jedną z klientek. Skąd pomysł na tę fabułę?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy się cofnąć 15 lat wstecz: dawno temu sama pracowałam jako transkrybentka w Nowym Jorku. Jedną z moich klientek była terapeutka zatrudniona w klinice onkologicznej, która sama pisała książkę. Wszyscy jej pacjenci chorowali na konkretny rodzaj nowotoworu. Spisując treść wizyt, zauważyłam, że potrafi im przerwać tylko po to, żeby wtrącić coś o swojej książce. To się zdarzało co pięć minut. Zadawała im też abstrakcyjne pytania, na które nie mieli jak odpowiedzieć, typu: „Powiedz w jednym zdaniu, czym jest miłość”. Była – moim zdaniem – fatalną terapeutką. Podczas pracy często ją wyklinałam.

15 lat później zaczynałam pisać „Szwajcarę” i zastanawiałam się, jaki zawód dać Grecie, żeby mogła pracować zdalnie. Wtedy przypomniałam sobie tę fuchę. Spodobała mi się wizja bohaterki ze słuchawkami na uszach, w bieliźnie, słuchającej, stukającej w klawiaturę i rzucającej głośne wyzwiska. Terapeuta z kolei musiał mieć w sobie coś z klauna. Pomyślałam, że zabawna byłaby sytuacja, w której terapeuta przerywałby osobie mówiącej o swojej traumie, żeby zmienić temat na własne problemy. I co, gdyby ubierał się, jakby szedł na orgię czy praktykował kundalini – które, jeśli tego nie wiesz, nie jest rodzajem makaronu, tylko boską kobiecą energią zwiniętą jak wąż w twojej czakrze korzenia? Co, gdyby Greta dostała obsesji na punkcie jednej z jego pacjentek? A gdyby ta pacjentka była ginekolożką i w dodatku mężatką, która nigdy nie przeżyła orgazmu? I tak dalej.

Czy w twoich wcześniejszych książkach, które nie zostały jeszcze przetłumaczone na język polski, też pojawiają się queerowe wątki?

Żadna z moich dotychczasowych bohaterek nie była do końca hetero, ale relacja romantyczna i seksualna dwóch kobiet została pierwszoplanowym wątkiem dopiero w „Szwajcarze”.

Jednym z głównych tematów książki jest przemoc seksualna i trauma. Flavia pada ofiarą agresji i próby gwałtu ze strony stalkera, Greta jako nastolatka przeżyła śmierć matki, która odebrała sobie życie w ich domu rodzinnym. Co cię skłoniło do podjęcia tego tematu kontekście romansu dwóch kobiet?

Szczerze mówiąc, już w punkcie wyjścia wiedziałam, że obie te bohaterki muszą być ciężko doświadczone przez życie, ale nie myślałam o ich traumach w kontekście ich romansu, a przynajmniej nie świadomie. Trauma i przemoc seksualna to tematy, ku którym skłaniam się w całej swojej twórczości, bez względu na orientację seksualną postaci.

Poruszasz te trudne tematy specyficznym językiem. Pełno w nim bezpośredniości, czarnego humoru i często niewybrednych skojarzeń. Nie tyle doprowadzasz dialogi do granic absurdu, ile raczej wydaje się, że te dialogi nie znają żadnych granic. Zawsze podchodzisz do trudnych spraw z humorem?

Odpowiem, podając przykład: w pierwszej kolejności napisałam scenę napaści na Flavię, jeszcze zanim ucieleśniłam literacko postać terapeuty – Oma. Przemoc jest w tej scenie brutalna, a cała sytuacja zatrważająca – przynajmniej dla mnie – musiałam więc dodać do książki nieco lekkości, żeby ten ciężar nie przeważył i jej nie pogrążył. Tej lekkości dostarczyła mi postać Om albo to, co określam jako „bąbelki” – czyli momenty, w których Om przerywa monolog Flavii, żeby zadać jej jakieś absurdalne pyanie albo palnąć głupi komentarz.

Były też fragmenty – często bywały to dialogi – które pisałam najpierw jako humorystyczne, a potem jako przeciwwagę dodawałam coś poważnego. Tym właśnie jest dla mnie pisanie: utrzymywaniem równowagi między radością i smutkiem.

Greta i Flavia nawiązują romans mimo ogromu dzielących ich różnic: psychologicznych, ekonomicznych, materialnych, stylu życia, wieku: starsza Greta żyje w niemal całkowitej izolacji, nie ma kariery, rodziny ani planów na przyszłość, podczas gdy młodsza Flavia jest mężatką, lekarką, wykształconą, bywałą i zamożną. Co twoim zdaniem sprawia, że pojawia się między nimi taka chemia?

Myślę, że na głębokim poziomie obydwie pragną mieć to, co ma tylko ta druga – ale nie zniosłyby, gdyby miały się do tego przyznać, bo są przeczulone na punkcie własnych osobowości. Osobowość Szwajcary nie daje przestrzeni na luksus użalania się nad sobą – być może dlatego jest taka ambitna. Wie, jak żyć dobrze, jak się ustawić, jak wyznaczać sobie cele, jak planować przyszłość to wszystko są umiejętności, które Greta podziwia, chociaż sama nie umie ich w sobie rozwinąć. I tak samo na odwrót – Szwajcarę pociągają wolność i samotność Grety, jej dystans do życia, umiejętność bycia w tu i teraz, niezależność od cudzej opinii. Greta jest w pewnym sensie dzika i przez to jest sama dla siebie zagrożeniem – i to też pociąga Szwajcarę. Chemia, o której mówisz, rodzi się między nimi na płaszczyźnie seksualnej, ale tego nie da się racjonalnie wyjaśnić, bo to nie jest racjonalne. Greta nigdy nie czuła silnego pożądania, zanim poznała Flavię, dlatego kiedy wchodzi z nią w romans, naturalnie cały czas chce się z nią kochać. Z kolei Flavia nie ma uporządkowanego stosunku do własnego ciała – po części dlatego trafia na terapię – i dopiero zaczyna przeżywać orgazmy. To dlatego ich relacja jest tak silnie seksualna. Na poziomie osobowości, ze względu na różnice, o których rozmawiałyśmy, łączy je przyciąganie i odpychanie. Wymiennie okazują sobie zainteresowanie i go odmawiają. Stąd cały dramat.

Seksualność bohaterek i bohaterów często jest pokazywana przez pryzmat społecznego odbioru. Przyjaciółka Grety bierze ją za lesbijkę, sama Greta zastanawia się, czy Om przypadkiem nie ma w sobie „homoseksualnej cząstki”… Same bohaterki raczej unikają jednak sztywnych definicji. Uważasz, że seksualność da się uchwycić?

Być może tak, ale gdyby moi bohaterowie i bohaterki byli jasno zdefiniowani, pisanie o nich mniej by mnie zajmowało. Książkę da się przeczytać w około 3 dni, ale ja pisałam ją całe 3 lata. A jeśli mam spędzić z tą samą grupą ludzi 3 lata, to chcę, żeby byli trochę… szaleni i nieuporządkowani. To bardziej mnie bawi, a pisząc, chcę przede wszystkim dobrze się bawić.

To prawda, że komplikujesz sprawę. Czytając, miałam silne wrażenie, że szeroko rozumiana seksualność jest dla twoich bohaterek głęboko ambiwalentna. Z jednej strony jest źródłem przyjemności – Greta i Flavia świetnie się dogadują w łóżku – z drugiej przemocy fizycznej i symbolicznej. Stalker i agresor Keith napadł na Flavię po tym, jak żona zotawiła go dla innej kobiety, na którą również napadł. W przypadku Grety wielokrotnie podkreślasz bifobię, która w pewnym sensie określiła jej życie. Te diagnozy brzmią bardzo aktualnie – i osobiście.

Najbliższe mojemu życiu jest doświadczenie bifobii, która spotyka Gretę, bo przypomina bifobię, której sama doświadczyłam. Obie dorastałyśmy, będąc wyśmiewane lub unieważniane przez heteryków, gejów i lesbijki, którzy uważali nas za niepoważnych, niezdecydowanych i fałszywych, którzy wydawali się sądzić, że wymyśliliśmy albo wynaleźliśmy sobie własną seksualność, że oszukujemy siebie samych albo innych co do naszych pragnień. I dlaczego nie możemy po prostu się zdecydować? Nic dziwnego, że Grecie przychodzi z trudem wziąć siebie albo kogokolwiek innego na poważnie. W ostatecznym rozrachunku myślę jednak, że o wiele głębiej niż wykluczenie zraniło ją odebranie sobie życia przez matkę. To dlatego jest jej obojętnie, czy przeżyje, czy umrze.

Czy te bardziej uniwersalne doświadczenia też są ci bliskie?

Tak, niektóre wątki fabuły rezonują z moim doświadczeniem jako kobiety miałam wiele osobistych doświadczeń z agresją, uzależnieniem, rozwodem, niewiernością i odbieraniem sobie życia, i podejmowałam wiele głupich prac. Włączenie tych tematów do pisarstwa pozwala mi nadać sens wielu różnym idiotycznym wyborom życiowym.

Niedawno ogłoszono plany stworzenia serialowej adaptacji „Szwajcary”. W roli tytułowej bohaterki zobaczymy Jodie Comer, czyli odtwórczynię roli biseksualnej asasynki Villanelle z serialu „Killing Eve”. Możesz zdradzić coś więcej na ten temat?

Niestety nie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że uwielbiam Jodie!

Na koniec chcę cię zapytać o pojawiające się w „Szwajcarze” nawiązanie do Polski. W jednej z retrospekcji dowiadujemy się, że w czasach licealnych Greta pojechała z przyjaciółką do Krakowa, gdzie jeździły po wsiach wynajętym samochodem, mijając wozy zaprzężone w konie i pracownice seksualne. Odnoszę wrażenie, że to taka anty-Szwajcaria, Polsza (śmiech)

Piękne określenie(śmiech)

A ty sama byłaś kiedyś w Polsce?

Dawno temu, bo w 2001 roku, byłam w Krakowie, który bardzo ciepło wspominam. Pamiętam, że ludzie wydawali się albo głęboko zasmuceni, albo zakochani bez pamięci. Pary całowały się w parku na ławkach, a na rynku widziałam chyba z pięć ślubów, wszystko to w ciągu kilku dni. Chętnie bym tam wróciła.

Powieść Jen Beagin „Szwajcara” ukazała się w przekładzie Kai Gucio nakładem Wydawnictwa Czarne.

Iwona Skv – niegdyś połowa duetu Rebeka, teraz debiutuje solowym albumem

Z IWONĄ SKV, czyli Skwarek, niegdyś połową duetu Rebeka znanego m.in. z comingoutowego przeboju „Pocałunek”, a dziś solową wokalistką, która właśnie wydała debiutancki album „1986”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Justyna Śmidowicz

Iwona Skwarek – piosenkarka, producentka muzyczna, kompozytorka i didżejka tworząca muzykę elektroniczną. Popularność zdobyła jako połowa elektronicznego duetu Rebeka, który po wydaniu trzech znakomicie przyjętych albumów zakończył działalność w 2020 r. W czerwcu br. ukazała się jej debiutancka solowa płyta „1986”, wydana pod pseudonimem Iwona Skv.

Jesienią 2019 r., u szczytu sławy duetu Rebeka, wyoutowałaś się jako lesbijka piosenką Pocałunek. Śpiewałaś: Tyle lat się boję pocałować cię na ulicy / Tyle lat się boję pocałować dziewczynę, którą kocham. W tym samym czasie ukazał się głośny comingoutowy wywiad z tobą w Wysokich Obcasach. Jak z perspektywy oceniasz tamten czas?

Piosenka i to, co się wokół niej wydarzyło, budzi we mnie złożone uczucia. Pamiętam, że obudziłam się dzień przed publikacją wywiadu w „WO” o piątej rano, strasznie przerażona tym, co narobiłam. (śmiech) Myślałam, że nie mam na to wszystko siły, spotka mnie hejt. A okazało się coś wręcz przeciwnego – dostałam bardzo dużo pozytywnych komentarzy, a tych negatywnych po pierwsze było mało, a po drugie były głupie. (śmiech) Ludzie dziękowali mi za zwyczajność i uchylenie rąbka tajemnicy na temat tego, jak wygląda życie osób nieheteronormatywnych w Polsce. Nie zdawali sobie sprawy z tego, ilu coming outów musimy dokonywać na co dzień – np. gdy idziemy do biblioteki i oddajemy książkę za swoją dziewczynę. Okazało się, że to odsłonięcie się – bo to nie było wyłącznie proste powiedzenie, że jestem lesbijką, tylko odsłonięcie się i opowiedzenie o swoim strachu – miało moc i wagę.

Czujesz ciężar tamtych wydarzeń, debiutując teraz, po pięciu latach solowym projektem?

I piosenka, i coming out miały ogromne znaczenie dla tego, co później się u mnie wydarzyło. Zrodziła się we mnie pewna świadomość, poczucie, że chcę o sobie powiedzieć głosem osoby queerowej. Poczułam, że bycie lesbijką jest ważną częścią mojej tożsamości. Rozpoczął się we mnie proces – przede wszystkim zaczęłam pisać słowa po polsku. Zaczynałam tworzyć „1986” w 2020 r., kiedy dużo się działo – wybuchła pandemia, potem Rosja napadła na Ukrainę, a przez cały ten czas zaostrzała się chora polityka ówczesnej PiS-owskiej władzy. Czułam, że to musi się wyrazić w polskim tekście, bo po angielsku umknie.

Pocałunek pomógł ci nabrać pewności siebie jako artystce?

W pewnym sensie tak. Koncerty z Rebeką po moim coming oucie w klubach miały trochę inną energię, nastąpił szał, który strasznie mnie zawstydził – ludzie krzyczeli, że dziękują. Było mi dziwnie z tym, że sama miałabym przyjąć te podziękowania, a jednak one były skierowane do mnie. Bartek Szczęsny (druga połowa duetu Rebeka – przyp. red.) oczywiście współuczestniczył w tym jako producent i muzyk, ale nie przeżywał tego tak, jak ja to przeżywałam. To był moment, w którym poczułam w sobie silną potrzebę, żeby jednak wziąć to wszystko na swoje barki. Zdecydowaliśmy z Bartkiem o zakończeniu działalności Rebeki w 2020 r., kiedy wybuchła pandemia. Miałam wtedy przed sobą dwie drogi: albo zrobić solową płytę, albo zrobić płytę z moim girlsbandem Shyness!. Oba te projekty były napoczęte. Wtedy wybrałam Shyness!, co pozwoliło mi zdobyć doświadczenie jako kompozytorce i producentce. Wzięłam odpowiedzialność za produkcję. Równolegle tworzyłam szkice swojej solowej płyty.

„Pocałunek i coming out utrafiły w moment, kiedy dużo osób podzielało lęk, o którym śpiewałaś. Ogromnie budujące było usłyszeć te słowa ze sceny. Na nowej płycie dużo śpiewasz o transformacji, np. w teledysku do premierowego singla Haiku widzimy symboliczną scenę spalenia ubrania. Czy to oznacza wyjście ze strachu?

Bardzo różnie. Ogólnie jestem osobą, która dużo się boi. (śmiech) Nie tylko rzeczy związanych z orientacją. Nie wiem, czy znasz to uczucie, ale kiedy wyprzedzam na autostradzie i inny samochód szybko podjeżdża od tyłu, od razu wpadam w panikę i muszę uciekać na prawy pas.

Jasne, to chyba naturalny odruch, zwłaszcza jeśli masz słabe przyspieszenie.

No właśnie. Wciskasz gaz do dechy i nic. (śmiech) Z tym strachem to jest tak – pozwolę sobie zacytować słowa jednego z bohaterów filmu „Dobrzy nieznajomi”: „Wszystko zmieniło się na lepsze, ale niewiele trzeba, żeby poczuć się jak dawniej. Znów na celowniku”. U nas w Polsce wprawdzie jeszcze nie mamy żadnych praw, ale powiedzmy, że mamy mały postęp – od PiS-u, pełnego nienawiści do osób LGBT+, przechodzimy do PSL-u, który proponuje nam związki partnerskie, ale z zakazem celebracji. Oni sobie jadą swoimi wypasionymi furami i my mamy szybko zjeżdżać na prawy pas, by im nie przeszkadzać w ich życiu, nie świętować swojej miłości, bo to oznacza, że muszą nas zauważyć i lekko przyhamować, by nas minąć. Mamy nie stwarzać problemu. Tak samo kiedy jakaś pani krzyczy do mnie z okna, że mam się, kurwa, odsunąć od swojej dziewczyny. Co prawda społeczeństwo się zmienia, coraz szerzej działają organizacje na rzecz osób LGBT+, są media społecznościowe, Marsze Równości i pewna odwilż w polityce – ale jest też zwykłe życie. Aktualnie współpracuję z gdańskim stowarzyszeniem Arbuz, które działa na rzecz osób narażonych na wykluczenie, i z tej racji dużo pracowałam w małych miasteczkach. Nadal można zaobserwować przepaść między otwartością na osoby queerowe w dużych i mniejszych miastach. Nawet w 2024 r. nie odważyłabym się być otwarcie nieheteronormatywną osobą w malutkim miasteczku w Polsce.

To bardzo złożone uczucia. Da się je wyczuć na nowej płycie.

Na wieloletniej terapii narzekałam, że nie mam o czym śpiewać, i terapeutka podsunęła mi pomysł, żebym zaśpiewała o swoich przeżyciach. Wtedy ukruszył się mur i runął wodospad tematów. Zrozumiałam, że mogę tworzyć muzykę o sprawach bliskich mnie. Uświadamiam to sobie dopiero teraz, udzielając wywiadów, bo ten proces był nieświadomy i intuicyjny. Zawsze byłam szczera na swój temat, ale na tej płycie odsłoniłam się w ekstremalnym stopniu. Jest bardzo intymna, co ponownie bardzo mnie przestraszyło. (śmiech) Znowu przyszłam z sercem na tacy do obcych ludzi.

W jaki sposób się odsłaniasz?

Na nowej płycie bardzo zależało mi na uchwyceniu zwyczajności. Chciałam, żeby była to opowieść o życiu, którego częścią jest bycie z dziewczyną, ale nie jest to głównym tematem. Jestem zmęczona tym światem, wymogiem nieustannej obecności w mediach społecznościowych, gdzie wszyscy muszą się chwalić swoim wspaniałym życiem. Czuję się osaczona przez tego typu treści. Chciałam zaśpiewać o przyjaciółkach, o gapieniu się w telefon, o zmęczeniu pracą i o tym, że nie mam kiedy ugotować dla mojej dziewczyny obiadu, bo nie mam na to siły.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Pocałuj mnie

Kyss mig, Szwecja (2011), reż. A. T. Keining, wyk. L. Mjones, R. V. Fernandez; dystr. Solopan, premiera: 17.05.2013

 

fot mat. pras.

 

Debiutancki film szwedzkiej reżyserki, Alexandry Therese Keining. Mia planuje ślub z Timem. Jej ojciec, Lasse, też planuje ślub – z Elizabeth. Podczas przyjęcia zaręczynowego ojca Mia poznaje córkę jego wybranki – atrakcyjną Fridę. Kobiety mają stać się swoistymi przyrodnimi siostrami, tymczasem wybucha między nimi gwałtowne uczucie, które wywraca do góry nogami ich życie. Frida też ma stałą partnerkę, jest wyoutowaną lesbijką. A Mia musi dopiero zrobić biseksualny coming out. „Pocałuj mnie” jest owocem współpracy Keining ze scenarzystką Josefine Tengblad. Pisząc scenariusz, panie bazowały podobno na osobistych przeżyciach Tengblad. Głównym grzechem filmu jest przewidywalność. Zawiązanie akcji – skomplikowane relacje w patchworkowej rodzinie – jest bardzo ciekawe. Później jednak fabuła podąża prostym schematem, znanym z filmów romantycznych (patrz: na przykład scena na lotnisku). Ale w sumie przecież tak niewiele mamy lesbijskich dramatów miłosnych! Poza tym zalety filmu sprawiają, iż ogląda się go z olbrzymią przyjemnością. Urzekające zdjęcia, montaż i świetni aktorzy wnoszą do tej prostej opowieści powiew świeżości. Na szczególne wyróżnienie zasługują odtwórczynie głównych ról, dzięki który śledzimy losy Mii i Fridy z ogromnym zaangażowaniem. Sceny erotycznych zbliżeń bohaterek zachwycają pięknem i naturalnością. (Mateusz Sulwiński)

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tajemnica dziewczyny znad jeziora

El Niňo Pez (2009), Argentyna, reż. L. Puenzo; wyk. I. Efron, M. Vitale; premiera na outfilm.pl: marzec 2013 r.

 

fot. mat. pras.

 

Skomplikowana historia miłosna. Lala jest młodą dziewczyną z zamożnej rodziny. Pochodząca z Paragwaju Guayi pracuje u niej w domu jako służąca. Dziewczyny się kochają. Marzą o nieskrępowanym byciu razem, wspólne życie planują nad paragwajskim jeziorem Ypoa. Aby tam dotrzeć, potrzebują pieniędzy. Zaczynają więc od opróżnienia portfeli domowników. Już w drodze wychodzą na jaw inne, niezbyt korzystne, „szczegóły” – Lala jest w niechcianej ciąży, a za Guayi ciągnie się przestępstwo sprzed lat. Na dodatek różnice statusu społecznego dziewczyn dają o sobie znać. Mroczny fi lm drogi, chwilami thriller. Kino klimatyczne, które nie każdemu może przypaść do gustu. Skupiony, czasem wręcz oniryczny nastrój i powolny rytm jednego widza może ująć, innego – znużyć. Ale Argentyńska Akademia Filmowa była zdecydowanie na „tak” – przyznała filmowi aż 10 nominacji. Nagrodę odebrała ostatecznie Mariela Vitae za rolę Guayi. Reżyserka Lucia Puenzo jest u nas znana z innego filmu – znakomitego „XXY”, niezwykłej historii hermafrodyty. (Marcin Dąbrowski)

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Służąca

Ah-ga-ssi (2016, Korea Pd, Japonia), reż. C. Park, wyk. M. Kim, K. Tae-ri, J. Ha, J. Jo; dystr. Gutek Film, premiera w Polsce: 4.11.2016

 

fot. mat. pras.

 

To film, który podoba się z założenia. Wystylizowany, lesbijski, erotyczny. Feministyczny, ale nie odmawia fetyszom.

Dwie młode kobiety. Jedna zatrudnia się jako służąca drugiej, a za wszystkim stoi wielopiętrowa intryga. Dwóch mężczyzn. Jeden organizuje eleganckie spotkania dla dżentelmenów, zamiary drugiego jedynie pozornie są jasne i oczywiste. Kto kogo nabiera, kto na kim się mści i za co? Kto tu pożąda, a kto tylko udaje pożądanie? Ile prawdy w masce literackiej narracji, ile kłamstwa w spojrzeniu-wyznaniu? Japońsko- koreańska wersja powieści Sary Waters to kino przemyślane i myślące, a jednocześnie tak ładne i lekkie, że robi wrażenie radośnie bezmyślnej zabwki i… kusi niczym prosta erotyczna opowieść. Gratka dla tych, co szukają wyrafinowanych gierek intertekstualnych (bo znają np. inne dzieła Parka lub zdecydują się zgłębić znaczenie ponakładanych znaków i kodów) i dla tych, co w kinie szukają upojenia zmysłów.

Takiemu zaproszeniu się nie odmawia. Coś wykwintnego tu mamy. I coś smacznego. I miękkiego jak pościel z satyny. Park oferuje nam świat, w którym chce się przebywać. Wszystko wymodelowane choć zarazem i straszne, orientalne, a jednocześnie europejskie; bajkowe, a jednocześnie seksowne, podniecająco dziwne, ale wystarczająco bezpieczne, by dać się podziwiać. Wystarczająco bezpieczne także, by z zaskoczenia zadziwić, gdy trzeba. Dramaturgia poprowadzona mistrzowsko. Tak samo zresztą jak w oryginale. Waters bezbłędnie bowiem porozkładała akcenty i zadbała o to, by trzymać w napięciu do końca. A twórcy fi mu, choć zmienili wiele szczegółów, w tym zakończenie (nawet jeśli dobrze znacie fabułę powieści, nie będziecie się nudzić!), zrobili to bez szkody dla tej wyrafinowanej, bezbłędnej konstrukcji. (Marta Konarzewska)

W Polsce nie uznawano by nas za rodzinę

Lidią Barc Anną Dobiecką, mamami 3-letniego Leona, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

Zanim się poznałyście…

Lidka: Poprzednie związki są ważne, ale o tyle, że dzięki nim znalazłam i pokochałam Ankę. Dojrzewałam do tej relacji 17 lat. Poza tym to nie tylko moja historia, ale też historia mojego byłego partnera i partnerki.

Ania: Po prostu 10 lat temu wiedziałam, że spotkałam osobę swojego życia i nie miałam żadnych wątpliwości, że chcę z nią być. A to, że akurat okazała się kobietą (wcześniej wiązałam się z mężczyznami) było czynnikiem drugorzędnym.

Spotkałyście się

A: …na jednej z wielu imprez biznesowych, a raczej evencie dla klientów, organizowanym przy wsparciu lokalnych mediów. Ja, specjalistka ds. marketingu z firmy kosmetycznej, Lidka – dyrektorka handlowa jednego z dzienników. Przedstawił nas sobie kolega z działu promocji. Świetnie się rozmawiało. Na drugi dzień poprosiłam kolegę o adres mejlowy do Lidki, bo miałam potrzebę do niej napisać. Oczywiście służbowo (śmiech). I tak się zaczęło. Najpierw mejle, potem gadu-gadu.

L: Przychodziłam do pracy tylko po to, żeby rozmawiać z Anią. Gdy trzeba było wyjść z biura, zostawał nam telefon. Tylko że to były początki telefonii komórkowej i jeszcze wtedy nie było „specjalnych ofert”, „magicznych numerów” czy innych „rozmów za grosze”.

A: Po miesiącu dostałam rachunek opiewający na połowę mojej pensji. Poszłam do salonu operatora, opowiedziałam, że się zakochałam i to dlatego. Pan z obsługi się uśmiechnął i rozłożył mi rachunek na raty. Promieniałam szczęściem – nie mógł mi odmówić…

L: A po siedmiu latach związku urodził się Leoś.

Wasz synek.

L: Długo o niego walczyłyśmy. Podzieliłyśmy się w tej walce na mamę biologiczną i adopcyjną. Ania poddała się siedmiu zabiegom inseminacji, ja zgłosiłam się do ośrodka adopcyjnego. Oba procesy biegły równolegle. Do specjalistycznej kliniki miałyśmy za każdym razem 170 kilometrów w jedną stronę. I tak kilkadziesiąt razy. Na każdy podgląd owulacji, badanie, inseminację, kolejny podgląd. Ale nie przeliczałyśmy tego wtedy na kilometry i pieniądze. Nominałem był strach, nadzieja, poczucie straty, bezsilność, rozczarowanie, czasem euforia. Po ostatnim zabiegu i opinii doktora prowadzącego zdecydowałyśmy, że naszą szansą jest in vitro i adopcja. Ze sprzedaży panieńskiego mieszkania Ani zostało akurat tyle, żeby zapłacić za zapłodnienie pozaustrojowe. Ale zanim się zdecydowałyśmy, dostałam propozycję adopcyjną. Procedura jest taka: kandydat na rodzica adopcyjnego kończy specjalny kurs, potem jest czas oczekiwania na telefon z ośrodka. Jeśli zadzwoni, to oznacza, że jest dziecko gotowe do „przysposobienia”. Do mnie zadzwonili przed Bożym Narodzeniem.

Do samotnej matki? „Normalne” polskie rodziny nie chcą niebiałych dzieci?

L: A my nie jesteśmy „normalną” rodziną. Dbamy o siebie, nie stosujemy przemocy wobec dziecka, nie przywiązujemy psa do drzewa w lesie przed wakacjami, nie rzucamy czosnkiem w kogoś, kto uchodzi w Polsce za aberrację, to znaczy nie jest białym heteroseksualnym mężczyzną, katolikiem z koszem na śmieci pod zlewem. Chcę przez to powiedzieć, że do Leosia rzeczywiście nie było kolejki. A dla nas jego kolor skory nie miał znaczenia. Jego adopcja to konsekwencja naszych poprzednich wyborów. To nasz zbiór wspólny z Marią Peszek „Sama prowadzę się własną drogą. Zawsze obok”.

Więc dzwonią z ośrodka adopcyjnego przed Bożym Narodzeniem i…

L: Obie jesteśmy ateistkami, ale w wigilię przyjścia Leosia przygotowałyśmy mu nakrycie dla nie/spodziewanego gościa. Pierwszy raz spotkaliśmy się w połowie stycznia. Za cztery dni synek był z nami. Na stałe, na zawsze. Ale to wiemy teraz. Sto czterdzieści dni między urlopowaniem a oficjalną adopcją pamiętamy jako czas obezwładniającego strachu. Że ktoś zapuka do drzwi i powie „oddajcie nam dziecko”. Z tego powodu starałyśmy się o dziecko biologiczne. Żeby trudniej było nam je odebrać.

A: Choć jak pokazuje historia rodzin takich jak nasze, nie zawsze jest „trudniej”. Słyszałyśmy o matkach, który rodziny odebrały ich biologiczne dzieci z powodu ich związków z kobietami.

Wyjechałyście do Wielkiej Brytanii ze względu na Leosia? Jest poczwórnie wykluczony: ciemnoskóry, z lesrodziny, nie dość, że ateistek, to wegetarianek…

A: Patrząc, jak żyje się w Polsce i słuchając, co opowiadają ludzie o życiu w cywilizowanych krajach, podjęłyśmy decyzję o wyjeździe. Adopcja Leosia ją tylko przyspieszyła.

L: W Polsce nie mogłyśmy liczyć na status rodziny. A jałowym związkiem na pewno nie jesteśmy. Jeśli kraj wyraźnie mówi obywatelce, że jest nikim, należy z takiego kraju spieprzać w podskokach. W świetle prawa nie mamy możliwości zawarcia związku, nie ma mowy o refundowanym in vitro, zamiast edukacji seksualnej – obowiązkowa nauka religii. Powszechne przyzwolenie na przemoc wobec kobiet, dzieci, osób starszych, zwierząt. Do tego restrykcyjna ustawa aborcyjna, ograniczony dostęp do antykoncepcji, utwierdzony przez Kościół obraz kobiety podległej i gorszej gatunkowo.

A: W Anglii jest inaczej: jest wolność, nikt cię nie poucza, jak masz żyć, ludzie sobie nawzajem ufają. Ot, choćby fakt, że cała działalność urzędowo-ekonomiczna jest oparta na deklaracji. „Skoro tak nam mówisz, to znaczy, że tak jest”. W Polsce nie do pomyślenia.

Co mówią sąsiedzi?

A: Są przemili, choć oczywiście stereotypowo po angielsku, z pewnym dystansem. Gdy przedstawiałyśmy się jako para z synkiem, początkowo, po „polskiej szkole przetrwania”, trochę się obawiałyśmy. A tu słyszymy np. „O! A mój bratanek ze swoim mężem też adoptowali synka”.

L: Obie pracujemy. Zawodowo, nad sobą, nad związkiem. W restauracji i kawiarni, więc wykorzystujemy tylko procent swojej wiedzy i doświadczenia. Taki emigracyjny haracz. Ania regularnie pisze do tygodnika polskiego w Anglii, jest tam najlepszą dziennikarką – naprawdę, nie konfabuluję z miłości (śmiech). Wiodącym zmartwieniem jest dla nas teraz znalezienie pracy zgodnej z naszym wykształceniem i zdolnościami. I przekucie tego na stabilizację finansową.

Lubicie Anglię za…, a nie lubicie jej za….

A: Pokrętnie odpowiem, że nie lubimy Anglii za to, że nie ma tu bliskich – zostali w Polsce. Niestety, nie wszyscy chcą emigrować (śmiech). A lubimy? Nie będę oryginalna, gdy się zachwycę wielokulturowością i wielokolorowością. Ta różnorodność jest po porostu przepiękna. Choć jednocześnie też generuje problemy. Dlatego uważam, że Anglii należą się wyrazy uznania – zaskakująco dobrze sobie z tym radzi.

L: Tak, zdecydowanie brak mi przyjaciół. Telefony, internet – to jak lizanie loda przez szybę. Bo do poczucia bliskości potrzebuję fizycznej bliskości. Do Anglii mam żal… meteorologiczny. Wieszam na przykład pranie w ogrodzie w pełnym słońcu i za godzinę muszę je chować przed deszczem. Albo wiatrem, który wyrywa sztachety w płocie. Wichrowe wzgórza normalnie. Sama widzisz… nie ma się do czego przypieprzyć. Tu jest tak wściekle normalnie, że aż piszę o tym książkę. Bo z polskiej perspektywy nie widziałam tak wyraźnie społecznych standardów dostosowanych do pojedynczego człowieka. Tu możesz być, kim zechcesz. Kobietą, feministką, ateistką, lesbijką, mamą adopcyjną, wegetarianką, białą mamą ciemnoskórego dziecka. Tu zwrócić na siebie uwagę? Trzeba by wyglądać jak Padme Amidala, królowa Naboo z „Gwiezdnych wojen”, czyli przestylizowana Natalie Portman.

Ale tęsknicie? A: Pewnie. Zostaje nam śledzenie internetu, doniesień przyjaciół i znajomych, lektura dzienników i tygodników litościwie podsyłanych przez siostrzane dusze i rozmowy na Skypie i przez telefon. Jak tylko mamy urlopy i zaoszczędzimy trochę pieniędzy, to lecimy do Polski, by pobyć z bliskimi.

L: I żeby trafić a to na Paradę Równości, a to na Kongres Kobiet. Poza tym jesteśmy związane z Polską przez umiłowanie literatury – co dwa, trzy miesiące zamawiamy kilkadziesiąt nowych książek. Starannie dobrane grono znajomych na Facebooku gwarantuje nam rzetelną wiedzę na temat zmian społecznych w kraju. Nie mamy w domu telewizora, więc to jest nasz sposób na zdobywanie wiedzy o świecie.

Wrócicie kiedyś?

A: Do czego? W Polsce nie ma dla nas miejsca. I pewnie jeszcze długo nie będzie.

L: Przyjaciele to jedyny dopuszczalny powód reemigracji. Jest taki żart: czym się rożni poświęcenie od zaangażowania? Odpowiedź: to jak z jajecznicą na boczku – świnia się poświęciła, a kura zaangażowała. Czuję się zaangażowana i niezdolna do poświęcania czegokolwiek dla Polski.

A kiedy ślub?

L: Miał być w sierpniu tego roku, ale nie zdążyłyśmy zaoszczędzić. Nasi goście muszą dolecieć z Polski, Francji i Portugalii. To nasz ślubny prezent. My wzięłyśmy na siebie zakwaterowanie i wyszynk. A to jednak kilkadziesiąt osób. Myślimy jednak nad rozwiązaniem alternatywnym – ślubem tylko ze świadkami i odroczonym w czasie przyjęciem.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Edie Windsor

Kobieta, która obaliła tradycyjną definicję małżeństwa w USA

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Mariusz Kurc

84-letnia Edie Windsor przeszła do historii amerykańskiego ruchu LGBT 26 czerwca 2013 r., gdy wygrała proces, który wytoczyła trzy lata wcześniej Stanom Zjednoczonym. Ze swoją sprawą dotarła aż do Sądu Najwyższego, który stwierdził, że ustawa definiująca małżeństwo na poziomie federalnym jako związek kobiety i mężczyzny (DOMA – Defense of Marriage Act) jest niekonstytucyjna. Nie oznacza to automatycznej legalizacji małżeństw jednopłciowych na całym terytorium USA, ale zapewnia prawa małżeńskie na poziomie krajowym parom z tych stanów, w których małżeństwa te są legalne.

Thea byłaby ze mnie dumna

Związek małżeński nakłada na małżonków szereg obowiązków, ale też daje im ponad tysiąc (!) rożnych praw. Część z nich obowiązuje na poziomie stanowym, a część – na federalnym.

Zgodnie z Defense of Marriage Act, małżeństwom jednopłciowym (zawartym w tych stanach, w których są one legalne, czyli obecnie w trzynastu) przysługiwały wyłącznie prawa obowiązujące na poziomie stanowym. Na poziomie federalnym małżeństwa jednopłciowe były nieuznawane. Implikacje tej sytuacji miały dla Edie konkretny wymiar finansowy.

Edie wzięła ślub ze swoją partnerką, Theą Spyer, w 2007 r. w Kanadzie. Dwa lata później Thea zmarła. Kobiety mieszkały we wspólnym mieszkaniu w Nowym Jorku – stanie, w który małżeństwa jednopłciowe są legalne dopiero od 2011 r. Edie otrzymała, zgodnie z testamentem, spadek po Thei (czyli m.in. połowę domu), ale musiała od niego zapłacić podatek na takich zasadach, jdk gdyby była dla Thei obcą osobą. Gdyby moim małżonkiem był jakiś Theo, a nie Thea, nie zapłaciłabym nic – mówiła na konferencji praso- 363 tysiące dolarów – taką konkretnie w jej przypadku skalę miała dyskryminacja par homoseksualnych względem par heteroseksualnych.

Gdy po porażkach we wszystkich niższych instancjach, w końcu 2012 r. Sąd Najwyższy zgodził się rozpatrzeć moją sprawę, byłam wniebowzięta. Gdy usłyszałam wyrok, zdałam sobie sprawę, jak długą drogę przeszliśmy – ja i wszyscy geje i lesbijki, całe społeczeństwo. Czuję się spełniona. Thea byłaby ze mnie dumna. Pomyślałam też: muszę pójść pod Stonewall (nowojorski klub LGBT, gdzie w czerwcu 1969 r. doszło do starć z policją, które uznaje się za symboliczny początek emancypacji osób LGBT – przyp. red.). Bo jeszcze nie skończyliśmy, wiele jeszcze mamy do zrobienia.

Gdzie spotykają się lesbijki?

Edie Schlain miała 23 lata, gdy w 1952 r. wyszła za mąż za Saula Windsora. Byli małżeństwem niecały rok. Powiedziałam mu prawdę. Powiedziałam: kochanie, ty zasługujesz na więcej, a ja potrzebuję czegoś innego. O tym, że jest lesbijką wiedziała „od zawsze”. Już w dzieciństwie, gdy oglądałam filmy, identyfikowałam się zawsze z facetami, którzy podrywali dziewczyny, a nie z tymi dziewczynami. Nie znała kobiet takich jak ona. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że mogłabym żyć jako lesbijka. Jako lesbijka, czyli jak? Nie wiedziałam. Nawet to, że mogłabym sama się utrzymywać, nie przychodziło mi do głowy. Wyjście za mąż za mężczyznę, który mnie utrzymuje – to była jedyna, naturalna, oczywista opcja.

Po rozwodzie Edie przeniosła się do Nowego Jorku, znalazła pracę jako sekretarka i zaczęła studia – matematykę. Po ich ukończeniu dostała nową posadę – w IBM. Czasem widywałam kobiety razem i zastanawiałam się, czy są parą. Sama nie miałam jednak odwagi na żaden krok. W końcu miałam już tego dość. Zadzwoniła do zaufanej koleżanki. Wiesz może, gdzie w Nowym Jorku spotykają się lesbijki? Poszłabyś ze mną? Był rok 1962 r.

Klub w dzielnicy Greenwich Village nazywał się „Portofino”. Od razu podczas tej pierwszej wizyty Edie poznała dziewczynę. Theę. Zaczęłyśmy tańczyć i nie mogłyśmy skończyć, aż porobiły mi się dziury w rajstopach. Odtąd chodziły razem na tańce. W 1967 r. Thea oświadczyła się Edie. Nie marzyłyśmy nawet o ślubie, ale zrobiłyśmy sobie zaręczyny. Dostałam od Thei broszkę. Nie pierścionek, bo pierścionek sprowokowałby pytania moich współpracowników, kim jest mój wybranek.

Bardzo długie zaręczyny

Zakochałyśmy się w sobie bez pamięci i po prostu nie mogłyśmy przestać. Nawet umierając, Thea wciąż się dziwiła: Jezu, a my wciąż jesteśmy zakochane! – wspomina Edie.

Razem kupiły mieszkanie na Manhattanie, później również domek w Southampton. Edie awansowała na kierownicze stanowisko w IBM, a Thea, lekarka, przyjmowała pacjentów w domu.

Od początku, czyli od 1970 r. brały udział w nowojorskich Paradach Równości.

W 1977 r. u Thei zdiagnozowano stwardnienie rozsiane. W pierwszych latach jeszcze mogłyśmy tańczyć. Thea rzucała kule w kąt i prowadziła mnie zdrową nogą. Potem było gorzej, Thea usiadła na wózku, a Edie rzuciła pracę, by moc się nią opiekować na pełny etat.

Gdy w 2007 r. lekarze powiedzieli Thei, że został jej rok życia, zwróciła się do Edie: Wciąż chcesz się ze mną ożenić? Bo ja z tobą tak. Pojechały do Toronto (w Kanadzie małżeństwa jednopłciowe zalegalizowano w 2005 r.) z sześciorgiem przyjaciół. Edie wystąpiła w białej kreacji, Thea – w czarnej. Wiele znajomych par homoseksualnych pytało mnie, po co? Po co po 40 latach ładowałyśmy się do samolotu, leciałyśmy do Kanady. Co ten ślub zmienia? Otóż, okazało się, że zmienia. Gdy potem przedstawiałyśmy się jako małżeńska para, byłyśmy traktowane zupełnie inaczej. Poważniej.

Po śmierci Thei Edie miała atak serca. Miesiąc później dostała dokumenty i wezwanie do zapłaty podatku od spadku po Thei. Okazało się, że muszę sprzedać mnóstwo naszych rzeczy, by się wypłacić. Uznałam to za bardzo niesprawiedliwe i postanowiłam zawalczyć.

Miała rację.

Cztery dni po wyroku Sądu Najwyższego Edie Windsor poprowadziła czterdziestą czwartą nowojorską Paradę Równości jako jej Wielka Marszałkini.

 

***

Radość z wyroku

Sąd Najwyższy nie tylko uznał definicję małżeństwa na poziomie federalnym jako związku kobiety i mężczyzny za niekonstytucyjną, ale również, delegalizując tzw. Proposition 8, przywrócił legalność małżeństw jednopłciowych w Kalifornii, największym stanie USA. Wyrok Sądu natychmiast przełożył się na opinię publiczną: poparcie dla małżeństw jednopłciowych w USA wyniosło na początku lipca 55% (w grupie wiekowej 18-30 lat – 80%). Radość z wyroku wyrażali celebryci, m.in. Ben Afleck, Nick Carter, Cher, Ellen DeGeneres, Leonardo DiCaprio, Lena Dunham, Melissa Etheridge, Mia Farrow, Jesse Tyler Fergusson, Neil Patrick Harris, Lady Gaga, Adam Lambert, Madonna, Ricky Martin, Martina Navratilova, Marc Ruffalo oraz wielkie firmy, m.in. Apple, Citi, Ernst and Young, Facebook, GAP, Goldman Sachs, Johnson & Johnson, Marriott, Mastercard, Microsoft, Levi’s, Smirnoff, Starbucks.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Felice Newman „Radość seksu lesbijskiego”

Czarna Owca 2011

 

Ta 400-stronicowa książka daje mnóstwo informacji i inspiracji. Napisana jest zrozumiałym, bezpruderyjnym językiem. Krok po kroku omówione są wszystkie aspekty psychoseksualnej relacji dwóch kobiet.

Nie ma tematów tabu. Szczegółowo opisano techniki seksualne (z ilustracjami), stymulacje poszczególnych części ciała, orgazm, fetysze, praktyki BDSM, zabawki erotyczne. Osobny rozdział poświęcony jest transgenderyzmowi i gender, a także organizacji seks party. Są informacje o zdrowiu, bezpiecznym seksie i opiece ginekologicznej. Newman nie boi się pisać o problemach kobiet z niepełnosprawnościami lub chorych na depresję. Porady znajdą w „Radości…” i osoby szukające seksu na jedną noc, i te pragnące ożywić wieloletnią relację i uniknąć mitycznej „lesbijskiej śmierci łóżkowej”. Mnie podobają się odniesienia do seksu tantrycznego i porady dotyczące pogłębienia więzi w związku.

„Radość…” zawiera też przewodnik po tytułach dvd, video, książkach, magazynach, sklepach, stronach internetowych (również polskich), listach e-mailingowych, materiałach gender, organizacjach S/M.

To pozycja obowiązkowa na nocnym stoliku każdej kobiecej pary, ale prowokacyjnie dodam, że i niejeden mężczyzna mógłby się z niej nauczyć, jak sprawić przyjemność partnerce.

„Radość seksu lesbijskiego” nie jest tylko dla osób rozbuchanych seksualnie. W każdym rozdziale pojawiają się listy od kobiet, ich historie, zwierzenia, co dodaje autentyczności.

A poza tym, tekst Newman jest szalenie inspirujący, samym faktem przebywania w pobliżu łóżka pobudza wyobraźnię i roznieca ogień w sypialni.

Tekst dedykuję K., która aktywnie pomagała podczas powstawania recenzji. (Kaja Żurawek)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rodzina

Z rodzicami 4-miesięcznego Mateusza – Martą Abramowicz, Anną Strzałkowską i Lechem Uliaszem – rozmawia Marta Konarzewska

 

od lewej: Marta Abramowicz, Lech Uliasz i Anna Strzałkowska z Mateuszem. Z przodu – Tula   foto: Kama Bork

 

Marta: Od czego by zacząć? Poznałam Anię, wzięłyśmy ślub, chciałyśmy mieć dziecko, Leszek też chciał mieć dziecko…

Lech: Nie, poczekaj, początek jest wcześniej.

Gdzie?

L: W Kampanii Przeciw Homofobii. Tam poznałem Martę niemal 10 lat temu, tam się zaprzyjaźniliśmy i wiele nas połączyło.

M: Dużo podróżowaliśmy. Autostopem po Islandii, Gruzji, Hiszpanii. Jak nie było innego noclegu, to spaliśmy w jednym łóżku. Mieliśmy okazję nieźle się poznać.

Ania: A w 2009 roku z kolei ja poznałam Martę – też w KPH. Zakochałyśmy się na zabój, szybko się oświadczyłam. Cała reszta jest cudem. Od kiedy pamiętam, marzyłam, żeby mieć dzieci. Dużo dzieci. Wydawało mi się, że jeśli zwiążę się z kobietą, to nigdy nie będę mogła mieć dzieci. Byłam rozdarta. Myślałam, że nigdy nie będę szczęśliwa. A potem przyszedł moment przełomowy. Jechałam tramwajem i nagle zobaczyłam na billboardzie dwóch chłopaków trzymających się za ręce. To był 2003 rok, plakaty z akcji KPH „Niech nas zobaczą”. Rozpłakałam się. Pomyślałam wtedy, że ja też mam szansę żyć normalnie. I wszystko zaczęło się zmieniać. Potem przyjaciel zadał mi pytanie: a właściwie, dlaczego ty nie możesz mieć dzieci? Będziesz świetną matką. I nagle mnie oświeciło, że tak, że mogę. Zaczęłam mieć odwagę, żeby o tym myśleć. A im więcej miałam odwagi, tym byłam szczęśliwsza. A kiedy spotkałam Martę, wszystko się ułożyło: mamy dziecko z Leszkiem. I do tego okazało się, że to ona wieszała tamte plakaty. To jest ten cud.

M: Dla mnie to nie był cud, tylko pewna droga. W KPH nauczyłam się, że rzeczy niemożliwe są w zasięgu ręki. Trzeba tylko zadziałać.

L: Ale wesela to był cud – najświetniejsze wesela, na jakich byłem.

M: Bo były dwa, jedno w Liverpoolu, gdzie zawarłyśmy związek partnerski, drugie tu. A trzecie zrobimy, jak już będziemy w Polsce legalnym małżeństwem.

I to będzie wielkie wydarzenie LGBT, tak samo jak wasza rodzina. Bo jesteście rodziną?

(wszyscy) Pewnie!

A: Rodzina z wyboru, poszerzona, patchworkowa. Chciałyśmy, żeby nasz synek miał tatę i ma tatę, stały z nim kontakt, bliskość. Bo dochodzący tata nie znaczy daleki.

L: Mimo że Mateusz mieszka z Anią i Martą w Gdańsku, a ja w Warszawie, jesteśmy bardzo blisko. Znajomi się dziwią, ile wiem na temat synka: ile waży, co zjadł, jaką zrobił kupkę… Dziś zmieniłem dwie pieluchy, więc wiem, co mówię (śmiech). Widzimy się często – ostatnio wziąłem dwa tygodnie urlopu ojcowskiego, okazało się, że mi przysługuje.

Na ojcostwo zgodziłeś się od razu?

L: Oczywiście powiedziałem „muszę to przemyśleć”, ale wiedziałem, że tak. Chciałem mieć dziecko i zawsze myślałem o tym w wariancie: dwie mamy i ja. Jasne, że się zastanawiałem: „Czy to ten moment? Czy nie jestem za młody?” Ale – tak! To jest ten moment, inny się nie nadarzy.

M: Tylko z Leszkiem mogłyśmy się tak dopasować, żeby zdecydować się na dziecko.

A: Tu jest potrzebne ogromne zaufanie. Na przykład pewność, że dobro synka będzie ponad nasze poglądy, niechęci. Bo nie we wszystkim się przecież zgadzamy. Ja jestem katoliczką, osobą głęboko wierzącą, chodzę do kościoła, działam w Wierze i Tęczy, a Marta i Leszek są ateistami.

M: Leszek jest legalistą, lubi przestrzegać norm, jedzie samochodem zawsze przepisowo, ja z kolei wolałabym jechać szybciej. Społecznych norm zbytnio nie poważam. A decyzje w sprawie Mateusza będziemy podejmować wspólnie, musimy więc sobie ufać.

Będzie chrzest?

M: Jeśli Ania będzie chciała, to tak, bo uznaliśmy, że w tej kwestii zależy to od jej decyzji. Ale już na przykład religia w szkole będzie wymagała dyskusji – nie chciałabym Mateusza posłać.

L: Ja pochodzę z ateistycznej rodziny. Ale właśnie dzięki temu nigdy nie przechodziłem fazy wewnętrznego buntu przeciwko religii i nie musiałem z nią walczyć. Dlatego też nie muszę się buntować przeciwko temu, żeby Mateusz został ochrzczony.

Badania mówią, że rodzicielstwo LGBT jest bardziej refleksyjne…

M: …i świadome. Poza tym, nie ma ryzyka wpadki.

L: Długo się do tego przygotowywaliśmy: wielogodzinne rozmowy, plany. Szukanie rozwiązań.

M: Na przykład, co się stanie, jeśli Ania umrze w połogu.

Rety! Co za scenariusz!

A: Trzeba o tym rozmawiać, polskie prawo ignoruje rodziny takie, jak nasza. Ustaliliśmy, że jeśli umrę, to Leszek i Marta biorą ślub dla dobra Mateusza. Bardzo ważna była dla mnie ta pewność – mogę zaufać Leszkowi, że zajmie się Mateuszem, że nie odsunie Marty – to Leszek sam zaproponował takie rozwiązanie.

M: Bo ja prawnie jestem dla Mateusza obcą osobą. Mateusz dla mnie też. Na przykład nie dziedziczy po mnie.

L: Kiedy opowiadałem znajomym, w jakim modelu rodziny będę ojcem, słyszałem nieraz: a nie boisz się? A jak cię oszukają? Wyrolują na alimenty? Ludzie nie zdają sobie sprawy, że to właśnie ja, gdybym chciał, mógłbym być problemem.

A: Ja umieram – Leszek zyskuje pełnię władzy.

M: I majątek.

A: To prawda – do osiągnięcia pełnoletności przez Mateusza Leszek uzyskuje prawo do mojego z Martą majątku.

M: A po ewentualnej śmierci Mateusza, dziedziczy cały…

Nie…

L: Tak! Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo prawo jest niekorzystne dla osób w pozycji Marty. I jak bardzo ważne, by je zmienić.

A mniej tragiczne plany? Przedszkole, szkoła?

M: Ależ oczywiście – już wybrałam! I szkołę, i przedszkole. Przedszkole w Gdańsku, to, które promowało książkę „Z Tango jest nas troje” (o małym pingwinku wychowywanym przez dwóch tatusiów-pingwinów – przyp. red.), a szkoła – dla mnie tylko jedna, warszawska Bednarska. Sama ją kończyłam i mam do niej zaufanie, wiem, że jeśli pojawi się problem, np. w związku z tym, jaką Mateusz ma rodzinę, szkoła zrobi wszystko, żeby pomoc w jego rozwiązaniu.

A: Mamy też pomysł, żeby otworzyć przedszkole dla dzieci rodziców o poglądach nieco innych niż tradycyjne, takich, którzy chcieliby wychowywać dzieci w nieco innym modelu.

M: Wszyscy nasi znajomi wiedzą, w jakiej jesteśmy relacji – nie wyobrażam sobie inaczej – a wielu i wiele z nich też ma dzieci. Mateusz będzie więc miał swoją grupę odniesienia. Kiedy wychowa się w takim środowisku, gdzie będzie czuł się bezpiecznie, łatwiej poradzi sobie z osobami mniej przychylnymi. Będziemy z nim też oczywiście rozmawiać, przygotowywać go do rożnych możliwych sytuacji. Nie wyobrażam sobie wychowywać dziecka w atmosferze kłamstwa.

A: Wtenczas Mateusz nabrałby dużo lęku. Będzie silny, jeśli my mu damy tę siłę. Wierzę, że poradzi sobie z każdą sytuacją społeczną.

Albo obelgą. Wyobrażam sobie, że gdy się nie jest tak przygotowanym i silnym jak wy, można się zacząć niesłusznie obwiniać: na co ja narażam własne dziecko.

A: Właśnie, niesłusznie! Nie można obwiniać się za agresję społeczną. Dziecko doświadcza przemocy nie ode mnie, tylko z zewnątrz. Nie możemy sobie wyrzucać: „ja go urodziłam, ja mu to zrobiłam, przeze mnie cierpi”. Nie! To nie jest moja wina, to nie jest nasza wina, to wina tego, kto go wyzywa czy bije. My możemy jedynie zrobić wszystko, żeby nie przebywał w takim środowisku.

M: Oczywiście, mamy też zamiar zapisać go na karate (śmiech).

Ale na razie spotyka go tylko miłość, miłość i miłość. Trojka rodziców, trzy babcie…

A: Cztery! Bo ja mam dwie mamy – biologiczną i społeczną. Mamy naprawdę wielkie szczęście. Osoby, które mają dziecko, wiedzą, co znaczy babcia, która przyjdzie, pomoże. A co dopiero kilka babć! Mamy taką opiekę i wsparcie, że trudno opisać. Mateusz jest oczkiem w głowie – także dlatego, że był długo wyczekiwany. W mojej rodzinie to pierwszy wnuk.

L: W mojej też. Mam o pięć lat starszego brata. Wszyscy czekali na niego, a nagle ja, gej, oświadczam: będę tatą.

Co na to mama? L: Oszalała ze szczęścia.

Nie jest zwykłą babcią, ale babcią działaczką.

L: To prawda. Udziela się w Akceptacji (stowarzyszenie skupiające rodziców dzieci nieheteroseksualnych – przyp. red.) i uświadamia rzesze ludzi. Na każdym kroku chwali się wnukiem. Przyjęła strategię: jak się pójdzie do przodu, to już nigdy w tył. Więc ja podobnie – wciąż mówię o Mateuszu, o naszej rodzinie. Wszystkim: współpracownikom, przyjaciołom… Ubiegam pytania typu: „a kiedy poznamy twoją żonę?” albo „co to za dzieciak?”

Pracujesz w jednym z urzędów. Jak zareagowali w pracy?

L: Akurat konsternacją, bo parę miesięcy temu powiedziałem, że jestem gejem (śmiech). Jak konsternacja minęła, koleżanka z pokoju wstała, uściskała mnie, byłem wzruszony. Cały mój wydział złożył się na prezent – wielkiego misia. Nastąpił przełom, zmiana postrzegania: traktują mnie jak swojaka.

Jako gej byłeś dzieciakiem, a teraz – poważnym facetem.

L: Tak, teraz wiem, o co biega. Mamy wspólne tematy, dostałem się do sekretnego kręgu (śmiech).

M: Ja też to zauważyłam. Mam wrażenie, że wbrew pozorom właśnie wtedy, kiedy mamy dziecko, stajemy się dla społeczeństwa „normalni”. Nie jesteśmy już kosmitami, których nie bardzo wiadomo, jak traktować, tylko rodzicami ze wszystkimi tego radościami i bolączkami, więc pojawia się do razu tysiąc wspólnych tematów. Czy już ząbkuje? Jak jego brzuszek? A nie zmarznie bez czapki na głowie? A w którym tygodniu pani rodziła? A moja córka w tym samym! I od razu przestajemy być obcymi.

Ten fenomen wspólnotowy jakoś się kłoci z wielkim lękiem społecznym. Sondaże pokazują, że akceptacja LGBT się zatrzymuje na poziomie dzieci.

M: Tak, ale to lęk przed sytuacją hipotetyczną. Realne życie pokazuje coś innego. Ten „element wspólnotowy” bardzo silnie tu działa.

A: I to się dzieje bez względu na poglądy. Kiedy leżałam w szpitalu, w ciąży z Mateuszem, wszystko było jawne.

M: Szpitalne współlokatorki Ani były w naturalny sposób wtajemniczone. Do nich przychodzili ich mężowie, partnerzy, przyszli tatusiowie, a do Ani – ja.

A: I wszystkie odnosiły się do nas wspaniale. Przekonałam się, że na sali porodowej takie rzeczy, jak czyjaś orientacja, nie mają znaczenia. Tam są sprawy życia i śmierci. W tym kontekście naprawdę zmienia się perspektywa. Zacieśniają się więzi. Będę na przykład chrzestną synka dziewczyny, która ze mną leżała – ortodoksyjnej katoliczki. Obie z Martą weźmiemy udział w uroczystości. Zapraszają nas, a cała rodzina jest bardzo wierząca.

Personel szpitala też był taki super?

M: Niestety. Była trauma. Wyobraź sobie taką sytuację: przedwczesny poród, 33. tydzień, życie Ani i dziecka zagrożone, panika, nerwy, czekamy z Leszkiem. Nagle patrzymy: wywożą wcześniacza, ruszamy za inkubatorem, jak wszyscy ojcowie, tak jest tam przyjęte. Podbiegamy do lekarza: „co z nim? kiedy możemy go zobaczyć? jak się czuje?”. A lekarz na to dwa słowa: „tylko ojciec”. Ja na to: „Ale ja jestem partnerką, brałyśmy ślub w Wielkiej Brytanii”. On: „Ale te śluby chyba nie są ważne w Polsce” – i wszedł do windy.

A: Leżałam półprzytomna po porodzie. Podeszła do mnie pani z jakąś kartką i pyta, kogo upoważniam do widzenia się z dzieckiem. Wymieniłam Martę i Leszka. „Tylko pani plus jedna osoba” – zaznaczyła. Zaczęłam tłumaczyć: „To dla mnie bardzo ważne, Marta jest drugą mamą”. Ale ona swoje: „Może pani upoważnić tylko jedną osobę”. Załamana mówię: „W takim razie… może Marta wejdzie zamiast mnie, bo już nie wiem…”. „To proszę bardzo. W takim razie pani nie zobaczy dziecka”. I wiesz, co? Naprawdę mi nie pozwolili. Tuż po porodzie. Podczas gdy to jest takie… (pauza) tak wielka potrzeba spotkania: kto to jest? Jak wygląda? Całą ciążę sobie wyobrażasz… Nie mogłam uwierzyć, bo przecież widziałam, jak wpuszczali babcie, dziadków… To był straszny koszt!

W takiej sytuacji nie ma siły walczyć, prawda?

A: To nawet nie chodzi o siły. Człowiek cały czas się zastanawia, „a jak wyjdę na czołówkę, doprowadzę do konfliktu, co będzie? Może źle potraktują moje dziecko, może nie podejdą do niego w nocy?” To znów dowodzi, jak ważne jest prawo, które zagwarantuje, żeby nie przydarzały się nikomu takie sytuacje.

M: I jak ważna jest edukacja, szkolenie personelu. Ten lekarz, z którym rozmawiałam, był na pewno zaskoczony, kompletnie nie potrafił się odnieść do sytuacji. Muszę jednak przyznać, że potem położne odnosiły się do nas jak do pary i nie było już żadnego problemu.

A czy planujecie coś zrobić, żeby zmienić sytuację takich rodzin jak wasza? Bo jak nie wy, to kto?

L: Cały czas robimy. Marta jest zaangażowana w projekt badawczy „Rodziny z wyboru”, ja działam w KPH, Ania w Tolerado. A w październiku w Gdańsku organizujemy Festiwal Tęczowych Rodzin. Zapraszamy!

Ania Strzałkowska pisze o tegorocznym Festiwalu Tęczowych Rodzin na stronie 8

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Seksizm nie jest cool

Z założycielkami „Codziennika Feministycznego” – Zuzanną Janisiewicz, Kamilą Kuryło i Dominiką Wróblewską rozmawia Marta Konarzewska

 

Zuzanna Janisiewicz                                                                                                           arch. pryw.

 

Razem wymyśliłyście „Codziennik Feministyczny”?

Dominika: Obudziłam się o 4. w nocy, zauważyłam, że Kamila jeszcze nie śpi. Pytam, co robi, a ona, że zakłada „Codziennik Feministyczny”. Rano fanpage był już gotowy, po kilku dniach – blog, a po miesiącu – strona internetowa.

Kamila: Za moją pierwszą wypłatę! (śmiech) Działamy non-profit. Oprócz naszej trojki – Justyna Kowalska i Kasia Siemasz – dziewczyny, które same się do nas zgłosiły. Justyna wysłała tekst, potem kolejne, później zaczęła tłumaczyć, redagować i pracować na co dzień. Kasia mieszka i studiuje w Wiedniu. I jeszcze Aleksandra Kamińska oraz Mateusz Romanowski, który publikuje też na lewica.pl – znamy się od lat, kopaliśmy razem piłkę w podstawówce.

Zuzanna: Ja dbam o wizualną stronę „Codziennika”, tworzę ilustracje i wybieram zdjęcia, redaguję też teksty, prowadzę korespondencję z autorami/kami. Ale właściwie każdy/a robi wszystko. Pracujemy i porozumiewamy się głownie przez internet, na naszym supertajnym forum. Działamy na zasadzie demokracji bezpośredniej, gdy trzeba podjąć decyzję np. o publikacji czy odrzuceniu danego tekstu. Ale w sytuacjach spornych to Kamila, prezeska, ma ostateczny głos.

Zdecydowałyście się na używanie słowa, które jest raczej „antycool”, czyli „feminizm”.

Z: Dla nas pojęcia „queer” czy „kobiecy” są zbyt wąskie. Sporo uwagi poświęcamy środowisku LGBT, sporo artykułów wyświetla się pod tagiem „gender” – jednak feminizm to jest coś więcej, znacznie szersze pojęcie. To nie tylko postawa życiowa, ale rozległy nurt filozoficzny. Ma swoją historię i wiele odłamów: jak anarchofeminizm, ekofeminizm, feminizm lesbijski. Na łamach „Codziennika” staramy się rozpowszechniać go w całej okazałości. Jeśli niektórym nasze posty wydadzą się zbyt radykalne, by „ocieplić” wizerunek „stereotypowej feministki” – cóż, nie taki jest nasz cel. Wierzymy bowiem, że ten ruch, ta historia, obroni się sama. Nie zamierzamy sztucznie ugrzeczniać feminizmu, którego idea i założenia przełamywały i przełamują tabu.

K: Chcemy pokazać cały potencjał myśli feministycznej, całe spektrum możliwych działań i koncepcji. Polacy/Polki wciąż boją się tego słowa – to wynika z niewiedzy i z głęboko zakorzenionych stereotypów. Znam wiele osób, mówiących: „Równość kobiet i mężczyzn – jak najbardziej, jestem za!”, ale na „feminizm” już się krzywią.

Zaczęłyście przed wakacjami, a we wrześniu na Facebooku lubiło was już ponad 5000 osób. Wiele moich znajomych mówi: „No! wreszcie mam co czytać do kawy!”

K: Byłyśmy szczerze zaskoczone takim zainteresowaniem. Chciałam stworzyć przestrzeń do dyskusji, otwartą dla reprezentantek/ów każdego nurtu feministycznego, który stawia opor wobec kapitalizmu, ale także oswajać ludzi z „tym strasznym słowem”. Pomysł na „Codziennik” zrodził się z obserwacji zagranicznych platform informacyjnych, takich jak „The Guardian” czy „Huffington Post”, które mają działy adresowane do kobiet, ich konstrukcja jest jednak inna niż w Polsce – znajdziesz tam informacje o prawie, rodzicielstwie, LGBT, gender, feminizmie. Nie ograniczają się, jak u nas, do mody, urody i porad, jak zrobić dobrze swojemu facetowi. Zaś feminizm w Polsce najczęściej utożsamiany jest z liberalizującymi profesorami/kami piszącymi felietony w wysokonakładowych tygodnikach.

D: W Polsce ewidentnie brak takich treści, mamy co prawda „Wysokie Obcasy”, ale coraz rzadziej można tam przeczytać coś faktycznie dobrego, zaś wydawnictwa feministyczne są bardzo niszowe. Już dwie dziennikarki „WO” publikowały u nas teksty, to chyba o czymś świadczy. Wierzymy, że można opowiadać feminizm na nowo i można nim zaciekawić.

Z: Dbamy o to, żeby „Codziennik” miał też piękny wygląd. Bardzo mi zależy, żeby feminizm wizualnie nie kojarzył się tylko z wykresami obrazującymi różnice płacowe kobiet i mężczyzn albo z wyświechtanym już na wszystkie sposoby plakatem „We can do it”. Chciałabym zrobić z niego coś „cool”, bo sama zaznaczasz: na razie jest raczej „anty-cool”, a przecież to seksizm ma być antycool. Sztuka, grafika, dobra ilustracja to idealne narzędzia, żeby zmieniać to wyobrażenie.

K: Mamy ogromną satysfakcję, kiedy dostajemy wiadomości, że dzięki nam jakaś czytelniczka zmieniła spojrzenie na daną sprawę. To na maksa motywuje!

Pamiętacie waszą drogę świadomościową? Jak to się kształtowało?

Z: W dzieciństwie uwielbiałam oglądać „Akademię Pana Kleksa” i byłam wkurzona, że nie ma tam miejsca dla dziewczynek i tylko chłopcy uczą się czarować i śpiewają te wszystkie superpiosenki. Teraz wydaje mi się oczywiste, że na każdym etapie życia zauważałam te drobne niesprawiedliwości – w liceum plastycznym, potem na Akademii Sztuk Pięknych, gdzie studiowałam – niedocenianie kobiet-artystek i kobiet w historii w ogóle.

K: Ja od małej grałam w piłkę, wolałam towarzystwo chłopaków, chyba już wtedy zaczęłam zauważać rożne przejawy dyskryminacji dziewczyn. Lecz największy wpływ na moją aktywność czy wrażliwość społeczną, nie tylko feministyczną, miało Wielokulturowe Liceum im. Jacka Kuronia, które miałam zaszczyt ukończyć. Pamiętam jak zaczytywałam się w literaturze marksistowskiej. To była chyba pierwsza klasa, napisałam esej o jakobinach, który obiegł całą szkołę i tak poznałam Kasię Bratkowską (uczy w tym liceum polskiego – przyp. red.). Zabrała mnie na spotkanie Porozumienia Kobiet 8 Marca – to był chyba przełomowy moment.

D: Bardzo długo miałam problem z powiedzeniem głośno: jestem feministką. Wydawało mi się, że trzeba o tym dużo wiedzieć, żeby moc się określić, do tego miałam to typowo polskie wyobrażenie: szajbuski, które krzyczą na ulicach i chcą nie wiadomo czego. Później okazało się, że to wszystko od wewnątrz wygląda inaczej, że radykalne działania są potrzebne, bo tylko one są zauważalne. Kiedy poznałam Kamilę, okazało się, że moje poglądy od dawna są w 100% feministyczne i że chcę zmieniać to, co mnie wkurza dookoła. Więc jestem feministką.

Co musi wiedzieć, a nie wie, młoda Polka, nastolatka, która mówi: „OK, czaję, to było potrzebne w XIX czy XX wieku, gdy trzeba było walczyć o prawa wyborcze. Ale teraz? Po co?”

Z: Młoda Polko, feminizm jest po to, żebyś nigdy nie pomyślała, że jesteś gorsza lub mniej wartościowa ze względu na to, że jesteś kobietą.

D: Że masz takie same prawa do kariery, rozwoju i samorealizacji i nie możesz rezygnować ze swojej indywidualności, nawet jeśli wyjdziesz za mąż i urodzisz dziecko.

K: Żebyś nie musiała rodzić niechcianych dzieci, czuła się bezpiecznie na ulicach i we własnym domu, otrzymywała równe wynagrodzenie, co twój chłopak – jeśli jesteś hetero i masz chłopaka. Żebyś wiedziała, że masz wpływ na otaczający cię świat.

Wiele lesbijek, które poznałam to niefeministki albo nawet antyfeministki. Z kolei wiele osób ze świata normatywnego sądzi, że feministki to lesbijki.

Z: Bardzo ciekawa kwestia. Znam środowisko les dość dobrze, sama jestem jego częścią, i zastanawiałam się nieraz, skąd brak świadomości feministycznej u wielu polskich lesbijek. Jeśli chodzi o ich nastroje polityczne, wydaje mi się, że rzadko wychylają nos poza liberalizm światopoglądowy, nastawiają się raczej na walkę tylko o ten jeden – homoseksualny – aspekt życia.

K: Widać to po wysokiej frekwencji lesbijek na Paradach Równości w porównaniu z Manifami czy marszami antyfaszystowskimi.

Z: Może ta niechęć do feministek to rozczarowanie polityką jako taką? A może chęć udowodnienia w swoim otoczeniu, że pomimo bycia lesbijką jest się „normalną dziewczyną”, bez żadnych radykalnych opcji, bez wojowania ze światem, bez nienawidzenia mężczyzn? Bo taki stereotyp feministki jest wciąż żywy, także wśród lesbijek. Może nie chcą się w ten stereotyp wpisywać.

A co ma faktycznie feminizm do świata les?

Z: Wydaje mi się, że często lesbijki przejmują retorykę dyskryminacyjną i seksistowską z popkultury i powielają ją w zachowaniach. Odzywki typu „zaliczanie lasek”, „niezła dupa”, „pokaż cycki”. Ostatnio na imprezie lesbijskiej organizatorki parę razy puściły piosenkę „Blurred Lines” Robina Thicke, która ma przecież ewidentnie seksistowski tekst. Gdy zwróciłam na to uwagę, powiedziały, że generalnie nie obchodzi ich, że ten tekst obraża kobiety, po prostu lubią ten numer.

D: A sam seksizm między lesbijkami, jeśli w ogóle można o nim mówić, ma trochę inny wymiar, niż seksizm Robina Thicke. Może jest to po prostu element lesbijskiej kultury, z całym podziałem na butch, femme, tomboy, shane type etc. A „Blurred Lines” zostały rewelacyjnie sparodiowane przez feministki, obejrzyjcie clip „Defined Lines” na youtube.

K: Nawet jeśli lesbijki czują, że mają inną kulturę i nie dotyczą ich problemy większości kobiet, to są bardziej otwarte na problem dyskryminacji, na wszelkie objawy niesprawiedliwości, a feminizm jest otwarty na inność. Jeszcze zwerbujemy je do swoich szeregów.

Moj ulubiony tekst w „Codzienniku to ten Emmy Woolf o „wychudzeniu” – bo idzie na skos tego, co przewidywalnie feministyczne. Jakie były przełomowe dla was teksty?

D: Tłumaczenie tekstu „Nie golę się”! Wtedy zrozumiałyśmy, jaki możemy mieć zasięg i jakie emocje wzbudzamy: pierwszy atak trolli, pierwszy wykop, prawie 30 tysięcy odsłon. Jak na początkujący fanpage to było coś.

K: Gdy Karolina Gierszewska napisała tekst o tym, jak dokonała aborcji. Świetny, mógłby pojawić się w wysokonakładowej prasie, poruszający wiele istotnych kwestii, nie tylko dostępności aborcji, ale także traktowania kobiet w szpitalach. Ten tekst uświadomił nam, że jesteśmy blisko kobiet, że chcą nam opowiadać o swoich doświadczeniach, że chcą się nimi dzielić, że coraz częściej denerwuje je niesprawiedliwość społeczna. Dostajemy też wiadomości od kobiet, które dotyka przemoc i nie wiedzą, gdzie mogą uzyskać pomoc, a na komendzie policji słyszą: „na własnego męża chce pani donosić?”. Po to właśnie powstał „Codziennik”, żeby, słuchając głosów rożnych kobiet, uświadomić sobie jak aktualny powinien być dziś feminizm.

Z: Pewnego razu dostałyśmy e-maila, w załączniku wciągający, porządnie napisany, merytoryczny tekst „Femme fatale i feministki, czyli oblicza gender w powieściach Tadeusza Dołęgi- Mostowicza”. I dopisek autorki „przesyłam tekst, który został zamowiony przez redakcję pewnego portalu, a następnie odrzucony jako zbyt feministyczny – recenzja brzmiała, iż traktuje o nikomu niepotrzebnej ideologii. Jestem zdecydowana opublikować go nieodpłatnie, jeśli ≪Codziennik≫ byłby zainteresowany”. Rozumiesz? W momencie, kiedy powstaje rządowa kampania aktywująca kobiety w życiu zawodowym, kiedy o gender mówi się dużo i jest to gorący temat, jak ktokolwiek mógł nie chcieć publikować takiego tekstu? Dla nas to sygnał, jak bardzo potrzebne było takie miejsce, jak „Codziennik”. Nie tylko w ujęciu społecznym, ale też kulturowym. Chciałybyśmy przygarniać wszystkich tych publicystów i publicystki, których teksty odrzucono jako „zbyt feministyczne”.

Jakie są plany, marzenia i fantazje „Codziennika”?

D: Chciałybyśmy publikować własne wywiady, rozmawiać o feminizmie z artystkami, z działaczkami, z autorkami. W przyszłości też planujemy organizować akcje społeczne, działać poza siecią. Chcemy też więcej mężczyzn współpracujących z nami, czekamy na nich. I oczywiście „Codziennik Feministyczny” w kioskach.

Potrzebujecie wolontariuszy/ek? Jak mogą się zgłosić?

Jasne: codziennikfeministyczny@gmail.com

I chwila na prywatę: Kamila, Dominika, jesteście razem, mieszkacie razem i razem robicie feministyczną prasę. Nie macie czasem siebie dość?

D: Razem jesteśmy od roku, od poł roku oprócz nas jest jeszcze kot Gniewosz. Poznałyśmy się na wernisażu Zuzi. Zaczęło się tak, że o mały włos nie skończyłoby się bojką, chyba jakiś pijacki konflikt na tle ideologicznym. Jednocześnie bardzo się sobie podobałyśmy, choć znajomym opowiadałyśmy o sobie – „ta brzydula”, „ta smarkula”. Mimo że nasze poglądy są zbieżne, często mamy rożne podejście do form działania.

K: Co więcej, żadna z nas łatwo nie odpuszcza, nasz kot i sąsiadki/edzi mają z nami ciężkie życie… No, ale później już byłyśmy nierozłączne. Teraz średnio raz na tydzień rozstajemy się przez „Codziennik” (śmiech).

codziennikfeministyczny.pl

facebook.com/codziennikfeministyczny

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.