Homo + sztuka + kontekst

Z artystą Bartłomiejem Jarmolińskim o jego pracach, orientacji seksualnej w sztuce, o Warholu, Leonardzie, byciu Madonną i granicach płciowości rozmawia Bartosz Reszczak

 

 

W projekcie video „Confessions after hours” wcieliłeś się w Madonnę. Fajnie było poczuć się Madonną?

Madonną po godzinach pracy, w sali lustrzanej Łódzkiego Domu Kultury. Założyć różowe body i w rytm jej przeboju „Hung up” powyginać się do woli… Fajnie było! Ale ta praca, pokazywana podczas wielu różnych wystaw, sprawiła, że przylgnęła do mnie łatka „Pana Madonny”. Tyle tylko, że nie o zabawę tu chodziło, nie o kolesia przebranego w ciuchy Madonny, ale o, skazaną z góry na niepowodzenie, próbę bycia kimś, kim się nie jest.

Dużo w twojej twórczości przekraczania granic płciowości…

A kim jest prawdziwy mężczyzna? Prawdziwa kobieta? Jestem przekonany, że każdy ma w sobie pierwiastki męskie i żeńskie. Te pęknięcia znajdują mnie same. Gdybym miał stabilne życie, był szczęśliwy, a świat akceptowałby moje wybory, prawdopodobnie moja twórczość obrałaby zupełnie inny kierunek. Pewnie skupiłbym się na rozważaniach formalnych, eksplorował inne przestrzenie. Ale tak nie jest, dlatego poruszam tematykę społeczną, wartości estetyczne są równie istotne, oba czynniki stanowią o całości prac.

Twoja koncepcja sztuki zaangażowanej zderza się z rzeczywistością. Kiedy dyrektorka szkoły, w której uczyłeś plastyki zobaczyła twoje, będące elementem projektu, zdjęcia, na których nosisz blond perukę i kabaretki…

…tak, musieliśmy się pożegnać. Po prostu zrezygnowałem z pracy. Nie chciałem nawet dyskutować z nią o sztuce. Mam świadomość, że od nauczyciela wymaga się, aby był wzorem do naśladowania, by był wzorem także w wymiarze moralnym i edukacyjnym.

Ale czy sztuka może być niemoralna? Czy uzasadniona przecież artystycznie transgresja to już brak moralności?

Można używać różnych środków artystycznych, ale najważniejszy jest przekaz, kontekst. Jeżeli praca ma czemuś służyć, postawić przed widzem pytanie, to rozważania na temat moralności są nieuzasadnione. Sama prowokacja nie ma żadnej wartości. Staje się tandetą.

Są granice prowokacji?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.

Twojej twórczości blisko do pop artu.

Spotkałem się z taką oceną, wielokrotnie w dobrym tego słowa znaczeniu. Słyszałem też opinie mówiące o tym, że blisko mi do banału, że ocieram się o kicz. To oczywiście zależy od interpretacji osób oglądających moje prace.

Ale to działania kontrolowane, pop-art nie przyjąłby takiej formy, gdyby nie formalne uproszczenia, które miały przybliżyć przekazywane treści publiczności.

I właśnie w tym rzecz, poruszam istotne dla mnie kwestie, na przykład analizując społeczne znaczenie płci, przy czym rzeczywiście do tej pory używałem często stylistyki bliskiej pop-artowi.

Czy nie sądzisz, że projekt „Santo Subito”, w którym wykorzystałeś ikony popkultury w charakterze świętych-patronów, spotkałby się z większym oddźwiękiem, gdybyś wziął na warsztat polskie ikony?

Tworząc, nie zastanawiam się nad odbiorem prac. Przedstawiam to, co porusza mnie. „Moi” święci patronują – w różnym wymiarze, choćby tylko symbolicznym – warstwom społecznym lub ludziom, którzy w różnym stopniu przyczynili się do ich śmierci (np. Gianni Versace – patron celebrytów, Freddie Mercury – patron bezpiecznie kochających, Michael Jackson – patron lekarzy – przyp. red.). Owszem, np. malarz Zdzisław Beksiński mógłby zostać patronem młodych, z kryminałem w tle. Takich symbolicznych polskich postaci można by znaleźć więcej, a jednak zależało mi na bardziej uniwersalnym przekazie.

Jest w tym dużo cynizmu, bo jak inaczej nazwać określenie Grace Kelly, która zginęła w wypadku samochodowym, patronką podróżnych? A zarazem większość z tych osób to ikony LGBT. To przypadek?

A czy nie jest tak, że środowisko LGBT, niezależnie od tego, jak jest naprawdę, kojarzy się z najlepszą zabawą, swobodnym stylem życia, optymizmem, zabawą, glamourem? Wśród naszej społeczności jest duże grono osób kształtujących gusta estetyczne. Może stąd ta zbieżność. Kreujemy rzeczywistość, czy komuś się to podoba, czy nie. W pewnym sensie wprowadzamy „na salony” nasz gust, pewnie jest w tym coś ze snobizmu, ale też po prostu dobra jakość. A do tego wszyscy artyści, twórcy są w mniejszym lub większym stopniu ekshibicjonistami. Inaczej nie tworzyliby sztuki.

I stąd już blisko do Warhola.

Wszystkie drogi prowadzą do niego – jego osobowości i twórczości. To, że Warhol był gejem, nie pozostawało bez znaczenia w kontekście jego prac, zresztą nie tylko jego.

To dlaczego polscy artyści nie chcą, aby ich homoseksualność była znana?

Myślisz, że nie chcą?

Pierwszym i zarazem zbiorowym wyjściem z szafy była wystawa „Ars Homo Erotica” i album „Art Pride”, w którym znalazły się również twoje prace.

Rzeczywiście, trafnie to nazwałeś – to było zbiorowe wyjście z szafy. Myślę, że dobry pod to grunt zrobił coming out Tomasza Raczka, osoby znanej i szanowanej za erudycję i kulturę osobistą, oraz kolejne coming outy osób publicznych.

 Sztuka może istnieć bez kontekstu? Bez wiedzy o artyście ją tworzącym?

Nie można odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Jest to uzależnione od istoty pracy, która może skupiać się jedynie na wartościach czysto formalnych lub też na treści, która będzie najistotniejsza. W tym znaczeniu sztuka nie istnieje bez kontekstu.

Ale kiedy malarz, który jest gejem, maluje nagiego mężczyznę, to trudno mi uwierzyć, że jego postrzeganie tego ciała nie jest podszyte erotyką lub chociaż jakąś dwuznacznością…

Nie mogę się z tym zgodzić, to nie jest regułą, choć interesujące wydaje się spojrzenie w tym kontekście na prace Leonarda da Vinci. Homoseksualność Leonarda jest widoczna w jego dziełach. To bardzo ważny dla mnie twórca właśnie w kontekście mniejszościowym. Mężczyźni są u niego piękniejsi i – jak sądzę – bardziej kobiecy niż kobiety, które namalował. Są zmysłowi, erotyczni i eteryczni. No, i ta słynna tajemnica leonardowych uśmiechów. Zgadzam się z teorią wielu biografów Leonarda, według której sam często był dla siebie modelem. Twarze z jego przedstawień – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – są do siebie podobne. To rodzaj krypto-autoportretów. Z kobiet, które przedstawił, najbardziej zmysłowa jest Gioconda, ale dla mnie nie jest to portret kobiety. Gioconda zawiera w sobie pierwiastek męski i żeński.

Tak więc jego sztuka jest kontekstualna. A twoja? Na ile twoja orientacja seksualna przekłada się na twórczość?

Na tyle, na ile ważne jest dla mnie, abym mógł spokojnie iść z mężczyzną ulicą, nie budząc krzywych spojrzeń, tak jak pary heteroseksualne ich nie budzą.

Czy jest coś takiego, jak sztuka homoseksualna?

Nie. Jest sztuka tworzona przez osoby homoseksualne, ale tu orientacja twórcy jest jedynym spoiwem. Czy nagie męskie ciało musi mieć aspekt homoseksualny, skoro maluje je gej? Gdzie miałaby tu przebiegać granica?

Moim zdaniem, właśnie w kontekście. Wracamy do kontekstualności sztuki. Nie wrzucałbym jednak prac artystów LGBT do jednej szufladki „sztuka homoseksualna”, to uproszczenie. Niemniej nie można zignorować twojej tezy, co unaoczniła wystawa „Ars Homo Erotica” Pawła Leszkowicza. Tam właśnie sztuka została wtłoczona w kontekst i nawet dzieła dawnych artystów, o których orientacji seksualnej nie mamy pojęcia, były pracami stricte homoseksualnymi. Myśląc o sztuce „homoseksualnej”, mam na myśli nie tyle akty męskie czy damskie, gdyby były tworzone przez lesbijkę, ile raczej „sztukę walczącą”, czyli przekaz. Społeczne uwarunkowanie. Niezależnie od formy dzieła. Sztukę, która pokazuje, że to także może być miłość, „uczłowiecza” homoseksualizm. Bo niebezpośrednim przekazem takiego dzieła jest wołanie o równość. Poprzez obcowanie z tego typu sztuką widz ma możliwość zobaczenia odpychanych lub marginalizowanych przez samego siebie tematów z innej niż dotychczas perspektywy.

Tyle mówi się o środowisku artystycznym jako o „przestrzeni homoseksualnej”. Jak to wygląda z twojego punktu widzenia – wyoutowanego artysty funkcjonującego na co dzień w Łodzi?

Podobnie jak w innych miejscach, tak w Łodzi jest wiele osób homoseksualnych, które działają aktywnie w obszarze sztuk wizualnych, mody, filmu. W obszarze tej płaszczyzny to duża społeczność, nie czuję się odosobniony. Przynajmniej nie w tym wymiarze.

Pisarki buntują się, gdy ich twórczość nazywa się „literaturą kobiecą”. Czy tobie uwłaczałoby, gdyby twoje prace nazwano „sztuką homoseksualną”?

Nie, to nie jest przymiotnik piętnujący, a jednak mogłoby się to odnosić tylko do niektórych prac. Jest to szczególnie uzasadnione, bo niektóre z nich znalazły się w albumie „Art Pride”, który ukazał się mniej więcej w tym samym czasie, gdy otwierano wystawę „Ars Homo Erotica”. Odpowiedziałem na tę propozycję z dużym entuzjazmem, szczególnie, że był to pierwszy raz, kiedy pokazałem moje prace w tym kontekście.

A więc kontekst!

(śmiech) Dla mnie był to przełom, bo jedynie bliscy wiedzieli o mojej orientacji, niby nigdy nie robiłem z tego tajemnicy, a jednak w sferze publicznej – w tym szerszym wymiarze – zaistniałem jako gej pierwszy raz właśnie wtedy.

 

***

Bartłomiej Jarmoliński (ur. 1975) – absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Wybrane wystawy indywidualne: COOLTOWI, Otwarta Pracownia, Kraków 2011, Galeria Studio, Warszawa 2010; Saint M, Galeria Zero, Berlin (z Iwoną Demko) 2011; Santo Subito, Labolatorium, Centrum Sztuki Galeria El, Elbląg; MAN-RW, Galeria Wozownia, Toruń 2010; Dobre wszystko co dobre, Galeria przy automacie, Warszawa 2010; POProgram, Galeria Stara, Łódź 2009, Galeria Ateneum, Warszawa 2009. Prace i projekty Bartka Jarmolińskiego: www.bartekjarmolinski.com

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Madonna

Społeczność LGBT i Ona – stary dobry związek partnerski

 

mat. pras.

 

Jej ikoniczny status w kulturze LGBT jest nie do podważenia. Kochamy Madonnę za jej piosenki, klipy, koncerty i (niektóre) filmy. Za odważny styl, bezkompromisową postawę i niezłomność. Ona kocha nas za lojalność, inspirację i wierność. Romans LGBT z Madonną zamienił się w stary dobry (poliamoryczny) związek partnerski. Zaczął się już dawno temu – w październiku minie 30 lat od premiery jej pierwszego singla – „Everybody”. Szykując się na koncert Madonny na Stadionie Narodowym (1 sierpnia) w ramach trasy promującej album „MDNA”, przedstawiamy kronikę najważniejszych wydarzeń tego związku.

Pierwszym gejem, którego poznała był Christopher Flynn, nauczyciel tańca. Nauczył mnie wiary w siebie, dał mi siłę do realizacji marzeń i… pokazał mi kluby gejowskie, w których poczułam się jak u siebie. Ona z kolei pokazała je młodszemu bratu Christopherowi, który później napisze w książce „Moje życie z Madonną”: Moja siostra wiedziała, że jestem gejem wcześniej niż ja sam. Chris został potem kierownikiem artystycznym pierwszych trzech tras koncertowych Madonny.

Gdy po śmierci Rocka Hudsona w 1985 r. epidemia AIDS w końcu przedostała się do świadomości społecznej, Madonna była jedną z pierwszych gwiazd, które oficjalnie wsparły walkę z wirusem HIV.

„Live to tell”, jej przebój z 1986 r. opowiada o geju zmarłym na AIDS, podobnie jak „In this life” z 1992 r.

Klip do „Papa, don’t preach” (1986), w którym Madonna ma krótkie włosy, nosi dżinsy oraz skórzaną kurtkę, zrobił furorę w społeczności lesbijskiej. Z kolei wielu nastoletnich gejów utożsamiało się z chłopcem, który w klipie do „Open your heart” (1987) próbuje naśladować ruchy tancerki z peep show, granej przez Madonnę. A „Express yourself” (1989) to feministyczno- gejowski hymn!

Inspiracją do numeru „Vogue” (1990) był vogueing – taniec z gejowskich klubów czarnych i latynoskich dzielnic, uwieczniony w filmie „Paris is burning”. „Billboard” zaliczył szał na „vogowanie” (strojenie poz jak z magazynów mody) do „20 najlepszych gejowskich momentów w historii muzyki pop”.

Na przełomie lat 80. i 90., chłopakiem Madonny był biseksualny aktor i model Tony Ward znany z homoerotycznych ról w kilku filmach. W tym samym czasie rozkwitała też jej przyjaźń z Ingrid Casares, lesbijską ikon(k)ą, ponoć w gwieździe po uszy zakochaną.

Zakazane przez MTV klipy do „Justify My Love” (1990) i „Erotica” (1992) przedstawiały cały wachlarz erotycznych zachowań, również w wydaniu LGBT, wszystko podlane sosem s/m. W podobnych klimatach utrzymany był album fotografii „Sex” (1992), w którym można zobaczyć m.in. Madonnę w bardzo odważnych ujęciach z Naomi Campbell.

Osławione stożkowe staniki z trasy „Blond Ambition” (1990) zaprojektował Jean Paul Gaultier, gej, który kocha Madonnę tak bardzo, że oświadczał się jej już trzy razy. Stożkowe staniki na „Blond Ambition” nosiła zresztą nie tylko Madonna, ale również jej tancerze.

W dokumentalnym filmie „W łóżku z Madonną” (1991) występuje m.in. ośmiu tancerzy Madonny, z których heteroseksualny jest… jeden. Film zawiera m.in. ujęcia z nowojorskiej Parady Równości oraz sceny męsko- męskich pocałunków podczas gry „prawda czy prowokacja”.

Na początku lat 90. Madonna flirtowała z biseksualnym koszykarzem Dennisem Rodmanem. W jednym z wywiadów powiedziała wtedy: Każdy mężczyzna powinien chociaż raz poczuć język drugiego faceta w ustach. W tym samym czasie bawiła się spekulacjami mediów na temat domniemanego romansu z aktorką Sandrą Bernard – nigdy ich nie potwierdziła ani nie zdementowała.

Trasa koncertowa „The Girlie Show” (1993) zawierała liczne elementy homoerotyczne: i lesbijskie („Bye bye baby”), i gejowskie („Beast within”), włącznie z symulowaną orgią na scenie („Deeper and deeper”).

Inspiracje twórczością biseksualnych artystek Fredy Kahlo i Tamary de Łempickiej widać w klipach do m.in. „Open your heart”, „Express yourself”, „Bedtime story”; Madonna garściami czerpie również z dziedzictwa gejowskich div – przede wszystkim Marleny Dietrich i Marylin Monroe.

Madonna jest jedyną ikoną mediów, która przekonała masy do teorii queer (Judith Butler, 1998).

W filmie „Układ prawie idealny” (2000) Johna Schlesingera zagrała kobietę, która wychowuje syna razem ze swym przyjacielem gejem (Rupert Everett).

Medialnego szumu narobił soczysty pocałunek Madonny z Britney Spears i z Christiną Aguilerą podczas rozdania nagród MTV w 2003 r.

Słynne są mini recitale Madonny w londyńskim klubie o wszystko mówiącej nazwie – „G.A.Y.”.

Jestem gejem uwięzionym w ciele kobiety (Madonna, 2005).

W „Forbidden Love” na trasie „Confessions” (2006) dwóch tancerzy – jeden z żydowskim, drugi z arabskim symbolem na torsach – wykonywało homoerotyczny taniec.

W 2010 r. wstawiła się za parą gejów z Malawi skazanych na 14 lat więzienia za homoseksualizm. W 2011 r. w „Ellen DeGeneres Show” potępiła szkolne prześladowania nastolatków LGBT. W tym samym roku zachęcała do głosowania za małżeństwami homoseksualnymi w Nowym Jorku (skutecznie – małżeństwa zalegalizowano). Na koncercie w Petersburgu, który ma się odbyć 8 sierpnia br. obiecała zaprotestować przeciwko prawu zakazującemu „homoseksualnej propagandy” w Rosji.

Do tegorocznego klipu „Girl gone wild” zaprosiła tancerzy na szpilkach (z zespołu Kazaky).

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Divy

Tekst: Mariusz Kurc

Kolaż: Oiko Petersen

 

W gejowskiej komedii romantycznej „Eating Out“ chłopak oświadcza swojej dziewczynie, że jest gejem.

– Ale tylko troszeczkę. To chyba tylko taka faza – dodaje.

– Tak? – mówi podejrzliwie dziewczyna – Wymień single Madonny zpłyty „Like a prayer“.

Chłopak wyraźnie zadowolony zaczyna:

– „Express yourself“, „Cherish“, „Oh, Father“…

– A „Vogue“? – dziewczyna ma nadzieję, że zapomniał o tak ważnym singlu.

– Och, mylisz się – krzywi się chłopak – „Vogue“ jest przecież z soundtracku do „Di

cka Tracy“!

– To nie żadna faza! Jesteś 100-procentowym gejem!

 

Oczywiście, takie testy mogą być zawodne. Mój chłopak jest gejem, a ma wszystkie single Madonny w nosie. Ale… uwielbia serial „Absolutely Fabulous“ i Meryl Streep w filmie „Diabeł ubiera się u Prady“. Coś więc jednak jest chyba na rzeczy. Pewne gwiazdy są przez wielu gejów szczególnie lubiane, a niektóre z nich wręcz otaczane swoistym kultem.

Madonna

Współczesną królową gejów jest Madonna, która ze wspaniałą przesadą odgrywa kobiecość w dziesiątkach jej wersji. Jej image jest jak najdalszy od kobiety – puchu marnego – istoty zwiewnej i słabej, którą mężczyzna mógłby się zaopiekować i… posiąść. To gejów zdecydowanie nie kręci. Madonna nie spuszcza wstydliwie wzroku, szepcząc frazesy do ucha heteryka, które sugerują: „bierz mnie“. Madonna przybiera seksowną pozę i śpiewa – jak podczas rozdania Oscarów w 1991 r. – „sooner or later you’re gonna be mine“ („wcześniej czy później będziesz mój“). To ona rozdaje karty, ona rządzi i ona bierze mężczyzn (lub kobiety), gdy ma na to ochotę. Marylin Monroe działała odwrotnie i dlatego nigdy nie miała statusu gejowskiej divy, za to jest chętnie naśladowana przez tranwestytów i drag queens. Marilyn puszczała oko (czy raczej mrużyła oczy) do facetów hetero i czekała na ruch z ich strony. Chciała im ulegać. Była kociakiem, który śpiewając „Happy Birthday, Mr. President“, sam stanowił urodzinowy prezent dla prezydenta USA. Madonna może odegrać Marylin (jak w „Material Girl“), ale na serio prezydentowi – szczególnie obecnemu – mogłaby co najwyżej rzucić „Fuck off, Mr. President“. Nigdy zresztą nie wahała się publicznie używać wulgaryzmów, a po przerwie w czasie jednego z koncertów wróciła na scenę ze słowami: „Sorry, musiałam się odlać, ale jak leję, to też wyrażam się artystycznie!“. Madonna może odgrywać dziewicę („Like a Virgin“), rezolutną zagubioną nastolatkę („Papa Don’t Preach“), dominę z klubu s/m („Erotica“), matkę narodu („Evita“) czy punkówę („Candy Perfume Girl“), ale w każdej z tych ról widać szwy – to wciąż ta sama Madonna. Madonna, która gra. Udawanie jest immanentną cechą div, tak jak jest wciąż immanentną cechą gejów, którzy nie są w stanie otwarcie wyrażać swej tożsamości, a często wręcz prowadzą z nią walkę. Wbrew powszechnemu przekonaniu, że utrzyma się na firmamencie sezon lub góra dwa, bo publice znudzą się szybko jej tanie skandale – Madonna trwa na szczycie niezmordowanie od wydania pierwszej płyty w 1983 r. W wojnie „świat kontra Madonna“ górą jest wciąż Madonna. Jak mogłaby nie być inspiracją dla gejów, którzy również każdego dnia muszą stawić czoła całemu światu i walczyć o swoje z nieprzyjaznym otoczeniem? Madonna bywa też kiczowata do bólu i doskonała w swej niedoskonałości. Czyż nie są to cechy drag queens?  

Cher

A propos! Nie od parady będzie tu przypomnieć, jak Cher – wielka gejowska diva – wspomniała drag queens na swojej pożegnalnej trasie koncertowej: „Dlaczego muszę mieć inny strój do każdej piosenki? No, przecież gdybym spróbowała się raz nie przebrać, wszystkie drag queens rozdzwoniłyby się z newsem: ,Cher się skończyła!’“. Geje uwielbiają Cher również za to, że w swej sztuczności połączonej z wielką autoironią jest bardzo autentyczna. Zupełnie jak Agrado – bohaterka „Wszystko o mojej matce“ Almodovara (geja, który stworzył taką galerię gejowskich div w swych filmach, że należałoby mu poświęcić osobny artykuł), która opowiada, jakie części ciała i za ile sobie poprawiła. Na koniec zaś dodaje: „Jesteśmy tym bardziej autentyczni, im bardziej dążymy do własnego idealnego wyobrażenia o nas samych“. Cher – jak to gejowska diva – przeciąga strunę jeszcze dalej: wychodzi w obcisłym stroju na scenę, prezentuje z każdej strony swą doskonałą figurę (59 lat, niezliczone operacje plastyczne) i z przebiegłym uśmieszkiem cedzi: „Niezłą mam wciąż figurę, co? To wszystko geny, moi kochani, to wszystko geny“. Gdy Cher śpiewa „If I could turn back time“ („Gdybym mogła cofnąć czas“), wielu gejów – łącznie z niżej podpisanym – wspomina swe młode lata, gdy człowiek ze zgrozą myślał o swoim pedalstwie, zamiast podrywać chłopaków na potęgę. W klipie do tej piosenki Cher pojawia się w towarzystwie kilkudziesięciu przystojnych, napalonych marynarzy – a więc sami wiecie, o co chodzi… Kariera Cher to ciągła jazda po bandzie – od upadku do wzlotu, to – jak mówi sama zainteresowana – „parę lat bycia ,super cool’ a potem parę bycia ,super uncool’“ – i tak od 1965 roku.

Tina Turner

Na początku lat 80. jak feniks z popiołów odrodziła się po latach scenicznego niebytu Tina Turner. I dopiero wtedy stała się divą gejowską, bo też diva powinna mieć przeszłość, a co za tym idzie – swoje lata. Młode piosenkarki mogą być bardzo lubiane, ale do div im daleko, są najwyżej koleżankami (to status choćby Kylie Minogue). Sama Tina przyznaje otwarcie, że burza włosów, sukienki mini, szpilki, wściekle czerwone usta i paznokcie to tylko atrybuty sceniczne. Tina gra Tinę, jej fani dobrze o tym wiedzą i kochają ją za to. Ale chyba jeszcze bardziej pociągający dla wielu gejów jest u Tiny wizerunek „survivor“ – kogoś, kto przetrwał wiele życiowych zakrętów, a wciąż powala energią i dynamizmem (to nie przypadek, że jednym z hymnów gejowskich jest piosenka „I will survive“ w wykonaniu Glorii Gaynor). Gej niejedno musi znieść ze strony homofobicznego otoczenia, zanim dojrzeje do bycia sobą. Tina przetrwała kilkanaście lat pełnego przemocy związku z mężem – mentorem – i po wielu chudych latach rozkwitła po czterdziestce. Nie dała za wygraną i wygrała. Retoryczne pytanie tej kobiety „po przejściach“: „Co miłość ma z tym wspólnego?“ („What’s Love Got to do with it?“) musi wiele mówić bywalcom gejowskich saun czy darkroomów.

Marianne, Kate, Cyndi

Zupełnie innym typem gejowskiej divy jest Marianne Faithfull, która na swoim koncie ma m.in. 25 lat uzależnienia alkoholowo- -narkotykowego (włącznie z 3 latami życia dosłownie na ulicach londyńskiego Soho). Marianne wyszła z doła poharatana w przenośni i dosłownie – w którymś z narkotykowych zwidów zobaczyła robaki pełzające pod skórą jej twarzy i pocięła się, by je wydostać. Ale dziś mówi, że niczego nie żałuje („Nie, niczego nie żałuję“ – śpiewała francuska gejowska diva – Edith Piaf) i od 16 lat przeżywa artystyczny boom. Jej głos znacznie się obniżył i zmatowiał, a piosenki nabrały dramatycznej ekspresji. Koncerty Marianne są przeciwieństwem perfekcyjnych widowisk Madonny. Marianne nie zadaje sobie trudu, by zapamiętać kolejność piosenek, i tego nie ukrywa. Po skończonym numerze spokojnie zapala papierosa, zakłada okulary, podchodzi do kartki i zerka na tytuł następnej piosenki. W niektórych przypadkach w ogóle nie zna tekstu i śpiewa z kartki. Niewiele ponad rok temu wystąpiła w warszawskiej Sali Kongresowej (mój kolega szepnął przed samym występem: „gdyby teraz spadła bomba na Kongresową, Kaczyński miałby z głowy gejów w Warszawie“). Ktoś z sali krzyknął tytuł swej ulubionej piosenki. Marianne odparła: „Dobrze, dobrze, zaśpiewam to, nie martw się“, po czym siedząca w niej diva pokonała grzeczną piosenkarkę: „A zresztą zaśpiewam to, co będę chciała. W końcu kurwa to jest MÓJ show, nie?“. Na drugim biegunie boskości jest lubiana przez bardzo wielu gejów (i niejedną lesbijkę) Kate Bush, której taki tekst nigdy nie przeszedłby przez gardło – choćby dlatego, że Kate w ogólnie nie koncertuje. Divą jest też – dziś nieco zapomniana – Cyndi Lauper, która w tęczowych strojach i fryzurach śpiewała o tym, że dziewczyny chcą po prostu się zabawić („Girls just wanna have fun“) oraz o prawdziwych kolorach („True colors“):

Widzę twoje prawdziwe kolory

I za to cię kocham

Więc nie bój się pokazać im 

Swoich prawdziwych kolorów

Prawdziwe kolory są piękne

Jak tęcza

Divy kina

Gejowskie divy nie zamieszkują tylko estrady – występują również licznie w kinie. Najwięcej jest ich oczywiście w Stanach Zjednoczonych, choć nie wszystkie zdobyły popularność także w Polsce. Mało znane są choćby Betty Midler czy gwiazda lat 30. – Mae West, która tak bardzo „grała“ kobietę, że niektórzy brali ją za mężczyznę. W swoim ostatnim filmie „Sekstet“ 85-letnia Mae gra seksbombę, na widok której wszyscy mdleją. W każdej scenie prezentuje nową suknię i nową złotą myśl. Swojego byłego męża wita słowami: „Czy masz rewolwer w kieszeni, czy tak cieszysz się na mój widok?“. Liza Minnelli też jest ikoną gejów – szczególnie jako dekadencka królowa berlińskiego kabaretu w klasyku Boba Fosse’a. Jej matka – Judy Garland, czyli niezapomniana Dorothy z „Czarnoksiężnika z Oz“ – to wręcz archetypiczna diva. W USA przez wiele lat oświadczenie „I am a friend of Dorothy“ funkcjonowało jako bezpieczny odpowiednik „I am gay“ – wielu gejów rozpoznawało się właśnie w ten sposób. Susan Sarandon w „Białym pałacu“ gra 44-letnią kelnerkę, która wykorzystuje chwile (alkoholowego) zapomnienia superprzystojnego młodego yuppie. Robi mu laskę tak, jak nigdy nie była w stanie żona. I jak tu nie utożsamiać się z Susan? Tym bardziej że w o rok późniejszej „Telmie i Luizie“ wypowiada wojnę wszystkim heterykom i związanej z nimi opresji. Kończy wprawdzie martwa, ale wolna! Gdy w „Niebezpiecznych związkach“ markiza de Merteuil (czyli Glenn Close) na ultimatum hrabiego de Valmont (John Malkovich): „albo mi się oddasz, albo wojna między nami!“, odpowiada spokojnie i z tajemniczym uśmiechem: „w porządku“, po czym dodaje lodowato „wojna!“, to – znów – daje dowód, że diva nie ulega. Diva może przegrać i skończyć tragicznie, ale nie może zostać pokonana. Jak Marlene Dietrich w swoim prawdziwym życiu. Gdy już nie była w stanie występować, zamknęła się w swoim paryskim apartamencie i nie wyszła z niego przez ostatnie czternaście lat życia. W tym czasie Maximilian Schell nakręcił o niej dokument. Udzieliła mu wywiadu, ale nie wystąpiła przed kamerą. Pokazanie zniszczonej starością i chorobami twarzy byłoby porażką. Marlene w końcu przegrała i z czasem, i ze śmiercią, ale my możemy ją oglądać tylko w jej boskim wydaniu – w perfekcyjnej sukni, nonszalancko podającą kolejne piosenki. Jako diva więc – wygrała.  

Wspaniałą gejowską divą była również Bette Davis, która wg jej własnych słów specjalizowała się w rolach dziwek. „Wyszłabym za mąż, gdybym znalazła faceta, który miałby 15 mln USD, zapisał mi połowę i zagwarantował, że umrze w ciągu roku“. Davis zagrała m.in. upadającą gwiazdę teatru we „Wszystko o Ewie“. Jej okrutny pojedynek z Joan Crawford w filmie „Co się zdarzyło Baby Jane?“ powinien obejrzeć każdy, kto posiada „gejowską“ wrażliwość (pleć czy orientacja seksualna – nieważne). Francuska aktorka Fanny Ardant jest 100-procentową divą specjalizującą się w odgrywaniu kobiet namiętnych, często niemoralnych i z rysem tragicznym. W filmie „Libertyn“ gra podstępną malarkę, której nago pozuje piękny Vincent Perez. Można jej tego zazdrościć i można ją… podziwiać, że w takiej sytuacji zachowuje pokerową twarz. Nawet w tak – wydawałoby się – heteryckim przedsięwzięciu jak „Powrót Batmana“ jest miejsce na divę: gdy Michelle Pfeiffer jako Kobieta- Kotka mówi „miau“, a budynek za nią eksploduje, geje mają swoje pięć sekund. Przy okazji: poprzedniczka Michelle w roli Catwoman – Eartha Kitt (jej miauczenie było równie sexy) jest jednocześnie wykonawczynią takich hymnów gejowskich jak „I love men“ i „Where is my man?“.

We Francji div dostatek

We francuskim kinie i francuskiej piosence w ogóle div nie brakuje. Oprócz wspomnianych już Edith Piaf, Fanny Ardant oraz Catherine Deneuve, o której za chwilę, wskazać należy boską Dalidę, wykonawczynię tysiąca piosenek (m.in. „Paroles, paroles“ i „Gigi D’Amoroso“ oraz „Pour ne pas vivre seul“, w której śpiewała o chłopcu, który zakochuje się w chłopcu), a której trzej kolejni partnerzy życiowi popełnili samobójstwo. W 1987 roku 54-letnia Dalida poszła w ślad za mężczyznami swego życia. Amandę Lear uwielbiamy za jej głęboki, niski głos (ostatnio powróciła dzięki reklamie, w której śpiewa „Give a little hmmm to me…“), a Charlotte Rampling za perwersyjnego „Nocnego portiera“ Liliany Cavani oraz dużo młodsze filmy „Basen“, „Pod piaskiem“ czy „Na południe“, w którym używa znacznie młodszych od siebie chłopców. Współczesne śpiewające francuskie divy to przede wszystkim Patricia Kaas i Zazie. Divą nigdy nie była natomiast Brigitte Bardot. I wcale nie dlatego, że dziś wygląda ostentacyjnie staro. BB funkcjonowała na podobnych zasadach, co MM: była ucieleśnieniem snów facetów hetero.

Divy gejowskie i lesbijskie

Stosując prostacką analogię, należałoby podejrzewać, że wśród lesbijek istnieje kult mężczyzn, którzy odgrywają męskość. Tymczasem nic z tego. Lesbijskie serca wcale nie biją mocniej, gdy widzą, jak Humphrey Bogart odpala kolejne cygaro, Clint Eastwood powala kolejnego bandziora lub gdy Jack Nicholson bajeruje kolejną czarownicę (z Eastwick oczywiście – tam zresztą wszystkie są divami gejowskimi!). Lesbijki też kochają divy żeńskie – ale nie otaczają ich aż takim kultem, jak geje. Lubią k.d.lang, Melissę Etheridge czy Grace Jones z jej androgynicznym wyglądem i zwierzęcym temperamentem (ale Jones działa też na gejów – zaczynała zresztą karierę piosenkarską od występów w gejowskich dyskotekach Nowego Jorku w drugiej połowie lat 70.). Gdy kilka lat później na firmamencie pojawiła się Annie Lennox, mówiono o niej „biała Grace Jones“. Annie wkroczyła w garniturze i ze szpicrutą w ręce. Jej nieruchomy wzrok i chłodny głos miały hipnotyczną moc. „Każdy czegoś szuka, jedni chcą cię wykorzystać, inni chcą być wykorzystani“ – hit „Sweet Dreams“ stał się hymnem w gejowskich klubach s/m. 10 lat później Lennox nagrała płytę zatytułowaną po prostu „Diva“, a klip do piosenki „Why“ idealnie obrazował przeistaczanie się „zwykłej“ kobiety w divę. Lennox również działa i na gejów, i na lesbijki. Podobnie jak Catherine Deneuve, która zresztą kilkakrotnie lesbijki grała. Klasyczna dla fanów kina LGBT jest jej erotyczna scena w „Zagadce nieśmiertelności“ ze – wspomnianą już – Susan Sarandon. Cudowną gejowsko-lesbijską divą była Catherine na przykład w filmie „8 kobiet“ (w reżyserii Francois Ozona, który – podobnie jak Almodovar – z uwielbieniem i smakiem tworzy postaci gejowskich div w swych filmach). Na pytanie swej filmowej siostry (Isabelle Huppert – gayfriendly, ale bez statusu divy): „Dlaczego mnie nic w życiu się nie udało, a Tobie wszystko?“, Deneuve rzuca jej prosto w oczy: „Bo ja jestem piękna i bogata, a Ty jesteś brzydka i biedna“. Do historii kina spod znaku LGBT przejdzie również pikantny pocałunek Catherine z Fanny Ardant. Główną lesbijską (i gejowską) divą pozostaje wspomniana już Marlene Dietrich, której biseksualizm jest legendarny. Po przyjeździe do USA ktoś zapytał ją o różnice w amerykańskiej i europejskiej mentalności. Zaskoczona amerykańską pruderią Dietrich odparła: „W Europie nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą czy mężczyzną – uprawiamy miłość z każdym, kogo uznamy za atrakcyjnego“.

 

POD TWOJĄ OBRONĘ

16 sierpnia MADONNA, jedna z największych ikon LGBT, kończy 60 lat. Z tej okazji o Królową Popu zapytałem jej homoseksualnych fanów i fanki z polskiego fan klubu MadonnaNewEra. Sam jestem jednym z nich – pisze PIOTR „GRABARI” GRABARCZYK

 

Madonna i jej modele z klipu „Girl Gone Wild” (2012). Mat. pras.

 

Urodziny Madonny to zawsze dobra okazja na podsumowania, szczególnie w dzisiejszym świecie, w którym gwiazdy pojawiają się i znikają, a prasa i rozochoceni fani wszelkiej maści wokalistek chętnie szafują tytułem „nowej Królowej Popu” – wszak każda generacja chce mieć własną. I o ile można przerzucać się liczbami, rozmaitymi statystykami, które z biegiem czasu coraz rzadziej będą po stronie panny Ciccone, jest kilka kwestii zupełnie niezależnych od cyferek. Jedną z nich jest to, że Madonna to królowa społeczności LGBT – fakt niepodważalny, ale mimo wielu prób, nie do końca wyjaśniony empirycznie. Wszelkie próby ustalenia, dlaczego akurat Madonna została namaszczona w ten sposób przez tęczową społeczność, zatrzymują się na ogólnikach. My z okazji 60. urodzin artystki postanowiliśmy sięgnąć do źródeł, a głos zabiorą polscy fani gwiazdy, których w naszym pięknym kraju nie brakuje – w końcu nawet z ambon słyszymy, że Madonna królową Polski…

„Nikt się nie zastanawiał, dlaczego większość z nas jest homo lub bi – to było naturalne”

Na początek, pozwolę sobie na małą prywatę. Odkrywanie mojej seksualności trwało dłuższą chwilę i trochę dryfowałem w tej nastoletniej niepewności. W życiu nie ma jednak przypadków, bo moja fascynacja Madonną zaczęła się niemalże w tym samym czasie, co fascynacja chłopakami. To sprzężenie okazało się kluczowe, bo to Madonna w mej burzy hormonów była mapą pokazującą, że jest dla mnie miejsce na świecie, że to jest OK, że nie ma się czego wstydzić. Zachęcony postawą mojej świeżo upieczonej idolki, poszedłem za ciosem i zalogowałem się na forum jej polskich fanów skupionych wokół serwisu MadonnaNewEra – najstarszej na świecie stronie poświęconej Królowej Popu. Nagle okazało się, że takich jak ja, jest więcej i możemy rozmawiać nie tylko o Madonnie, ale i o swoich problemach, doświadczeniach, a sama Madonna jest niejaką kuratorką tego przedsięwzięcia.

Na początku nikt się nie zastanawiał, dlaczego większość użytkowników forum jest homo- lub biseksualna. To było naturalne. Ale później przyszła refleksja, że wychowaliśmy się nie tylko na starych piosenkach Madonny, ale i na jej koncertach. Na forum mieliśmy manię ich analizowania, rozpisywaliśmy się na temat każdego występu, miny i wypowiedzi Madonny. Ktoś pisał post na temat życiowo ważnej dla niego sceny, a odpowiadał mu zgodny tłum: „Miałam/ Miałem tak samo!”. I nagle okazało się, że wielu z nas to od Madonny po raz pierwszy usłyszało o zabezpieczeniu, o tym, że AIDS prowadzi do śmierci, o tym, że gdzieś za Oceanem ludzie wychodzą na ulicę i maszerują w obronie swoich praw. A później widzieliśmy, jak w wielkim świecie Madonna pokazuje się otoczona wianuszkiem gejów, których uwielbia – a tłum uwielbia Madonnę. Instynktownie czuliśmy, że ona działa także w naszym imieniu, choć nie ma zielonego pojęcia o naszym istnieniu. Myślę, że właśnie to, oprócz muzyki, decydowało o tym, że Madonna przyciągała do siebie środowisko LGBT. Trochę nas reprezentowała w tym wielkim świecie – mówi „Replice” Maciek Sanik, założyciel MadonnaNewEra. Madonna, jak mało kto w latach 80., nie kryła swoich poglądów za dyplomatycznymi wypowiedziami. Ona wychodziła na scenę jak Evita na balkon i silnym głosem obwieszczała tłumom: Bądźcie sobą! Wszystko z wami w porządku! Nie musicie się wstydzić! – dodaje.

Jak to możliwe, że ta filigranowa blondynka, którą do pewnego momentu mogliśmy oglądać tylko w telewizorze, miała (i wciąż ma) tak ogromny wpływ na nasze życie? Okazuje się, że nawet wielka gwiazda może być ambasadorką wykluczonych, choć wydawałoby się, że jej status, sława i fortuna niejako z automatu to uniemożliwiają. W Madonnie jednak zostało coś z wyrzutka, który nie wpisuje się w powszechnie przyjęte kanony. Dorastanie w małym miasteczku na południu Polski, gdzie każda inność i odrębność od utartego schematu, dla nastolatki, która dopiero odkrywa swoją seksualność, nie było proste. Madonna, a także jej fani, uświadomili mi, że inność nie jest zła, a wręcz przeciwnie może być szalenie interesująca. Jej kariera, łamanie wielu tabu, śmiałe poglądy uświadomiły mi to jak świat i ludzie potrafi ą być różnorodni, że każdy z nas jest inny i tym samym wyjątkowy – tłumaczy w rozmowie z nami Katarzyna Boczoń, wieloletnia fanka Madonny. Wtóruje jej Ewa Szołkiewicz. Bycie fanką Madonny bardzo otworzyło mój czternastoletni wówczas świat. Zarejestrowanie się najpierw na fanowskim forum, a potem poznawanie przez nie innych osób LGBT bliżej sprawiło, że na pewno moja seksualność stała się dla mnie normalna i akceptowalna znacznie szybciej, niż dla wielu innych żyjących w Polsce – mówi stanowczo. Jej bezczelność i bezkompromisowość, w myśl zasady „I’m not sorry, it’s human nature” pozwalały wierzyć, że tak można. Że nie trzeba być jak inni. Dzięki Madonnie czuło się, że nie jest się samemu, a to było szczególnie ważne w czasach przed popularyzacją internetu, kiedy przepływ informacji był mocno ograniczony, a znalezienie kogoś w podobnej do swojej sytuacji nie odbywało się za jednym kliknięciem myszki. Od zawsze inspirowała mnie do akceptacji samego siebie i bycia sobą – dołącza się do chóru inny wieloletni fan M, Kuba Mosiak.

W trakcie jej ponad 35-letniej kariery, wielu zarzucało piosenkarce, że dysponuje niewielkimi zdolnościami wokalnymi, a karierę zawdzięcza szalonej ambicji. I choć można z tym dyskutować na wielu poziomach, z jednym trzeba się zgodzić – etos pracy gwiazdy, której powtarzano z uporem, że czegoś nie może, inspiruje tłumy. Madonna nauczyła mnie, jak być pewnym siebie i walczyć o swoje racje. Kiedy ktoś próbował wmówić mi, że nie jestem czegoś w stanie zrobić, oburzałem się, i to robiłem. Dzięki niej zrozumiałem, że niemożliwe nie istnieje, a tylko ciężką pracą można osiągnąć prawdziwy sukces – mówi nam inny fan popowej ikony, Daniel Matejczyk.

„Nigdy nie sądziłam, że poczuję coś takiego do drugiej kobiety”

Madonna nie była jednak nigdy „hetero wybawcą”, bo sama wielokrotnie sugerowała, że jest biseksualna, a jeśli pojawiały się plotki o jej lesbijskich relacjach, nigdy ich nie dementowała. Teraz, po latach, dowiadujemy się, że nie było to powetowane tylko chęcią wykonania przyjaznego gestu w kierunku społeczności LGBT+. Światło dzienne ujrzał niedawno odręcznie napisany przez Madonnę list, skierowany do modelki Amandy Cazalet, którą poznała na planie głośnego i – a jakże – promującego wolność seksualną teledysku do „Justify My Love” w 1990 r. Nigdy nie sądziłam, że poczuję coś takiego do drugiej kobiety. Dotarcie do ciebie jest tak trudne, jak uwiedzenie papieża. Chciałabym cię znowu całować – pisała w miłosnych liścikach wokalistka.

Natomiast fascynacja gejów Madonną to jednak coś więcej, niż tylko pochwała jej aktywistycznej działalności i wprowadzania w świat seksualnej różnorodności. To przede wszystkim estetyka, która garściami czerpie z gejowskich subkultur i fetyszów. Pamiętam, że moja pierwsza wizyta w homo-klubie zakończyła się refleksją, że wszyscy geje tańczyli tam jak Madonna – śmieje się w rozmowie z nami Michał Grenczak, wieloletni fan M. Ale im dłużej studiowałem historię queeru, amerykańskich klubów gejowskich i tamtejszej kultury, tym bardziej ten prozaiczny z pozoru wniosek ewoluował – to nie geje tańczyli jak Madonna, to ona na scenie była jednym z nich. Ona emanuje niemal identyczną seksualną energią, ma coś męskiego, a jednocześnie kobiecego w swoich ruchach, sposobie w jaki prezentuje się na scenie. Patrząc na nią, z jednej strony widzisz ikonę, ale z drugiej jedną z nas. Poza tym, czy znasz inną gwiazdę, która wystąpiła w sesji zdjęciowej, podczas której symulowałaby rimming z mężczyzną? – dodaje ze śmiechem. Chodzi oczywiście o zdjęcie ze słynnej książki Madonny „Sex”, będącej zbiorem fantazji seksualnych, gdzie gejowskim fetyszom poświęcono sporo miejsca. A był to rok 1992, nienajlepszy więc czas dla gwiazd popu na manifestowanie poparcia dla społeczności LGBT, a już na pewno nie w tak odważnej i graficznej formie. Nawet dziś takie obrazki mogłyby złamać niejedną karierę…

Do tej pory Madonna odwiedziła nasz kraj dwukrotnie. Nikt chyba nie wątpi, że okazji w postaci kolejnych tras koncertowych nie zabraknie, bo artystka, mimo 60-tki na karku, nie zamierza zwalniać tempa. Wypada mieć tylko nadzieję, że w swoich zawodowych planach uwzględni nasz kraj, żeby ludzie, których życie zmieniła, znów mogli zobaczyć ją w akcji. A jeśli nie, to na tyle, ile znam fanów Madonny, w końcu jestem jednym z nich – oni i tak znajdą sposób, żeby spotkać swoją idolkę. Dziękujemy i wszystkiego najlepszego! Happy 60. Birthday, Madonna!

 

Tekst z nr 74/7-8 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

 

Strike a Pose

(Holandia, 2016), reż. E. Gould, R. Zwaan. Premiera w Polsce: październik 2017, Netflix

 

Luis, dalej Oliver (w okularach), nad nim Kevin , obok niego Donna (chórki) i Carlton, dalej Madonna, nad nią Gabriel a z prawej Salim. Na dole leży Jose. Mat. pras.

 

Madonna miała dziesiątki tancerzy, ale Luis Camacho, Oliver S. Crumes III, Salim Gauwloos, Jose Gutierez, Kevin Stea, Carlton Wilborn i Gabriel Trupin byli wyjątkowi. To oni wystąpili z Królową Popu w słynnym klipie „Vogue” (1990), który wylansował światową modę na taniec vogueing. Oni wystąpili z Królową w jej najgłośniejszej trasie koncertowej „Blond Ambition Tour 1990” oraz w pełnometrażowym filmie „W łóżku z Madonną” (1991) dokumentującym tamtą trasę. Wtedy przyjęty chłodno, dziś uważany jest za prekursora celebryckich reality shows. Homoseksualność sześciu tancerzy (oraz heteroseksualność siódmego – Olivera) jest tam na tapecie jasno i bez ogródek.

Reżyserki team: Ester Gould ze Szkocji i Reijer Zwaan z Holandii postanowili wrócić do tancerzy z „Vogue” po 25 latach. Efektem jest dostępny od niedawna na Netfliksie dokument „Strike A Pose”. Robi wrażenie. Przynajmniej na kimś takim jak ja: w 1991 r. byłem ukrywającym się gejem i już fanem Madonny; gdy w „W łóżku z Madonną” zobaczyłem namiętnie całujących się Salima i Gabriela, zaparło mi dech.

Gabriel zmarł na AIDS w 1995 r. W czasie trasy z HIV żyli już wtedy również Salim i Carlton. W „Strike A Pose” opowiadają o tym tak, że szczęka opada. Salim: HIV zdiagnozowano u mnie w 1987 r. Miałem 17 lat i za sobą ledwo trzy razy z facetem. Diagnoza była jak wyrok śmierci. Trzy lata później był tancerzem największej gwiazdy pop – i miał ciarki, gdy ona co wieczór ze sceny przestrzegała: Nie bądźcie głupi, zakładajcie gumki na fiutki.

Cała szóstka opowiada o tym, jak trafi li do Madonny, jak na trasie stanowili dla siebie rodzinę zastępczą, z jakimi oporami wychodzili z szafy. O tym, jak po trasie wpadli w dół i wylądowali z narkotykowym nałogiem. I o tym, jak się z niego podnieśli. Salim i Jose dziś uczą tańca, Kevin jest choreografem m.in. u Beyonce…

„Strike A Pose” to dokument-wyciskacz łez. Fragmenty z mamą nieżyjącego Gabriela wpatrującą się w syna w „W łóżku z Madonną”, ogląda się ze ściśniętym gardłem, podobnie jak wyznanie Olivera, który mówi, że był homofobem a teraz jest dumny, że ma takich przyjaciół. (Mariusz Kurc)  

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pose (sezon drugi)

(USA, 2019, reż. R. Murphy, B. Falchuk), wyk. B. Porter, D. Jackson, I. Moore, i inni. Premiera na Netfliksie: 30.10.2019

 

Mat. pras.

 

O serialu „Pose” pisaliśmy już sporo po premierze pierwszego sezonu. Teraz mamy sezon drugi – co najmniej równie istotny. Odnajdujemy naszych bohaterów/ki w maju 1990 r. – premierę ma właśnie kultowy singiel Madonny „Vogue”, który kulturę czarno-latino-tęczowych bali wprowadzi do mainstreamu. Wszyscy są podekscytowani, świat vogueuje! Damon daje lekcje vogueingu i wraz z Ricky’m bierze udział w castingu na słynną „Blond Ambition Tour” Madonny – trasę, która wyznaczyła standardy istniejące do dziś. Tymczasem Angel próbuje się wybić w świecie modellingu, Blanca otwiera salon kosmetyczny, Elektra dorabia jako dominatrix (oj, dzieje się), gorzej potoczy się los Candy… Jednak najważniejszy wątek drugiego sezonu to HIV/AIDS, wirus, który krąży jak wyrok śmierci po całej naszej społeczności, ale również ją jednoczy. „Pose” pokazuje, że epidemia AIDS stanowi nieodłączną część historii ruchu LGBTI i że nasza dzisiejsza sytuacja, gdy AIDS nie jest już chorobą śmiertelną, wynika wprost z tamtej katastrofy. Potraktowanie tego tematu rekompensuje pewne dramaturgiczne uproszczenia. Wśród aktorów góruje Billy Porter, który jako Pray Tell, mistrz ceremonii na balach, wchodzi na pierwszy plan. (Piotr Klimek)

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Madonna w Berlinie

Relacja czytelnika “Repliki” z koncertu Królowej Popu 10 listopada br. w ramach “Rebel heart Tour”.

Przed

rebel_mDo Mercedes-Benz Areny w Berlinie przybyłem punktualnie o godzinie 15:00. Miejsce na moim bilecie wskazywało sektor 410 na trybunach wyższych. Na miejscu pojawiłem się o wiele za wcześnie, ale chciałem się przedtem rozeznać w „terenie”. Jak na fanów Madonny – o tej godzinie tłumów nie było, najdłuższa kolejka była widoczna przy bramie oznaczonej „Early Entrance”, co jest zrozumiałe, zważywszy na wyścig, który odbywa się na każdym show Madonny – jego metą jest wymarzone miejsce jak najbliżej, przy scenie Królowej.

Tuż przed areną, ku mojemu zdziwieniu, został postawiony miniaturowy sklepik z gadżetami Madonny. Były tam dostępne koszulki, bluzy, breloczki i – skarb dla wiernego fana – tourbook, czyli album ze zdjęciami promującymi album oraz trasę koncertową. Ceny kosmiczne, album w cenie 30 euro, koszulka – 35, bluza z kapturem – 80. Niektórzy mogliby stwierdzić, że kogoś porządnie pokręciło z takim cennikiem, jednak subiektywnie stwierdzam, że Madonna jest warta tego, żeby wydać na te gadżety kieszonkowe (tym bardziej, że taka okazja nie zdarza się często – to był mój pierwszy koncert Królowej).

Do wieczora przestaje padać, arena z zewnątrz zostaje oświetlona, a w kolejce wokół mnie widzę i słyszę mozaikę kulturowo-językową: Hiszpanie, Węgrzy, Polacy, Francuzi, natomiast wcale nie tak dużo Niemców, jak można by się spodziewać. Bramy planowo mają być otwarte o 18:30, następuje jednak obsuwa do godziny 19:00. W międzyczasie ochrona wyprowadza z areny mężczyznę w średnim wieku (w kolejce następuje głośne buczenie), który najwyraźniej wtargnął na obiekt przed oficjalnym wpuszczeniem. Widać, że ochrona nie cacka się z takimi przypadkami. Bilet równiutko na pół podarty i do widzenia.

O 19:00 zaczyna się wyżej wspomniany wyścig. Zostaję wpuszczony w ciągu pierwszych 5 minut i mam czas na dokładne rozejrzenie się po wewnętrznej części Mercedes-Benz Areny. Ku mojej uciesze, na każdym z poziomów budynku został postawiony znacznie powiększony sklepik z oficjalnymi produktami sygnowanymi imieniem Madonny. Do wcześniej kupionego tourbooka i koszulki z logo „Rebel Heart Tour” dołącza czerwony kubek i skórzana czapka z daszkiem (w cenie odpowiednio 15 i 30 euro), nie żałuję ani centa. Wewnątrz rozbrzmiewają remiksy piosenek Madonny (wspomagane bębnami), które udzielają klimatu i stanowią zapowiedź koncertu. Z racji tego, że wejście na wyższą część sektora 410 znajduje się na drugim piętrze, kieruję się ku ruchomym schodom. Ciekawe, że na każdym piętrze słychać inną piosenkę Królowej. I tak, w ciągu pięciu minut udaje mi się usłyszeć „Frozen”, „La Isla Bonita”, „Girl Gone Wild”, a także ostatni hit – „Bitch I’m Madonna”. Wokół – mini-restauracje z jedzeniem w równie kosmicznych cenach (rozumiem gadżety, ale 7,50 euro za zestaw mini-frytek i 0,5 l napoju to przesada). Korzystam z okazji, że do supportu mam jeszcze ponad pół godziny i wybieram się do toalety, by założyć świeżo nabytą koszulkę z logotypem „Rebel Heart Tour”. Udaję się na swoje miejsce na trybunach i z ulgą zauważam, że mimo najwyższego miejsca, scena nie jest ode mnie tak oddalona, jak się obawiałem. Pojawia się pierwsza fala ekscytacji, kiedy widzę kurtynę z napisem „Rebel Heart”, a na niej dwa równe zdjęcia Madonny, zestawione ze sobą za pomocą odbicia lustrzanego. Spoglądam na niewiarygodnie długi, oświetlony na czerwono wybieg w kształcie krzyża, zakończony sercem. Na projekt sceny nigdy nie mogę się wystarczająco napatrzyć, robię zdjęcia więcej razy, niż powinienem…

Support

Godzina 20:00. Punktualnie na scenę wychodzi support, czyli brytyjski DJ – Idris Elba. Tę godzinę spędzam raczej biernie, nie porywa mnie muzyka, którą zapodaje Elba (znam tylko jedną piosenkę – „Bitch Better Have My Money’’ Rihanny – prawdopodobnie dlatego, że nie jestem bywalcem klubów), aczkolwiek mogło to być również spowodowane brakiem konkretnego kontaktu z publicznością. Zawołanie parę razy „make some noise for the Queen, Berlin!” nie jest wystarczające. Płyta areny prawie całkowicie pełna, miejsca na trybunach są powoli zajmowane. DJ schodzi ze sceny tuż przed godz. 21. W głośnikach muzyka, która ma za zadanie uprzyjemnić czekanie. Dosłownie na kilka minut przed wybiciem 22:00 z głośników leci piosenka Michaela Jacksona „Wanna Be Startin’ Somethin’” i już wszyscy wiedzą, że to jest ten moment (tradycją jest, że wejście Królowej na scenę zapowiada utwór Króla), który zamieni całą Mercedes-Benz Arenę w jedną wielką imprezę.

Koncert

rebel2Punkt 22:00., z zegarkiem w ręce. Światła gasną, czerwona kurtyna opada, publiczność szaleje, o słyszeniu własnych myśli mogę pomarzyć. Na telebimie rozpoczyna się projekcja intra – wstępu do koncertu ze słowami Madonny, która dzielnie dopinguje, żebyśmy nigdy nie tracili własnej godności i „rozpoczęli rewolucję miłości”. Raz po raz widzimy także Mike’a Tysona zamkniętego w klatce i krzyczącego „I am beautiful!”. Oto rozpoczyna się pierwszy utwór – „Iconic”. Tancerze w średniowiecznych strojach tańczą z krzyżami na wybiegu, tymczasem Królowa wjeżdża na scenę z sufitu, zamknięta w złotej klatce, odziana w czerwono-czarną szatę, z rozpuszczonymi kręconymi włosami. Publiczność w ekstazie, od Madonny nie da się oderwać oczu, zwłaszcza gdy do góry nogami zawisa na jednym z krzyży, a w tle na ekranie rapuje Chance the Rapper. Po chwili Madonnę otaczają tancerki przebrane za gejsze, na telebimach widzimy japońskie znaki, z głośników dobywa się zremiksowany wokal z „Bitch I’m Madonna”. Po tej sekcji tanecznej i pokazie sztuk walki z Nicki Minaj na ekranie, scena pustoszeje, Madonna dobywa gitarę i staje na środku wybiegu, aby przypomnieć widowni jeden z jej pierwszych hitów z lat 80. – „Burning Up”. Słyszymy surowy wokal bez wspomagających chórków. Następny numer – „Holy Water” z najnowszej płyty jest zmiksowany z legendarnym „Vogue” – i tu mamy najbardziej skandaliczny moment na tej trasie – tancerki przebrane za zakonnice w bieliźnie tańczą na rurach zakończonych krzyżami, a gdy wchodzi partia „Vogue”, Madonna dołącza do nich. Utwór kończy inscenizacja Ostatniej Wieczerzy, co zostało przedstawione w mroczny, nieco psychodeliczny sposób. Akt I koncertu kończy „Devil Pray” z Madonną leżącą na ołtarzu, z zawiązanymi rękoma.

Akt II rozpoczyna „Messiah”, w tle na ekranach – płomienie i fragmenty teledysku „GhostTown”, na scenie natomiast tancerz – otoczony kilkoma wentylatorami – tańczący z ogromna chustą, potem kolejny tańczący na specjalnie przygotowanym i pochylonym ekranie, pokazując (dosłownie) ogniste ruchy. Na scenie pojawia się Madonna w czarnym kostiumie i grzywką zaczesaną do tyłu. Scena zostaje zamieniona w warsztat samochodowy, tancerze pokazują umięśnione klaty, a Madonna wokół nich śpiewa kolejny utwór z ostatniego albumu – „Body Shop”. Po krótkiej rozmowie z widownią zasiada ponownie z gitarą i śpiewa tytułowy hit z albumu „True Blue” z 1986 r. Tak jak nie potrafię bez wykrzywienia wysłuchać wersji studyjnej, tak akustyczna wersja na żywo brzmi pięknie i romantycznie. Dzieje się tak zapewne dzięki bardzo dojrzałej interpretacji, nie słyszymy tego słodkiego głosiku sprzed lat. Chwilę później scena i arena zamieniają się w tęczową dyskotekę – Madonna prezentuje – po raz pierwszy od ponad 10 lat – swój legendarny hit z 1992 r. – „Deeper and Deeper”. Gasną światła, a z sufitu na sam koniec wybiegu (serce) zjeżdża ogromna metalowa konstrukcja ze schodami, na której Madonna śpiewa kolejne dwie piosenki o miłości – „HeartBreakCity”, oraz starszy utwór z albumu „Like a Virgin” – „Love Don’t Live Here Anymore”. Scena pustoszeje, z głośniku wydobywa się taneczny rytm, oto Madonna wykonuje nową wersję swojego klasycznego i „obowiązkowego” przeboju – „Like a Virgin”. Świetnie się przy tym bawi, śmiejąc się do widowni i biegając po całej scenie. Akt II dobiega końca.

Na ekranach pojawia się Madonna z czarną opaską na twarzy. Widzimy fragmenty teledysku „Erotica” z 1992 r., a w głośnikach szept „I wanna kiss you in Paris’’ z kontrowersyjnego niegdyś „Justify My Love”, który płynnie przechodzi w nowość z ostatniego albumu – „S.E.X.” Na scenie cztery łóżka, na każdym z nich para pokazująca seksualny układ taneczny (wśród nich jedna para gejowska i jedna lesbijska). Po zakończeniu interludium, zza ekranu wyjeżdża czerwony podest, znany dobrze z występu na Grammy Awards i Brit Awards. Na końcu wybiegu spod sceny Madonna rusza w różowej pelerynie. Zaraz będzie tegoroczny hit „Living for love” a widzowie zamierają, bo zbliża się ta pechowa chwila, podczas której M spadła ze sceny na Brit Awards w lutym br. W Berlinie dopisuje jej szczęście. Za to przy akustycznej interpretacji „La Isla Bonita” technik musi wbiec na scenę, aby poprawić Madonnie mikroport na plecach. Tancerze w strojach flamenco wracają na scenę, tymczasem Madonna znika na chwilę, aby po krótkim momencie pojawić się w środku wybiegu z pięknym warkoczem, ubrana w różową suknię. Wykonuje wiązankę swoich klasycznych przebojów – „Dress You Up”, „Into The Groove”, „Lucky Star”. Ogromne brawa dla Królowej, która taneczne hity potrafi przetransformować w akustyczne i delikatnie brzmiące, rytmiczne ballady. Artystka siada z gitarą na końcu wybiegu i w ramach niespodzianki śpiewa utwór „Secret” (w tym momencie na innych koncertach trasy pojawiały się już różne utwory np. „Who’s That Girl”, „Frozen”, „GhostTown” czy także Like a Prayer). Set akustyczny Madonna kończy tytułowym utworem z najnowszego albumu – „Rebel Heart”, w tle na ogromnych ekranach widzimy graficzne i rysunkowe prace fanów nadsyłane na początku roku w ramach konkursu.

Ostatni akt. Najpierw „Illuminati” – na ekranach widzimy powiększone oko Madonny, czarno-białe obrazy ze świata, a na samym końcu również wiele tęczowych pocałunków. Tymczasem na scenie prawdziwy cyrk – tancerze we frakach siedzą na szczycie kilkumetrowych elastycznych tyczek, wykonując wręcz kaskaderskie ruchy, co wywołuje zachwyt publiczności. Tancerze znikają, rozpoczyna się sekcja jazzowa.

Madonna tym razem odziana jest w kostium z kryształów Swarovskiego. Z mojego miejsca na trybunach widzę ją jako jeden wielki klejnot. Najpierw jazzowa wersja utworu, którego najbardziej nie mogłem się doczekać – „Music”. Na scenie panuje elegancja „wyjęta” z lat 20. XX wieku. Madonna staje na stołku i woła do widowni: „Sprechen Sie Deutsch? Eins, zwei, drei, vier, funf, sechs, sieben, acht, neun, zehn”. Tak głośnego wrzasku widowni jeszcze nie słyszałem. Artystka przechodzi do „Candy Shop” z 2008 r. W trakcie wypada jej na moment mikrofon z ręki. Podczas następnego kawałka – „Material Girl” – Madonna chodzi po wybiegu z welonem na głowie i bukietem w ręce. Znienawidzona ponoć przez M kompozycja wraca w odnowionej, nieco zwolnionej interpretacji, porywając fanów. Po krótkiej wymianie zdań z widownią, (m.in. szczęściarzem Ronaldem, który na pytanie Madonny, czy ją poślubi, odpowiada – oczywiście – „tak”), artystka zasiada na podwyższeniu na środku wybiegu i wykonuje przepięknie cover Edith Piath – „La Vie en Rose” z 1945 r. Wzruszająca interpretacja, Madonna z ukulele, ładnym wokalem (tak, tak!), zachęcając widownię do wspólnego śpiewania. To jeden z tych momentów, gdy można uronić łezkę.

Na koniec – „Unapologetic Bitch”. W trakcie tego utworu M zaprasza na scenę kogos z widowni (może to być ‘zwykły” fan, a może to być np. Katy Perry, jak zdarzyło się na jednym z koncertów w USA). Tym razem tytułową „bitch” okazał się supportujący DJ – Idris Elba. Królowa tańczy z nim, a pod koniec piosenki wręcza mu nagrodę – banana. Elba stwierdził, że podzieli się nagrodą „z ludem” a Madonna z uśmiechem na twarzy odpowiedziała, że „po koncercie będzie pewnie długa kolejka do twojego banana”. I to już prawie koniec, na ekranach pojawia się napis „Bye, Bitches!”

Światła gasną, ale po chwili scena ponownie rozświetla się i Madonna w niebieskim kostiumie, w kapeluszu i z flagą Niemiec pojawia się na scenie, aby z klasą zakończyć koncert hitem „Holiday”.

Po

Był to mój pierwszy koncert Madonny i szybko po nim dopadł mnie dołek – że skończył się tak szybko. Były to bowiem ponad 2 godziny, które pozwoliły mi zapomnieć o otaczającym mnie świecie, o życiowych problemach. Nie mogę sobie wyobrazić lepszej ucieczki od rzeczywistości. Ta trasa zdecydowanie zaprzecza obiegowej opinii, że Madonna jest zimna i brakuje jej spontaniczności. Zobaczyłem ją ciepłą i bardzo spontaniczną.

Szczerze? Nie mogę już się doczekać kolejnego albumu i kolejnego tournée. Rebel Heart Tour utwierdziło mnie w mniemaniu, że Madonna to jest zdecydowanie Królowa Popu!

Michał

 

Michał, dzięki za inicjatywę i prosimy o więcej 🙂

Redakcja

Foto autora

Madonna upomina się o skautów gejów [video]

29012_10151583695374994_2079178988_n“Jako gej i jako dziennikarz zdaję sobie sprawę w sposób szczególny, jak ważne jest, by o losach osób LGBT mówić głośno. Wszyscy pewnie macie świadomość, jak wiele naszych historii zginęło w mrokach dziejów, przemilczanych, zapomnianych. Nigdy nie spisanych, nigdy nie opowiedzianych. Chcę to nadrobić i również z tego powodu jestem niesamowicie wdzięczny Bogu, że uczynił mnie gejem. To wielkie błogosławieństwo” – powiedział dziennikarz CNN Anderson Cooper, odbierając w sobotę nagrodę im. Vito Russo od GLAAD, amerykańskiej organizacji LGBT monitorującej media. Anderson wyoutował się publicznie w zeszłym roku.
Nagrodę wręczyła mu Madonna, która również zabrała głos: “Żyjemy w absurdalnym świecie. Co rusz dowiadujemy się o homoseksualnych nastolatkach, którzy popełnili samobójstwo, bo byli szykanowani przez rówieśników. Do afgańskiej dziewczynki strzela się za to, że ma czelność chodzić do szkoły. Irańskiego geja wiesza się za to, że zakochał się w mężczyźnie. A Pussy Riot dostają 3 lata łagru. Nie akceptuję takiego świata. Takiemu światu jest potrzebna rewolucja. Z takimi ludźmi, jak Anderson Cooper, ta rewolucja jest możliwa” – mówiła Madonna, która na uroczystość przyszła w stroju… skauta. Gwiazda wyraziła w ten sposób swój protest przeciwko temu, że największa amerykańska organizacja skautowska wciąż hołduje zasadzie zakazu wstępu dla gejów.

Zobacz przemowę Andersona Coopera:

Obejrzyj przemowę Madonny:

replika_button__FB