Słowo na L, słowo na B

Z ANNĄ DŻABAGINĄ, historyczką literatury, autorką książki „Kalkowska. Biogeografia”, o coming outach przed rodziną i na uczelni, o jej bohaterce – biseksualnej pisarce sprzed stu lat – i o widoczności nieheteroseksualnych kobiet w polskich naukach humanistycznych rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Emilia Oksentowicz/kolekt

 

Bohaterką twojej biograficznej książki jest polsko-niemiecka pisarka Eleonora Kalkowska (1883-1937), jak się okazało – biseksualna.

O tym, że Kalkowska była pisarką biseksualną, dowiedziałam się, dopiero kiedy zaczęłam czytać niemieckojęzyczne źródła poświęcone jej twórczości. Pamiętam dokładnie, jak natrafi łam na fragment o tym, że w latach 20. żyła w związku z bardzo uznaną modernistyczną rzeźbiarką Milly Steger. Prowadziła dosyć otwarte, mówiąc współczesnymi kategoriami: wyoutowane, życie nieheteronormatywnej kobiety.

Co poczułaś – jako badaczka lesbijka – kiedy odkryłaś, że masz do czynienia z queerową pisarką?

Było to dla mnie absolutnie zwalające z nóg.

W Polsce o tym nie pisano?

W żadnym z tekstów, które ukazały się o Kalkowskiej – czy to na początku lat 90., czy dwutysięcznych – nigdzie taka wzmianka się nie pojawia.

Skąd ten rozdźwięk w recepcji jej seksualności?

Myślę, że zagadnienie jej nieheteronormatywności zostało dostrzeżone w Polsce dopiero teraz ze względu na większą otwartość zachodniej akademii na poruszanie queerowych wątków. Co prawda polskie studia queerowe są obecnie dość prężnie rozwijającym się obszarem badawczym, przynajmniej w kontekście historii literatury, ale w kontekście literatury francuskiej, niemieckiej i anglosaskiej ten proces trwa już od wielu dekad.

Z czego wynikała trudność związana z tym odkryciem?

Pojawiły się we mnie różnego rodzaju obawy. Moje badania przebiegały w dość bliskiej współpracy z żyjącą rodziną Kalkowskiej, a jak wiemy z różnych przypadków historycznych, zdarza się, że to współczesna rodzina jest głównym cenzorem, który nie godzi się na to, żeby o nieheteronormatywnej przeszłości ważnych postaci historycznych – czy to pisarzy, czy artystów – pisać czy wzmiankować. Często są to pola walki na ten temat. Tak było w przypadku dziennika Anny Kowalskiej, którego fragmenty dotyczące związku z Marią Dąbrowską zostały ocenzurowane ze względu na naciski rodziny. Strategia, którą ostatecznie obrałam w pisaniu o seksualności Kalkowskiej, była najbardziej zgodna z moim sumieniem, ale też faktami historycznymi. Pisałam o tym, że miała męża Marcelego Szarotę, i tak samo napisałam o tym, że miała partnerkę – Milly Steger. W dzienniku jej przyjaciółki, dość znanej malarki ekspresjonistycznej Gabrielle Münter, Kalkowska jest opisywana jako społecznie zaangażowana, lewicowa, feministyczna, pacyfistyczna, otwarcie żyjąca ze swoją seksualnością kobieta biseksualna. Dokładnie w ramach takiej samej narracji wprowadziłam ten wątek do swojej książki.

Nie napotkałaś na opór rodziny?

Profesor Tomasz Szarota, wnuk pisarki, przeczytał doktorat, który stał się podstawą książki, dopiero po jej złożeniu. Pochwalił napisanie wprost o biseksualności Kalkowskiej. Nie tylko obawy, które miałam, były nieuzasadnione, ale wręcz moja praca na tym polu została doceniona.

Outujesz Kalkowską dla polskiej historii literatury?

W przypadku Kalkowskiej sprawa jest o tyle prosta, że istnieją źródła, które potwierdzają, że była wyoutowana. Nie miałam poczucia, że wyciągam historię, która była zamiatana przez pisarkę pod dywan. Ale nawet gdybym badała przypadek autorki, która całe życie poświęciła temu, żeby ukrywać swoje życie osobiste i seksualne, to sądzę, że etycznym wyjściem współcześnie – w XXI w. – byłoby pisanie otwarcie i przywracanie jej schowanej części biografii i twórczości.

Niektórzy uzasadniają to dbaniem o prywatność naszych zmarłych – i kolanem wpychają historyczne postaci queer do szafy.

Nawet jeśli ktoś twierdzi, że robi to z etycznych pobudek, to tak nie jest – utrwala w ten sposób przekonanie, że to brudny sekret, o którym nie należy mówić. W mojej etyce badawczej nie ma miejsca na tego typu strategie. Sądzę, że to właśnie jest etycznym zadaniem badaczy – pokazanie tego, co w tamtym czasie było nie do pokazania, ale w nowym kontekście.

Czy w twórczości Kalkowskiej są wyrażone explicite wątki queer?

Nie jest tego dużo… ale jest. (śmiech) Rozdział, w którym piszę o wyzwolonym seksualnie Berlinie tego okresu, jest o tyle ciekawy, że ilustruje, na ile do twórczości Kalkowskiej mogła przemknąć część tego świata, nawet jeśli nie jest ona bardzo mocno wyeksponowana.

Podasz konkretny przykład?

Jest jeden nigdy nieopublikowany dramat Kalkowskiej pt. „Katharina” z 1928 r. To portret psychologiczny carycy Katarzyny w momencie przewrotu, w którego konsekwencji doszła do władzy w carskiej Rosji. Ciekawy jest wątek poboczny – silnie podszytej homoerotycznym napięciem relacji z jej wieloletnią powiernicą, księżną Daszkow. Są urocze fragmenty, np. scena, w której Katarzyna odtrąca księżnę, gdy ta się do niej zaleca, i mówi, że Daszkow jest szalona, na co ta stwierdza: „Alle Liebe ist sich gleich” – każda miłość jest równa. Brzmi to jak cytat ze współczesnych banerów Miłość Nie Wyklucza albo innej organizacji LGBT.

Te słowa padają w pracy sprzed prawie stu lat.

W pierwszej chwili było to dla mnie szokujące, ale im bardziej zagłębiałam się w queerową historię tego okresu, tym bardziej sobie uświadamiałam, że to w ogóle nie powinno być aż tak zaskakujące.

W jednym z rozdziałów podważasz mit Paryża jako międzynarodowej lesbijskiej stolicy przełomu XIX i XX w. Pokazujesz, że na ten tytuł zasługuje właśnie bliższy Polsce Berlin.

W mojej książce jest cały rozdział poświęcony lesbijskiemu Berlinowi tego okresu. Zawieszamy się na myśleniu, że walka o prawa osób nieheteronormatywnych zaczęła się w drugiej połowie XX w., czyli na Stonewall, i zapominamy o wcześniejszych, prekursorskich inicjatywach. Pierwszy nurt emancypacyjny osób LGBT pochodzi z przełomu XIX i XX w. Mam na myśli oczywiście działania takich osób jak Magnus Hirschfeld, psychiatra i seksuolog, który walczył o depenalizację homoseksualizmu w niemieckim kodeksie karnym.

Męski homoseksualizm był przecież wtedy prawnie karany.

Tak, a paradoksalnie był to jednocześnie czas prężnych działań ruchów emancypacyjnych. Otwarcie działały kluby i miejsca spotkań dla nieheteronormatywnej społeczności i skierowana do niej prasa. Kwitła również kultura lesbijska. W archiwum lesbijskiej historii w Berlinie natknęłam się na wydany w 1929 r. przewodnik pt. „Berlińskie lesbijki”, napisany przez wyoutowaną dziennikarkę Ruth Roellig. Jest to po prostu przewodnik po ówczesnych lesbijskich klubach. Było ich kilkadziesiąt – dla całego przekroju społecznego, od wyższych sfer po klasę robotniczą. Dodatkowo te kluby były inkluzywne – bywały w nich lesbijki, kobiety biseksualne i kobiety trans.

Co oferował lesbijkom ówczesny Berlin oprócz klubów?

Kilkanaście periodyków skierowanych tylko i wyłącznie do społeczności lesbijskiej, np. „Die Freundin” [Przyjaciółka], którego nakłady dochodziły do dziesiątek tysięcy i które było sprzedawane w całej Republice Weimarskiej, również na prowincji. Pismo ukazywało się przy wsparciu Ligi Praw Człowieka – świadczy więc nie tylko o rodzącym się upodmiotowieniu lesbijskim, ale też o upolitycznieniu spraw LGBT i walce o emancypację. Rodząca się podmiotowość lesbijska była nie tylko kulturowa, ale też polityczna.

Czy Kalkowska brała bezpośredni udział w tym życiu?

Na ten temat niestety niewiele wiadomo. Możemy się domyślać, że to były miejsca znane Kalkowskiej, ale reszta pozostaje w sferze domysłu.

Ten świat nagle zniknął.

Wszystko zakończyło się oczywiście wraz z dojściem Hitlera do władzy w 1933 r. To przerwana historia.

Tymczasem w Polsce mamy Marię Konopnicką jako patronkę roku 2022. Cieszysz się?

Oczywiście tak, natomiast odnoszę wrażenie, że będzie to kolejny rok powtarzania, że Konopnicka i Dulębianka to były po prostu przyjaciółki i że inaczej wyglądały wtedy relacje społeczne. Jestem natomiast przekonana, że społeczność queerowa i queerowa świadomość w Polsce są na tyle prężne i aktywne, że nie pozwolimy po raz kolejny wymazać tego wątku. Nawet jeśli w kontekście oficjalnych komunikatów seksualność i queerowość Konopnickiej będą wymazywane.

Historycy i historyczki literatury wyjdą na ulice?

Z pewnością nie wszyscy. (śmiech)

Przyjechałaś na studia do Warszawy. Skąd?

To trochę skomplikowane, bo pochodzę z rodziny imigrantów z Rosji i jestem pierwszym pokoleniem Polaków w naszej rodzinie. Mimo że urodziłam się w Polsce, to dopiero w wieku 25 lat udało mi się wywalczyć polskie obywatelstwo. Ale urodziłam się na Dolnym Śląsku i większość swojego życia spędziłam w Jaworze – małej miejscowości, która ma około 22 tysięcy mieszkańców.

Jak wyglądało twoje dorastanie jako osoby LGBT?

Okres dorastania jako lesbijki był dla mnie szalenie trudny. Pierwsze fascynacje kobietami przeżywałam już w wieku 7-8 lat. Najlepiej pamiętam z niego strach i wszystkie wysiłki wkładane w wyparcie wiedzy na swój własny temat. Pamiętam moment, w którym pierwszy raz świadomie zakochałam się w dziewczynie – koleżance ze szkoły – w wieku 14-l5 lat, i który wywołał we mnie wręcz panikę. Kiedy raz mi się przyśniło, że się pocałowałyśmy – a to był zupełnie niewinny pocałunek – obudziłam się zlana zimnym potem. Wiązało się to z głębokim strachem, że jestem lesbijką. Ta wewnętrzna walka trwała przez kilka następnych lat.

Co było jej przyczyną?

Główny problem wynikał z poczucia odosobnienia i alienacji. Nie znałam żadnej innej lesbijki w całym mieście. W moim liceum były dwie dziewczyny, które chodziły ze sobą za rękę. Pamiętam, jak katechetka na lekcji religii udawała, że ich nie zna. Powiedziała, że „jeśli to prawda, że są parą”, to ona ich nie uczy – „bo uczy tylko normalnych ludzi”. Do tego należy dorzucić brak jakiejkolwiek niemal reprezentacji kulturowej.

Z czym miałaś kontakt?

Przyjaciółka z liceum dała mi na spiratowanych płytach wszystkie sezony „Słowa na L”. Binge’owałam je w drugiej-trzeciej klasie liceum w absolutnej tajemnicy. Do dzisiaj wspominam uczucie ogromnej ulgi, jaką poczułam, kiedy obejrzałam pierwszy odcinek, chociaż jak wiadomo, z dzisiejszej perspektywy jest to serial problematyczny – właśnie z punktu widzenia reprezentacji queerowej społeczności. Ogromną ulgą było dla mnie zobaczyć, że „to” jest możliwe – być dorosłą kobietą, żyć w związku z drugą kobietą i być szczęśliwą. To był przełom.

Jak wyglądał kolejny etap?

Kolejny okres wiązał się z godzeniem się z myślą, że jestem lesbijką, i ulgą, że nie muszę robić różnych rzeczy, które robią moje rówieśnice. Pamiętam ulgę, że nie muszę się interesować chłopakami. (śmiech) I rozmawiać o zauroczeniach nimi. Że po prostu nie musi mnie to dotyczyć.

Dojrzewałaś do coming outu.

Proces coming outu przebiegał powoli. Najpierw wyoutowałam się przed przyjaciółką, która dała mi „Słowo na L”, potem przed starszą siostrą, która od samego początku była wspierająca. Jednak przełomowy był dopiero moment wyjazdu na studia do Warszawy. Miałam wtedy dziwny okres queerowego dojrzewania, kiedy miałam poczucie, że to, że jestem lesbijką, musi paść jako pierwsza informacja w każdej rozmowie. Przez pierwsze miesiące nowego życia w Warszawie niemal przedstawiałam się: „Jestem Ania i jestem lesbijką”.(śmiech) Miałam poczucie, że jeżeli na tym etapie ktoś stwierdzi, że nie chce mnie znać, bo jestem lesbijką, to znaczy, że ta osoba nie zasługuje, żeby w ogóle być w moim życiu.

Napotkałaś takie osoby?

Na jednej z pierwszych domówek, kiedy jakiś kolega przyprowadzony przez koleżankę dowiedział się, że jestem lesbijką, był strasznie zaskoczony i stwierdził, że podzieli się ze mną chyba komplementem: „Jak to jesteś lesbijką, przecież każdy by się z tobą…” – i tu padło niecenzuralne słowo dotyczące czynności seksualnych. To była jedna z najobrzydliwszych rzeczy, jakie usłyszałam w życiu. Jak bardzo jest to seksistowskie, umniejszające, mizoginiczne? A była to osoba, której wydawało się, że jest wyzwolona i liberalna.

Został jeszcze coming out w domu.

Zdecydowałam się na niego w tym momencie. Na pierwszym roku wyjechałam na święta Bożego Narodzenia do domu i wyoutowałam się przed mamą. Wydarzyło się to dość spontanicznie. Miałam poczucie, że skoro jestem na nowym etapie życia, to mama, jedna z moich najbliższych osób, nie może o tym nie wiedzieć. W rozmowie uczestniczyła też moja siostra. To było niesamowicie wspierające.

Było trudno?

Było wiele łez i smutku. Mama martwiła się, czy dlatego, że jestem lesbijką, nie będzie mi w życiu trudniej. Ale mimo tej akceptującej reakcji nawet jej zajęło lata dochodzenie do rozumienia, co to znaczy, że jestem lesbijką. Że coming out dziecka nie oznacza, że wszystkie marzenia rodziców przestają istnieć.

A tata?

Był wtedy na wyjeździe zagranicznym.

Jego nieobecność sprzyjała powiedzeniu mamie?

Myślę, że tak. Łatwiej mi było rozbić coming out na kawałki. Przed ojcem wyoutowałam się rok później. Byłam wtedy w pierwszym stałym, poważnym związku. Kiedy przyjechał do mnie do Warszawy, poszliśmy na piwo i przeprowadziliśmy „męską” rozmowę, w której powiedziałam, że mam dziewczynę. Przyjął to chyba nawet lepiej niż mama. Chociaż mam wrażenie, że będąc mężczyzną wychowanym w patriarchalnym świecie, nie do końca potrafi ł nawigować emocjonalną stroną w rozmowie.

Jak oceniasz z perspektywy te rodzinne coming outy?

Było to trudne doświadczenie, ale miałam dużo szczęścia, że spotkałam się z takim przyjęciem. Być może jest to związane również ze specyfiką mojej rodziny. Mój ojciec jest Kazachem, pochodzi z muzułmańskiej rodziny, a moja mama Rosjanką pochodzącą z rodziny prawosławnej. W latach 80., kiedy brali ślub, sami musieli mierzyć się z różnymi problemami związanymi z pochodzeniem z dwóch różnych światów kulturowych i mierzyć się z akceptacją związku przez otoczenie, chociaż ich rodziny były niepraktykujące. Ja w dzieciństwie przeszłam asymilacyjną fazę katolicyzmu, ale wyrosłam na ateistkę.

Wiele lesbijek ukrywa się w cieniu ze strachu przed napiętnowaniem.

To straszliwie smutne i wręcz tragiczne. Nawet jeśli zważenie potencjalnych zysków i strat daje taki bilans, że jeśli się wyoutujesz i może cię spotkać coś nieprzyjemnego, przynajmniej w moim poczuciu zawsze było mniej przerażającą wizją niż decydowanie się na udawanie, że życie wygląda inaczej, niż wygląda naprawdę.

Jesteś wyoutowana w pracy – na uczelni?

Na uczelni nigdy nie ukrywałam swojej orientacji ani związku z kobietą. Jeśli można mówić o jakimś momencie, który można uznać za publiczny coming out, to był to moment mojej publicznej obrony doktorskiej. Na koniec, kiedy dziękuje się promotorowi, recenzentom i rodzinie, podziękowałam też wówczas narzeczonej, a obecnie żonie – Izie. W tym momencie niektórzy zaczęli entuzjastycznie kiwać głowami. (śmiech) Mam wrażenie, że to było przeżycie nie tylko dla mnie.

Nieheteronormatywność to na polskiej uczelni wciąż tabu.

Znowu wracamy do kwestii braku reprezentacji. Kiedy byłam studentką, a później doktorantką, miałam silne poczucie braku figur czy przykładów uznanych badaczek, które byłyby wyoutowanymi lesbijkami i jednocześnie spełniającymi się badaczkami w akademii.

Precedens ustanowiła np. Maria Janion w 2013 r., outując się w wywiadzie z Kazimierą Szczuką.

Pamiętam ten moment – to było dla mnie jak trzęsienie ziemi, absolutnie wspaniały. Pierwszy raz zetknęłam się z czymś takim, chociaż wcześniej, oczywiście zakulisowo, mówiło się o wielu badaczkach, że pozostają w związku z kobietami. Z tym większą wdzięcznością przyjmuję ostatnie coming outy Agnieszki Graff czy wcześniej Ewy Graczyk. Jak w przypadku każdej queerowej biografii, prywatne zawsze jest polityczne. To, czy decydujemy się na to, żeby żyć otwarcie, ma również wpływ na to, jak wygląda życie innych.

Czy z takim podejściem napotkałaś jakiś opór – homofobię?

W pierwszej chwili myślę: nie, przecież nikt mnie nie zwyzywał ani nie pobił pod biblioteką. Natomiast jeśli dłużej się nad tym zastanowię, to przejawów miękkiej homofobii jest cała masa. Kiedyś wygłaszałam referat poświęcony Narcyzie Żmichowskiej i jej powieści „Biała róża”, którą zestawiłam z „Panią Dalloway” Virginii Woolf. Poruszyłam tam wątek homoerotycznego napięcia pojawiającego się w obu powieściach. Wtedy jakiś nieznany mi profesor wstał i zaczął perorować o tym, że to były inne czasy, inna wrażliwość społeczna i że pisarki na pewno nie miały na myśli nic zdrożnego.

„Zdrożnego” – czyli homofobia. Domyślam się, że to nie była ostatnia taka sytuacja.

Kiedy chciałam poprowadzić jako swoje pierwsze konwersatorium zajęcia dotyczące queerowej historii literatury kobiet XX w., usłyszałam od ówczesnej przełożonej, że „to jest zbyt wąski temat i trzeba znaleźć coś szerszego, żeby zainteresować więcej studentów”. Stwierdzenie podszyte homofobią, bo jednocześnie rok wcześniej na tych samych zajęciach mój kolega prowadził konwersatorium dotyczące tylko i wyłącznie twórczości Różewicza. Dlaczego czytanie Różewicza przez cały semestr nie jest wąskie, a czytanie literatury polskiej, rosyjskiej, francuskiej, niemieckiej i angielskiej, queerowej i kobiecej, nagle jest?

Może władze przestraszyły się słowa „queer”?

Nikt mi wprost tego nie powiedział, ale musiało się to wiązać z gamą zakorzenionych stereotypów. A wręcz projekcją – temat po prostu nie był interesujący dla przedstawicieli tego pokolenia. Tymczasem okazuje się, że studenci przyjmują go z wdzięcznością i zaangażowaniem, bez względu na to, czy sami są nieheteronormatywni, czy nie.

Zajęcia o queerowej literaturze kobiet się odbyły?

Wyszłam z tej sytuacji na tyle, na ile byłam w stanie wyjść obronną ręką – zrobiłam zajęcia poświęcone nowym tożsamościom w literaturze kobiet przełomu XIX i XX w. Potrójny blok zajęć na sam koniec tak czy siak był poświęcony twórczości lesbijskiej. Kończyliśmy lekturą „Lesbos” Renaty Lis i rozmową o nieobecności kobiet w historii literatury.

Niedawno wzięłaś ślub z Izą.

Po 4 latach od zaręczyn dojrzałyśmy z Izą do kolejnego kroku i wzięłyśmy ślub w Kopenhadze. Skorzystałyśmy z możliwości zamówienia dokumentów przez ePUAP, gdzie złożyłyśmy wniosek o zaświadczenie i po kilku tygodniach przyszły pocztą. Od strony duńskiej dostałyśmy tylko uroczego e-maila – że wszystko jest potwierdzone, prosimy się stawić tego a tego dnia w ratuszu w Kopenhadze, i że proszę się kierować serduszkami na posadzce, które prowadzą do sali ślubnej.

Wzruszające.

To było radosne doświadczenie, ale jednocześnie ambiwalentne. Zetknięcie się z ludzkim potraktowaniem przez duński urząd jeszcze bardziej wyjaskrawiło to, czego nie mamy na miejscu tu, w Polsce. Jak widać, można być normalnie potraktowanym – wcale nie w odległej galaktyce, tylko kilkaset kilometrów na zachód.

Widzisz szanse na wprowadzenie równości małżeńskiej w Polsce?

Nie chcę siać defetyzmu, ale myślę, że obecnie mentalnie jestem o wiele bardziej pesymistyczna, niż będąc na studiach. Ostatnie lata nagonki dają pesymistyczne refleksje na temat tego, że coś miałoby się w niedalekiej przyszłości zmienić.

Historia pokazuje, że akcja rodzi reakcję.

Oczywiście, wraz z nasilającą się nagonką rośnie też akceptacja społeczności LGBT. Ale jednocześnie równość małżeńską wpisaną w program ma tylko Lewica z niewielkim poparciem, a cała reszta „progresywnej” sceny politycznej jest na tyle tchórzliwa i zachowawcza, że trudno robić sobie nadzieję na zmianę.

Dobrze wyczuwam, że rozważacie wyjazd za granicę?

Razem z żoną doszłyśmy do momentu, w którym chciałybyśmy wyjechać na okres próbny np. do Niemiec.

Jak się czujecie z tymi planami?

Słodko-gorzko, bo poza szeregiem trudności, z którymi wiąże się emigracja, mam wrażenie, że dla wielu osób queerowych ten krok może wiązać się z poczuciem winy – że nie walczą o emancypację w kraju. Z drugiej strony my, osoby queerowe, mamy też prawo do własnego życia i niebycia mięsem armatnim.

Własne życie – to dla ciebie też odkrywanie queerowej historii.

Moje plany zawodowe są mocno związane z queerowymi wątkami historycznymi. Działam w oficjalnie powołanej Pracowni Badań nad Historią i Tożsamościami LGBT+ na UW. Czeka mnie w najbliższym czasie dużo archiwalnej pracy badawczej i jeżdżenia po Europie, ponieważ otrzymałam grant na trzyletni projekt badawczy poświęcony queerowej twórczości pisarek z obszarów Imperium Rosyjskiego. Mam w planach Pragę, Petersburg, Wilno i Kijów, siedzenie w archiwach i szukanie nieheteronormatywnych śladów przeszłości.

 

„Kalkowska. Biogeografia” ukazała się nakładem wydawnictwa Słowo/obraz terytoria.

 

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bogini wolności

O MARII JANION z KAZIMIERĄ SZCZUKĄ* i TOMASZEM KITLIŃSKIM* rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Witold Orski (z książki „Prof. Misia”)

 

„Replikę” czytają przede wszystkim ludzie młodzi, bardziej biegli w popkulturze niż naukach humanistycznych. Zacznę więc rozmowę od prostego pytania: Dlaczego zmarła w ubiegłym roku profesor Maria Janion jest tak ważna dla polskich środowisk LGBT+?

KS: Z kilku powodów. Po pierwsze, profesor nadała tematom LGBT najwyższą rangę już w latach 70. ubiegłego wieku. Czytelników „Repliki” mogło jeszcze nie być na świecie.

TK: W roku 1982 ukazał się tom „Odmieńcy”, część legendarnej janionowskiej serii wydawniczej „Transgresje”. Postacią ikoniczną tomu był poeta Piotr Odmieniec Włast, czyli wcześniejsza poetka Maria Komornicka. Przejmujący esej Marii Janion, napisany jeszcze w latach siedemdziesiątych, osnuty jest wokół fotografii – jedynej, jaka zachowała się z czasu tzw. „choroby” Komornickiej/Własta. Wiele osób, wielu badaczy patologizowało Własta i jego historię, natomiast profesora Janion zupełnie nie: traktowała to jako część egzystencji. Na tym zdjęciu, pochodzącym najprawdopodobniej z roku 1943, widzimy jakąś tajemniczą postać wpisaną w zieleń Grabowa, rodzinnej posiadłości Własta. To jest, jak ujęła to profesora Janion, „zapisanie nieobecności”. Przemiana cenionej młodopolskiej poetki w Piotra Własta dokonała się w roku 1907. W poznańskim hotelu Bazar kazała spalić swoje żeńskie ubrania i od tej pory zwracać się do siebie w rodzaju męskim. Z tego też powodu wiele lat spędził/a w szpitalach psychiatrycznych. Matka i siostra kochały ją/jego, ale uważały, że szpital może coś pomóc. W końcu Piotr Odmieniec Włast zamieszkał z rodziną.

KS: Dziś, w epoce wiedzy o transseksualności czy niebinarności warto przypominać, że Janion opisywała te „skandaliczne” czy „gorszące” sprawy jako heroiczną walkę o integralność własnego „ja”, w sferze cielesnej, egzystencjalnej, duchowej.

Studiowaliście u profesor Janion, uczęszczaliście na jej seminaria, byliście z nią w bliskich kontaktach. Ale kiedy pierwszy raz o niej usłyszeliście, kiedy pierwszy raz się zetknęliście z nią jako postacią, osobowością? Dla mnie tym pierwszym razem był właśnie jeden z tomów wspomnianej tu już serii „Transgresje”, traktującej o osobach i zjawiskach niemieszczących się w głównych nurtach kultury. Jakimś cudem zaplątał się on na półkę z książkami u moich rodziców. Przeglądałem go jako dziecko, nic z tego właściwie nie rozumiałem, ale cała ta książka – jej forma, treść, zdjęcia, wygląd… Wszystko to było tak odmienne od innych książek, które stały obok na półce, np. od „Trylogii” Sienkiewicza, że przyciągało mnie, niepokoiło, fascynowało…

TK: Tak, ja też zakochałem się w profesorze Janion, kiedy czytałem tom „Odmieńcy”. Potem amerykanista Tomasz Basiuk trafnie wziął ów termin „odmieńcy” i uczynił z niego polski odpowiednik „queer”. W tak represyjnej kulturze jak polska „odmieńcy” pojawili się bardzo wcześnie i właśnie profesora Janion odkryła, że wszyscy, wszystkie jesteśmy odmieńcami, odmieńczyniami. To była dla mnie rewolucja już w liceum, w latach 80., gdy czytałem o Właście/Komornickiej i identyfikowałem się z tą poetką, potem poetą, który miał z całym wszechświatem kontakt zarówno erotyczny, jak i duchowy. Janion opisywała, jak Komornicka kazała sobie wyrwać wszystkie zęby, by odmienić swoją twarz, przeobrazić się w Piotra Odmieńca Własta. Ja o tej operacji zębów opowiadałem w liceum. Wszyscy się z tego śmiali, ale raczej dobrotliwie, nie agresywnie.

KS: Moje pierwsze zetknięcie z Marią Janion miało miejsce w latach 80. w warszawskim klubie „Hybrydy”, na pokazie któregoś z filmów Wernera Herzoga. Miałam 16 albo 17 lat. Trafi łam tam dzięki mojemu ówczesnemu narzeczonemu, Pawłowi, którego rodzina była bardzo kulturalna, wtajemniczona w takie rzeczy jak teatr Kantora czy seminarium Marii Janion. W mojej rodzinie do teatru chodziło się raz w życiu na „Zemstę” i raz do opery na „Straszny dwór”, więcej nie było potrzeby. „Transgresje” zobaczyłam na półce u rodziców Pawła. Tam, w „Hybrydach” przeszedł w pewnym momencie przez salę szept, że Janion, Janion tu jest. Wtedy wstała taka nieduża pani w burym prochowcu. Wysokim, dźwięcznym głosem zapowiedziała fi lm Herzoga i dyskusję po nim. Cała sala była jej, w jej stronę skierowana. Nie ulegało wątpliwości, że jest dla wszystkich najważniejsza, chociaż może wcale nie planowała zabrania głosu. Nie była kierowniczką kina, twórczynią filmu ani wypuszczonym z internowania opozycjonistą. Więc kim? Dopiero po tym wydarzeniu zaczęłam kartkować „Transgresje”, głównie oglądałam obrazki.

Tomku, a ty kiedy poznałeś Marię Janion osobiście?

TK: W 1984 roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim przyjechała razem z profesorą Marią Żmigrodzką. Przedstawił mnie Marek Kwapiszewski. Frapująco wyglądał mundurek profesory Janion, uniform – taki wręcz maoistyczny. A później zafascynowało mnie jej charyzmatyczne wygłoszenie referatu o rewolucji w „Nie- -boskiej komedii”. To było absolutnie porywające. KUL w tamtych czasach był zresztą zupełnie innym uniwersytetem niż jest teraz. Niefundamentalistycznym. Tam wtedy przyjeżdżał Andrzej Wajda, tam Joan Baez śpiewała swoje protest songi, tam Siekiera grała koncerty punkowe. Od 1989 roku zacząłem już regularnie jeździć na seminaria Marii Janion do Warszawy. Nadal nosiła ten wspaniały mundurek, ale przede wszystkim hipnotyzowała niesamowitą osobowością, która aż kipiała od erudycji, ale też od pasji kształcenia. Kształcenia, które wyglądało zupełnie inaczej niż na uczelniach w Paryżu, Londynie czy Lublinie, gdzie studiowałem. To były seminaria kogoś, kto ma kontakt z prawdziwą egzystencją. Nie tylko osób żyjących, ale też duchów.

„Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi” – brzmi tytuł książki Marii Janion z roku 2000.

TK: Ma to sens wieloraki. W tekście „Misterium nieprzerwane”, otwierającym tę książkę profesor pisze o mickiewiczowskich „Dziadach”, które podtrzymują więź żywych z umarłymi. Chociaż profesora ostro odcięła się od stereotypów polskiego mesjanizmu, jednak nigdy nie odcięła się od duchowości romantyków, od poezji, która zajmowała miejsce religii, kwestionowała „urzędowy kościół”. Dla Józefa Czapskiego, dla Marii Czapskiej, dla Marii Janion więź z duchami zmarłych nabiera nowego znaczenia w obliczu Zagłady. Janion przypomina też słowa Zbigniewa Herberta – „Jesteśmy mimo wszystko stróżami swych braci”. Nasi umarli to przede wszystkim Żydzi, którzy polegli w największej zbrodni w dziejach ludzkości. „Od czasu do czasu wszyscy poświęcamy uwagę ofiarom niewinnym, choćby w czasie święta Zaduszek; już ta jedna chwila oddana pamięci zmarłych, zamordowanych, unicestwionych pokoleń jest chwilą romantyczną” – pisze profesora. Więc to dziwne zdanie o umarłych i Europie, które ludzie brali za jakiś martyrologiczny kult polsko-polski albo coś o posmaku nekrofilii w istocie wyraża myśl Mickiewicza. Książka w ten sposób zatytułowana niemal w całości poświęcona jest Żydom. Jacek Dehnel potraktował tę frazę satyrycznie, napisał powieść „Ale z naszymi umarłymi”, historię o zombie- -narodowcach.

KS: Bardzo profesor ucieszył ten koncept, ale to było w czasach, kiedy już nie prowadziła seminarium, oprócz kilku osób nie spotykała się z ludźmi, więc nie zostało to omówione w szerszym gronie.

TK: Profesora zawsze zajmowała się wykluczonymi. Pamiętam np. seminaria o gotycyzmie, horrorze. Gotycyzm jest obrazem queer, obrazem odmieńców. Powieść grozy i kultura popularna spod znaku horroru jest często opowieścią o potworze inności. „Wampir. Biografia symboliczna” to książka Janion w całości temu poświęcona. Podobno jest już dziś nie do zdobycia. Biały kruk.

„Mnie również przypisuje się cechy wampira. Dlatego niektórzy mówią, że trzymają się z daleka od mojego seminarium, bo boją się wciągnąć w ten świat. Niewątpliwie wszystkich zastanawia, skąd czerpię energię do pracy…” – tak ironicznie kończy się wywiad o „Wampirze” przeprowadzony w „Gazecie Wyborczej” przez Katarzynę Bielas w 2003 roku. Wspomniałeś, Tomku, o mundurku pani profesor, który cię tak zafrapował. Ale Maria Janion generalnie swoim wizerunkiem odbiegała od rozmaitych stereotypów kobiecości. Sama to podkreśla w rozmowie-rzece, którą ty z nią, Kaziu, przeprowadziłaś: zawsze strój surowy, zero falbanek…

KS: Pamiętajmy, że profesor urodziła się w roku 1926. Wprowadzała idee rewolty maja ’68 do polskiej humanistyki, owszem, ale to wojna i Zagłada były jej formacyjnym doświadczeniem. Forma – rozumiana po gombrowiczowsku, ale też po janionowsku, jako styl kultury, styl zachowań, gestów, sposobów mówienia i myślenia – u profesor była w dużej mierze inteligencko przedwojenna. Nigdy nie była ani typem sportowym ani młodzieżowym, a już na pewno nie w dziedzinie mody. Na zdjęciach z Uniwersytetu Gdańskiego – bo tam uczyła – widać studentów w powyciąganych swetrzyskach, z brodami, dziewczyny mają jakieś ludowe czy indiańskie frędzle na kubraczkach, ale Mistrzyni zawsze nosi tzw. kostium, czyli marynarkę ze spódnicą. Jest dorosła, dojrzała, nawet, powiedziałabym, dzięki temu stanowi wobec młodzieży figurą opiekuńczą.

Ale zarazem można wpisać jej wizerunek w stereotyp chłopczycy albo lesbijki butch.

KS: W moim wywiadzie Maria Janion mówi wyraźnie, że jak była mała, chciała być piratem i nosić opaskę na jednym oku. Że wolała bawić się z chłopcami niż z dziewczynkami. Zawsze strasznie jej się podobały mundury. Stoją u niej na półkach z książkami figurki żołnierzy w mundurach napoleońskich, chyba prezent od uczniów. Jednak sama, jak twierdziła, nigdy nie miała na sobie spodni, chyba że spodnie od piżamy. Nie nosiła lesbijskich butów, tylko takie całkiem kobiece, tzw. pantofle. Później półbuty ecco albo granatowe sztruksowe mokasyny. W moim odczuciu była bardzo kobieca. Nosiła apaszkę, na małym palcu pierścionek od matki. Na zdjęciach z młodości ma niesamowite loki, gęste i nieokiełznane. Miała w sobie niezwykłą delikatność. Małe dłonie, ciepło, które roztaczała. Całkowitą niezdolność do chamstwa. Rzeczywiście, bywała szorstka czy sroga, na ogół przed samym rozpoczęciem zajęć, ale była to jej srogość, nie jakaś męska.

TK: Była i jest dla nas nadal całością. Zbiorem i tego, co żeńskie, i tego, co męskie. Nie wyrzekała się też seksualności czy erotyzmu, ciągle to eksplorowała. I nie rezygnowała z czułości. Czułem od niej ciepło. Nie wiem, czy też akceptację mojej do niej miłości, nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

KS: Tak, Tomku, na pewno!

TK: Jakaś bliskość na pewno między nami była, w sensie związku dusz.

We wspomnianej rozmowie-rzece, która w dwóch tomach pod wspólnym tytułem „Transe – traumy – transgresje” ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej w latach 2012 i 2014, udało ci się, Kaziu, wyciągnąć z profesor to, co uznane zostało za coming out Marii Janion. Przypomnijmy ten fragment: „Zawsze mnie interesowały koleżanki” – mówi profesor. Pytasz: „I umiała je Pani podrywać?”. „A, owszem” – pada odpowiedź. „Starałam się i całkiem dobrze mi to wychodziło”. Ty dociekasz: „Nie bały się?”. „Niespecjalnie– odpowiada Janion. I właściwie tyle. Jednocześnie mocno w twojej książce Maria Janion podkreśla, że jest z tego pokolenia, które o swojej prywatności nie mówi.

KS: Tak, jest też fragment, w którym opowiada, jak zakochiwała się w nauczycielkach już na tajnych kompletach w Wilnie. I rzeczywiście, nie chciała mówić o sprawach tak zwanych osobistych. Ani własnych, ani tym bardziej czyichś. Myślę jednak, że miłość profesor dla kobiet była odczuwana przez kobiety w szczególny sposób. Na pewno zakochiwali się w niej ludzie różni. Ale w moich czasach wytworzyła się, także przez podjęcie tematów feministycznych na seminarium profesor, atmosfera miłości kobiet do kobiet. Przyjaźnie, siostrzeństwo, ideologia.

Był w tym także aspekt erotyczny?

KS: Na pewno. Tylko to nie było takie „kawa na ławę”. Czułość, ale też i zazdrość o profesor, nawet zawiść. I rywalizacja. Sama się do niej przyznaję. Ale seminarium to było dla mnie przede wszystkim doświadczeniem wyrwania się z patriarchalnych stereotypów poprzez, mówiąc po janionowsku, odczucie własnego istnienia. Jesteśmy feministkami, nie latamy za facetami jak głupie, nie gadamy o nich bez końca. Nagle mamy własne, najistotniejsze na świecie sprawy – to doświadczenie było czymś cudownym.

W książce, Kaziu, zadajesz Marii Janion pytania i o mizoginię, i o homofobię w środowisku akademickim. Janion odpowiada, że nie było homofobii, przynajmniej nic takiego nie pamięta.

KS: Bo przecież nie mówiło się tego wprost. Raz usłyszałam od koleżanki, że ktoś tam powiedział, że my wszystkie na tym seminarium Janion to jesteśmy lesby. Że to jest po prostu sekta lesbijska. Gdzieś za plecami coś takiego krążyło. Uważam, że to dobrze o nas świadczy, oznacza, że nie mizdrzyłyśmy się do facetów. Maria Janion żyła przecież w ramach czegoś, co ona nazywała „rodziną z wyboru”. To był krąg jej przyjaciół: Maryna Żmigrodzka, Alina Witkowska, Ryszard Przybylski – tak zwany Rysieńko, zawołany gej… W takiej rodzinie z wyboru przyjaźń jest miłością, a miłość jest przyjaźnią. „Największym szczęściem dzieci ziemi jest osobowość” – to zdanie Goethego profesor lubiła cytować. Co to znaczy? Że każdy stanowi pełnię, może niezgłębioną czy nieuświadomioną, ale niepowtarzalną i jedyną.

TK: Pojedynczość, ale z drugiej strony też wspólnota, społeczność. Profesora zawsze identyfikowała się z grupami uciskanymi, prześladowanymi, zabijanymi. Już od czasów wojny, gdy widziała Żydów prowadzonych na rzeź, ta identyfikacja była dla niej bardzo ważna. A dla LGBTQ+ bezpośrednio istotne jest też to, że obsesyjnie wręcz pisała o Jeanie Genecie, Witoldzie Gombrowiczu, Mironie Białoszewskim…

A jak wyglądał praktyczny, polityczny wymiar walki Marii Janion o prawa kobiet, prawa LGBT+?

KS: Jej praktyką i polityką była edukacja, przede wszystkim akademicka. Kształciła ludzi, którzy potem współtworzyli progresywne elity. Pokazywała drogę i dawała poczucie bezpieczeństwa. W 1996 roku udzieliła obszernego wywiadu dla gejowskiego pisma „Inaczej”, gdzie przedstawiła obecność „nurtu homoseksualnego” w kulturze. Już samo to, że znana profesor humanistyki wybrała łamy „takiego” pisma, było wówczas wyrazem wielkiej niezależności, odwagi. Była honorową gościnią na Paradzie Równości w 2007 roku. Jechały z Agnieszką Arnold w wynajętym kabriolecie. Profesor była jak mickiewiczowski Wajdelota, jej idee jak arka przymierza między dawnymi a młodszymi laty. Zawsze miała silne przekonanie, że nasza historia tworzy też naszą tożsamość. Ta ciągłość, pamięć, wiedza są bardzo potrzebne, choćby po to, by środowisko LGBTQ znało swoje pochodzenie. Ale właściwie to nie ja powinnam mówić, to wy jesteście LGBT-owcami w sensie ścisłym. Bywała też na Manifach. Raz pożyczyłam od szwagra gazik wojskowy, ozdobiłyśmy go kwiatami i transparentem „Gazik za wolnym wyborem”. I profesor jechała tym gazikiem. To było piękne, bawiła się. Może nie aż tak szampańsko się bawiła jak my, ale jednak.

TK: Walka o prawa człowieka dla LGBTQ+ zawsze towarzyszyła profesorze Janion. I wtedy, kiedy pisała o kobietach-niekonformistkach seksualnych i uczuciowych (jak choćby w książce „Kobiety i duch inności”), i w jej nauczaniu. Obie te rzeczy były przesiąknięte walką o równe prawa, o docenienie inności. „Każdy jest inny, każdy jest wyjątkowy” – te słowa Piotra Własta/ Marii Komornickiej powtarzała profesora Janion po parę razy i rzeczywiście myśmy się czuły/li wyjątkowe/i oraz niepowtarzalne/ i na tych seminariach. Dla mnie była boginią wolności prowadzącą lud na barykady. I prowadzi go nadal.

KS: To nie jest już takie totalne słodzenie? Mitologizowanie Marii Janion?

Dlaczegoż nie mielibyśmy mitologizować Marii Janion? Bardzo nam przecież takich bohaterek brakuje. I dobrze, jeśli ci młodzi ludzie, którzy teraz wyszli na ulice w obronie praw i wolności, będą o Marii Janion pamiętać jako o tej naszej bogini.

KS: To nasza Wielka Niedźwiedzica. Wielka Bogini. Matka Polskiej Humanistyki.  

 

Kazimiera Szczuka – krytyczka literacka, dziennikarka, feministka. Prowadziła w TV m.in. program „Dobre książki”. Opublikowała „Kopciuszek, Frankenstein i inne” (2001), „Milczenie owieczek” (2004), „Duża książka o aborcji (2011, wraz z Katarzyną Bratkowską) oraz dwa tomy wywiadu-rzeki „Transe – traumy – transgresje” z prof. M. Janion – „Niedobre dziecię” (2012) i „Profesor Misia” (2014). Uczęszczała na seminaria prof. M. Janion, a potem przez wiele lat przyjaźniła się z prof. M. Janion.  

Tomasz Kitliński – filolog i filozof związany z UMCS w Lublinie, a obecnie z Freie Universität Berlin. Od października 1989 r. przyjeżdżał na seminaria prof. M. Janion do Warszawy. Autor „Obcy jest w nas” (2001), „Dream? Democracy” (2014) oraz – z mężem Pawłem Leszkowiczem – „Miłość i demokracja”. W 2003 r., również wraz z Pawłem Leszkowiczem – wziął udział w słynnej akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Niech Nas Zobaczą”. 

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Coming out prof. Marii Janion

maria janionFragment i tomu wywiadu rzeki z wielka uczoną autorstwa Kazimiery Szczuki:

„Zawsze mnie interesowały koleżanki. Najpierw tak w ogóle, ogólnie, a potem, już na kompletach, konkretne koleżanki

– I umiała je Pani podrywać?

– A, owszem. Starałam się i całkiem dobrze mi to wychodziło.

– Nie bały się?

– Niespecjalnie.

– Miała Pani profesor temperament monogamiczny czy poligamiczny raczej?

– No… nie mogę jakoś odpowiedzieć na to pytanie. Bo niby monogamiczny, a jednocześnie i poligamiczny.”

O książce „Janion: transe, traumy i transgresje – Niedobre dziecię” pisze Mariusz Kurc w 42. numerze „Repliki”

spistresci