Z ANNĄ DŻABAGINĄ, historyczką literatury, autorką książki „Kalkowska. Biogeografia”, o coming outach przed rodziną i na uczelni, o jej bohaterce – biseksualnej pisarce sprzed stu lat – i o widoczności nieheteroseksualnych kobiet w polskich naukach humanistycznych rozmawia Małgorzata Tarnowska
Bohaterką twojej biograficznej książki jest polsko-niemiecka pisarka Eleonora Kalkowska (1883-1937), jak się okazało – biseksualna.
O tym, że Kalkowska była pisarką biseksualną, dowiedziałam się, dopiero kiedy zaczęłam czytać niemieckojęzyczne źródła poświęcone jej twórczości. Pamiętam dokładnie, jak natrafi łam na fragment o tym, że w latach 20. żyła w związku z bardzo uznaną modernistyczną rzeźbiarką Milly Steger. Prowadziła dosyć otwarte, mówiąc współczesnymi kategoriami: wyoutowane, życie nieheteronormatywnej kobiety.
Co poczułaś – jako badaczka lesbijka – kiedy odkryłaś, że masz do czynienia z queerową pisarką?
Było to dla mnie absolutnie zwalające z nóg.
W Polsce o tym nie pisano?
W żadnym z tekstów, które ukazały się o Kalkowskiej – czy to na początku lat 90., czy dwutysięcznych – nigdzie taka wzmianka się nie pojawia.
Skąd ten rozdźwięk w recepcji jej seksualności?
Myślę, że zagadnienie jej nieheteronormatywności zostało dostrzeżone w Polsce dopiero teraz ze względu na większą otwartość zachodniej akademii na poruszanie queerowych wątków. Co prawda polskie studia queerowe są obecnie dość prężnie rozwijającym się obszarem badawczym, przynajmniej w kontekście historii literatury, ale w kontekście literatury francuskiej, niemieckiej i anglosaskiej ten proces trwa już od wielu dekad.
Z czego wynikała trudność związana z tym odkryciem?
Pojawiły się we mnie różnego rodzaju obawy. Moje badania przebiegały w dość bliskiej współpracy z żyjącą rodziną Kalkowskiej, a jak wiemy z różnych przypadków historycznych, zdarza się, że to współczesna rodzina jest głównym cenzorem, który nie godzi się na to, żeby o nieheteronormatywnej przeszłości ważnych postaci historycznych – czy to pisarzy, czy artystów – pisać czy wzmiankować. Często są to pola walki na ten temat. Tak było w przypadku dziennika Anny Kowalskiej, którego fragmenty dotyczące związku z Marią Dąbrowską zostały ocenzurowane ze względu na naciski rodziny. Strategia, którą ostatecznie obrałam w pisaniu o seksualności Kalkowskiej, była najbardziej zgodna z moim sumieniem, ale też faktami historycznymi. Pisałam o tym, że miała męża Marcelego Szarotę, i tak samo napisałam o tym, że miała partnerkę – Milly Steger. W dzienniku jej przyjaciółki, dość znanej malarki ekspresjonistycznej Gabrielle Münter, Kalkowska jest opisywana jako społecznie zaangażowana, lewicowa, feministyczna, pacyfistyczna, otwarcie żyjąca ze swoją seksualnością kobieta biseksualna. Dokładnie w ramach takiej samej narracji wprowadziłam ten wątek do swojej książki.
Nie napotkałaś na opór rodziny?
Profesor Tomasz Szarota, wnuk pisarki, przeczytał doktorat, który stał się podstawą książki, dopiero po jej złożeniu. Pochwalił napisanie wprost o biseksualności Kalkowskiej. Nie tylko obawy, które miałam, były nieuzasadnione, ale wręcz moja praca na tym polu została doceniona.
Outujesz Kalkowską dla polskiej historii literatury?
W przypadku Kalkowskiej sprawa jest o tyle prosta, że istnieją źródła, które potwierdzają, że była wyoutowana. Nie miałam poczucia, że wyciągam historię, która była zamiatana przez pisarkę pod dywan. Ale nawet gdybym badała przypadek autorki, która całe życie poświęciła temu, żeby ukrywać swoje życie osobiste i seksualne, to sądzę, że etycznym wyjściem współcześnie – w XXI w. – byłoby pisanie otwarcie i przywracanie jej schowanej części biografii i twórczości.
Niektórzy uzasadniają to dbaniem o prywatność naszych zmarłych – i kolanem wpychają historyczne postaci queer do szafy.
Nawet jeśli ktoś twierdzi, że robi to z etycznych pobudek, to tak nie jest – utrwala w ten sposób przekonanie, że to brudny sekret, o którym nie należy mówić. W mojej etyce badawczej nie ma miejsca na tego typu strategie. Sądzę, że to właśnie jest etycznym zadaniem badaczy – pokazanie tego, co w tamtym czasie było nie do pokazania, ale w nowym kontekście.
Czy w twórczości Kalkowskiej są wyrażone explicite wątki queer?
Nie jest tego dużo… ale jest. (śmiech) Rozdział, w którym piszę o wyzwolonym seksualnie Berlinie tego okresu, jest o tyle ciekawy, że ilustruje, na ile do twórczości Kalkowskiej mogła przemknąć część tego świata, nawet jeśli nie jest ona bardzo mocno wyeksponowana.
Podasz konkretny przykład?
Jest jeden nigdy nieopublikowany dramat Kalkowskiej pt. „Katharina” z 1928 r. To portret psychologiczny carycy Katarzyny w momencie przewrotu, w którego konsekwencji doszła do władzy w carskiej Rosji. Ciekawy jest wątek poboczny – silnie podszytej homoerotycznym napięciem relacji z jej wieloletnią powiernicą, księżną Daszkow. Są urocze fragmenty, np. scena, w której Katarzyna odtrąca księżnę, gdy ta się do niej zaleca, i mówi, że Daszkow jest szalona, na co ta stwierdza: „Alle Liebe ist sich gleich” – każda miłość jest równa. Brzmi to jak cytat ze współczesnych banerów Miłość Nie Wyklucza albo innej organizacji LGBT.
Te słowa padają w pracy sprzed prawie stu lat.
W pierwszej chwili było to dla mnie szokujące, ale im bardziej zagłębiałam się w queerową historię tego okresu, tym bardziej sobie uświadamiałam, że to w ogóle nie powinno być aż tak zaskakujące.
W jednym z rozdziałów podważasz mit Paryża jako międzynarodowej lesbijskiej stolicy przełomu XIX i XX w. Pokazujesz, że na ten tytuł zasługuje właśnie bliższy Polsce Berlin.
W mojej książce jest cały rozdział poświęcony lesbijskiemu Berlinowi tego okresu. Zawieszamy się na myśleniu, że walka o prawa osób nieheteronormatywnych zaczęła się w drugiej połowie XX w., czyli na Stonewall, i zapominamy o wcześniejszych, prekursorskich inicjatywach. Pierwszy nurt emancypacyjny osób LGBT pochodzi z przełomu XIX i XX w. Mam na myśli oczywiście działania takich osób jak Magnus Hirschfeld, psychiatra i seksuolog, który walczył o depenalizację homoseksualizmu w niemieckim kodeksie karnym.
Męski homoseksualizm był przecież wtedy prawnie karany.
Tak, a paradoksalnie był to jednocześnie czas prężnych działań ruchów emancypacyjnych. Otwarcie działały kluby i miejsca spotkań dla nieheteronormatywnej społeczności i skierowana do niej prasa. Kwitła również kultura lesbijska. W archiwum lesbijskiej historii w Berlinie natknęłam się na wydany w 1929 r. przewodnik pt. „Berlińskie lesbijki”, napisany przez wyoutowaną dziennikarkę Ruth Roellig. Jest to po prostu przewodnik po ówczesnych lesbijskich klubach. Było ich kilkadziesiąt – dla całego przekroju społecznego, od wyższych sfer po klasę robotniczą. Dodatkowo te kluby były inkluzywne – bywały w nich lesbijki, kobiety biseksualne i kobiety trans.
Co oferował lesbijkom ówczesny Berlin oprócz klubów?
Kilkanaście periodyków skierowanych tylko i wyłącznie do społeczności lesbijskiej, np. „Die Freundin” [Przyjaciółka], którego nakłady dochodziły do dziesiątek tysięcy i które było sprzedawane w całej Republice Weimarskiej, również na prowincji. Pismo ukazywało się przy wsparciu Ligi Praw Człowieka – świadczy więc nie tylko o rodzącym się upodmiotowieniu lesbijskim, ale też o upolitycznieniu spraw LGBT i walce o emancypację. Rodząca się podmiotowość lesbijska była nie tylko kulturowa, ale też polityczna.
Czy Kalkowska brała bezpośredni udział w tym życiu?
Na ten temat niestety niewiele wiadomo. Możemy się domyślać, że to były miejsca znane Kalkowskiej, ale reszta pozostaje w sferze domysłu.
Ten świat nagle zniknął.
Wszystko zakończyło się oczywiście wraz z dojściem Hitlera do władzy w 1933 r. To przerwana historia.
Tymczasem w Polsce mamy Marię Konopnicką jako patronkę roku 2022. Cieszysz się?
Oczywiście tak, natomiast odnoszę wrażenie, że będzie to kolejny rok powtarzania, że Konopnicka i Dulębianka to były po prostu przyjaciółki i że inaczej wyglądały wtedy relacje społeczne. Jestem natomiast przekonana, że społeczność queerowa i queerowa świadomość w Polsce są na tyle prężne i aktywne, że nie pozwolimy po raz kolejny wymazać tego wątku. Nawet jeśli w kontekście oficjalnych komunikatów seksualność i queerowość Konopnickiej będą wymazywane.
Historycy i historyczki literatury wyjdą na ulice?
Z pewnością nie wszyscy. (śmiech)
Przyjechałaś na studia do Warszawy. Skąd?
To trochę skomplikowane, bo pochodzę z rodziny imigrantów z Rosji i jestem pierwszym pokoleniem Polaków w naszej rodzinie. Mimo że urodziłam się w Polsce, to dopiero w wieku 25 lat udało mi się wywalczyć polskie obywatelstwo. Ale urodziłam się na Dolnym Śląsku i większość swojego życia spędziłam w Jaworze – małej miejscowości, która ma około 22 tysięcy mieszkańców.
Jak wyglądało twoje dorastanie jako osoby LGBT?
Okres dorastania jako lesbijki był dla mnie szalenie trudny. Pierwsze fascynacje kobietami przeżywałam już w wieku 7-8 lat. Najlepiej pamiętam z niego strach i wszystkie wysiłki wkładane w wyparcie wiedzy na swój własny temat. Pamiętam moment, w którym pierwszy raz świadomie zakochałam się w dziewczynie – koleżance ze szkoły – w wieku 14-l5 lat, i który wywołał we mnie wręcz panikę. Kiedy raz mi się przyśniło, że się pocałowałyśmy – a to był zupełnie niewinny pocałunek – obudziłam się zlana zimnym potem. Wiązało się to z głębokim strachem, że jestem lesbijką. Ta wewnętrzna walka trwała przez kilka następnych lat.
Co było jej przyczyną?
Główny problem wynikał z poczucia odosobnienia i alienacji. Nie znałam żadnej innej lesbijki w całym mieście. W moim liceum były dwie dziewczyny, które chodziły ze sobą za rękę. Pamiętam, jak katechetka na lekcji religii udawała, że ich nie zna. Powiedziała, że „jeśli to prawda, że są parą”, to ona ich nie uczy – „bo uczy tylko normalnych ludzi”. Do tego należy dorzucić brak jakiejkolwiek niemal reprezentacji kulturowej.
Z czym miałaś kontakt?
Przyjaciółka z liceum dała mi na spiratowanych płytach wszystkie sezony „Słowa na L”. Binge’owałam je w drugiej-trzeciej klasie liceum w absolutnej tajemnicy. Do dzisiaj wspominam uczucie ogromnej ulgi, jaką poczułam, kiedy obejrzałam pierwszy odcinek, chociaż jak wiadomo, z dzisiejszej perspektywy jest to serial problematyczny – właśnie z punktu widzenia reprezentacji queerowej społeczności. Ogromną ulgą było dla mnie zobaczyć, że „to” jest możliwe – być dorosłą kobietą, żyć w związku z drugą kobietą i być szczęśliwą. To był przełom.
Jak wyglądał kolejny etap?
Kolejny okres wiązał się z godzeniem się z myślą, że jestem lesbijką, i ulgą, że nie muszę robić różnych rzeczy, które robią moje rówieśnice. Pamiętam ulgę, że nie muszę się interesować chłopakami. (śmiech) I rozmawiać o zauroczeniach nimi. Że po prostu nie musi mnie to dotyczyć.
Dojrzewałaś do coming outu.
Proces coming outu przebiegał powoli. Najpierw wyoutowałam się przed przyjaciółką, która dała mi „Słowo na L”, potem przed starszą siostrą, która od samego początku była wspierająca. Jednak przełomowy był dopiero moment wyjazdu na studia do Warszawy. Miałam wtedy dziwny okres queerowego dojrzewania, kiedy miałam poczucie, że to, że jestem lesbijką, musi paść jako pierwsza informacja w każdej rozmowie. Przez pierwsze miesiące nowego życia w Warszawie niemal przedstawiałam się: „Jestem Ania i jestem lesbijką”.(śmiech) Miałam poczucie, że jeżeli na tym etapie ktoś stwierdzi, że nie chce mnie znać, bo jestem lesbijką, to znaczy, że ta osoba nie zasługuje, żeby w ogóle być w moim życiu.
Napotkałaś takie osoby?
Na jednej z pierwszych domówek, kiedy jakiś kolega przyprowadzony przez koleżankę dowiedział się, że jestem lesbijką, był strasznie zaskoczony i stwierdził, że podzieli się ze mną chyba komplementem: „Jak to jesteś lesbijką, przecież każdy by się z tobą…” – i tu padło niecenzuralne słowo dotyczące czynności seksualnych. To była jedna z najobrzydliwszych rzeczy, jakie usłyszałam w życiu. Jak bardzo jest to seksistowskie, umniejszające, mizoginiczne? A była to osoba, której wydawało się, że jest wyzwolona i liberalna.
Został jeszcze coming out w domu.
Zdecydowałam się na niego w tym momencie. Na pierwszym roku wyjechałam na święta Bożego Narodzenia do domu i wyoutowałam się przed mamą. Wydarzyło się to dość spontanicznie. Miałam poczucie, że skoro jestem na nowym etapie życia, to mama, jedna z moich najbliższych osób, nie może o tym nie wiedzieć. W rozmowie uczestniczyła też moja siostra. To było niesamowicie wspierające.
Było trudno?
Było wiele łez i smutku. Mama martwiła się, czy dlatego, że jestem lesbijką, nie będzie mi w życiu trudniej. Ale mimo tej akceptującej reakcji nawet jej zajęło lata dochodzenie do rozumienia, co to znaczy, że jestem lesbijką. Że coming out dziecka nie oznacza, że wszystkie marzenia rodziców przestają istnieć.
A tata?
Był wtedy na wyjeździe zagranicznym.
Jego nieobecność sprzyjała powiedzeniu mamie?
Myślę, że tak. Łatwiej mi było rozbić coming out na kawałki. Przed ojcem wyoutowałam się rok później. Byłam wtedy w pierwszym stałym, poważnym związku. Kiedy przyjechał do mnie do Warszawy, poszliśmy na piwo i przeprowadziliśmy „męską” rozmowę, w której powiedziałam, że mam dziewczynę. Przyjął to chyba nawet lepiej niż mama. Chociaż mam wrażenie, że będąc mężczyzną wychowanym w patriarchalnym świecie, nie do końca potrafi ł nawigować emocjonalną stroną w rozmowie.
Jak oceniasz z perspektywy te rodzinne coming outy?
Było to trudne doświadczenie, ale miałam dużo szczęścia, że spotkałam się z takim przyjęciem. Być może jest to związane również ze specyfiką mojej rodziny. Mój ojciec jest Kazachem, pochodzi z muzułmańskiej rodziny, a moja mama Rosjanką pochodzącą z rodziny prawosławnej. W latach 80., kiedy brali ślub, sami musieli mierzyć się z różnymi problemami związanymi z pochodzeniem z dwóch różnych światów kulturowych i mierzyć się z akceptacją związku przez otoczenie, chociaż ich rodziny były niepraktykujące. Ja w dzieciństwie przeszłam asymilacyjną fazę katolicyzmu, ale wyrosłam na ateistkę.
Wiele lesbijek ukrywa się w cieniu ze strachu przed napiętnowaniem.
To straszliwie smutne i wręcz tragiczne. Nawet jeśli zważenie potencjalnych zysków i strat daje taki bilans, że jeśli się wyoutujesz i może cię spotkać coś nieprzyjemnego, przynajmniej w moim poczuciu zawsze było mniej przerażającą wizją niż decydowanie się na udawanie, że życie wygląda inaczej, niż wygląda naprawdę.
Jesteś wyoutowana w pracy – na uczelni?
Na uczelni nigdy nie ukrywałam swojej orientacji ani związku z kobietą. Jeśli można mówić o jakimś momencie, który można uznać za publiczny coming out, to był to moment mojej publicznej obrony doktorskiej. Na koniec, kiedy dziękuje się promotorowi, recenzentom i rodzinie, podziękowałam też wówczas narzeczonej, a obecnie żonie – Izie. W tym momencie niektórzy zaczęli entuzjastycznie kiwać głowami. (śmiech) Mam wrażenie, że to było przeżycie nie tylko dla mnie.
Nieheteronormatywność to na polskiej uczelni wciąż tabu.
Znowu wracamy do kwestii braku reprezentacji. Kiedy byłam studentką, a później doktorantką, miałam silne poczucie braku figur czy przykładów uznanych badaczek, które byłyby wyoutowanymi lesbijkami i jednocześnie spełniającymi się badaczkami w akademii.
Precedens ustanowiła np. Maria Janion w 2013 r., outując się w wywiadzie z Kazimierą Szczuką.
Pamiętam ten moment – to było dla mnie jak trzęsienie ziemi, absolutnie wspaniały. Pierwszy raz zetknęłam się z czymś takim, chociaż wcześniej, oczywiście zakulisowo, mówiło się o wielu badaczkach, że pozostają w związku z kobietami. Z tym większą wdzięcznością przyjmuję ostatnie coming outy Agnieszki Graff czy wcześniej Ewy Graczyk. Jak w przypadku każdej queerowej biografii, prywatne zawsze jest polityczne. To, czy decydujemy się na to, żeby żyć otwarcie, ma również wpływ na to, jak wygląda życie innych.
Czy z takim podejściem napotkałaś jakiś opór – homofobię?
W pierwszej chwili myślę: nie, przecież nikt mnie nie zwyzywał ani nie pobił pod biblioteką. Natomiast jeśli dłużej się nad tym zastanowię, to przejawów miękkiej homofobii jest cała masa. Kiedyś wygłaszałam referat poświęcony Narcyzie Żmichowskiej i jej powieści „Biała róża”, którą zestawiłam z „Panią Dalloway” Virginii Woolf. Poruszyłam tam wątek homoerotycznego napięcia pojawiającego się w obu powieściach. Wtedy jakiś nieznany mi profesor wstał i zaczął perorować o tym, że to były inne czasy, inna wrażliwość społeczna i że pisarki na pewno nie miały na myśli nic zdrożnego.
„Zdrożnego” – czyli homofobia. Domyślam się, że to nie była ostatnia taka sytuacja.
Kiedy chciałam poprowadzić jako swoje pierwsze konwersatorium zajęcia dotyczące queerowej historii literatury kobiet XX w., usłyszałam od ówczesnej przełożonej, że „to jest zbyt wąski temat i trzeba znaleźć coś szerszego, żeby zainteresować więcej studentów”. Stwierdzenie podszyte homofobią, bo jednocześnie rok wcześniej na tych samych zajęciach mój kolega prowadził konwersatorium dotyczące tylko i wyłącznie twórczości Różewicza. Dlaczego czytanie Różewicza przez cały semestr nie jest wąskie, a czytanie literatury polskiej, rosyjskiej, francuskiej, niemieckiej i angielskiej, queerowej i kobiecej, nagle jest?
Może władze przestraszyły się słowa „queer”?
Nikt mi wprost tego nie powiedział, ale musiało się to wiązać z gamą zakorzenionych stereotypów. A wręcz projekcją – temat po prostu nie był interesujący dla przedstawicieli tego pokolenia. Tymczasem okazuje się, że studenci przyjmują go z wdzięcznością i zaangażowaniem, bez względu na to, czy sami są nieheteronormatywni, czy nie.
Zajęcia o queerowej literaturze kobiet się odbyły?
Wyszłam z tej sytuacji na tyle, na ile byłam w stanie wyjść obronną ręką – zrobiłam zajęcia poświęcone nowym tożsamościom w literaturze kobiet przełomu XIX i XX w. Potrójny blok zajęć na sam koniec tak czy siak był poświęcony twórczości lesbijskiej. Kończyliśmy lekturą „Lesbos” Renaty Lis i rozmową o nieobecności kobiet w historii literatury.
Niedawno wzięłaś ślub z Izą.
Po 4 latach od zaręczyn dojrzałyśmy z Izą do kolejnego kroku i wzięłyśmy ślub w Kopenhadze. Skorzystałyśmy z możliwości zamówienia dokumentów przez ePUAP, gdzie złożyłyśmy wniosek o zaświadczenie i po kilku tygodniach przyszły pocztą. Od strony duńskiej dostałyśmy tylko uroczego e-maila – że wszystko jest potwierdzone, prosimy się stawić tego a tego dnia w ratuszu w Kopenhadze, i że proszę się kierować serduszkami na posadzce, które prowadzą do sali ślubnej.
Wzruszające.
To było radosne doświadczenie, ale jednocześnie ambiwalentne. Zetknięcie się z ludzkim potraktowaniem przez duński urząd jeszcze bardziej wyjaskrawiło to, czego nie mamy na miejscu tu, w Polsce. Jak widać, można być normalnie potraktowanym – wcale nie w odległej galaktyce, tylko kilkaset kilometrów na zachód.
Widzisz szanse na wprowadzenie równości małżeńskiej w Polsce?
Nie chcę siać defetyzmu, ale myślę, że obecnie mentalnie jestem o wiele bardziej pesymistyczna, niż będąc na studiach. Ostatnie lata nagonki dają pesymistyczne refleksje na temat tego, że coś miałoby się w niedalekiej przyszłości zmienić.
Historia pokazuje, że akcja rodzi reakcję.
Oczywiście, wraz z nasilającą się nagonką rośnie też akceptacja społeczności LGBT. Ale jednocześnie równość małżeńską wpisaną w program ma tylko Lewica z niewielkim poparciem, a cała reszta „progresywnej” sceny politycznej jest na tyle tchórzliwa i zachowawcza, że trudno robić sobie nadzieję na zmianę.
Dobrze wyczuwam, że rozważacie wyjazd za granicę?
Razem z żoną doszłyśmy do momentu, w którym chciałybyśmy wyjechać na okres próbny np. do Niemiec.
Jak się czujecie z tymi planami?
Słodko-gorzko, bo poza szeregiem trudności, z którymi wiąże się emigracja, mam wrażenie, że dla wielu osób queerowych ten krok może wiązać się z poczuciem winy – że nie walczą o emancypację w kraju. Z drugiej strony my, osoby queerowe, mamy też prawo do własnego życia i niebycia mięsem armatnim.
Własne życie – to dla ciebie też odkrywanie queerowej historii.
Moje plany zawodowe są mocno związane z queerowymi wątkami historycznymi. Działam w oficjalnie powołanej Pracowni Badań nad Historią i Tożsamościami LGBT+ na UW. Czeka mnie w najbliższym czasie dużo archiwalnej pracy badawczej i jeżdżenia po Europie, ponieważ otrzymałam grant na trzyletni projekt badawczy poświęcony queerowej twórczości pisarek z obszarów Imperium Rosyjskiego. Mam w planach Pragę, Petersburg, Wilno i Kijów, siedzenie w archiwach i szukanie nieheteronormatywnych śladów przeszłości.
„Kalkowska. Biogeografia” ukazała się nakładem wydawnictwa Słowo/obraz terytoria.
Tekst z nr 95 / 1-2 2022.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.