Z Remigiuszem Ryzińskim, autorem książki „Foucault w Warszawie” rozmawia Bartosz Żurawiecki
Na początku swojej książki piszesz, że pobyt Michela Foucault w Warszawie, gdzie w latach 1958-59 pełnił funkcję szefa Ośrodka Kultury Francuskiej, jest „miejską legendą”. Nie ma żadnych śladów, świadków, wspomnień, zdjęć… Foucault był, ale jakby go nie było. Skąd się wzięła twoja determinacja, by jednak spróbować odtworzyć te dziesięć miesięcy, które przyszły autor „Historii seksualności” spędził w stolicy PRL-u?
Parę lat temu rozmawiałem z Jackiem Kochanowskim właśnie o pobycie Foucault w Warszawie i kilkakrotnie padła wtedy kwestia: „Ale nic nie wiadomo”. Nic nie ma, nic po nim nie zostało. Wiadomo, że był. I tyle. Z biografii Foucault autorstwa Didiera Eribona dowiedzieliśmy się jeszcze, że miał polskiego kochanka i że stał się ofiarą prowokacji SB. Moja determinacja wzięła się więc z irytacji. Uparłem się. Postanowiłem odnaleźć mitycznego kochanka Foucault. Poszedłem do Instytutu Pamięci Narodowej, zasiadłem przed tamtejszymi komputerami i zacząłem szukać.
Oczywiście, miałem chwile zwątpienia, myślałem: „Po co to wszystko?!”. Niektórzy znajomi mówili mi wprost: „Wiesz, to jest jałowa, syzyfowa robota”. Im więcej jednak słyszałem tych negatywnych głosów, tym bardziej się zapierałem. A właśnie, że napiszę! To był rodzaj obsesji.
Ale gdyby nie IPN, to książka by nie powstała. Zaczęła się tak naprawdę w momencie, gdy znalazłem teczki SB na homoseksualistów, a w nich notatkę o Michelu Foucault, w której były nazwiska i adresy. Wtedy wszystko stało się dużo prostsze. Wystarczyło tych ludzi odszukać.
Ile więc czasu minęło od momentu, gdy pojawił się pierwszy impuls do chwili, gdy chwyciłeś nić, która doprowadziła cię do napisania książki?
Ponad półtora roku. Prowadziłem śledztwo w IPN-ie, a jednocześnie czytałem dużo o Warszawie tamtego okresu. Poznawałem kontekst społeczny, polityczny, obyczajowy. Tworzyłem tło, scenerię zdarzeń. Potem, gdy miałem wreszcie nazwiska i adresy, pojawił się lęk, że ludzie, którzy zetknęli się w Warszawie z Foucault, już nie żyją. Albo że nie pamiętają. Lub że nie będą chcieli mówić o sprawach zahaczających o ich seksualność. Homoseksualność.
Mówią w książce szczerze i otwarcie, także na temat życia towarzyskiego i uczuciowego. Miałeś problemy, żeby namówić swych bohaterów na wyznania, a potem na ich publikację?
Nie, z osobami, które pojawiają się w książce, nie miałem problemu. Doświadczyłem zresztą wtedy prawdy reporterskiej, że dla każdego człowieka jego życie jest całą opowieścią. I ten człowiek będzie o swoim życiu mówił, przeskakując światy, lata, zdarzenia, osoby… Ale to jest właśnie jego historia. Historia indywidualna, niepowtarzalna. Każdy z bohaterów opowiadał mi całe swoje życie, wykraczając daleko poza Foucault i te miesiące, które z nim spędził.
Były też jednak inne osoby, z którymi rozmawiałem, a które wyraźnie zaznaczyły, że nie życzą sobie być w książce. I ich w niej nie ma.
Polscy bohaterowie pojawiają się tylko pod imionami, bez nazwisk. To był ich wymóg?
Nie. To była moja decyzja i przejaw troski o tych ludzi. Jestem im wdzięczny, że podzielili się ze mną swoimi historiami, ale też wiem, że te historie na papierze niekoniecznie będą wyglądać tak niewinnie, jak podczas rozmowy.
Po lekturze odnoszę wrażenie, że Foucault jednak pozostał mitem, zjawą, fantomem. Był, przeleciał, ale ani nie zmienił Polski, ani też Polska jego nie zmieniła. Ciekawe zresztą, że nawet jego długoletni partner życiowy, Daniel Defert, mówi o nim bardziej jak o postaci z panteonu niż o człowieku z krwi i kości. Przede wszystkim jednak takie ustawienie tytułowego bohatera tworzy ciekawy kontrast między legendą, jaką jest Michel Foucault a swojską, dokuczliwą polską rzeczywistością. Między biografią francuskiego intelektualisty a niełatwym życiem polskich homoseksualistów.
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że być może moja książka powinna się nazywać „W poszukiwaniu Foucault”. Owszem, Foucault jest zjawą w książce, ale on tam jest. I jest tam wszystko, co na razie wiadomo o jego pobycie w Warszawie. Zauważ także, że co najmniej dwie postacie opowiadają o nim, jak o człowieku z krwi i kości. Zwłaszcza Stefan. On nie wiedział specjalnie, czym zajmował się Foucault i do dzisiaj nie wie. Wie, że to był jakiś filozof. I tyle. Żadna tam gwiazda futbolu czy znany aktor. Stefan, właściwie jako jedyny z moich rozmówców, mówił o Foucault per „Michel”. Dla niego to nie jest pomnik.
Otwierasz książkę cytatem ze wstępu Foucault do „Historii szaleństwa w dobie klasycyzmu”: „Pod wielkim upartym słońcem polskiej wolności”. Ale tej wolności w twojej książce widać niewiele. Nie chodzi mi nawet o wolność systemową, lecz o wolność wewnętrzną. Twoi bohaterowie są nierzadko pełni uprzedzeń, goryczy, resentymentów, mówią o życiu przegranym, o starości, o wstydzie, samotności. Tylko Foucault jest wolny, ale on pochodzi z innego świata.
Lulla jest wolna. To moja ulubiona postać.
Ta, która „o życiu ciot mówi, że to nie tylko krem i puder”.
Ma w sobie najwięcej wolności i radości życia. Jest wariatką. Jest szczęśliwa. Jest wspaniała, bo jest szczęśliwa. Choć nie odniosła, w przeciwieństwie do innych moich bohaterów, sukcesu materialnego. Wiele osób, z którymi rozmawiałem, wciąż ma w sobie milicję. Boi się, że coś się może stać, ktoś może im coś wyciągnąć, do czegoś zmusić.
Ich wspomnienia są rozpięte między poczuciem krzywdy a jednak bardzo silną nostalgią za tamtymi czasami.
Bo to jest ich życie, ich młodość. Dzisiaj tego świata już nie ma. „Grzybkowe” historie się skończyły (toaleta publiczna na pl. Trzech Krzyży w Warszawie, zwana „grzybkiem”, była znaną gejowską pikietą – przyp. red.), a przynajmniej przestały być normą. Teraz jest Grindr, świat wirtualny. Szybki, płynny i przeniesiony w inną przestrzeń. A wtedy „nie kupowałeś kota w worku”. I to jest dla nich nostalgiczne. Tamto totalne życie w seksie, zanurzenie w męskości. Poza tym, opresja systemowa stworzyła podziemie gejowskie, do którego chętnie się na wiele lat wprowadziliśmy. Mieszkaliśmy w nim.
To było jak elitarny klub.
Jest w moich bohaterach tęsknota za tamtym elitaryzmem. Ale też sprzeciw wobec obecnej normie, która w gruncie rzeczy wielu gejom nie odpowiada.
Twoi bohaterowie to nie są ludzie, którzy pójdą na paradę i będą walczyć o równouprawnienie?
O nie! Pamiętaj jednak, że raczej nie rozmawiam w książce z intelektualistami, artystami, z przedstawicielami środowiska akademickiego…
Foucault w Polsce się z nimi nie zadawał?
Zadawał się, ale nie na płaszczyźnie erotycznej, towarzyskiej. Świat akademików, intelektualistów to była generalnie zupełnie inna sfera jego życia. Przyjaźnił się intelektualnie np. z Rolandem Barthesem, ale, jak twierdzi Daniel Defert, wcale go nie lubił. Choć, z drugiej strony, Defert sam jest przecież intelektualistą, wybitnym socjologiem. Nic więc nie było czarno-białe. W każdym razie, Foucault w Polsce, owszem, poznał pisarzy i artystów, jednak najlepiej czuł się w towarzystwie osób spoza świecznika.
Wielką wartością książki jest pokazanie skali inwigilacji i represji, jakie dotykały homoseksualistów w PRL-u. Prześladowania, donosy, nękanie, szantaże, zatrzymania, zmuszanie do współpracy ze służbami bezpieczeństwa… Homoseksualizm nie był nielegalny, ale zawsze można było kogoś dopaść z innego paragrafu. I to wszystko działo się na długo przed akcją Hiacynt – jedyną akcją wymierzoną w osoby homoseksualne, która przebiła się do powszechnej świadomości. Twoja książka burzy przekonanie, że w PRL-u gejom może nie było różowo, ale też nikt się nimi specjalnie nie zajmował. Mogli żyć dyskretnie i robić swoje.
Ten aspekt był dla mnie szczególnie ważny. Odkryłem coś, co w pewnym momencie wydało mi się ważniejsze niż Foucault. Gdy dotarłem do teczek SB, zdecydowałem, że książka musi się pojawić, bo dzięki niej mogę oddać honor bohaterom tamtej historii i przywołać pamięć wydarzeń zapomnianych. Inwigilacji podlegali wszyscy. Władza doskonale wiedziała, jaka jest seksualność znanych postaci, pisarzy, aktorów, ale i tzw. „zwyczajnych gejów”. Jest w aktach IPN-u np. spisana rozmowa Jerzego Andrzejewskiego z kochankiem we wrocławskim hotelu w czasie zjazdu Związku Literatów Polskich – słowo w słowo.
W zapiskach SB dotyczących homoseksualistów uderza przede wszystkim skrajnie nieprzychylny język. Obraźliwy pod każdym względem. Zero jakiegokolwiek szacunku. Chociaż niektóre donosy bywają zabawne i nawet mają w sobie pewną poezję.
Na przykład ten o profesorze K.: „Ogromny pieszczoch”. Albo cudowne określenie: „rękoczyny masturbacyjne”.
Piękne i groźne zarazem słowa.
Piszesz: „Homoseksualistów w Polsce nie było, dopóki ktoś nie założył im teczek”. Nasuwa się pytanie, gdzie w takim razie byli, gdy ich nie było?
To jest zdanie wprost zainspirowane twórczością Foucault. Wiedza stwarza kategorie. I dopiero, kiedy jest kategoria, znajdujemy przypadki. Oczywiście, te przypadki istniały zawsze, ale były inaczej postrzegane albo w ogóle nie były dostrzegane. Jak zakładamy kategorie, to w pewnym sensie jesteśmy zobligowani do znalezienia i opisania tych, którzy będą pod nie podpadać.
W teczkach ubeckich jest zresztą dosłownie użyte słowo „kategoria”. Osoby z kategorii homo. Powstaje taka teczka, musisz więc znaleźć tych homo i tam ich powkładać.
W zdecydowanej większości teczki dotyczą homoseksualnych mężczyzn. A co z lesbijkami? Z osobami trans? Znalazłeś jakieś ślady, że i te grupy były poddawane inwigilacji?
Trans – nie było takiej kategorii. Nie została jeszcze stworzona. Kobiety pojawiają się w tych zapiskach dużo rzadziej. Przeważnie jest to kilka tych samych nazwisk kobiet, które są identyfikowane jako lesbijki. Żadna z nich nie ma szczegółowego opisu. Tylko podstawowe dane.
Prześladowania były, ale jednak homoseksualiści nie trafiali na Sybir ani nie byli zamykani w więzieniach. Może więc „letniość” tej martyrologii sprawia, że nigdy nie pojawiła się silna kontrreakcja? Że dzisiaj nie możemy zbudować silnego tęczowego ruchu? Nie mamy fundamentów. Nic nas nie jednoczy, nawet doświadczenie wspólnego cierpienia.
Tak. Stonewall nigdy się u nas nie wydarzyło. Ale co gorsza, nie mamy własnej historii. Przecież w Polsce np. nie postawiono dotąd pomnika homoseksualnym ofiarom Auschwitz! Ponieważ homoseksualiści w czasach PRL-u nie byli zamykani w łagrach, to chętnie o opresji zapominali. Mam wrażenie, że to stworzyło model naszej polskiej gejowskiej tożsamości. Gej jako człowiek zaszczuty, ale dający sobie z tym radę. W ukryciu. Bo przecież musisz żyć, a i zabawić się chcesz. Zarazem wiesz, że możesz być śledzony, ale nie wiesz, kiedy jesteś śledzony. To dokładnie jak z Foucault i opisanym przez niego w „Nadzorować i karać” Panoptykonem. Ironia dziejów polega jednak też na tym, że dzisiaj jest Facebook, więc wszyscy się śledzą nawzajem i dobrowolnie temu śledztwu poddają.
W epilogu książki wiążesz historię Foucault w Warszawie z przełomowymi zdarzeniami z historii ruchów LGBT. Dlaczego?
Gdyż było dla mnie istotne, byśmy zdali sobie sprawę, że my naprawdę skądś idziemy. Że jako osoby LGBT mamy jakąś przeszłość. Że za nami jest cała przestrzeń nieodkrytej historii stworzonej przez nienormatywne opowieści.
Na samym końcu dokonujesz też coming outu. Wykraczasz poza rolę obiektywnego reportera. Co cię do tego skłoniło?
W ubiegłym roku wmieszałem się w bójkę na tle homofobicznym, co skończyło się w sądzie. Dostałem wtedy taką poradę prawną: „Może pojawić się pytanie o to, czy jesteś gejem. I wtedy musisz powiedzieć, że nie. Albo nie powiedzieć nic. Bo gdybyś wyznał prawdę, mogłoby dojść do takiej sytuacji, że sprawcy dostaliby tylko upomnienie”. I rzeczywiście, ze strony obrończyni sprawców padło pytanie: „Czy pan jest homoseksualistą?”. Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdyż sędzia cofnął pytanie.
Ale zapytałem wtedy sam siebie, kim ja właściwie jestem. Nie miałem wcześniej żadnych sytuacji homofobicznych i nagle doznałem homofobii w sądzie. W miejscu, w którym jako poszkodowany powinienem czuć wsparcie, sprawiedliwość. To wykluczenie mocno mnie dotknęło i postanowiłem, że jak tylko będę miał okazję, to chciałbym oczyścić teren. Obejrzałem też akcję „It Gets Better”, dzięki której zrozumiałem, jakie znaczenie dla młodych osób LGBT ma to, że żyją obok nich osoby nieukrywające swej nienormatywnej tożsamości.
„A my jesteśmy jak zwykle: do tyłu i do przodu jednocześnie” – mówi w książce Lulla. To gdzie my teraz właściwie jesteśmy?
My naprawdę jesteśmy do tyłu i do przodu jednocześnie. Podróżujemy, działamy, mamy przychylne media. Przynajmniej w dużych miastach. Natomiast nigdy nie było w Polsce etapu emancypacji, choćby takiego, jakim są dzielnice gejowskie w Paryżu, Berlinie czy Barcelonie. Nie było nigdy bezpiecznej przestrzeni. Istnieją kluby, ale są rozrzucone po całym mieście i nie stanowią punktów wspólnotowych. Tak jak mówiliśmy wcześniej, nie byliśmy też zamykani w więzieniach, co nie wytworzyło w nas poczucia krzywdy dotkliwej, fundamentalnej – takiej, od której można by się odbić.
I nagle przynosimy z Zachodu świadomość, jak by mogło być. Bo małżeństwa, a nawet adopcje, a geje są tak absolutnie akceptowani, że nawet już nie ma tych klubów gejowskich, ponieważ chodzą wszędzie. A ja się zastanawiam, czy my naprawdę tego chcemy i czy w ogóle jesteśmy to w stanie zrobić? Czy nie tracimy tożsamości, wyobrażając sobie, że będziemy wolni jak w Norwegii czy Szwecji? I czy nie obudzimy się pewnego dnia w świecie, który tym bardziej do nas nie pasuje? Tego się obawiam. Kwestia, jak być gejem jest wciąż nierozstrzygnięta. Czy trzeba zapomnieć o tym, co buduje twoją odmienność i być jak „normalsi”? Prywatnie tego nie chcę. Nie chcę odtwarzać normy, która nas przez wieki gnębiła, która zawsze było przeciwko nam. Teraz zaś otwiera ramiona i mówi: „Właściwie to jesteś spoko, tylko musisz być taki jak my”. Popatrz, parady na Zachodzie przekształcają się w pikniki rodzinne. A mnie coraz bardziej brakuje kolorowych, głośnych platform i drag queens z piórami w tyłku.
Remigiusz Ryziński (ur. 1978) – filozof, kulturoznawca, pisarz. Absolwent UJ. Studiował na Sorbonie pod kierunkiem Julii Kristevy. Pracuje jako wykładowca akademicki w Warszawie na stanowisku profesora nadzwyczajnego. Redaktor publikacji o współczesnej kulturze i filozofii. Zajmuje się gender i queer. Jest feministą. Tłumaczył Sartre’a, Eco i Kristevę. Przed „Foucault w Warszawie” wydał trzy książki akademickie.
Michel Foucault (1926-1984) – wybitny francuski filozof, historyk i socjolog. Autor takich dzieł, jak „Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu”, „Nadzorować i karać. Narodziny więzienia” czy „Historia seksualności”. Zmarł w wyniku komplikacji spowodowanych AIDS. W latach 1958-9 przebywał w Polsce. Jego wieloletnim partnerem był socjolog Daniel Defert.
Tekst z nr 67 / 5-6 2017.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.