Być jak John (Shiloh), być jak Brad i Angelina

Połowa wiadomości z prośbą o pomoc, które otrzymuje Fundacja Trans-Fuzja, pochodzi od rodziców, których dzieci, najczęściej nastoletnie, ujawniają się ze swą transpłciowością

 

John (Shiloh) Jolie-Pitt w środku, za nim jego tata – Brad Pitt, obok dwaj bracia i babcia na premierze filmu „Niezłomny” wyreżyserowanego przez mamę Angelinę Jolie; mat. pras.

 

Shiloh Nouvel Jolie-Pitt, pierwsze biologiczne dziecko Angeliny Jolie i Brada Pitta, urodzone jako dziewczynka, wychowywane jest jako chłopiec, zgodnie ze swoim psychicznym poczuciem płci – informowały światowe media. Podkreśla się również, że rodzice akceptują tożsamość dziecka od pierwszych przejawów identyfikacji innej niż płeć biologiczna, które pojawiły się już w trzecim roku życia. Zwraca ją się do niego „John” zgodnie z jego prośbą. John, dziś ośmioletni, lubi nosić tylko męskie stroje – więc takie nosi. Angelina była ponoć zła na teściową, gdy ta obdarowywała Johna sukienkami.

Większość transpłciowych dzieci w Polsce nigdy nie będzie miała szansy realizować swojej tożsamości płciowej od tak wczesnego wieku. Postawy rodziców podobne do tych, które prezentują Brad i Angelina, to wciąż rzadkość. Pod koniec grudnia społecznością LGBT wstrząsnęła samobójcza śmierć 16-letniej Leelah Alcorn, która rzuciła się pod ciężarówkę. Po urodzeniu uznano ją za chłopca, nadano imię Josh. W liście pożegnalnym Leelah napisała, że czuje się dziewczyną odkąd skończyła 4 lata. Płakała ze szczęścia, gdy 10 lat późnej dowiedziała się, że na jej poczucie jest nazwa – transpłciowość – i że istnieją operacje korekty płci. Zrobiła coming out, na który rodzice, głęboko wierzący chrześcijanie, zareagowali bardzo negatywnie. Powiedzieli, że to tylko faza, a Bóg nie popełnia błędów. Odmówili zgody na tranzycie. Leelah nie zniosła czekania do skończenia osiemnastki. Chcę, by moja śmierć coś znaczyła. Doliczcie ją do samobójstw osób trans w tym roku. (…) Wszystko, co posiadam, przekazuję na organizacje działające na rzecz osób transpłciowych – zakończyła i podpisała się: Leelah Josh Alcorn. Matka nawet po jej śmierci pisała o „ukochanym synu”.

„Nic nie jest dla mnie tak ważne, jak bezpieczeństwo i dobro mojego dziecka” – mawiają często rodzice i opiekunowie. Czym jest zatem dobro dziecka? Według jakich kryteriów i przez kogo jest weryfikowane? Czyim dobrem kierują się najbliżsi, kiedy dziecko ma trzy, siedem, 10 lat – jego, czy może swoim? Czy nie pozwalając na swobodną ekspresję płciową własnych dzieci, rodzice rzeczywiście postępują zgodnie z dobrem i prawami dziecka, czy raczej – z własnym o nich wyobrażeniem?

Na tożsamość płciową, którą ma każdy, składają się dwa obszary: wewnętrzna tożsamość płciowa (z ang. core gender identity) oraz poczucie kobiecości lub męskości i odpowiednie do tego zachowania. Amerykański psychiatra i seksuolog profesor John Bancroft podkreśla, że wewnętrzna świadomość płciowa kształtuje się bardzo wcześnie – wiele dzieci już przed ukończeniem drugiego roku życia potrafi określić swoją płeć i związane z nią zachowania. Już w wieku pięciu lat, obserwując cechy charakterystyczne dla określonej płci, dzieci mogą wykazywać zachowania świadczące o niezgodności z płcią zdeterminowaną kulturowo (z ang. gender non-conformity).

Transpłciowości nie da się przeoczyć

Co wtedy? Czy trzyletniemu dziecku, które nie rozumie jeszcze otaczającego świata, można zaufać i pozwolić mu rozwijać się tak, jak nam na miarę swoich trzyletnich możliwości komunikuje? Agnieszka, matka transpłciowgo sześciolatka, zgłosiła się do Fundacji Trans-Fuzja pewna transpłciowości swojego dziecka. Transpłciowości nie da się przeoczyć. Jest rozpoznawalna już w wieku 2-3 lat, kiedy to dziecko zachowuje się bardzo naturalnie, wyraża siebie autentycznie. Nie sposób jej nie widzieć. Można jedynie nie chcieć widzieć – mówi. Te ostatnie słowa potwierdza Anna, matka nastolatka: Myślałam, że bierze przykład ze starszego brata, dlatego nie przejmowałam się tym.

Grupa psychologiczna Fundacji Trans-Fuzja od września 2012 r. wymieniła z osobami z całej Polski około poł tysiąca e-maili. Prawie połowa z nich to wiadomości od zatroskanych i zagubionych rodziców, których dzieci, najczęściej nastoletnie, ujawniają się ze swoją transpłciowością. Rodzice ci, jak sami podkreślają, są przerażeni, nie wiedzą, co zrobić, do kogo się udać po pomoc, z kim porozmawiać, jak wspierać dziecko w jego zachowaniach. Gdy zaproponuję im spotkania w biurze Fundacji, rozmowę telefoniczną lub przez Skype’a, czekam na moment ustalenia terminu. Po tygodniach milczenia wracam myślami do tych pozostawionych bez odpowiedzi wiadomości i zastanawiam się, jaką decyzję podjęli rodzice. Jak reagują, jak rozmawiają ze swoim dzieckiem, czy zdecydowali się pójść na konsultację do specjalisty seksuologa? W większości historii opowiedzianych mi przez rodziców – nie znam zakończenia. Ze smutkiem jedynie odbieram kolejne wiadomości od młodszej i starszej już młodzieży, która z rozpaczą pisze: rodzice trafili do psychologa, który twierdzi, że zachowanie dziecka świadczy o jego nieheteroseksualnej orientacji seksualnej, a nie o tożsamości płciowej. Psycholodzy ci czasem winą obarczają doświadczenie inicjacji seksualnej lub zaburzenia psychiczne. A rozwój identyfikacji płciowej, jak potwierdzają badania, nie jest zależny od wychowania lub wpływu grupy rówieśniczej.

Edukacja dotycząca transpłciowości jest konieczna dla całego społeczeństwa. Transpłciowość to obszar nie tylko trudny medycznie, ale także przynoszący wielopłaszczyznowe konsekwencje indywidualne i społeczne. Inaczej wygląda rozmowa z dzieckiem, które ma pięć lat, a inaczej – z tym, które ma lat 15. Rodzicom zazwyczaj jest bardzo trudno wspierać swoje transpłciowe dziecko, które zaczyna dojrzewać i widzi, że jego ciało nabiera kształtów innych od oczekiwanych, kiedy zaczynają rosnąć piersi, których się nie chce, kiedy pojawia się miesiączka lub kiedy trzeba zakładać sukienki, na które się nie może patrzeć. Co gorsza, dziecko, u którego do czasu pokwitania nie było widać tych zmian, mogło funkcjonować społecznie w roli, w której się czuje. A problem pojawia się wtedy, kiedy rówieśnicy, opiekunowie, wychowawcy i nauczyciele zaczynają zauważać te zmiany.

Przedszkola, szkoły i uczelnie wyższe nie są przygotowane na takie sytuacje. Dziecko do 18. roku życia społecznie funkcjonuje pod całkowitą kontrolą swoich prawnych opiekunów. I bez ich zgody, bez wsparcia, a także otwartości szkół nie będzie w stanie funkcjonować w miejscach, w których się uczy, zgodnie ze swoją tożsamością – mówi Edyta Baker, rzecznik prasowy Fundacji Trans-Fuzja, działającej na rzecz osób transpłciowych. Cały czas „walczymy” o dziecko Agnieszki i prawie już 18-letnie dziecko Hani. Szkoły nie tylko są nieprzygotowane edukacyjnie do rozmowy na temat transpłciowości. Przede wszystkim – a to w obecnej sytuacji najtrudniej jest zmienić – nie ma odpowiednich rozporządzeń, które pozwalałyby transpłciowemu dziecku funkcjonować zgodnie z jego tożsamością. Brak odpowiednich procedur budzi lęk wśród dyrekcji i nauczycieli – dodaje.

Ten błysk w oku

Bywa jednak, że szkoły same zwracają się o pomoc do Trans-Fuzji. Proszą o szkolenia, o warsztaty, o informacje o tym, jak mogą rozwijać się transpłciowe dzieci i jak należy im pomoc. Pomoc Trans-Fuzji to nie tylko rzetelna edukacja w zakresie transpłciowości, ale również uczenie otoczenia, jak wspierać i jak reagować na zachowania dzieci, aby optymalizować warunki do ich rozwoju i redukować stres, którego doświadczają.

Dziecko Agnieszki ma obecnie sześć lat. Nie jest tajemnicą (a argument ten jest dość często przytaczany przez przeciwników), że nie wiadomo, jak rozwinie się tożsamość transpłciowego dziecka, gdy wejdzie ono w wiek nastoletni. Nie wiadomo, czy John Jolie-Pitt, znany również jako Shiloh, jest rzeczywiście transpłciowy. Prognozowanie tego jest bardzo trudne, jeśli wręcz nie niemożliwe. Część z dzieciaków, które w dzieciństwie mówiły, że czują się płci odmiennej od metrykalnej, rozwijają w późniejszym wieku identyfikację zgodną z płcią biologiczną. Nie zmienia to jednak faktu, że większość z dorosłych osób transpłciowych deklaruje, że już we wczesnym wieku dziecięcym odczuwała przynależność do płci odmiennej od biologicznej. Najtrudniejszy moment, ten, w którym dziecko Agnieszki zacznie rozumieć, co się dzieje z jego ciałem, z reakcją i spojrzeniami otoczenia, jeszcze przed nimi.

Dziecko Hani ma prawie 18 lat – wkrótce będzie mogło wystąpić do sądu o zmianę dokumentów – jest po długotrwałej diagnozie i w trakcie leczenia hormonalnego. Pamiętam jak dziś, kiedy Hania pojawiła się w biurze Fundacji Trans-Fuzja. Towarzyszyła jej córka – onieśmielona, zawstydzona, obawiająca się kolejnych rozmów ze specjalistami. Nigdy jednak nie zapomnę tego błysku w oku, kiedy wspomniała, że rodzice zgodzili się, aby poddała się leczeniu hormonalnemu, a matka głośno zadeklarowała, że będzie ją wspierać, jak tylko może. I długo nie musieliśmy czekać na informacje od niej. Otoczenie rówieśników potrafi być okrutne. Młodzież przyjmuje wzorce zachowania od dorosłych, pojawiają się akty dyskryminacji, przemocy, złośliwości. Aby temu zapobiec, przeprowadziliśmy zarówno szkolenie antydyskryminacyjne, jak i indywidualne rozmowy z gronem pedagogicznym, ale do dziś Hania jest ostrożna w mówieniu o transpłciowości swojej córki – właśnie z uwagi na ryzyko, które związane jest z ujawnieniem.

Systemowy strach

Dzieci, młodzież, ale także dorośli, którzy w jakikolwiek sposób odbiegają od większości, zwykle są narażeni na brak zrozumienia, brak akceptacji, drwiny i ośmieszenia. To między innymi z tego względu rodzice nie reagują na jakiekolwiek przejawy transpłciowości ich dziecka – boją się, że zostanie mu wyrządzona krzywda, że zostanie samo, bez pomocy i przyjaciół. Pomimo że wypowiedzi do tego tekstu są anonimowe i z zachowaniem największego bezpieczeństwa, pierwszą reakcją rodziców na naszą prośbę o wypowiedź był niepokój i lęk przed tym, że zostaną zidentyfikowani. Lęk przed reakcją społeczeństwa, dalszego otoczenia, które nie wiedząc, czym jest transpłciowość, reaguje agresywnie. Tymczasem najważniejszy jest fakt, że osamotnienie, brak inicjatywy w kontaktach rówieśniczych, ewentualne słabe wyniki w nauce, nadużywanie alkoholu, sięganie po narkotyki czy myśli samobójcze nie wynikają z problemów, które są związane z trudem wychowawczym, ale zakorzenione są w systemie społecznym, w którym dziecko funkcjonuje.

Imiona występujących w tekście rodziców i dzieci zostały zmienione.

Izabela Jąderek jest psycholożką, edukatorką seksualną, wykładowczynią i doktorantką warszawskiej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Prowadzi konsultacje i terapie w gabinecie w Warszawie, prowadzi szkolenia i warsztaty. Współpracuje z Fundacją Trans-Fuzja, Fundacją Promocji Zdrowia Seksualnego, Stowarzyszeniem Akceptacja.

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Przestajesz być najważniejszy

Jacek i Andrzej Kacprzak-Kubińscy opowiadają o sobie, o swoich synach i o życiu w Wielkiej Brytanii społeczeństwo

 

Jacek (z lewej) i Andrzej Kacprzak-Kubińscy z synami;  arch. pryw.

 

Pytam o ich zwykły dzień. Jacek i Andrzej Kacprzak- Kubińscy patrzą na siebie lekko zdezorientowani, pytanie chyba nie jest najmądrzejsze. Jacek: Budziki mamy dwa, a nawet trzy. Zanim o siódmej zadzwoni ten właściwy, obaj chłopcy przychodzą do nas do sypialni i oznajmiają: koniec spania! Potem jest mycie, ubieranie, śniadanie i wychodzimy. Czasem ja zaprowadzam synów do szkoły, czasem Andrzej. Na szczęście obaj czas pracy mamy elastyczny. Po szkole obiad… Właściwie co tu opowiadać? Dużo hałasu jest cały czas. Między siódmąósmą chłopcy idą spać.

Taki mniej więcej rytm życia mają od prawie dwóch lat, czyli odkąd adoptowali Adama (dziś 6-letniego) i Brandona (dziś 4-letniego). Mieszkają w Brighton. Od pięciu lat są w związku partnerskim, który teraz zamienią na małżeństwo, od 10 grudnia taka zamiana jest już w Wielkiej Brytanii możliwa.

Nie ma opcji?

Jacek ma 39 lat, Andrzej – 36. Razem są od sześciu. Pochodzą z Gdańska. Poznali się w sopockim klubie gejowskim „69”. Tydzień później kolega Jacka zawierał związek partnerski w angielskim St Ives. Na wesele pojechali już jako para. Jacek: Mieszkałem w Wielkiej Brytanii już wcześniej, widziałem, że to jest inny świat niż w Polsce. O wyjeździe na stałe za granicę zaczęli rozmawiać krótko po poznaniu się. Czy homofobia grała rolę w ich decyzji o emigracji? Jacek: Grała. Ja już byłem „zarażony” – zobaczyłem, jak otwarcie i swobodnie tu można żyć. W Gdańsku nasza sąsiadka „zwęszyła”, że jesteśmy parą, robiła nieprzyjemne przytyki. Tu można chodzić za rękę po ulicy i nikt się nawet nie obejrzy, chyba że Polacy (śmiech). Drag queens zobaczyć można nie tylko w klubie, ale też i np. na zwykłych zakupach. Tu jest bardziej kolorowo. No, i są związki partnerskie, a teraz też już małżeństwa.

Andrzej: Dla mnie to był jednak rodzaj szoku. Musiałem się nauczyć żyć normalnie, to znaczy bez tego zakłamania. Chodzenie za rękę to przecież jest zwykła rzecz, ale w Gdańsku – zapomnij. Jak się skosztuje tego normalnego życia, to dopiero widać, jak człowiek w Polsce był zastraszony.

Andrzej prowadził w Gdańsku zakład fryzjerski wraz ze swym byłym chłopakiem. Wyjazd był skokiem na głęboką wodę: Byłem przyzwyczajony do pracy na swoim, nie znalem angielskiego.

Z pracą nie było problemu. Jacek pracuje jako kierownik regionalny jednej z firm. Andrzej szybko znalazł zatrudnienie w swoim zawodzie. Musiałem tylko iść na bardzo intensywny kurs angielskiego, ale dałem radę. Kiedy wiesz, że dobrze znasz język? Jak możesz się w nim kłócić. Już ten chrzest przeszedłem. Tylko repertuar przekleństw pewnie mam mniejszy niż przeciętny Anglik (śmiech).

Kiedy pojawił się pomysł, by powiększyć rodzinę? Andrzej: Jakieś trzy lata temu. Wiesz, ja nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek zostanę ojcem. Od tego chyba trzeba zacząć: jak jesteś gejem i dorastasz w Polsce, to opcję „rodzicielstwo” po prostu wyrzucasz z głowy. Nawet tego nie rozpatrujesz. Człowiek się godzi z tym, że nie będzie ojcem, bo nie ma wyjścia. Dopiero tu zobaczyłem, jak ten polski świat cię ogranicza, jak robi z ciebie kogoś drugiej kategorii, kogoś mniej wolnego niż reszta. I sam w te buty wchodzisz. Tu na paradzie w Brighton widzieliśmy anonse agencji adopcyjnych zachęcające pary jednopłciowe do adopcji! Na ostatniej paradzie sami reklamowaliśmy „naszą agencję.

Jacek: Osiągnęliśmy stabilność i stwierdziliśmy, że możemy zadbać nie tylko o siebie. Już się wyszaleliśmy, trzydzieści parę lat to chyba jest dobry wiek na ojcostwo. A że jesteśmy gejami… no i co z tego?

Nadajemy się czy nie?

Andrzej: Tutejsze agencje adopcyjne organizują specjalne spotkania dla osób, które chcą zostać rodzicami. Omawiane są wszystkie możliwości razem z praktycznymi szczegółami. Jeśli chodzi o pary gej/les, to trochę inaczej mają pary dziewczyn, inaczej pary facetów. Np. dowiedzieliśmy się wszystkiego o matkach surogatkach. Doszliśmy do wniosku, że to nie dla nas. Po pierwsze: nie było nas stać. Po drugie: może lepiej, zamiast powoływać nowe życie na świat, pomoc dzieciom, które już na tym świecie są, tylko nie miały tyle szczęścia?

W Wielkiej Brytanii adoptować dziecko może singiel/singielka lub para, zarówno małżeńska, jak i związek partnerski, jak i para żyjąca nieformalnie – ważne, by związek trwał co najmniej trzy lata. Trzeba mieć ukończone 21 lat. Żadna agencja adopcyjna nie ma prawa odmówić adopcji tyko ze względu na fakt, że para jest jednopłciowa.

Czy fakt, że są parą gejowską, miał znaczenie na jakimkolwiek etapie adopcji?

Jacek: Nie. Czekaj, raz miał. Jedno ze standardowych pytań testowych, które nam zadano, brzmiało: „Jak byś zareagował, gdyby dziecko w przyszłości zrobiło coming out?”. Pracownik socjalny – nasza prowadząca, która je odczytała, uśmiechnęła się i powiedziała: „Panowie chyba nie mieliby z tym problemu, tak?”. Ale też zapytano nas, jak wyjaśnimy dzieciom, gdy zapytają, jak powstała nasza rodzina – o co chodzi z tym, że u jednych dzieci jest mama i tata, a u innych – tata i tata, albo mama i mama.

W Polsce z procesu adopcyjnego eliminuje się pary gejowskie i lesbijskie, w Wielkiej Brytanii – eliminuje się homofobów. Pytam też, czy odczuli jakiekolwiek nierówne traktowanie, ponieważ są emigrantami z Polski. Andrzej: Nie. Tylko ewentualnie nieznajomość angielskiego mogłaby być problemem.

Agencja adopcyjna organizuje kurs przygotowawczy dla przyszłych rodziców. Są m.in. zajęcia z psychologami, pracownikami socjalnymi, którzy opowiadają o możliwych zachowaniach dziecka spowodowanych traumami. Samo wejście do nowego domu, do kompletnie nieznanego otoczenia to wielki stres. Bywa, że dochodzi do samookaleczeń, walenia głową o ścianę. Andrzej: Na szczęście nasi synowie przeszli ten proces gładko. W ramach kursu mieliśmy też spotkania z rodzicami, którzy już wychowują adoptowane dzieci, a także z dorosłymi, którzy kiedyś zostali adoptowani.

Czy już zapytali?

Wybór dziecka. Jacek: Są strony internetowe, gdzie możesz przeglądać niektóre profile dzieci do adopcji. Pełny dostęp otrzymujesz po panelu kwalifikującym cię do bycia rodzicem adopcyjnym. Czytasz opisy, oglądasz zdjęcia, ale „oglądania/poznawania” samych dzieci nie ma na tym etapie. Nie możesz ich traktować jak towarów w sklepie. Myśmy tylko od początku chcieli adoptować rodzeństwo i najlepiej, gdyby miało polskie korzenie. Udało się. Dopiero gdy wybraliśmy i zostaliśmy „zakwalifikowani” do tych konkretnych dzieci, zaczęły się komisje, zebrania, spotkania – bo pracownicy socjalni muszą być pewni, że jesteś zdecydowany w stu procentach. Wreszcie: wielkie emocje – pierwsze spotkanie. Nasi synowie byli w rodzinie zastępczej w innym mieście. Pojechaliśmy tam i przez tydzień mieszkaliśmy w hotelu, spotykaliśmy się z nimi godzinę, dwie, trzy dziennie. Takie stopniowe zapoznawanie się. Potem oni przyjechali do nas do Brighton, zamieszkali z opiekunką w hotelu – i znów spotkania, wspólne zabawy, spacery. Aż w końcu przeprowadzka.

Muszą pewnie ten dzień dobrze pamiętać. Jacek: Jasne. 25 kwietnia 2013 r. Całżycie się zmienia. Nie tylko fizycznie więcej zajęć, ale też psychicznie – wszystko na nowo musi się w człowieku ułożyć. Andrzej: Sam dla siebie przestajesz być najważniejszy, teraz już ważniejsi są oni. Ogromna odpowiedzialność, ale przyjmujesz to. Po prostu nie może się im stać krzywda – twoja w tym głowa i koniec. I przychodzi miłość – to są już nasze dzieci.

Czy synowie zapytali już, dlaczego mają dwóch tatusiów, a nie mamusię i tatusia? Andrzej: Nie, jeszcze nie. Kilka razy byliśmy na kempingach z innymi tęczowymi rodzicami. Mamy znajome tęczowe rodziny w Brighton i w Londynie. Chłopaki widzą, że inne dzieci też czasem mają dwóch tatusiów albo dwie mamusie. Ważne jest, by nie robić z tego wielkiej sprawy. Wychowawczyni Adama opowiadała, że mieli lekcję o rodzinie i Adam podobno powiedział, że ma najfajniejszą rodzinę na świecie. U Brandona w zerówce na ścianie wiszą portrety rodzin wszystkich dzieci. W samym środku – my. Jego wychowawczyni wie o nas, wiedzą też inni rodzice.

Razem na Paradę

Jacek i Andrzej oczywiście zdają sobie sprawę, jak ta cała ich normalność brzmi w Polsce – kontrowersyjnie, dla niektórych pewnie wręcz skandalicznie. Jacek: Tu o emancypacji osób LGBT mówi się jako o „wychodzeniu z ukrycia”. W Polsce to nazywa się „promocja homoseksualizmu”, przy okazji adopcji mówi się zaraz o molestowaniu, gwałtach. Przecież takie rzeczy, jeśli się zdarzają, to niezależnie od orientacji seksualnej rodziców. Andrzej: Sami na własnej skórze odczuliśmy, że związek partnerski, małżeństwo to nie tylko papierek, prawa i obowiązki. To również inne funkcjonowanie. Oficjalny związek wiąże mocniej. W Polsce słychać tyle narzekania, że związki gejowskie są nietrwałe. Założę się, że gdyby małżeństwa rożnej płci nie istniały, to pary hetero rozstawałyby się dużo częściej. A, i tak przecież, ile jest rozwodów?

Jacek: Teraz doradzamy dwom dziewczynom z Polski w procesie adopcji. Myślimy, by otworzyć profil na Facebooku „adopcja przez pary jednopłciowe w Wielkiej Brytanii”. Nasza agencja adopcyjna PACT z Reading otrzymała niedawno rządową dotację na biuro w Brighton skierowane głównie, ale nie wyłącznie, do par jednopłciowych.

Jedynym problemem okazało się uzyskanie dla chłopców polskich paszportów. Jacek: Nie było opcji, żebyśmy figurowali jako rodzice naszych synków. Trudno. Nie będą mieli polskich paszportów. Będą obywatelami Wielkiej Brytanii.

Pytam na koniec, czego im życzyć. Andrzej: Jest dobrze, a więc: żeby się nic nie zmieniało. Żeby dzieciaki się dobrze chowały tak, jak do tej pory. Jacek dorzuca: Żeby takie wywiady nie były w Polsce potrzebne.

Dla wszystkich pragnących uzyskać więcej informacji na temat adopcji w Wielkiej Brytanii, Jacek i Andrzej założyli specjalny adres e-mail: [email protected]

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rodzina

Z rodzicami 4-miesięcznego Mateusza – Martą Abramowicz, Anną Strzałkowską i Lechem Uliaszem – rozmawia Marta Konarzewska

 

od lewej: Marta Abramowicz, Lech Uliasz i Anna Strzałkowska z Mateuszem. Z przodu – Tula   foto: Kama Bork

 

Marta: Od czego by zacząć? Poznałam Anię, wzięłyśmy ślub, chciałyśmy mieć dziecko, Leszek też chciał mieć dziecko…

Lech: Nie, poczekaj, początek jest wcześniej.

Gdzie?

L: W Kampanii Przeciw Homofobii. Tam poznałem Martę niemal 10 lat temu, tam się zaprzyjaźniliśmy i wiele nas połączyło.

M: Dużo podróżowaliśmy. Autostopem po Islandii, Gruzji, Hiszpanii. Jak nie było innego noclegu, to spaliśmy w jednym łóżku. Mieliśmy okazję nieźle się poznać.

Ania: A w 2009 roku z kolei ja poznałam Martę – też w KPH. Zakochałyśmy się na zabój, szybko się oświadczyłam. Cała reszta jest cudem. Od kiedy pamiętam, marzyłam, żeby mieć dzieci. Dużo dzieci. Wydawało mi się, że jeśli zwiążę się z kobietą, to nigdy nie będę mogła mieć dzieci. Byłam rozdarta. Myślałam, że nigdy nie będę szczęśliwa. A potem przyszedł moment przełomowy. Jechałam tramwajem i nagle zobaczyłam na billboardzie dwóch chłopaków trzymających się za ręce. To był 2003 rok, plakaty z akcji KPH „Niech nas zobaczą”. Rozpłakałam się. Pomyślałam wtedy, że ja też mam szansę żyć normalnie. I wszystko zaczęło się zmieniać. Potem przyjaciel zadał mi pytanie: a właściwie, dlaczego ty nie możesz mieć dzieci? Będziesz świetną matką. I nagle mnie oświeciło, że tak, że mogę. Zaczęłam mieć odwagę, żeby o tym myśleć. A im więcej miałam odwagi, tym byłam szczęśliwsza. A kiedy spotkałam Martę, wszystko się ułożyło: mamy dziecko z Leszkiem. I do tego okazało się, że to ona wieszała tamte plakaty. To jest ten cud.

M: Dla mnie to nie był cud, tylko pewna droga. W KPH nauczyłam się, że rzeczy niemożliwe są w zasięgu ręki. Trzeba tylko zadziałać.

L: Ale wesela to był cud – najświetniejsze wesela, na jakich byłem.

M: Bo były dwa, jedno w Liverpoolu, gdzie zawarłyśmy związek partnerski, drugie tu. A trzecie zrobimy, jak już będziemy w Polsce legalnym małżeństwem.

I to będzie wielkie wydarzenie LGBT, tak samo jak wasza rodzina. Bo jesteście rodziną?

(wszyscy) Pewnie!

A: Rodzina z wyboru, poszerzona, patchworkowa. Chciałyśmy, żeby nasz synek miał tatę i ma tatę, stały z nim kontakt, bliskość. Bo dochodzący tata nie znaczy daleki.

L: Mimo że Mateusz mieszka z Anią i Martą w Gdańsku, a ja w Warszawie, jesteśmy bardzo blisko. Znajomi się dziwią, ile wiem na temat synka: ile waży, co zjadł, jaką zrobił kupkę… Dziś zmieniłem dwie pieluchy, więc wiem, co mówię (śmiech). Widzimy się często – ostatnio wziąłem dwa tygodnie urlopu ojcowskiego, okazało się, że mi przysługuje.

Na ojcostwo zgodziłeś się od razu?

L: Oczywiście powiedziałem „muszę to przemyśleć”, ale wiedziałem, że tak. Chciałem mieć dziecko i zawsze myślałem o tym w wariancie: dwie mamy i ja. Jasne, że się zastanawiałem: „Czy to ten moment? Czy nie jestem za młody?” Ale – tak! To jest ten moment, inny się nie nadarzy.

M: Tylko z Leszkiem mogłyśmy się tak dopasować, żeby zdecydować się na dziecko.

A: Tu jest potrzebne ogromne zaufanie. Na przykład pewność, że dobro synka będzie ponad nasze poglądy, niechęci. Bo nie we wszystkim się przecież zgadzamy. Ja jestem katoliczką, osobą głęboko wierzącą, chodzę do kościoła, działam w Wierze i Tęczy, a Marta i Leszek są ateistami.

M: Leszek jest legalistą, lubi przestrzegać norm, jedzie samochodem zawsze przepisowo, ja z kolei wolałabym jechać szybciej. Społecznych norm zbytnio nie poważam. A decyzje w sprawie Mateusza będziemy podejmować wspólnie, musimy więc sobie ufać.

Będzie chrzest?

M: Jeśli Ania będzie chciała, to tak, bo uznaliśmy, że w tej kwestii zależy to od jej decyzji. Ale już na przykład religia w szkole będzie wymagała dyskusji – nie chciałabym Mateusza posłać.

L: Ja pochodzę z ateistycznej rodziny. Ale właśnie dzięki temu nigdy nie przechodziłem fazy wewnętrznego buntu przeciwko religii i nie musiałem z nią walczyć. Dlatego też nie muszę się buntować przeciwko temu, żeby Mateusz został ochrzczony.

Badania mówią, że rodzicielstwo LGBT jest bardziej refleksyjne…

M: …i świadome. Poza tym, nie ma ryzyka wpadki.

L: Długo się do tego przygotowywaliśmy: wielogodzinne rozmowy, plany. Szukanie rozwiązań.

M: Na przykład, co się stanie, jeśli Ania umrze w połogu.

Rety! Co za scenariusz!

A: Trzeba o tym rozmawiać, polskie prawo ignoruje rodziny takie, jak nasza. Ustaliliśmy, że jeśli umrę, to Leszek i Marta biorą ślub dla dobra Mateusza. Bardzo ważna była dla mnie ta pewność – mogę zaufać Leszkowi, że zajmie się Mateuszem, że nie odsunie Marty – to Leszek sam zaproponował takie rozwiązanie.

M: Bo ja prawnie jestem dla Mateusza obcą osobą. Mateusz dla mnie też. Na przykład nie dziedziczy po mnie.

L: Kiedy opowiadałem znajomym, w jakim modelu rodziny będę ojcem, słyszałem nieraz: a nie boisz się? A jak cię oszukają? Wyrolują na alimenty? Ludzie nie zdają sobie sprawy, że to właśnie ja, gdybym chciał, mógłbym być problemem.

A: Ja umieram – Leszek zyskuje pełnię władzy.

M: I majątek.

A: To prawda – do osiągnięcia pełnoletności przez Mateusza Leszek uzyskuje prawo do mojego z Martą majątku.

M: A po ewentualnej śmierci Mateusza, dziedziczy cały…

Nie…

L: Tak! Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo prawo jest niekorzystne dla osób w pozycji Marty. I jak bardzo ważne, by je zmienić.

A mniej tragiczne plany? Przedszkole, szkoła?

M: Ależ oczywiście – już wybrałam! I szkołę, i przedszkole. Przedszkole w Gdańsku, to, które promowało książkę „Z Tango jest nas troje” (o małym pingwinku wychowywanym przez dwóch tatusiów-pingwinów – przyp. red.), a szkoła – dla mnie tylko jedna, warszawska Bednarska. Sama ją kończyłam i mam do niej zaufanie, wiem, że jeśli pojawi się problem, np. w związku z tym, jaką Mateusz ma rodzinę, szkoła zrobi wszystko, żeby pomoc w jego rozwiązaniu.

A: Mamy też pomysł, żeby otworzyć przedszkole dla dzieci rodziców o poglądach nieco innych niż tradycyjne, takich, którzy chcieliby wychowywać dzieci w nieco innym modelu.

M: Wszyscy nasi znajomi wiedzą, w jakiej jesteśmy relacji – nie wyobrażam sobie inaczej – a wielu i wiele z nich też ma dzieci. Mateusz będzie więc miał swoją grupę odniesienia. Kiedy wychowa się w takim środowisku, gdzie będzie czuł się bezpiecznie, łatwiej poradzi sobie z osobami mniej przychylnymi. Będziemy z nim też oczywiście rozmawiać, przygotowywać go do rożnych możliwych sytuacji. Nie wyobrażam sobie wychowywać dziecka w atmosferze kłamstwa.

A: Wtenczas Mateusz nabrałby dużo lęku. Będzie silny, jeśli my mu damy tę siłę. Wierzę, że poradzi sobie z każdą sytuacją społeczną.

Albo obelgą. Wyobrażam sobie, że gdy się nie jest tak przygotowanym i silnym jak wy, można się zacząć niesłusznie obwiniać: na co ja narażam własne dziecko.

A: Właśnie, niesłusznie! Nie można obwiniać się za agresję społeczną. Dziecko doświadcza przemocy nie ode mnie, tylko z zewnątrz. Nie możemy sobie wyrzucać: „ja go urodziłam, ja mu to zrobiłam, przeze mnie cierpi”. Nie! To nie jest moja wina, to nie jest nasza wina, to wina tego, kto go wyzywa czy bije. My możemy jedynie zrobić wszystko, żeby nie przebywał w takim środowisku.

M: Oczywiście, mamy też zamiar zapisać go na karate (śmiech).

Ale na razie spotyka go tylko miłość, miłość i miłość. Trojka rodziców, trzy babcie…

A: Cztery! Bo ja mam dwie mamy – biologiczną i społeczną. Mamy naprawdę wielkie szczęście. Osoby, które mają dziecko, wiedzą, co znaczy babcia, która przyjdzie, pomoże. A co dopiero kilka babć! Mamy taką opiekę i wsparcie, że trudno opisać. Mateusz jest oczkiem w głowie – także dlatego, że był długo wyczekiwany. W mojej rodzinie to pierwszy wnuk.

L: W mojej też. Mam o pięć lat starszego brata. Wszyscy czekali na niego, a nagle ja, gej, oświadczam: będę tatą.

Co na to mama? L: Oszalała ze szczęścia.

Nie jest zwykłą babcią, ale babcią działaczką.

L: To prawda. Udziela się w Akceptacji (stowarzyszenie skupiające rodziców dzieci nieheteroseksualnych – przyp. red.) i uświadamia rzesze ludzi. Na każdym kroku chwali się wnukiem. Przyjęła strategię: jak się pójdzie do przodu, to już nigdy w tył. Więc ja podobnie – wciąż mówię o Mateuszu, o naszej rodzinie. Wszystkim: współpracownikom, przyjaciołom… Ubiegam pytania typu: „a kiedy poznamy twoją żonę?” albo „co to za dzieciak?”

Pracujesz w jednym z urzędów. Jak zareagowali w pracy?

L: Akurat konsternacją, bo parę miesięcy temu powiedziałem, że jestem gejem (śmiech). Jak konsternacja minęła, koleżanka z pokoju wstała, uściskała mnie, byłem wzruszony. Cały mój wydział złożył się na prezent – wielkiego misia. Nastąpił przełom, zmiana postrzegania: traktują mnie jak swojaka.

Jako gej byłeś dzieciakiem, a teraz – poważnym facetem.

L: Tak, teraz wiem, o co biega. Mamy wspólne tematy, dostałem się do sekretnego kręgu (śmiech).

M: Ja też to zauważyłam. Mam wrażenie, że wbrew pozorom właśnie wtedy, kiedy mamy dziecko, stajemy się dla społeczeństwa „normalni”. Nie jesteśmy już kosmitami, których nie bardzo wiadomo, jak traktować, tylko rodzicami ze wszystkimi tego radościami i bolączkami, więc pojawia się do razu tysiąc wspólnych tematów. Czy już ząbkuje? Jak jego brzuszek? A nie zmarznie bez czapki na głowie? A w którym tygodniu pani rodziła? A moja córka w tym samym! I od razu przestajemy być obcymi.

Ten fenomen wspólnotowy jakoś się kłoci z wielkim lękiem społecznym. Sondaże pokazują, że akceptacja LGBT się zatrzymuje na poziomie dzieci.

M: Tak, ale to lęk przed sytuacją hipotetyczną. Realne życie pokazuje coś innego. Ten „element wspólnotowy” bardzo silnie tu działa.

A: I to się dzieje bez względu na poglądy. Kiedy leżałam w szpitalu, w ciąży z Mateuszem, wszystko było jawne.

M: Szpitalne współlokatorki Ani były w naturalny sposób wtajemniczone. Do nich przychodzili ich mężowie, partnerzy, przyszli tatusiowie, a do Ani – ja.

A: I wszystkie odnosiły się do nas wspaniale. Przekonałam się, że na sali porodowej takie rzeczy, jak czyjaś orientacja, nie mają znaczenia. Tam są sprawy życia i śmierci. W tym kontekście naprawdę zmienia się perspektywa. Zacieśniają się więzi. Będę na przykład chrzestną synka dziewczyny, która ze mną leżała – ortodoksyjnej katoliczki. Obie z Martą weźmiemy udział w uroczystości. Zapraszają nas, a cała rodzina jest bardzo wierząca.

Personel szpitala też był taki super?

M: Niestety. Była trauma. Wyobraź sobie taką sytuację: przedwczesny poród, 33. tydzień, życie Ani i dziecka zagrożone, panika, nerwy, czekamy z Leszkiem. Nagle patrzymy: wywożą wcześniacza, ruszamy za inkubatorem, jak wszyscy ojcowie, tak jest tam przyjęte. Podbiegamy do lekarza: „co z nim? kiedy możemy go zobaczyć? jak się czuje?”. A lekarz na to dwa słowa: „tylko ojciec”. Ja na to: „Ale ja jestem partnerką, brałyśmy ślub w Wielkiej Brytanii”. On: „Ale te śluby chyba nie są ważne w Polsce” – i wszedł do windy.

A: Leżałam półprzytomna po porodzie. Podeszła do mnie pani z jakąś kartką i pyta, kogo upoważniam do widzenia się z dzieckiem. Wymieniłam Martę i Leszka. „Tylko pani plus jedna osoba” – zaznaczyła. Zaczęłam tłumaczyć: „To dla mnie bardzo ważne, Marta jest drugą mamą”. Ale ona swoje: „Może pani upoważnić tylko jedną osobę”. Załamana mówię: „W takim razie… może Marta wejdzie zamiast mnie, bo już nie wiem…”. „To proszę bardzo. W takim razie pani nie zobaczy dziecka”. I wiesz, co? Naprawdę mi nie pozwolili. Tuż po porodzie. Podczas gdy to jest takie… (pauza) tak wielka potrzeba spotkania: kto to jest? Jak wygląda? Całą ciążę sobie wyobrażasz… Nie mogłam uwierzyć, bo przecież widziałam, jak wpuszczali babcie, dziadków… To był straszny koszt!

W takiej sytuacji nie ma siły walczyć, prawda?

A: To nawet nie chodzi o siły. Człowiek cały czas się zastanawia, „a jak wyjdę na czołówkę, doprowadzę do konfliktu, co będzie? Może źle potraktują moje dziecko, może nie podejdą do niego w nocy?” To znów dowodzi, jak ważne jest prawo, które zagwarantuje, żeby nie przydarzały się nikomu takie sytuacje.

M: I jak ważna jest edukacja, szkolenie personelu. Ten lekarz, z którym rozmawiałam, był na pewno zaskoczony, kompletnie nie potrafił się odnieść do sytuacji. Muszę jednak przyznać, że potem położne odnosiły się do nas jak do pary i nie było już żadnego problemu.

A czy planujecie coś zrobić, żeby zmienić sytuację takich rodzin jak wasza? Bo jak nie wy, to kto?

L: Cały czas robimy. Marta jest zaangażowana w projekt badawczy „Rodziny z wyboru”, ja działam w KPH, Ania w Tolerado. A w październiku w Gdańsku organizujemy Festiwal Tęczowych Rodzin. Zapraszamy!

Ania Strzałkowska pisze o tegorocznym Festiwalu Tęczowych Rodzin na stronie 8

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Marcinkowskie

Ewelina i Marta opowiadają o swej córeczce Madzi, o wspólnym nazwisku, o coming outach, o tym, jak się zakochały i jak razem idą przez życie

 

od lewej Madzia, Marta i Ewelina Marcinkowskie                                                 foto: Angeline Glk

 

Ewelina: Najpierw tylko ja byłam Marcinkowska. Bo to moje rodowe nazwisko.

Marta: A decyzję o zmianie naszego, mojego i naszej córeczki Madzi, dostałam w maju tego roku. Ale zaczęłyśmy o tym myśleć już w styczniu, po naszym ślubie.

E: To był ślub nieformalny. Poprosiłyśmy dwoje świadków, kupiłyśmy obrączki i pojechałyśmy do Parku Cytadela. Średni pomysł, taki spacer w środku mroźnej zimy (śmiech). Ale było warto. Złożyłyśmy przysięgę, wymieniłyśmy obrączki i wróciłyśmy ze świadkami na szampana. Wieczorem zorganizowałyśmy duże spotkanie w pubie. Przywitali nas chlebem i solą, był tort weselny, pierwszy taniec, toasty, mnóstwo radości i szczęścia. Formalnie niczego to nie zmieniło, ale nas bardzo zbliżyło, w końcu przysięgałyśmy (śmiech). Wtedy pomyślałyśmy, że wspólne nazwisko byłoby swoistym przypieczętowaniem przysięgi. Zapytałyśmy adwokata i okazało się, że nie ma przeszkód. W Polsce można przyjąć nazwisko partnera, jeśli pozostaje się w związku nieformalnym, niezależnie od tego, czy to para homo czy hetero. Teoretycznie, bo poradzono nam jednak, by na wstępie nie informować, że homo.

M: A urzędnik i tak szybko się zorientował: „Dlaczego po prostu nie weźmie pani ślubu?”. „Bo zgodnie z obowiązującym prawem, nie jest to możliwe”. Odmówił mi przyjęcia wniosku. Wyszłam roztrzęsiona, zadzwoniłam do Eweliny. Płakałam. Ewelina mnie zmotywowała: jeśli nie teraz, to nigdy – wracaj tam. Wróciłam – i od razu do dyrektora złożyłam skargę. Dwa tygodnie później świętowałyśmy pozytywną decyzję.

Zakochane

M: Pierwszy raz zobaczyłam Ewelinę na imprezie kobiecej w 2011 r. Urzekła mnie tym, że pomogła jednej dziewczynie założyć płaszcz.

E: Ja cię wtedy nie zauważyłam. Żałuję.

M: Kolejny raz, kiedy się widziałyśmy, byłam już w ciąży. To było w klubokawiarni. Przechodziłam obok Eweliny i upadła mi serwetka, miałam zajęte ręce, więc poprosiłam: „Podniesiesz?”. A ona: „Nie jesteś niepełnosprawna ani w ciąży, sama sobie podnieś” (śmiech).

E: Do dziś się tego wstydzę…

M: Przez resztę wieczoru mi usługiwała. Jeśli ktoś w lokalu jeszcze nie wiedział, że jestem w ciąży, to się dowiedział. Potem był rok przerwy, a potem piknik w Parku Cytadela. Byłam tam z maluteńką Adzią i ówczesną dziewczyną.

E: A ja nie mogłam oderwać od Marty wzroku.

M: Myślała, że jak ma ciemne okulary, to tego nie widać (śmiech).

E: Potem zupełnie przypadkiem spotkałyśmy się w jednym z poznańskich klubów. Marta dała mi oficjalny komunikat, wypowiedziany chorem z jej już-nie-dziewczyną, że nie są razem, ale mają jeszcze wspólne sprawy i dlatego wciąż utrzymują kontakt.

M: Tego wieczoru całym towarzystwem przyjechaliśmy do mnie i Madzia pierwszy raz widziała Ewelinę. Wpatrywały się w siebie jak zaczarowane. Po prostu miłość od pierwszego wejrzenia (śmiech).

E: Dokładnie, zakochałam się. I w Marcie, i w Adzi.

M: Bo Madzia tak na siebie mówi – Adzia.

E: Nie potrafiłam przestać o nich myśleć. W końcu zadzwoniłam i zaproponowałam Marcie spotkanie. Powiedziała: „Godzina z tobą czy książka? Hmm… wybieram ciebie”. Pamiętam, że nie mogłyśmy się rozstać. Siedziałyśmy na ławeczce, a obok odjeżdżały kolejne tramwaje.

Potem Marta poznała moją rodzinę, przyjaciół. Wspólne śniadania, kolacje, czułam, że zaczynam ją kochać. Pomagałam przy kąpieli małej, przy wieczornym karmieniu, czasem kładłam ją do łózka. Na weekendy dziewczyny przyjeżdżały do mnie, miałam w pokoju łóżeczko turystyczne. Którejś nocy Madzia płakała, Marta poprosiła, bym do niej wstała i przyniosła ją do łózka. Położyłam ją między nami, a ona chwyciła swoją malutką rączką mój palec. Wiedziałam już, że ten maluch mi ufa i że zaczynamy tworzyć we trojkę coś ważnego. Pewnego dnia zaproponowałam, żeby zostały ze mną już na zawsze. Zamieszkałyśmy razem.

Inni ludzie

M: Kiedyś jedna z sąsiadek podeszła do mnie i mówi wprost: „Słuchaj, ty i ta czarna jesteście razem, tak?”. Przytaknęłam. „No, tak sądziłam. Mówiłam mężowi, a on się upiera, że jesteście siostrami”. Albo taka historia: Koleżanka z pracy zaprosiła nas na obiad, gdzie byli też jej znajomi, heteryckie małżeństwo w naszym wieku…

E: …ten mąż, Darek, zadał mi kilka poważnych pytań. O moją orientację, związki, stanowisko w kwestii wychowania Adzi. Udzieliłam mu swoistego wywiadu, ale chętnie, bo rozumiałam, dlaczego pyta. Wyznał, że nie uważa się za tolerancyjnego i nie do końca wszystko pojmuje, ale widzi radosne, uśmiechnięte dziecko i dwoje kochających rodziców. Miłość – zdrową szczęśliwą rodzinę.

M: Oczywiście wśród naszych przyjaciół są też inne lesbijki. Spotykamy się często. Grill, spacer, wypad nad jezioro. To taka nasza mała rodzinka. Adzia jest zachwycona, wszystkie ciotki chętnie się z nią bawią, noszą na rękach. Ciotkom też to odpowiada (śmiech). Ale przebywamy też sporo wśród rodzin z dziećmi. Czasem w weekend idziemy na kinderbalik dla maluchów. Wiesz, takie standardowe spotkania rodziców. Wielka frajda! Większość to oczywiście rodziny, gdzie rodzice są hetero, ale nie tylko. Mamy parę znajomych mam, które wychowują od niedawna córeczkę.

E: A minionego lata wybrałyśmy się na wakacje z jedną z mam (w tym układzie taty brak) i jej synkiem. Fajna rodzinna atmosfera. Adzia buszowała na plaży i wsypywała piasek do każdego pojemnika, a ja z małym Marcelem grałam w piłkę. Poza tym mamy stały kontakt z naszym rodzeństwem, kuzynostwem, którzy w większości wychowują dzieci.

M: Z ojcem na razie Adzia nie ma relacji. Ale nie dlatego, że nie chcemy, tylko, że on bardzo zawiódł. Poznał ją, ale nie zdał egzaminu. Wszystko ustali więc sąd i póki Adzia nie będzie mogła samodzielnie się wypowiedzieć, będziemy stosować się do zaleceń.

Dla mnie to była jednorazowa sprawa, żaden związek, nieplanowana ciąża, ale prezent, o jakim marzyłam.

E: Za jakiś czas planujemy powiększyć naszą rodzinę. Obie mamy rodzeństwo i chcemy, by Magda też tego doświadczyła. Tym razem od początku przejdziemy przez to razem. Jesteśmy zgodne: to Marta urodzi dzidziusia, a ja będę przy niej i razem będziemy przeżywać tę ciążę.

W rodzinie

E: Trzy lata temu wyoutowałam się przed tatą i jego żoną. Nikt mnie nie wydziedziczył (śmiech), ale wiadomo, stopień akceptacji i zrozumienia w rodzinie jest rożny. Pamiętam, jak przyszły mąż kuzynki, wręczając mi zaproszenie na ich ślub, powiedział:

„Oczywiście z osobą towarzyszącą, ale wolałbym, żebyś przyszła z kolegą”. Efekt? Wcale nie poszłam. Oczywiście niektóre kuzynki, ciotki czy najbliżsi przyjaciele – bo to dla mnie też rodzina! – przyjmują Martę i Magdę serdecznie. Traktują naszą rodzinę na równi z tymi tradycyjnymi.

M: Mnie siedem lat temu wyoutował brat. Moja mama już wtedy nie żyła – powiedział babci, która jest skrajnie nietolerancyjna i wyrzuciła mnie z domu. W wieku 18 lat byłam już samodzielna i pracowałam. Jeszcze do niedawna próbowałam się z babcią porozumieć, ale… „Ty i Madzia zawsze możecie mnie odwiedzić, ale bez Eweliny”. Moja rodzina jest trzyosobowa, póki babcia tego nie zaakceptuje, nie będziemy się widywać.

Damy radę

M: Ewelina jest bardzo odpowiedzialnym rodzicem i geny nie mają tu nic do rzeczy, ale formalnie – nie jest mamą Madzi. To przeszkadza w codziennym funkcjonowaniu. Przykład: Madzia zaczyna gorączkować, a ja akurat tego dnia zaczynam szkolenie w nowej firmie, nie mogę pozwolić sobie na L-4.

E: A ja nie mogłam wziąć zwolnienia lekarskiego na dziecko, bo formalnie dziecka nie mam. Nie mogłabym pójść z nią do lekarza, bo jedynym prawnym opiekunem jest Marta.

M: Jak Magda pójdzie do przedszkola, będę musiała wpisywać własną żonę na listę upoważnionych do odbioru dziecka. Potem w szkole to samo: zawsze jakaś pisemna zgoda, upoważnienie. Myślałyśmy oczywiście o wyjeździe za granicę, ale uznałyśmy, że spróbujemy tutaj – gdzie nasza rodzina, przyjaciele i gdzie jesteśmy u siebie.

E: Są sytuacje, kiedy wiele zależy od nas samych. Jeżeli pozwolimy traktować siebie jak obywatela drugiej kategorii, to tak zostanie. Jasne, że niełatwo wieść otwarte życie, ale nie boimy się, nie wstydzimy, otwarcie jesteśmy razem, otwarcie wychowujemy Adzię, i każda z nas, na przykład w pracy, jest otwarcie lesbijką. Komuś to przeszkadza? Jego sprawa.

Ja zawodowo zajmuję się windykacją, a z wykształcenia jestem magistrem filologii polskiej.

M: A ja pracuję przy nowym projekcie związanym z motoryzacją. Zawsze mnie to pasjonowało. Dominuje płeć męska, ale potrafię się odnaleźć (śmiech). Pracujemy obie w tej samej, niemieckiej korporacji, ale w pracy nie mamy kontaktu, nasze biura są w dwóch rożnych częściach Poznania.

E: Każdego dnia staramy się Magdę uczyć nowych rzeczy, przygotowywać na dobre i złe aspekty życia. Póki co, uczymy ją, że gorącego się nie dotyka, a przy ruchliwej ulicy – tylko z mamusią za rękę (śmiech), ale ona widzi też wiele więcej: wzajemną troskę, szacunek, że się przytulamy, kochamy i że bardzo mocno kochamy ją. Czuje się z nami pewnie i bezpiecznie. Myślę, że to podstawa – wyposażyć ją w określony system wartości, nauczyć szacunku do siebie i innych, wypracować poczucie własnej wartości.

M: Nie na wszystko mamy i będziemy miały wpływ. Za jakiś czas jej wyjaśnimy, że miłość nie może być zła, że rodziny bywają rożne, że koledzy i koleżanki z przedszkola czy szkoły najczęściej mają mamę i tatę, a ona ma nas dwie i że tak czasem bywa. Żaden z tych modeli nie jest lepszy ani gorszy, a miarą prawdziwej rodziny są uczucia i wzajemny szacunek.

Dzieci dokuczają sobie z rożnych powodów, ważne, by przekuć takie doświadczenia w coś pozytywnego. Liczę na naszą kreatywność i na inteligencję Adzi.

Damy radę!

 

Tekst z nr 46/11-12 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jaka ulga być sobą!

Dzięki Beacie i Kamili polskie tęczowe rodziny zyskały twarz i głos

 

Kamila, Beata i Julian                                  arch. pryw

 

Okładka „Newsweeka” z 9-15 lipca (nr 28/2012) odbiła się szerokim echem. Widniały na niej dwie młode kobiety z małym chłopcem, cała trojka w czułym uścisku. W tekście Anny Szulc opowiedziały o tym, jak to jest być w Polsce tęczową rodziną. Wystąpiły jako Justyna i Iwona, a redakcja zastrzegła, że „imiona niektórych bohaterek artykułu zostały zmienione”. Spotykam się z dziewczynami dwa miesiące po publikacji. Obie promienieją. Ten pionierski, bo pierwszy coming out tęczowej rodziny w naszym kraju, okazał się pozytywnym doświadczeniem.

Pod nazwiskiem

Dlatego podjęłyśmy męską decyzję – mówią, puszczając oko przy słowie „męska”– i w „Replice” występujemy po raz pierwszy pod własnymi imionami i nazwiskami: Beata Lipska i Kamila Mańkowska. Jak się żyje po coming oucie? Kamila: Normalnie. A właściwie lżej, bo nie trzeba niczego udawać, jaka to ulga być sobą! Nie stało się nic strasznego – ba! Dostały wiele dowodów sympatii i akceptacji. Mieszkają w jednej z podwarszawskich miejscowości, po „Newsweeku” były rozpoznawane na ulicy. Proszą, bym koniecznie napisała, że usłyszały wiele miłych słow. Beata: Ale najbardziej zaskoczyła mnie jedna z naszych sąsiadek. Starsza pani, po której nie wiedziałam, jakiej reakcji mogę się spodziewać. Tymczasem zareagowała bardzo ciepło, była dumna z naszej odwagi, dopingowała nam, kiedy pojawiałyśmy się w mediach. Całkowicie zaprzeczyła stereotypowi starszej, tradycyjnie myślącej osoby, zamkniętej na różnorodność.

Kilka dni po ukazaniu się „Newsweeka”, 13 lipca br., dziewczyny wystąpiły w programie TVP2 „Pytanie na śniadanie”. Były spokojne i naturalne, wypadły świetnie. Prowadzący gratulowali im odwagi. Kamila mówiła: Chcemy nadać twarz wszystkim tęczowym rodzinom w Polsce, ponieważ jest to wciąż temat tabu, a my żyjemy, istniejemy i mamy dzieci. Zapytana o to, czy społeczeństwo dojrzało już do tego, by zaakceptować tęczowe rodziny, odpowiedziała: Społeczeństwo bardziej dojrzało niż politycy i nasze prawo. Wtórowała jej Beata, z zawodu nauczycielka, która wyjawiła, że pierwsze reakcje jej kolegów z pracy i uczniów napawają ją optymizmem. Teraz, gdy po wakacjach Beata wróciła do szkoły, potwierdza to, co mówiła w lipcu: Spotkałam się w pracy z dużą życzliwością i zrozumieniem.

Julian

Kamila była w związku heteroseksualnym, bo wpojono mi wzorce heteronormy i chciałam być taka, jak wszyscy. Potem tata Juliana odszedł, a Kamila zaakceptowała swą prawdziwą naturę. I poznała Beatę. Julian jest najwspanialszym prezentem, jaki mogłam dostać od życia – podkreśla. Czy czterolatek zauważył coming out swojej mamy i Beaty, którą nazywa Tocią? Kamila mówi, że nawet nie poczuł zamieszania. Nie ma wątpliwości, że będzie dobrze przygotowany na ewentualne pytania o dwie mamy. Nie będzie się bał o tym opowiadać: Dzieci mogą się śmiać ze swoich rówieśników z rożnych powodów, z tego że ktoś nosi okulary albo ze śmiesznego nazwiska. To, że nasz syn wychowuje się w rodzinie homoseksualnej, nie jest większym powodem do docinków niż tysiące innych. Dzieci lubią sobie dokuczać, ale wszelkie złośliwości wynikają z niewiedzy. Nie trzeba się tym przejmować, tylko tłumaczyć. Nasz syn wyrośnie na bardziej tolerancyjnego i tyle.

Dziewczyny mają świadomość, że do pełnej równości w naszym kraju jeszcze długa droga, ale dostrzegają małe kroczki. Niedawno na Facebooku powstała grupa „Tęczowi rodzice”. Pod Sejmem są organizowane manifestacje w sprawie związków partnerskich – Beata i Kamila były na kilku z nich. Kamila: Byłoby fantastycznie mieć pewność, że gdyby coś mi się stało, to jesteśmy zabezpieczone i nasz syn zostanie z Beatą, która będzie miała do niego prawa. W świetle obecnie obowiązujących przepisów Beata jest dla Juliana obcą osobą. To zupełnie bezsensowne, przecież Julek ma we mnie drugą, kochającą go rodzicielkę.

Przed i po 

Beata: Priorytetem naszej rodziny jest miłość i nic nie może tego zniszczyć. Jestem osobą wierzącą, kieruję siężyciu prawdą i uważam Kamilę oraz Julka za wielki dar od Boga. Jeżeli masz gdzieś z tyłu głowy opor przed ujawnieniem, strach i głos który mówi, że lepiej będzie, jak nie powiesz o sobie nikomu, to bardzo osłabia. Ale jeśli wiesz, że masz wsparcie i oddanie swojej rodziny, to tylko to się liczy. Kamila dodaje: Im więcej osób wyjdzie z szafy i pokaże, że jesteśmy zwyczajnymi ludźmi, a jedyne „homoseksualne lobby”, jakie istnieje to to, które walczy o nasze prawa, a nie „werbuje” kogokolwiek, tym większa szansa na stopniową akceptację i normalne życie w Polsce. My same dzielimy naszą historię na przed coming outem i po nim. Zainspirowały też kilku znajomych, by się ujawnili. Również uczniów, jest im teraz łatwiej odnaleźć się w szkolnej społeczności – mówi Beata – Nie można siedzieć bezczynnie i czekać, aż nastawienie społeczne i prawo „samo” się zmieni. I nie można oglądać się na innych, tylko samemu coś robić. Naszym największym wrogiem jest strach.

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bez wstydu

O filmie „Zostań ze mną”, o kinie queerowym, o gejowskim Nowym Jorku, o mężu i o dzieciach z reżyserem Irą Sachsem rozmawia Mariusz Kurc

mat. pras.                                          „Zostań ze mną”: Erik (Thure Lindhardt) i Paul (Zachary Booth)

 

Film „Zostań ze mną powstał na kanwie twoich własnych doświadczeń. Podoba mi się, że tego nie ukrywasz.

(Ira jest w swoim mieszkaniu, rozmawiamy przez skype. Odwraca ekran laptopa, widzę pokój – sypialnię) Poznajesz? Najpierw tu to się działo, potem tu nakręciliśmy sporo scen do filmu, a teraz siedzę tu i rozmawiam o tej historii. Trochę dziwne uczucie.

Poprzez burzliwy związek Erika i Paula opowiadasz o – jak sam mówisz – wchodzeniu w wiek średni.

Tak, to jest historia dojrzewania, ale nie dojrzewania do dorosłości, tylko do wieku średniego. Erik zaczyna w końcu lubić siebie samego, podobnie Paul. Obaj zdają sobie sprawę z destrukcyjnej natury sekretów, które mają przed innymi i przed sobą. Chciałem opowiedzieć o wstydzie i zrobić to w bezwstydny sposób. Również w sensie seksualnym.

Oryginalny tytuł „Keep the lights on” („Nie gaś światła”) ma erotyczną konotację, ale chodzi ci w ogole o nieukrywanie się przed światem, tak?

Dokładnie. I nie mam na myśli wyłącznie gejowskiego coming outu.

Erik jest od początku wyoutowany, Paul – nie.

Zgadza się. Ale oni mają jeszcze wiele innych coming outow do zrobienia.

A narkotykowy nałóg Paula gdzie jest w tym wszystkim?

Jest „tylko” objawem jego problemów.

Zgodzisz się, że Paul jest uzależniony od narkotyków a Erik – od Paula?

Tak. Bo to nie jest film o nałogu, ani o miłości, tylko o obsesji. Erik ma obsesję na punkcie Paula i to jest poniekąd dla niego wygodne, porządkuje mu życie. Erik nie musi zajmować się resztą świata, cały jego świat to Paul. Tylko, gdy jest z Paulem, czuje, że żyje naprawdę. Wyjście z tego stanu zabiera lata. Scenariusz ma konstrukcję dziennika, w którym zapisane są najważniejsze momenty tego związku.

Opowiedziałeś uniwersalną historię o związku, który, tak się złożyło, akurat jest gejowski? Nazwałbyś „Zostań ze mnąfilmem postemancypacyjnym?

Postemancypacyjny – tak. Ale z tym „tak się złożyło” to przesada. Zależy mi na wiarygodności psychologicznej postaci i dynamiki ich relacji, a także na dokładności, rzekłbym, historycznej. Daisy Miller wciąż na nas „działa”, bo Henry James potrafi ł oddać jej całą złożoną osobowość, a przy tym dokładnie opisał jej otoczenie, epokę, w której żyła. W tym sensie „Zostań ze mną” jest niemal dokumentem o tym, jak wygląda życie gejów w wielkim zachodnim mieście początku XXI wieku.

Może to nieuprawnione uogólnienie, ale mam wrażenie, że u heteryków do przygodnego „skoku w bok” przywiązuje się nadmierną uwagę – w pokazanym przez ciebie gejowskim związku jest inaczej i wydaje mi się, że nie jest to jednostkowy przypadek.

W związkach gejowskich mamy zbieżność „kierunku” pożądania. Dwaj geje pożądają siebie nawzajem i potencjalnie innych facetów. W związkach hetero to jest bardziej skomplikowane. Więc już sytuacja „wyjściowa” jest trochę inna. Ale są plusy i minusy obu podejść – i zamkniętego monogamicznego związku, i związku otwartego na „skoki w bok”.

Gdybyś był reżyserem jakieś 50 lat wcześniej, musiałbyś tą historię przerobić na heteroseksualną?

Gdybym chciał nakręcić duży komercyjny film – na pewno. Jednak queerowe kino ma już swoją historię. Tu w Nowym Jorku prowadzę Queer/Art/Film – projekcje starego kina queerowego. Pokazywaliśmy m.in. „Krew poety” Jeana Cocteau z 1932 r., również filmy Fassbindera, Pasoliniego. Ale rzeczywiście, queerowy reżyser praktycznie nie jest wciąż w stanie budować kariery wyłącznie na queerowej tematyce. Od mojego debiutu, czyli „Delty” z 1997 r., nie zrobiłem żadnego gejowskiego filmu aż do „Zostań ze mną”. Duże komercyjne filmy o gejowskiej tematyce nie powstają właściwie do dziś.

Większość heteryków nie chce oglądać filmów o gejach i lesbijkach z powodu uprzedzeń. My filmy o nich oglądamy chętnie.

LGBT to nadal kultura alternatywna. Jeszcze nie przebiliśmy szklanego sufi tu. Mainstream nas jeszcze nie wchłonął. Geje pojawiają się coraz częściej w kinie czy telewizji…

ale gejowski pocałunek to wciąż wielkie halo. Pocałunek Kurta z Blainem z serialu „Glee” był telewizyjnym wydarzeniem.

Właśnie. Sporo jeszcze mamy do nadrobienia. Dlatego w „Zostań ze mną” erotyka gejowska jest. I jest śmiała.

Użyłeś sformułowania „queerowy reżyser”. Wielu twórców wzdryga się przed nim, uważa za szufladkowanie – ty nie?

Zupełnie nie! Nie jest to wyczerpująca definicja mnie, ale nie jest to też fałszywa „etykietka” na to, kim, przynajmniej po części, jestem. Teraz przymierzam się do nakręcenia filmu o dwóch mężczyznach, którzy są ze sobą od ponad 40 lat. Będzie się nazywał „Love is strange” („Miłość jest dziwna”).

Kręcenie „Zostań ze mną było dla ciebie szczególne ze względu na autobiograficzny charakter?

Było częścią procesu wychodzenia z obsesji, terapią. Już pisanie scenariusza przyniosło mi zdrowy dystans.

To było zamknięcie rozdziału twojego życia?

Raczej początek następnego. No bo jak to się potoczyło? Ano tak, że wyszedłem za mąż za Borisa, czyli filmowego Igora.

Co?!

Tak, tak.

Gdy tylko Igor pojawił się w filmie, pomyślałem: „Erik, to nim się powinieneś zainteresować, a nie Paulem!”

(śmiech)

W Nowym Jorku małżeństwa jednopłciowe zalegalizowano w zeszłym roku.

Wzięliśmy ślub 6 stycznia tego roku. A 13 stycznia urodziły nam się bliźniaki – Felix i Viva. Czyli to jest gejowskie małżeństwo zawarte pod przymusem ciąży! (śmiech) Są w drugim pokoju. Jak skończymy wywiad, zapoznam cię z rodziną, ok?

Chętnie.

Boris jest malarzem, jego prace pojawiają się w czołówce „Zostań ze mną”.

Porozmawiajmy o aktorach. Polska publiczność zna Thure Lindhardta z filmu „Braterstwo” o gejach w grupie neonazistow.

Poszukując odtworcy roli Erika, wysłałem scenariusz do mojej agencji. Nikt nie wyraził zainteresowania. Wtedy polecono mi Thure jako najodważniejszego i jednego z najlepszych aktorów w Danii. Casting odbył się tak, że Thure, który był wtedy w hotelu w Hiszpanii, nagrał komórką dwie sceny ze scenariusza – masturbację i seks telefon. Gdy mi je przysłał, od razu wiedziałem, że jest nieustraszony.

Paul, czyli Zachary Booth chyba zresztą też. Znam go z serialu „Układy”, w którym gra syna Glenn Close.

Zac nie próbował oceniać swojego bohatera, to mnie ujęło. I świetnie rozumiał się z Thure. Pierwszego dnia zdjęć nakręciliśmy scenę pierwszego seksu Erika i Paula. Poszło bezproblemowo. Okazało się, że oni obaj czują się swobodnie nago; na takiej atmosferze mi zależało.

Erik jest reżyserem, dostaje nagrodę Teddy dla najlepszego filmu LGBT na festiwalu w Berlinie. Jak się czułeś, gdy sam odbierałeś Teddy za „Zostań ze mną w tym roku?

Doceniony przez kino europejskie, do którego zawsze „ciążyłem”.

Pochodzisz z Tennessee. Przyjechałeś do Nowego Jorku po studiach pod koniec lat 80. Jak tu wtedy wyglądałżycie gejowskie?

To był świat alternatywny, sexy i jednocześnie w ciągłej żałobie spowodowanej zgonami na AIDS. Pamiętam radykalny aktywizm. Zostałem członkiem ACT UP (AIDS Coalition to Unleash Power – przyp. MK), miałem energię, by zmieniać świat. Zobaczyłem, że z bycia innym można czerpać siłę, że nie trzeba się „wpasowywać” w normy większości. Mieszkałem w dzielnicy stricte gejowskiej. Dziś gejowski świat wymieszał się ze światem hetero, nie ma getta.

Mieszkasz wśród heteryków, ale oni pewnie nie są homofobami.

Nie są. I myślę, że to jest normalna sytuacja w wielkim zachodnim mieście. Nie wiem, jak jest w Warszawie. W październiku przyjeżdżam do was pierwszy raz na Warszawski Festiwal Filmowy.

O, słyszę płacz dziecka.

Pojdę sprawdzić, co się dzieje, a przy okazji się zapoznacie. (Ira bierze laptop, w drugim pokoju poznaję Borisa, który karmi Vivę, właśnie zdążyła się uspokoić. Felix uśmiechnięty siedzi w kojcu)

Mogę zapytać o ojcostwo?

Pewnie. Polecam ojcowstwo.

Dla wielu bycie gejem oznacza nieposiadanie dzieci. Ty też tak myślałeś?

Znam proces akceptowania homoseksualności, miałem wielu niewyoutowanych przyjaciół. Wiem, że doświadczenie ukrywania się ma ogromny wpływ na resztę życia, ale mnie poszło stosunkowo łatwo. Dorastałem kilkanaście lat po Stonewall. Wyoutowałem się w wieku 16 lat. Nie miałem poczucia, że ojcostwo jest dla mnie „zakazane”. Planowaliśmy dziecko z moją przyjaciółką już jakieś 10 lat temu i tak się w końcu stało. Viva i Felix mają dwóch ojców i jedną mamę. I nie jestem wyjątkiem. Jeszcze 5 lat temu nie miałem żadnych przyjaciół gejów z dziećmi, a teraz nagle, w przeciągu tych 5 lat, prawie wszyscy mają dzieci. To jest błyskawiczna zmiana. Film „Zostań ze mną” wchodzi na ekrany polskich kin 26 października br.

 

Ira Sachs, (ur. 1965) zrealizował cztery filmy pełnometrażowe: „Delta” (1997), „Forty Shades of Blue” (2005) „Married Life” (2007) i „Zostań ze mną” (2012). W październiku Ira będzie gościem Warszawskiego Festiwalu Filmowego

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dumne tęczowe mamy

O tym jak ich córeczka znalazła się na świecie, jak na taką rodzinę reagują inni, o stereotypach związanych z wychowaniem dzieci przez pary jednopłciowe, o codziennej dyskryminacji oraz o popularności ich parentingowo-tęczowego konta na Instagramie – z KASIĄ i EWELINĄ DOMAŃSKIMI rozmawia Tomasz Piotrowski

 

Foto: arch. pryw.

 

Kasia, Ewelina i ich córeczka Amelia spędzają czas pandemii na wsi – w domu rodzinnym mamy Kasi. Mieliśmy spotkać się w porze drzemki Amelii, ale jednak nie wyszło, więc dziewczyny wychodzą na spacer. Rozmawiamy i widzimy się przez Messengera, więc mogę przy okazji podziwiać wiejskie krajobrazy.

Tyle nam mówią, że związki partnerskie nie dla nas, małżeństwa nie dla nas – w efekcie wiele par jednopłciowych pewnie nawet nie rozważa wychowywania dzieci. Tymczasem wasza córeczka Amelia za 2 miesiące skończy półtora roczku.

Ewelina: Wbrew pozorom to jest łatwe! Wystarczy nieco poczytać! My przez przypadek odkryłyśmy metodę inseminacji domowej, która… jest dostępna dla każdej kobiety.

Obudziłyście się rano i powiedziałyście sobie – czas na dziecko?

E: Nie! Jesteśmy ze sobą od 2011 r., od początku studiów i od zawsze mówiłyśmy o tym, że chcemy mieć dziecko, ale pewnie, jak wiele lesbijek w Polsce, nie wiedziałyśmy, jak się do tego zabrać. Poza tym miałyśmy studia, nieprzychylnych nam rodziców…

Kasia: Więc dopiero, jak skończyłyśmy studia i każda znalazła pracę, to – tak, jak w związku hetero – stwierdziłyśmy, ze to dobry moment i nie ma na co czekać.

Inseminacja domowa? Przyznam się, że usłyszałem o tym po raz pierwszy, przygotowując się do naszej rozmowy.

E: Najpierw oglądałam w telewizji program typu „Uwaga!” na TVN i trafi łam dzięki niemu na stronę www.robimydzieci.com. To forum, na którym ogłaszają się zarówno dawcy nasienia, jak i pary, które mają problem z zajściem w ciążę. Dałyśmy tam ogłoszenie i uprzedzam pytanie – tak, napisałyśmy, że jesteśmy parą lesbijek. Na początku przeczytałyśmy, że istnieje tylko 25% szans na to, że się uda, więc przypuszczałyśmy, że o Amelię będziemy starać się około 10 lat.

Oczywiście większość to ogłoszenia par hetero?

K: Takich, które nie mogą mieć dzieci – tak. Ale jest też sporo par jednopłciowych. Widziałyśmy tez ogłoszenia samotnych kobiet, które stwierdziły, że to ostatni moment, żeby mieć dziecko.

E: Napisałyśmy wymagania, czyli to, że dawca musi mieć badania wirusologiczne, najlepiej badania nasienia (ale niekoniecznie)…

K: I że tylko metoda kubeczkowa wchodzi w grę. Bo są też ogłoszenia, w których z góry dopuszcza się metodę naturalną.

Na czym polega ta metoda kubeczkowa?

K: Dawca przekazuje nasienie w sterylnym kubeczku. Następnie należy wstrzyknąć je do pochwy – oczywiście w odpowiednim cyklu menstruacyjnym, z zachowaniem odpowiedniej pozycji. Zachęcamy do poczytania, jest mnóstwo artykułów na ten temat.

Ok. Co dalej?

E: Szukałyśmy pół roku. Najpierw miałyśmy dwa podejścia z jednym dawcą, potem zaczęłyśmy korespondencję z drugim i udało się od razu! Miałyśmy więc tylko 3 podejścia. Z nim e-mailowałyśmy najpierw 4 miesiące, żeby lepiej się poznać, a potem spotkaliśmy się w Warszawie.

Jak wyglądało to spotkanie?

E: Dla nas to było spotkanie w dużej mierze informacyjne. Wszystko trzeba było ustalić ostatecznie. On na przykład oczekiwał, że zapewnimy, że nie będziemy ubiegać się o alimenty.

K: A my z kolei chciałyśmy obietnicy, że nigdy nie będzie ubiegał się o prawa do Amelii.

E: W sumie niewiele o nim wiemy. Znamy jego imię, znamy końcówkę peselu i wiemy, że jest z Warszawy. To było konieczne, by zweryfikować badania, które nam pokazał. Był na tyle profesjonalny, że pokazał nam swój dowód, ale już z zaklejonymi informacjami, które nie były nam konieczne.

Macie umowę na to, że nigdy nie będzie ubiegał się o Amelię? Czy to tylko umowa dżentelmeńska?

K: To jest tylko umowa dżentelmeńska. Na to nie ma żadnych papierów. Musimy sobie zaufać. Tak naprawdę i on i my ryzykowaliśmy.

E: Ale od początku wzbudził nasze zaufanie.

Właśnie. W jaki sposób go wybrałyście?

K: Jedno z naszych pytań: czy jest tego pewny. Ale to nie był jego pierwszy raz, on doskonale wiedział, co robi.

E: A przede wszystkim – robił to bezinteresownie! Od początku powiedziałyśmy, że nie zapłacimy, by mieć dziecko.

K: Nie pytałyśmy specjalnie o życie prywatne, on sam trochę powiedział. Wiemy np. że ma jednego syna.

E: I że jego żona wie, w jaki sposób on pomaga ludziom, że to ich wspólna decyzja, ale pod warunkiem, że będzie metoda kubeczkowa, a nie stosunek naturalny.

Potem była decyzja, która z was urodzi? I urodziłaś ty, Ewelino.

E: To nie była decyzja, która chce bardziej czy rzut monetą. Przebadałyśmy się obie, by wiedzieć, czy ciąża jest możliwa. Kasia, gdy była nastolatką, miała poważny zabieg ginekologiczny, który ograniczył jej możliwość zajścia w ciążę. Badania to potwierdziły, więc wybór był jasny.

Wasz dawca wie, że Amelia się urodziła?

K: Tak, od razu prosił o informację, bo deklarował, że może być naszym dawcą także przy kolejnych próbach. Gdy dowiedział się, że się udało, napisał, ze możemy się co kilka lat odzywać. Chodzi o wsparcie medyczne. Powiedział, że jeśli będzie jakaś potrzeba, np. oddanie nerki dziecku, to możemy na niego liczyć.

E: Mamy nadzieję, ze nigdy taka potrzeba nie zajdzie, ale to niesamowite, że są tacy ludzie na świecie.

K: Byłyśmy szóstą rodziną, której w ten sposób pomógł.

Mieszkacie razem. Ewelina zaczyna chodzić z brzuszkiem. Jakieś doświadczenia z homofobią?

E: No właśnie nie! My całe życie do tej pory trafiamy na naprawdę wspaniałych ludzi.

K: Na każdym etapie ciąży byłam informowana o wszystkim. Na pierwszej wizycie u ginekologa była kawa na ławę – Ewelina mówi, ze jest z kobietą i chce, by ona była informowana o wszystkim. Ginekolożka, pani koło 40-tki, mówi, że nie ma sprawy.

E: Na USG raz byłyśmy u innej pani doktor – też przyjęła nas ciepło, a na koniec badania powiedziała nawet „Mają panie śliczną córeczkę!”.

E: Nie patrz tak, nie ściemniamy. Trudno w to uwierzyć, ale tak było. Nie w żadnym Amsterdamie, tylko w Bydgoszczy. Fakt, że zanim wybrałyśmy ginekolożkę, przeszukałyśmy cały internet, by była naprawdę dobra. Mamy parę koleżanek – też spodziewają się dziecka i też w Bydgoszczy, oczywiście poleciłyśmy im naszą panią i są tak samo zadowolone.

Kasia, przecinałaś pępowinę?

K: Tak! Nawet nie planowałyśmy, ale tuż przed porodem każda kobieta wypełnia formularz, w którym wpisuje m.in. zgodę na znieczulenie, ale i… czy osoba towarzysząca będzie chciała przeciąć pępowinę. Oczywiście, że chciałam!

E: Miałam dwie położne – jedna młoda, druga sporo starsza, raczej w wieku moich rodziców – nawet nie mrugnęły oczami i zwracały się do nas z szacunkiem, normalnie.

K: Tak samo wizyta położnej już po porodzie w domu. Tam też wypełnia się wstępny kwestionariusz, więc od razu wyszło, że to nasza wspólna córka. Bałyśmy się tego strasznie, tymczasem położna pogratulowała nam cudownej córki, podeszła do nas z uśmiechem, serdecznością.

No dobra, cofnijmy się trochę w czasie – jak zaczął się wasz związek?

K: Najzwyczajniej studiowałyśmy w tej samej grupie na pedagogice przedszkolnej w Bydgoszczy.

E: Ale to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Na początku zupełnie nie miałyśmy o czym rozmawiać. (śmiech)

K: Jak zostawałyśmy same, to Ewelina zakładała słuchawki i wolała słuchać muzyki, niż gadać ze mną! Było na szczęście sporo zadań grupowych. (śmiech)

E: Rozmawiać zaczęłyśmy po jednej z imprez, na których Kasia udawała, że zna te same piosenki reggae co ja – a śpiewała tylko końcówki! Potem okazało się, że mieszkamy też blisko siebie.

Wasz pierwszy pocałunek był w łazience? To prawda?

K: Skąd ty to wiesz?!

Z waszego Instagrama.

K: To była szalona noc, ale nie byłyśmy kompletnie pijane. Nocowałyśmy u koleżanki po wieczorze w klubie, ona poszła coś robić do kuchni, a ja wtedy wpadłam do Eweliny do łazienki i… wykorzystałam moment! Nie opierała się! (śmiech)

E: Po tym pocałunku byłam nieco przerażona. Dwa tygodnie się do siebie nie odzywałyśmy, byłam na przerwie świątecznej u babci.

K: Gdy wróciła, przyszedł czas na rozmowę i wtedy nazwałyśmy nasz związek „nietypową przyjaźnią”. To było 31 grudnia 2011 r. Niby byłyśmy przyjaciółkami, ale zachowywałyśmy się jak para.

E: Dziś ta „przyjaźń” wydaje się nam strasznie głupia, ale wtedy to chyba była jakaś reakcja obronna. Musiałyśmy same wtedy dojrzeć do tego, żeby bez tabu, otwarcie powiedzieć sobie, że chcę spędzić życie z kobietą, że jestem „inna”. Po dwóch miesiącach powiedziałyśmy sobie wprost – jesteśmy razem i chcemy być razem na całe życie.

Jak ten proces samoakceptacji wyglądał? Byli faceci „po drodze”?

E: Ci faceci, z którymi niby byłyśmy, to były bardziej koleżeńskie relacje, ale pewnie oni myśleli, że to coś więcej. Jeździliśmy do kina, na imprezy, ale, że tak to powiem – do innych baz nie doszło.

K: U mnie tak samo. Fajnie się rozmawiało, dobrze było z kimś wyjść do kina, porozmawiać, ale… Nie było jakiejś chemii. Za to z Eweliną wiedziałam, że to jest to.

E: Gdy dorastałam, na tych wszystkich lekcjach wychowania do życia w rodzinie było tylko, że najpierw małżeństwo, a dzieci po ślubie… Osoby LGBT? Jakie LGBT?

K: Ale mimo wszystko nie miałam ostrej walki wewnętrznej sama ze sobą, że oto robię coś złego. Bardziej przerażające było, jak zaakceptują nas rodziny.

E: I nie było łatwo. Z drugiej strony chyba nigdy nie jest łatwo? No może pokolenie naszej Amelii będzie miało inaczej! Ludzie z pokolenia naszych rodziców mają jednak utarte schematy i często to dla nich nowy temat, „za moich czasów tego nie było”.

K: A do tego ja pochodzę z małego miasteczka, z religijnej rodziny.

Co gorsze – same nie miałyście kontroli nad tym coming outem. To też wiem z Instagrama.

E: W trakcie studiów mieszkałam z rodziną, mój młodszy brat był wtedy w buntowniczym wieku, dowiedział się o nas, coś mamie zasugerował i ona zrobiła mi rentgen w pokoju. Myślałam, że ją rozszarpię! Znalazła liściki miłosne od Kasi i jej adres domowy.

K: Zaprosiła nas na rozmowę. Szantażowała nas, że jeśli nie zerwiemy natychmiast kontaktu, napisze do moich rodziców. Ewelina powiedziała nawet, że jeśli mamie to nie pasuje, to ona się wyprowadza, ale kontaktu ze mną nie zamierza zrywać. Myślałyśmy, że chce nas tylko nastraszyć, ale… napisała list. Więc nie wyszłyśmy z szafy – zostałyśmy z niej wypchnięte.

Kasia, jak na list zareagowali twoi rodzice?

K: Wyprowadzać się nie musiałam, bo już z nimi nie mieszkałam, ale padały mocne słowa – że nie mają córki, że nie mam domu. A na drugi dzień – przeciwnie: że mam rzucić studia, a oni po mnie przyjadą i wracam do domu. Powiedziałam, że przyjadę i porozmawiamy na spokojnie, ale rozmowa niewiele pomogła. Przez następne 1,5 roku były docinki, potem stopniowo zaczęło być lepiej.

E: Miałyśmy strategię: cały czas im o sobie mówić. To nie był raz rzucony temat, który pewnie wielu rodziców chce wyciszyć i udawać, że to był tylko zły sen. Cały czas w domu opowiadałyśmy o sobie, że gdzieś idziemy, że coś planujemy na weekend. Pierwsza przełamała się moja mama, a potem już poszło jak domino.

Miałyście wtedy czyjeś wsparcie? Inne koleżanki lesbijki?

K: Nie, byłyśmy skazane na siebie. Po jakimś czasie mój brat okazał się małym wsparciem. Nie miałyśmy wtedy jednak koleżanek ze środowiska. Na studiach też nie byłyśmy raczej otwarcie przyjęte jako para. Ludzie się domyślali i przy wrażliwych tematach to było zawsze: „Ja nie mam nic przeciwko, ale…”.

E: Pod koniec studiów stałyśmy się bardziej otwarte. Gdy ktoś pytał, czy mam chłopaka, to mówiłam, że nie – „chłopaka – nie”. Więc dopytywali i mówiłam, że dziewczynę – i dobrze to przyjmowali.

Dziś wasi rodzice są szczęśliwymi dziadkami i babciami.

E: Tak, dziś jesteśmy super rodziną! Staramy się jak najczęściej odwiedzać rodziców Kasi, bardzo wspierali mnie i w trakcie ciąży, i w pierwszych dniach po porodzie. Z dumą mówią dziś o swojej ukochanej wnuczce.

Chociaż nie jesteście w związku partnerskim, ani nie jesteście małżeństwem, macie wspólne nazwisko.

E: Bardzo nam na tym zależało jeszcze zanim Amelia przyszła na świat. Przeszłam na nazwisko Kasi. Trzeba mieć konkretne powody, płaci się za to tylko 37 zł! Miałam z tym trochę kłopotu, bo pani urzędniczka w Bydgoszczy twierdziła, że mogę mieć nazwisko tylko takie, które występowało w mojej rodzinie, a to nieprawda. Więc wysłałam papiery do Zamościa, do rodzinnego miasta Kasi i zmienili mi je w ciągu dwóch tygodni!

„Trzeba mieć powody” – podałaś, że chcesz mieć nazwisko partnerki?

E: Przyznaję się, znalazłam wymówkę – miałam trudne nazwisko, które wszyscy w kółko przekręcali, ciągle gdzieś figurowałam z literówkami.

Amelia też nazywa się Domańska.

E: W Polsce wciąż jest takie prawo, że nawet jeśli ojciec dziecka jest nieznany to lepiej tego nie pisać – lepiej wpisać cokolwiek. Tłumaczy się to dobrem dziecka w przyszłości – żeby nie miało nigdzie w papierach, że pochodzi z niepełnej rodziny, że nie ma taty. Więc albo rodząca kobieta wymyśla jakieś imię ojca, albo urzędnik sam wpisuje jakiekolwiek, najbardziej popularne.

Idiotyczne.

E: Strasznie idiotyczne. Myślę, że to jeszcze bardziej krzywdzące dla dziecka, które musi jakoś, nie wiem, tłumaczyć, co z tatą? A przecież Amelia ma dwoje rodziców. To jest Polska, tego się nie ogarnie.

Boicie się o Amelię w kontekście polskiej homofobii?

E: Na razie jesteśmy na etapie żłobka. Przy pierwszym podejściu rzeczywiście spotkałyśmy się z nieprzyjemnościami. Najpierw pani deklarowała, że tak, są miejsca i chętnie Amelię przyjmie, ale jak powiedziałam, że ma dwie mamy, to automatycznie okazało się, że miejsca jednak nie ma i się automatycznie rozłączyła. Więc zadzwoniłam do drugiego żłobka i od razu powiedziałam, jaka jest sytuacja i że oczekuję, że Amelia nie będzie w żaden sposób wykluczana z tego powodu i że jeśli ona ma z tym problem, to niech mówi od razu.

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ręce precz od naszych dzieci!

Tekst: Piotr Mikulski

Politycy wzniecili debatę na temat adopcji dzieci przez pary jednopłciowe – debatę powierzchowną, bo opartą na stereotypach i emocjach, a nie na faktach. Zmieńmy tę narrację

 

Do tablicy wywołały nas trzy rzeczy. Po pierwsze wypowiedzi „ekspertów” od homoseksualności z partii rządzącej, po drugie wypłoszone reakcje polityków z partii już nierządzącej na temat adopcji dzieci przez pary jednopłciowe – postulat wspomniany przez Pawła Rabieja, wiceprezydenta Warszawy z Nowoczesnej, spotkał się z dyscyplinującą reakcją prezydenta Trzaskowskiego podszytą pewnie lękiem o słupki poparcia (dla ścisłości, słowa Rabieja brzmiały tak: Najpierw przyzwyczajmy ludzi, że związki partnerskie to nie jest samo zło, że nie niszczą tkanki społecznej i polskiej rodziny. Potem łatwiej będzie o kolejne kroki, o równość małżeńską z adopcją). Wreszcie po trzecie – najnowszymi statystykami: poparcie dla związków partnerskich w polskim społeczeństwie wynosi już 56%, ale dla adopcji przez pary jednopłciowe ledwie 18%. Co więcej, choć nie ma na to reprezentatywnych badań, wydaje się, że także sama społeczność LGBTI nie popiera bezwarunkowo prawa do adopcji. Wobec tego uporządkujmy. Oto najczęściej pojawiające się argumenty przeciw. Zdemitologizujmy je.

Dziecko, żeby prawidłowo się rozwijało, potrzebuje mamy i taty. Nawet jeśli założymy, że tak jest, to życie rzadko układa się idealnie. Np. rodzice rozwodzą się. Czy ktokolwiek postuluje zakaz rozwodów dla małżeństw, które doczekały się już potomstwa? Nie słychać. Zdarza się też, że jedno z rodziców umiera. Czy w takich przypadkach politycy zgłaszają przymus zamążpójścia dla owdowiałych matek? Nie słychać. Czemu więc argument ten dotyczy tylko adopcji dzieci przez pary jednopłciowe? Odpowiedź jest prosta: homofobia.

Dziecko, żeby prawidłowo się rozwijało, potrzebuje wzorców męskich i kobiecych. Dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe nie są zamykane na 18 lat w piwnicach czy przetrzymywane wbrew swej woli w odosobnieniu lub z dala od społeczeństwa (jak to ma miejsce w niektórych rodzinach heteroseksualnych – np. wśród Amiszów). Obawa więc, że nie będą miały dostępu do kultury opartej na patriarchacie, jest nietrafiona. Dzieci na całym świecie, nieważne przez kogo są wychowywane, spotykają się z przekonaniem, że mężczyzna jest drwalem, szefem, politykiem, jest racjonalny, używa argumentu siły i podporządkowuje sobie kobiety. A kobiety to gospodynie domowe, sekretarki, zastępczynie ważnych polityków. Są emocjonalne, niedecyzyjne i można traktować je jak obiekty seksualne. Niestety popkultura na każdym kroku umacnia patriarchalne spojrzenie na świat. Nie ma więc obaw, że dziecko wychowywane przez pary jednopłciowe się z nim nie zetknie. Dostanie to w pakiecie życia w naszym nadal bardzo patriarchalnym społeczeństwie. Zetknie się za to z bardziej zbalansowanym spojrzeniem na role mężczyzn i kobiet w społeczeństwie. Bo, sprowadzając rzecz do banału, zobaczy, że mamy/kobiety umieją wbić gwóźdź, podejmować trudne decyzje i rozwiązywać problemy. Lub że mężczyźni/ojcowie potrafi ą zmywać i prać, przytulać i dawać dziecku ciepło. Badania potwierdzają, że dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe w późniejszym życiu w mniejszym stopniu powielają tradycyjne wzorce płciowe np. w wykonywaniu obowiązków domowych. Nie ma to już jednak wpływu na ich zainteresowania i wybierane przez nich hobby.

To wkładanie dziecka wbrew jego woli do dysfunkcyjnego domu. Zacznijmy od początku: w wielu sytuacjach, by geje i lesbijki mieli kogo adoptować, najpierw heteroseksualne rodziny muszą okazać się na tyle dysfunkcyjne, że obleją egzamin rodzicielstwa i stworzą swoim dzieciom warunki tak trudne, że sąd rodzinny zdecyduje skierować dziecko do domu dziecka lub rodziny zastępczej. Zatem drodzy heteroseksualiści, zanim zaczniecie szafować słowem „dysfunkcja”, zastanówcie się, czy nie pasuje ono bardziej/również do was. Przestańcie też zakładać, że procedura weryfikacji i dopuszczenia przyszłych rodziców nagle przestanie działać tylko dlatego, że są oni osobami homoseksualnymi. Jeśli kandydaci na rodziców się nie nadają, to psychologowie i pracownicy ośrodków adopcyjnych to zauważą.

Geje będą „seksualizować” zaadoptowane dzieci. To emanacja homofobicznej wyobraźni, która zakłada, że jedyną aktywnością gejów jest uprawianie seksu. Homofobia często idzie jednak dalej i zakłada, że każdy gej to pedofil. I że adopcja w związku z tym to nie tyle sprawowanie opieki nad dzieckiem, ale „rekrutacja” młodego kochanka. Jest to znany mechanizm dyskryminacji, w myśl którego członkowie nielubianej mniejszości są stereotypizowani i opisywani jako zagrożenie dla większości. To argument podobnego kalibru jak oskarżenia Żydów o przerabianie chrześcijańskich dzieci na macę czy oskarżanie uchodźców o przenoszenie pasożytów. Nie pomaga tu zdominowany przez płeć męską Kościół katolicki. W wybuchających w nim co chwila nośnych medialnie skandalach pedofilskich siłą rzeczy oprawcami są mężczyźni, księża, a ofiarami bardzo często chłopcy, a więc płeć męska. Tymczasem jak stwierdziła amerykańska Akademia Nauk w raporcie z 1993 r., większość mężczyzn molestujących dzieci płci męskiej w rzeczywistości nie odczuwa pociągu seksualnego do dorosłych mężczyzn. Nie są więc gejami. Hipoteza, że mężczyźni homoseksualni częściej molestują dzieci niż mężczyźni heteroseksualni, jest nieprawdziwa.

Homoseksualni rodzice „zarażą” dziecko homoseksualnością. Zapewne z taką samą skutecznością, jak nasi heteroseksualni rodzice zarazili nas – gejów, lesbijki i osoby biseksualne – swoją heteroseksualnością… Bez obaw, to niemożliwe. A jeśli ktoś obawia się, że dziecko wychowywane przez pary jednopłciowe będzie traktować kontakty homoseksualne jako standard i będzie chciało – wbrew swojej heteroseksualnej orientacji – wcielać je w życie, to po pierwsze musiałoby być bardzo zamknięte na kulturę, w zdecydowanej większości heteroseksualną, by nie dostrzec, że to jednak heteroseksualizm jest dla nich opcją pierwszoplanową, a po drugie – nawet jeśli będzie eksperymentowało, to orientacja szybko weźmie górę nad ewentualnie wdrukowanymi wzorcami. My, osoby LGBTI, znamy to z autopsji. A jeśli kogoś nie przekonuje ta analogia, może zajrzeć do badań naukowych, które potwierdzają brak wpływu orientacji seksualnej rodziców na orientację seksualną wychowywanego przez nich dziecka (warto przeczytać chociażby pracę Judith Stacey oraz Timothy’ego Biblarz „Czy orientacja seksualna rodziców ma znaczenie?” będącą podsumowaniem 21 innych opracowań na ten temat).

Dzieci par jednopłciowych będą prześladowane przez rówieśników i społeczeństwo. Całkiem prawdopodobne, ciężko jednak zrozumieć, dlaczego nie powoduje to lęku o stan społeczeństwa i debaty publicznej, lecz skutkuje nawoływaniem do zakazu adopcji przez pary jednopłciowe. Na podobne prześladowanie narażone są w Polsce dzieci osób czarnoskórych, Żydów, nawet Niemców, dzieci rodziców niepełnosprawnych, niezamożnych itd. Ale nikt o zdrowych zmysłach nie nawołuje takich par do zrzeczenia się prawa do potomstwa. Rozwiązanie jest tylko jedno – i nie jest nim wyeliminowanie ze społeczeństwa inności, lecz edukacja.

Skoro z biologicznego punktu widzenia nie możemy mieć dzieci, to po prostu zaakceptujmy to. Ależ możemy! Homoseksualność to nie bezpłodność! Nasze komórki jajowe i plemniki za nic mają sobie homofobię i okazują się tak samo skuteczne jak komórki jajowe/plemniki osób hetero. Szacuje się, że dziś w Polsce 50 tys. dzieci jest wychowywanych przez pary jednopłciowe. Ponieważ w naszym przypadku decyzja o posiadaniu potomstwa jest przemyślana, wpadek z natury rzeczy nie ma – nie ma też niechcianych ciąż lub rodziców z przypadku. To z kolei rzutuje na dobrostan dzieci i całej rodziny. Co więcej, okazuje się, że konfiguracje rodzinne tworzone przez pary jednopłciowe, mogą nawet dawać dzieciom określone przewagi. Jak zauważa dr Przemysław Tomalski, autor pierwszej tego typu w Polsce pracy „Nietypowe rodziny. O parach lesbijek i gejów oraz ich dzieciach z perspektywy teorii przywiązania”: Dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe są bardziej otwarte i tolerancyjne niż ich rówieśnicy, rzadziej blokowane przez stereotypy płci, często też w ramach przeciwdziałania stygmatyzacji środowiska, wchodzą w rolę liderów.

Geje wolą imprezować i spędzać czas w darkroomach – nie nadają się więc do wychowywania dzieci. Nawet jeśli lubimy imprezy i seks, to każdy, kto był w zwykłym heteroklubie wie, że nie jest to wyłączna domena osób homoseksualnych. Spacerując wieczorem po starówkach polskich miast, nie sposób nie dostać zaproszenia, czasem bardzo nachalnego, do heteroseksualnego klubu ze striptizem. Gdybyśmy mieli rozdawać prawo do posiadania potomstwa w środku heteroklubu, prawdopodobnie nikomu byśmy go nie przyznali. Wystarczy wspomnieć eksperyment „Th e Dress for Respect” przeprowadzony przez agencję Ogilvy i markę Schweppes, który unaocznił skalę napastowania kobiet i niechcianego podrywu w heteroklubach. Biorące w nim udział kobiety doświadczyły niechcianego dotyku ze strony heteryków ponad 50 razy w ciągu 4 godzin. Czy dalibyśmy tym mężczyznom prawo do adopcji? A poza tym: gdzie w tej narracji są lesbijki? W społecznym odbiorze nie są imprezowiczkami. Ba! W społecznym odbiorze nie uprawiają seksu prawie w ogóle, więc ten argument ich nie dotyczy. Czemu więc jest wysuwany? Odpowiedź znów prosta: homofobia. I to sprowadza nas do sensu odmawiania prawa do adopcji parom jednopłciowym. Nie ma obiektywnych przesłanek, które uzasadniałyby brak takiego prawa. Ciekawe w tym aspekcie jest publicznie dostępne badanie Cornell University, który zidentyfikował 79 prac akademickich poświęconych tematowi sporządzonych na przestrzeni trzech dekad. Spośród nich 75 konkluduje, że dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe nie różnią się od innych dzieci. 4 badania natomiast wskazują na niekorzystne aspekty takiego wychowania, niemniej są krytykowane przez akademików za błędy merytoryczne – skupiły się bowiem na dzieciach z rozbitych rodzin, w których jedno z rodziców dokonywało coming outu po kilku(nastu) latach życia w heteroseksualnym związku, co w oczywisty sposób traumatyzowało całą rodzinę. W nauce panuje konsensus, że pary jednopłciowe jako rodzice nie szkodzą dziecku. Jedyną przesłanką do odmawiania osobom LGBTI prawa do adopcji jest więc homofobia. Ponieważ sprawa dotyczy kwestii bardzo wrażliwej dla społeczeństwa – dobrostanu dzieci – stereotypy padają na bardziej podatny grunt. Ale z rzeczywistością nie mają nic wspólnego. Weźmy więc pogardliwe zdanie Jarosława Kaczyńskiego „Ręce precz od naszych dzieci” i w roku, w którym w rekordowej liczbie Marszów / Parad Równości weźmie udział rekordowa liczba Polek i Polaków, przekujmy to zdanie w nasz okrzyk – „Ręce precz od NASZYCH dzieci!” I wykrzyczmy to zarówno do tych homofobicznych polityków, którzy szczują społeczeństwo na osoby LGBTI, żeby stworzyć wroga potrzebnego do wygrania wyborów, jak i do homofobicznych i tchórzliwych polityków, którzy chowają głowę w piasek, gdy słyszą, że gej Paweł Rabiej ma „czelność” wspominać, że nie ma czegoś takiego jak półrówność dla osób LGBTI. Czy się wam to podoba czy nie, my już wychowujemy dzieci w tym kraju tak, jak wychowują je miliony par jednopłciowych na całym świecie. A wracając do samej adopcji, dla dziecka często jest ona tak traumatycznym doświadczeniem, że nic nie jest w stanie zrekompensować utraty więzi z rodzicem biologicznym. Ale kluczem do szczęścia takiego dziecka jest miłość, opieka, stabilność, szacunek i dbanie o jego potrzeby. Pary jednopłciowe są zdolne do zapewnienia tego, tak samo jak pary różnopłciowe (lub single). To, czy przyznać komuś prawo do adopcji, powinno więc wynikać wyłącznie z oceny, czy para kandydatów/ek na rodziców jest w stanie stworzyć dziecku kochający dom, a nie od tego, czy jest to para męsko-damska, męsko-męska, czy damsko-damska.

Według badań około 50 tysięcy dzieci w Polsce jest wychowywanych przez pary jednopłciowe. Zwykle są to pary kobiece, a dzieci pochodzą z poprzednich heteroseksualnych związków ich mam. Status tych rodzin jest nierozpoznany przez prawo. Ostracyzm społeczny powoduje, że są one niewidoczne w przestrzeni publicznej. W krajach z równością małżeńską jest już wiele wyoutowanych celebryckich par z dziećmi. Poniżej prezentujemy kilkanaście z nich (w tym dwie polskie pary, które opowiedziały o swych rodzinach publicznie). To tylko subiektywny wybór – dzieci mają również m.in. Elton John z mężem, reżyser Ryan Murphy z mężem, Wanda Sykes z żoną i wiele innych par. A zaledwie kilka tygodni media w USA obiegła wieść, że tatą został Andy Cohen, gej, jeden z czołowych prezenterów TV

Jacek Andrzej Kacprzak-Kubińscy mają dwóch adoptowanych synów. Mieszkają w Wielkiej Brytanii. Udzielili wywiadu „Replice” (nr 53), a potem też innym polskim mediom.

Ricky Martin został tatą w 2008 r., gdy surogatka urodziła jego bliźniaków: Mateo i Valentino. Od 3 lat piosenkarz wychowuje ich wraz z mężem, syryjsko-szwedzkim artystą Jwanem Josefem. 31 grudnia 2018 r. urodziła im się córeczka Lucia.

Beata Lipska Kamila Mańkowska mają synka. W 2012 r. wywołały debatę nt. rodzicielstwa par jednopłciowych, gdy pojawiły się na okładce „Newsweeka”. Dwa lata później wraz z synkiem wyjechały na stałe do Wielkiej Brytanii.

Robbie Rogers, jeden z tylko kilku wyoutowanych piłkarzy na świecie i jego mąż Greg Berlanti, reżyser m.in. „Twojego Simona”, mają 3-letniego synka Caleba, a 13 maja br. urodziła im się córeczka Mia.

Gdy w 2014 r. gwiazda światowego tenisa Martina Navratilova ożeniła się z Julią Lemigovą, byłą miss ZSRR, została „drugą” mamą jej córek.

Ruth Davidson, liderka szkockiej Partii Konserwatywnej i jej narzeczona Jen Wilson mają synka, urodzonego przez Ruth w październiku 2018 r.

Aktor Matt Bomer („Odruch serca”, „American Horror Story”, „Białe kołnierzyki”) i jego mąż dziennikarz Simon Halls mają trzech synów, których urodziła surogatka: Kita, Walkera i Henry’ego.

Aktorka Sara Gilbert („Roseanne”, „Teoria wielkiego podrywu”) ma dwójkę dzieci ze związku z producentką telewizyjną Alison Adler (jedno urodziła Gilbert, drugie Adler). Od kilku lat jest żoną kompozytorki Lindy Perry. W 2015 r. urodziła syna.

Aktorska para małżeńska Neil Patrick Harris („Jak poznałem waszą matkę”) i David Burtka mają 8-letnich bliźniaków urodzonych przez surogatkę: dziewczynkę Harper Grace i chłopca Gideona Scotta.

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tam, gdzie jest miłość, pojawia się dziecko

Agata – rocznik 70, filolożka angielska, tłumaczka. Ewelina, urodzona w 1977, magister filozofii i psychologii, Antoś – ich syn, w lutym skończył rok. Rodzina. Zwykła, niezwykła. Rozmawiała: Monika Detaff

 

Foto: Oiko Petersen

 

Monika Detaff: Jak to jest być mamą-lesbijką w Polsce?

Ewelina: Prawdę mówiąc, ja się nie utożsamiam z tym, że jestem mamą-lesbijką. Jestem mamą po prostu. Ciągle się uczę tej roli – jak być mamą, jak dbać o związek, jak budować relacje w naszej rodzinie. Zwyczajnie jesteśmy mamami – jak inne mamy.

Społeczeństwo bardzo różnie podchodzi do rodzicielstwa osób homoseksualnych. Jak wy jesteście odbierane?

E. Nie opowiem ci nic sensacyjnego. Agata normalnie mnie odwiedzała w szpitalu, razem rodziłyśmy. Co prawda, dla świętego spokoju, na patologii ciąży odwiedzała mnie jako moja siostra, ale generalnie nikt nam nie robił trudności ani krzywo na nas nie patrzył.

Agata: Rzeczywiście, w zakresie codziennych kontaktów z ludźmi mamy bardzo pozytywne doświadczenia. Jednak jeśli chodzi o ogólną, społeczno-polityczną, sytuację, to niestety nadleciało ptactwo z krewnymi i jeśli się to nie skończy, jeśli nasze dziecko miałoby się wychowywać wśród bojówek Giertycha i chodzić do szkoły, w której proponuje się zajęcia z wychowania patriotycznego, co jest jakimś przewartościowaniem pojęcia patriotyzmu i pożywką dla ekstremalnie prawicowych ruchów, to wyjedziemy z Polski – nie będziemy miały innego wyjścia.

Co byś odpowiedziała na zarzut egoizmu i bezmyślności w stosunku do matki-lesbjki: że rodzi dziecko z góry skazane na społeczny ostracyzm i brak akceptacji?

E. Jeżeli dwoje ludzi się kocha, bez względu na to, czy są to dwie kobiety, dwóch mężczyzn czy kobieta i mężczyzna, to zupełnie naturalne, że ci ludzie chcą się podzielić swoją miłością, sobą z kimś trzecim, najbliższym. W stu procentach. Tym kimś jest dla nas Antoś. To nie jest egoizm. Ciągle się mówi, że społeczeństwo jest homofobiczne, a ja tak naprawdę spotkałam się z dyskryminacją tylko raz.

A. Oczywiście, dziecko często może być formą rekompensaty braku miłości czy sposobem na scalenie lub ratowanie związku. Tak, takie rzeczy mogą się zdarzyć, jednak podobne sytuacje mają miejsce również w związkach heteroseksualnych. Poza tym myślę, że w przypadku Antosia jeszcze nie można mówić o ostracyzmie czy społecznej dyskryminacji, jest za malutki. Naprawdę dobrze sobie wszystko przemyślałyśmy. Wiedziałyśmy, na jaki świat go sprowadzamy. Poza tym rodzina Adamsów może nie wiem jak się starać, pienić i nadwyrężać – i tak lesbijki i geje będą mieć dzieci, bo prostu nikt nam tego nie zabroni. Mamy takie same prawa do rodzicielstwa jak inni i do głowy by mi nie przyszło, żeby pytać się kogokolwiek o zgodę. Inna rzecz – za jakieś 5-6 lat sytuacja w Polsce przecież może się zmienić.

Nie boisz się, że na gorsze?

A. Nie boję się. Widziałaś, co się działo na ostatniej Paradzie. Ile osób się do nas przyłączało. Różnych, zupełnie nie związanych ze środowiskiem. A widziałaś, ile par hetero było w tłumie? Ile ciężarnych kobiet? Społeczeństwo zaczyna dojrzewać do myśli, że w demokracji mniejszości mają takie same prawa jak większość.

To w takiej Warszawie, jednak jeżeli rzecz by się działa w pięcio- dziesięciotysięcznym miasteczku? Tam przecież jest o wiele gorzej. Geje i lesbijki czują się zupełnie osamotnieni.

A. No tak, ale żeby tak nie było, mamy organizacje gejowskie, grupy wsparcia, fora dyskusyjne, portale. Żeby jakoś ze sobą być, chronić się wzajemnie, pomagać. Nawet poprzez internet. To też pomaga ludziom. Wciąż tworzy się nowe fora, grupy wsparcia. Między innymi dla takich rodziców jak my. A jest ich naprawdę bardzo dużo. Razem szybciej znajdziemy rozwiązanie.

Musiałyście sobie jednak zdawać sprawę, że waszą trójkę czeka niełatwa droga. Długo podejmowałyście decyzję o  sprowadzeniu Antosia na świat?

E. Tak. Dojrzałyśmy do tej decyzji. Rozmawiałyśmy o tym. Co prawda zawsze wiedziałyśmy, że nie będzie łatwo, ale nie zakładałyśmy, że Antoś będzie miał przez to bardzo źle, że to będzie brzemię dla niego. Gdybyśmy tak zakładały, nigdy byśmy się nie zdecydowały na macierzyństwo. Wiem, że będzie dużo trudnych sytuacji dla niego i dla nas, jesteśmy na to przygotowane. Mamy wielu znajomych, również wśród osób heteroseksualnych. Dzięki nim nauczymy Antosia, że świat nie jest tylko czarno-biały, ale także w kolorach tęczy. Poza tym moja żona szuka kontaktów z homoseksualnymi rodzicami, buduje grupy wsparcia. Chcemy pokazać Antosiowi, że nie jest taki jedyny na świecie.

Agatko, starasz się kontaktować z rodzicami podobnymi do Was?

A. Tak, podejmuję wiele starań by „scalić” środowiska homoseksualnych rodziców. W tej chwili jesteśmy na progu otworzenia FORUM DYSKUSYJNEGO dla osób homoseksualnych, które chcą mieć lub mają dzieci. Mamy ogromną ilość już zapisanych, a wciąż napływają zgłoszenia. Chcemy, by to FORUM stanowiło podstawę do wymiany doświadczeń, wspólnych spotkań, spędzania razem czasu. Będą na nim poruszane problemy osób, które starają się o dziecko, jak również tych, które już dzieci mają, a także problemy samych dzieci. Pomoże nam psycholog, będą też tam zamieszczane różne informacje ważne dla homo-rodziców.

Jak można się zapisać na forum?

Wystarczy napisać do mnie na adres: [email protected].

Gdybyś miała udzielić jakiejś rady lesbijkom i gejom, którzy myślą o rodzicielstwie w Polsce, na co szczególnie chciałabyś ich uczulić?

A. Przede wszystkim ważne jest, by dobrze sobie to przemyśleli. By nabrali pewności, że są na to gotowi, że będą potrafili walczyć o dziecko. To najważniejsze.

Co wówczas, dwa lata temu, skłoniło was do podjęcia decyzji o urodzeniu Antosia?

A. Zegar biologiczny. I miłość. Bo to jest tak jak u Marii Dąbrowskiej w „Nocach i Dniach” – „tam, gdzie jest miłość, pojawia się dziecko”.

E. Tak naprawdę chyba zawsze na to czekałyśmy. To jest nasze wymarzone życie. W zupełnie innych barwach. Czy może być coś cudowniejszego niż niedzielny poranek z małym brzdącem? Nasze śmiechy, zabawy, czytanie bajek, dzielenie się tym, co mamy i znamy najpiękniejszego z małą istotą? Brzmi sielankowo i trochę jak z haseł LPR-u, z tą różnicą, że ta rodzina to dwie kobiety i ich synek.

Czy Antoś do was obu mówi „mamo”?

E. Ja bardzo chciałam, żeby tak było, bo tak czuję, ale Agata postanowiła, że będzie lepiej, jeśli do mnie Antoś będzie mówił „mamo”, a do niej po imieniu. Albo w ogóle do nas obu po imieniu, chociaż nie chciałabym go pozbawiać radości mówienia „mamo” w ogóle… Czas pokaże.

Czy to, że to ty rodziłaś wasze dziecko, spowodowało jakiś podział ról?

Agata jest tą mamą od szalonych zabaw, zwariowanych pomysłów i niespodzianek. Uwielbiam patrzeć, jak się bawi z Antosiem. Ja pamiętam o jego porach jedzenia, szczepionkach, pieluchach, kosmetykach. Podział powstał naturalnie, ale chyba nie dlatego, że ja rodziłam Antosia – chodzi raczej o to, że spędzam z nim więcej czasu.

A myślałyście o tym, by jakoś prawnie „scalić” waszą rodzinę?

A. Jedynym rozwiązaniem byłoby zaadoptowanie przeze mnie Antosia. Wiąże się to z bardzo skomplikowanymi, nieprzyjemnymi procedurami. Może z czasem znajdziemy prostsze rozwiązanie.

Zapewnicie małemu „wzorzec mężczyzny” i wszystkie te rzeczy, które stanowią przetargowy argument w dyskusji nad rodzicielstwem par jednopłciowych?

E. Agata się trochę obawia, że Antoś nie będzie miał męskich wzorców, ale dla mnie jest to bezpodstawne.

A. No, często wracamy do tego w dyskusjach. Dla mnie to ważne i chociaż sama mam sporo cech określanych jako męskie, typowych dla panów zainteresowań, takich jak futbol, majsterkowanie itp., to staram się, by Antoś spotykał się w swoim życiu z męskimi wzorcami. Wiemy, że im będzie starszy, tym częściej będziemy musiały mu to zapewnić. Ale to tak naprawdę nic trudnego. Mam kontakt w wieloma homo- i heteroseksualnymi rodzinami, mogę więc w każdej chwili zapytać o radę. Z drugiej strony, jak pisze Jeanette Winterson, „płeć to tylko ubranie”, nasz Antoś urodził się chłopcem, ale przede wszystkim jest człowiekiem, także chcę wychować go na mądrego, wrażliwego i silnego człowieka.

Mężczyzną po prostu się stanie, gdy pozna kobietę lub mężczyznę którą/którego pokocha. Poza tym tak naprawdę obecna era Wodnika promuje androgyniczność (cechę bogów). Dwupłciowość, również psychiczna, jest cechą ducha kreatywności i spełnienia, takiego zakończenia procesu jungowskiej indywiduacji – czyli stania się pełnią człowieka. Obecnie ciągle w mediach stawiamy sobie pytania o „męskość” i „kobiecość”, granice są coraz bardziej rozmyte.

Macie wsparcie ze strony waszych rodzin?

E. Różnie. Moja mama jest osobą bardzo dominującą, bardzo stanowczą. Powiedziała, że nigdy nie pogodzi się z tym, że jesteśmy razem. Ale kocha Antosia, przyjeżdża do niego, zaprasza nas do siebie. Rodzina Agaty jest bardzo otwarta. Jej ojciec podczas ostatnich świąt powiedział o Antosiu, że jest jego wnukiem, robił sobie z nim zdjęcia. Bawił się z nim bez końca Bardzo mnie tym wzruszył.

A. O tak! Mój ojciec jest bardzo zakochany w Ewelinie i Antosiu. Prawdę mówiąc, ogromnie mnie zaskoczył. Mój ojciec to w sumie klasyczny przykład antysemity i homofoba, ale odkąd jesteśmy z Eweliną i odkąd pojawił się Antoś, bardzo się zmienił.

Jak zareagowali znajomi na waszą decyzję i na fakt pojawienia się Antosia?

E. To jest coś, co nas bardzo zaskoczyło, bo nasi heteroseksualni znajomi bardzo się ucieszyli. Dopingowali nas, byli z nami. Natomiast znajomi geje i lesbijki byli zdziwieni i tak naprawdę ciągle patrzą na nas z niedowierzaniem. To właśnie im muszę się tłumaczyć z „pomysłu na dziecko” – im, a nie tym, którzy przecież mogliby podchodzić sceptycznie. Przyznaję, że jest mi z tym czasami źle.

A. Rzeczywiście, to było dziwne. Prawie wszyscy znajomi geje się przestraszyli. Ale to chyba typowy męski odruch paniki w sytuacji, kiedy ma się pojawić dziecko. Za to nasi heteroseksualni znajomi bardzo nas wspierali.

Ewelina jest na urlopie macierzyńskim, ty pracujesz od świtu do nocy – czy w pracy wiedzą, że de facto zostałaś rodzicem? Biorą to czasem pod uwagę?

A. Prawdę mówiąc, nie. Wiedzą, że jestem rodzicem, ale jakoś stereotypowo podchodzą do podziału ról – ja jestem osobą, która przynosi pieniądze, Ewelina ma się opiekować dzieckiem. Jednak często rozmawiam w pracy o tym, co się dzieje z Antosiem, pytam o rady, sama też już ich mogę udzielać. Jest normalnie, tak jak powinno być.

Antoś idzie do żłobka. Będziecie rozmawiały z kierownictwem placówki o nietuzinkowości waszej rodziny?

E. Niespecjalnie. Jedyne, co zrobimy, to poinformujemy żłobek, że obie mamy równe prawa do odbierania Antosia. Nie będziemy mówiły, że Antosia wychowują dwie lesbijki. Oczywiście, jeśli ktoś nas wprost zapyta lub jeśli zacznie panować jakaś niezdrowa atmosfera, to nie będziemy wymyślać kłamstw, tylko powiemy, jak jest.

A szkoły później?

E. Też tak samo. Jeśli sytuacja będzie tego wymagała, to będziemy mówić otwarcie. Nie wyobrażam sobie tego inaczej. Ukrywanie się, kłamstwa? Po co? Poza tym, jak w tym czułby się Antoś? Tego też chcemy go nauczyć. Żeby był silny, żeby siebie akceptował. Żeby był otwarty.

A sąsiedzi?

A. W Warszawie miałyśmy bardzo fajnych sąsiadów. Starsze małżeństwo, które o nas wiedziało. Bardzo się nami opiekowali, pomagali, kupowali Antosiowi zabawki, nawet zabierali go do siebie. Płakali, gdy się stamtąd wyprowadzałyśmy. Na wsi, kupiłyśmy tam niedawno dom, będzie inaczej. Tam zachowujemy dużą ostrożność. Zresztą mieszkańcy sami dla siebie przyjęli wersję, że jesteśmy siostrami. A my nie zaprzeczamy. Jednak myślę, że to generalizowanie, że Antoś ze względu na to, że ma dwie mamy, będzie predysponowany, by go nie akceptowano. Wcale się tego nie boję. Tak samo dokucza się okularnikom, piegusom, rudym. Jeśli stanie się coś nieprzyjemnego, to zwyczajnie pójdę porozmawiać z innymi rodzicami. I wiesz, wierzę, że uda mi się do nich dotrzeć. Doświadczenie mnie tego nauczyło. Poza tym dziecko otoczone miłością, akceptowane, traktowane z szacunkiem będzie miało bardzo wiele siły i wiary, by sprostać podobnym, nieprzyjemnym sytuacjom, a Antoś tę miłość od nas otrzyma.

Ewelino, niedawno zdecydowałaś się na pojawienie się w programie Ewy Drzyzgi – „Rozmowy w toku”. Co cię do tego skłoniło? Jakie masz wrażenia po programie?

E. Teraz mam mieszane uczucia. Troszkę żałuję, a trochę jestem zadowolona. Co mnie skłoniło? Chciałam pokazać, że lesbijki mają i mogą mieć dzieci. Żeby ludzie, którzy to oglądają (tacy właśnie jak ci z naszej wioski) przekonali się, że „łola boga, gieje majom dzieci” – jak to kiedyś pani powiedziała w telewizji.

A. Rzeczywiście, na początku nie chciałam, żeby Ewelina szła do tego programu. Nie podoba mi się jego formuła, ale zgodziłam się z jej decyzją i tak naprawdę byłam i jestem z niej bardzo dumna.

E. A dlaczego nie zapytasz o pierwszy ząbek Antosia, o to, jakimi lubi bawić się zabawkami, o jego pierwszy uśmiech? Ja wiem, że jesteśmy swoistym „wybrykiem natury” dla jednych ludzi, prekursorkami dla innych. Traktują nas jak jakieś cudo – jednak my tak naprawdę stanowimy rodzinę taką samą jak każda. Z tymi samymi problemami, radościami. Jesteśmy zwykłymi mamami. A dlaczego nie spytasz, czy Antoś będzie miał na przykład siostrzyczkę?

Myślicie o drugim dziecku?

E. No pewnie. Na razie nasza sytuacja finansowa musi się ustabilizować, poza tym ja jestem trochę zmęczona małym dzieckiem, ale fajnie by było mieć drugie. Tak, myślimy o tym. Zupełnie poważnie.

A. Chciałybyśmy mieć małą Balbinkę, poza tym jeszcze trzech synków. Jednak wiemy, że nie wystarczy nam na to czasu. Jesteśmy coraz starsze.

A adopcja?

A. Jak najbardziej. Gdyby to było możliwe, to zaadaptowałybyśmy nie malutkie dziecko, tylko już starsze. Nam nie chodzi o to, by dziecko było „z nas”. Nam chodzi o miłość do niego. O rodzinę. Chcemy zwyczajnie kochać dziecko. Pomóc mu się wykształcić. Pomóc mu w życiu. Gdyby adopcja była możliwa, nie zdecydowałybyśmy się nawet na rodzenie Antosia.

A jeśli kiedyś nie będziecie razem?

E. Bycie razem ma tylko wtedy sens, kiedy się zakłada, że będzie się razem właśnie do końca życia – czyż nie?

Zapewne cichutko każdy o tym marzy, ale mało kto się do tego przyznaje. Ale wróćmy do was: w zeszłym roku spotkałyśmy się na Paradzie Równości, w tym roku również – dlaczego tam byłyście?

A. Poszłyśmy, żeby zaakcentować, że jesteśmy. Że się kochamy, że mamy dziecko i że jesteśmy rodziną. Myślę też, że nawet ci, którzy teraz nie chodzą na Parady, kiedyś dojrzeją, dotrze do niech to, co się dzieje wokoło, wkurzą się i pójdą. Po prostu każdy ma swój czas i próg wytrzymałości – jak w piosence Lombardu „Przeżyj to sam”. Nie można być obojętnym na jakiekolwiek przejawy dyskryminacji.

To co, do następnej Parady? Za rok?

A. Oczywiście!

Wbrew powszechnie panującej opinii, w Polsce osoba homoseksualna ma prawo przysposobić dziecko. Kodeks rodzinny i opiekuńczy (ustawa regulująca tryb i warunki przysposobienia) nie zakazuje osobom homoseksualnym ubiegania się o przysposobienie. Stawia jednak określone, dość wysokie wymagania takiej osobie. Natomiast para gejów lub lesbijek nie może wspólnie przysposobić małoletniego. Prawo do tego  mają jedynie małżeństwa heteroseksualne.

Belgia
Holandia
Hiszpania
Wielka Brytania
Szwecja
Dania*
Islandia*
*tylko adopcja dziecka partnerki/partnera
źródło: http://www.ilga-europe.org/europe/issues/parenting

Kraje, w których pary gejów i lesbijek mają prawo do występowania z wnioskiem o wspólną adopcję dzieci.

 

Tekst z nr 3 / 7-8 2007.

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tata, papa i Max

Z naszej okładki spoglądają Grzegorz i Martin Kujawa oraz ich 5-letni synek – Max. Grzegorz jest Polakiem, Martin – Niemcem. Mieszkają w Berlinie. Dziewięć lat temu zawarli związek partnerski, Grzegorz przeprowadził się do Berlina, a Martin przyjął jego polskie nazwisko. Od czterech lat stanowią rodzinę zastępczą dla Maksa. W wywiadzie Mariusza Kurca mówią o doświadczeniu ojcostwa, o tym, jak rodziny jednopłciowe są postrzegane w Berlinie… no i dużo opowiadają też o samym Maksie, który jest dwujęzyczny – do Grzegorza zwraca się “tata”, a do Martina – “papa”.

spistresci