Z SZYMONEM NIEMCEM, organizatorem pierwszych Parad Równości w Polsce, rozmawia MACIEJ KUCHARSKI
Byłeś na tegorocznej Paradzie Równości w Warszawie?
Oczywiście. Oświadczyłem się na niej mojemu partnerowi. Planujemy ślub, choć państwo polskie póki co nie rozpoznaje naszego związku.
Przyszło ok. 45 tysięcy ludzi. Co czułeś jako organizator pierwszych Parad, gdzie uczestników było kilkuset?
Roztkliwienie i radość. Pierwsza myśl: jak dobrze, że to przetrwało i jak wiele się zmieniło przez te 18 lat od pierwszej Parady. Gdy mówię młodym ludziom, że w 2004 r. dostałem kamieniem w kręgosłup, a w 2006 r. ktoś do mnie strzelał, odpowiadają, że to niemożliwe, nie w Polsce. Powtarzam, że wolność i demokracja nie są nam dane na zawsze.
Minęło właśnie 20 lat od demonstracji, która poprzedziła Parady. 11 lipca 1998 r. byłeś jednym z kilku gejów, którzy zorganizowali happening pod Kolumną Zygmunta. Mieliście zasłonięte twarze i jedną tęczową flagę.
Byłem wówczas młodym dziennikarzem „Pulsu Stolicy”. Polska Agencja Prasowa poinformowała, że pod Kolumną odbędzie się po raz pierwszy w Polsce wielka demonstracja osób homoseksualnych. Prowadziłem dział miejski, więc naczelny kazał mi tam jechać. Nikt wówczas w redakcji nie wiedział, że jestem gejem. Dojeżdżamy na miejsce z fotografem, a tam 30 dziennikarzy i …żadnych uczestników wiecu. Kompletna pustka. W pewnym momencie pojawiło się dwóch chłopaków z miną w stylu „co ja tutaj robię?”
Znałeś ich?
Nie. Podszedłem, powiedzieli, że imprezę miała zorganizować Lambda, ale miasto nie wydało zgody, Lambda się wycofała, ale jakieś 30 osób obiecało przyjść. Z tych zapowiedzi jednak nic nie wyszło – pod Kolumną stanęło dwóch chłopaków w ciemnych okularach, z bandankami na ustach. Pełna konspiracja.
Dwóch chłopaków i ty?
Nie wiem, co mnie tknęło, ale pomyślałem, że dwóch będzie kiepsko wyglądać na fotografii w gazecie. Jakiś impuls się pojawił i oznajmiłem: „Chłopaki, stanę z wami.” Oni w szoku. Dali mi jakąś chustkę, czapkę. Trzymali kartki ze swoimi zawodami. Jeden miał np. „Jestem menadżerem”. Wziąłem skądś kartkę, napisałem „Jestem dziennikarz”, „-em” mi się nie zmieściło. Przeczytali jakiś manifest, ludzie zrobili fotki, ktoś mi pogratulował i wszyscy się po chwili rozeszli. „No, kto miałby mnie rozpoznać?” – pomyślałem. „Niczym nie ryzykuję”. Wróciłem do redakcji, napisałem tekst, sprawa zamknięta.
Ale…?
Następnego dnia fotografię ze mną opublikowała na pierwszej stronie „Gazeta Wyborcza”. O „manifestacji” trąbiły media. Pojechałem do pracy. Naczelny wezwał mnie i poinformował: „Sorry, rozstajemy się. U nas nie może pracować jawny gej”. Szczerze mówiąc, jakoś nie bardzo się tym przejąłem. Byłem przekonany, że natychmiast znajdę nową pracę. Życie zweryfikowało ten pogląd. Niemniej, ten krótki wiec był dla mnie punktem zwrotnym. Zrozumiałem, że muszę zrobić coś więcej, niż tylko stanąć z zakrytą twarzą. W wydawnictwie Pink Press, prowadzonym przez gejów, Sławka Starostę i Jarka Endera, zostałem archiwistą. Oni w 2000 r. zaangażowali się w organizację 3. Światowej Konferencji Kulturalnej Gejów i Lesbijek (International Lesbian & Gay Culture Network – przyp. red.). Zostałem szefem wolontariatu przy konferencji, organizowaliśmy spotkania w klubach. Szliśmy na żywioł – o wejściu do przestrzeni publicznej nawet nie marzyliśmy, wszystko rozgrywało się w przestrzeni prywatnej, trochę na zasadzie „w domu po kryjomu”. Przypadkowo na jednej z imprez wystąpiłem jako… striptizer. Nikt się nie zgłosił do zaplanowanego konkursu, więc ratowałem sytuację. Mój strój to był habit, a pod spodem skóry w stylu s/m. Traf chciał, że kilka dni wcześniej papież stwierdził, iż homoseksualizm jest zagrożeniem dla cywilizacji – Bill Schiller, szef ILGCN, zinterpretował mój występ jako krytykę słów Jana Pawła II i zaproponował mi… stanowisko ambasadora kultury polskiej przy ILGCN. Zgodziłem się.
Byłeś ledwo po 20-tce.
I miałem wielką nadzieję, że mogę zmienić świat na lepszy! Dlaczego nie pójść i nie zawalczyć, dlaczego nie wystąpić publicznie, dlaczego nie pokazać pyska? Było we mnie wówczas dużo przekory, był bunt przeciw rzeczywistości.
Mogłeś działać w istniejącej już Lambdzie.
Stałem w opozycji do Lambdy. Ich działania były pomocowe, skierowane do środka, ważne dla części środowiska, ale ja miałem potrzebę ostrego działania, mocnego walnięcia pięścią w stół.
Kiedy zapadła decyzja o zorganizowaniu pierwszej Parady Równości?
Było nas kilkanaście osób, wolne elektrony, bywalcy gejowskich klubów. Spotykaliśmy się w słynnym wówczas Paradise na czwartkowych śniadaniach, a potem wieczorem na drinku. Któregoś czwartku oglądaliśmy fi lm z Parady w Sydney. Patrzyliśmy z zazdrością na ten kolorowy tłum i ktoś powiedział: „Fajnie, super, ale nie u nas. W Polsce to niemożliwe”. „Ale dlaczego nie?” – zaoponowałem. Nie rejestrowaliśmy żadnego komitetu czy stowarzyszenia. Na początku była to po prostu grupa znajomych, która chciała zorganizować przemarsz.
Odbył się 1 maja 2001 r. Skąd ta nazwa i ta data?
W tamtym czasie 1 maja, czyli w Święto Pracy, nie trzeba było mieć zgody na przemarsz. Należało tylko poinformować Urząd Miasta o wydarzeniu. Mieliśmy burzę mózgów, jaką nazwę nadać naszemu pochodowi. Unikaliśmy jak ognia określeń „gejowski” etc., bo byliśmy pewni, że zaczną się kłopoty i urząd zablokuje marsz. Wpadłem na pomysł, by nazwa łączyła różne postawy. Wymyśliłem „Paradę Równości”.
Jak środowisko odbierało wasz pomysł?
O mało nas nie zżarły media gejowskie, które wówczas istniały, z gejowo.pl na czele. Pisali, że takie „afiszowanie się” jest niepotrzebne, że na pewno zostaniemy pobici. Usłyszałem nawet, że „skazujemy ludzi na śmierć”. Żadna organizacja nie przyłączyła się do przygotowań. Ktoś ze znajomych kserował ulotki, inni drukowali plakaty. Paradise wypożyczył nam samochód z głośnikami na dachu, ze skrawków tkanin uszyliśmy tęczową flagę. Start miał być spod Kolumny Zygmunta, ale nie przewidzieliśmy, że samochód nie może tam wjechać – więc stanęliśmy pod kościołem św. Anny, ja powiewałem flagą, a Krzysiek, mój ówczesny partner, miał zgarniać ludzi spod Kolumny.
Ile przyszło osób?
Na początku byłem praktycznie sam i tylko czekałem, kiedy dostanę w gębę. Pomyślałem, że mamy powtórkę z 1998 r. i będzie nas kilku. W pewnym momencie podszedł do mnie facet z Urzędu Miasta i powiedział, że trzeba zaczynać. Chcąc nie chcąc ruszyłem z tą flagą, a za mną… wyrosły jak spod ziemi trzy drag-queens. I nagle szok! Ludzie, którzy stali na chodnikach i przyglądali się, udając przypadkowych przechodniów, weszli na środek jezdni. Zebrało się jakieś 300 osób! Przeszliśmy aż do pomnika Kopernika. Wśród uczestników byli m.in. Piotr Ikonowicz oraz Robert Biedroń, który kilka miesięcy później założył Kampanię Przeciw Homofobii. Zatrzymaliśmy się pod Pałacem Prezydenckim, gdzie wygłosiłem krótkie przemówienie. Nikt nas nie zaczepiał, był totalny spokój.
Sukces!
Wróciłem do domu naładowany pozytywną energią. Media prosiły mnie o wypowiedzi…
Stałeś się twarzą polskich gejów.
Zarejestrowaliśmy polski oddział ILGCN. Poszło z górki. Na drugiej Paradzie było już ponad tysiąc osób.
18 listopada 2002 r. prezydentem Warszawy został Lech Kaczyński. W 2003 r. były w związku z tym problemy z organizacją?
Żadnych! Odbyła się po raz trzeci 1 maja, Urząd Miasta przyjął zgłoszenie i koniec. Mało kto pamięta, że wtedy pojawiła się pierwsza platforma partii politycznej i była to… Samoobrona! Problemy przyszły rok później, w 2004 r. Związki partnerskie stały się realne – w parlamencie był projekt ustawy senatorki Marii Szyszkowskiej. Sprawy LGBT weszły do polityki, Parada stała się wydarzeniem politycznym – i OK, w końcu zależy nam na zmianach w prawie. Trzeba było zmienić termin przemarszu, bo 1 maja Polska wchodziła do Unii Europejskiej. Przesunęliśmy o kilka tygodni. Jednocześnie zorganizowano pierwszy Marsz w Krakowie – i to był hardkor. Byłem tam. Rzucano w nas kamieniami. O mało nie zostałem zabity, życie uratowali mnie i wielu innym dziennikarze „Tygodnika Powszechnego” – schowaliśmy się przed agresorami u nich w redakcji. W końcu pojawił się zakaz Kaczyńskiego – w Warszawie doszło więc jedynie do wiecu na Placu Bankowym, zamiast Parady. Weszliśmy w jakiś czarny scenariusz. Świat miał już należeć do nas, a tu… szok. Polski ILGCN zaczął się rozpadać. W 2005 r. Paradę organizowała Fundacja Parady Równości z Tomaszem Bączkowskim, któremu przekazałem to zadanie.
Też została zakazana, ale przeszła. Zgromadziła kilka tysięcy osób i kilkuset przeciwników rzucających w nas jajkami. Na czele szła ówczesna wicepremierka Izabela Jaruga-Nowacka z Robertem Biedroniem. To była pamiętna Parada. Potem, w 2007 r., Trybunał w Strassburgu wydał wyrok, że zakazy Parad były bezprawne. Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz tę decyzję sprzed 18 lat, by zorganizować tę pierwszą?
Te 45 tysięcy ludzi w tym roku mówią same za siebie. I wiem, że Parada stanie się jeszcze silniejsza.
Szymon Niemiec jest od 2006 r. duchownym Zjednoczonego Ekumenicznego Kościoła Katolickiego, działającego głównie w Wielkiej Brytanii i Australii, w Polsce jako niezarejestrowana chrześcijańska grupa wyznaniowa. Pracuje jako coach i szkoleniowiec.
Tekst z nr 74/7-8 2018.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.