Tennessee Williams „Tramwaj zwany pożądaniem i inne dramaty”

tłum. Jacek Poniedziałek, Znak 2012

 

 

Pięć najważniejszych dramatów Tennessee Williamsa w ostrym, dosadnym tłumaczeniu Jacka Poniedziałka. Wśród nich klasyki LGBT: „Tramwaj zwany pożądaniem” i „Kotka na gorącym blaszanym dachu”. W pierwszym starzejąca się, rozchwiana emocjonalnie Blanche (alter ego Williamsa, to oczywiste) kocha się w nieokrzesanym superseksownym brutalu (zniewalający Marlon Brando w adaptacji filmowej). W drugim młody mąż Brick odsuwa się od pięknej żony Maggie, topiąc w alkoholu niespełnioną, niewypowiedzianą miłość do przyjaciela. W filmie ten tragiczny duet kreowali Paul Newman i Elizabeth Taylor. Tłumiona seksualność i tłumione uczucia wciąż są na czasie, mimo że od powstania tych dramatów minęło ponad poł wieku. A realia południa USA co rusz przypominają polskie.

Kiedyś niewygodne dla konserwatynej mentalności motywy homoseksualne były przez producentów i reżyserów rugowane (sam Williams też nie podał ich wprost, tylko zakodował). Teraz można je lepiej wychwycić i przeanalizować. Współczesny przekład Poniedziałka to ułatwia. (Michał Kośka)

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Klatka wariatek

Fierstein, „Klatka wariatek”, reż. G. Chrapkiewicz, wyk. M. Dejmek, K. Skrzynecka, J. Bończyk, W. Kalarus, K. Kula; Teatr Komedia, Warszawa; premiera: 2.03.2013

 

foto: Olaf Tryzna

 

Komedia pomyłek. Georges i Albin, para gejów w średnim wieku, prowadzą nocny klub, tytułową Klatkę Wariatek, w której ten drugi, jako Zaza, jest główną gwiazdą. Panowie razem wychowali Jeana-Michela, syna Georgesa, owoc jednorazowej przygody z kobietą. Teraz Jean Michel ma 24 lata i właśnie się żeni. Wybranką młodzieńca jest córka ultrakonserwatywnego senatora, który chce wraz z żoną złożyć wizytę zapoznawczą rodzicom przyszłego zięcia, nie wiedząc, że to „dewianci”.

Farsa „Klatka wariatek” powstała we Francji w 1973 r. Tekst był przerabiany na potrzeby filmu (powstała adaptacja francuska i amerykańska z Robinem Williamsem i Nathanem Lane’m) oraz na musical przez Harveya Fiersteina – to właśnie tę wersję wystawia Teatr Komedia. Największym muzycznym hitem „Klatki…” jest „I am what I am”, z którego w latach 80. Gloria Gaynor i Shirley Bassey zrobiły jeden z hymnów LGBT.

Proste przesłanie akceptacji lekko trąci myszką, przynajmniej we Francji, gdzie właśnie legalizuje się małżeństwa homoseksualne, ale u nas idealnie wpisuje się w debatę o związkach partnerskich, co twórcy podkreślają: prawicowy senator jest jakby żywcem wyjęty z polskiego Sejmu. Szkoda jednak, że Teatr Komedia najwyraźniej wstydzi się własnego dzieła – w materiałach promocyjnych wątek gejowski (główny przecież wątek spektaklu) jest pominięty.

Scenografia jest, jak na dragqueenowy klub, trochę za mało kiczowata, a stroje „dziewczyn” – trochę za mało odjechane (vide „Priscilla, królowa pustyni”). Niemniej, te niedociągnięcia rekompensują towarzyszący boskiej Zazie tancerze. Czy to w obcisłych, męskich garniturach, czy z cekinami na falbanach sukien i w szpilkach – wyglądają supersexy. I bosko tańczą. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zawsze w konfrontacji

Maciejem Nowakiem – krytykiem teatralnym i kulinarnym, dyrektorem Instytutu Teatralnego w Warszawie – rozmawia Bartosz Żurawiecki.

 

foto: Artur Kot

 

To już prawie dwanaście lat, jak zrobiłeś coming out na łamach „Gazety Wyborczej”. Co cię do tego skłoniło?

Impulsem było wezwanie ILGI – Międzynarodowego Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek – żeby nie przyjmować Polski do Unii, dopóki nie zostaną tutaj załatwione sprawy związane z prawami mniejszości seksualnych. Zirytował mnie fakt, że organizacja gejowska przyłączyła się do przeciwników naszego wejścia do UE. Stanęła po tej samej stronie, co działacze prawicowi i kościelni.

Środowiska LGBT krytykowały cię zwłaszcza za słowa: „będąc homoseksualistą, można żyć w Polsce godnie i twórczo, cieszyć się zaufaniem przyjaciół i współpracowników, kochać szczęśliwie i mieć pełne poczucie bezpieczeństwa”. Czy dzisiaj, z perspektywy dwunastu lat, powtórzyłbyś to zdanie?

Tak. Powtarzałem je zresztą kilkakrotnie, nawet w okresie rządów PIS-u, gdy „Rzeczpospolita” poprosiła mnie o wypowiedź. Zdaję sobie sprawę, że zajmuję specjalną pozycję, bo całe życie siedzę w teatrze. Jest mi więc łatwiej być gejem niż wielu innym ludziom. Tym niemniej, zapisałem wtedy to, co było moim doświadczeniem.

Jednak po coming oucie spotykałeś się z przejawami dyskryminacji. Rok później opisałeś w „Wyborczej”, jak to nie mogłeś wziąć udziału w organizowanej na Wybrzeżu akcji krwiodawstwa, gdyż lekarze odmówili pobrania krwi od osoby homoseksualnej.

Oburzają mnie takie sytuacje, ale myślę sobie, że życie generalnie nie jest takie proste. Dlaczego akurat osoby homoseksualne nie miałaby pokonywać rozmaitych problemów i przeciwności losu? Raz jesteś gejem, raz jesteś niepełnosprawny, raz masz inną sytuację, która jest nieakceptowana przez społeczeństwo. Spójrz, siedzimy w miłej knajpie, ale nikt z niepełnosprawnych by się tutaj nie dostał. To jest apartheid. Gdy chcę się umówić ze znajomymi na wózkach, długo muszę myśleć o miejscu dla nich dostępnym. Wykluczenie dotyka ludzi z wielu środowisk i trzeba z tym walczyć. Mam pełną świadomość, że bycie otwartym gejem w małych środowiskach wymaga dzielności. Podziwiam, na przykład, Marcina Nikranta, sołtysa Leśniewa – on jest dzielny. Ale też jego przypadek pokazuje, że nie wszystko w Polsce przebiega w narracji konfliktu i zagrożenia, jaką lubią rozwijać działacze gejowscy.

Przez sześć lat – od roku 2000 do 2006 – dyrektorowałeś z sukcesami Teatrowi Wybrzeże w Gdańsku. Zwolniono cię po sesji fotograficznej w magazynie „LIfestyle”. Ta sprawa także wydaje mi się homofobią podszyta.

Problem polegał na tym, że moje zdjęcie – półnagiego z parowkami na szyi – ukazało się na okładce w dniu, w którym umarł papież. To wywołało szał u części działaczy PO w Gdańsku.

Czyli nawet nie PIS-u.

A czym te dwa ugrupowania różnią się pod względem obyczajowym? Niczym.

Jedno uprawia homofobię miękką, drugie twardą.

Ale generalnie to są dwa bardzo konserwatywne środowiska. Owszem, od tej okładki zaczęły się awantury, które zakończyły się usunięciem mnie ze stanowiska. Być może jednak powinienem być bardziej rozważny. Poniosłem konsekwencje. Moje gejostwo było tu zresztą „argumentem” niewypowiedzianym, bo PO niczego przecież nie artykułuje wprost.

A homofobia w teatrze? Zdarza się?

Nie sądzę. Tak jak we wszystkich środowiskach artystycznych jest tutaj pewna nadreprezentacja osób homoseksualnych. Owszem, są tacy, którzy twierdzą, że dzisiejszy kształt teatru i jego obecna estetyka to wynik „homoseksualizacji”. Aleksander Bardini powiedział kiedyś, że „odkąd pedały przejęły władzę w teatrze, to my, Żydzi, nie mamy tam co robić”. Ale teatr zawsze był homoseksualny, bo zawsze był wywrotowy. Teatr podstawia zwierciadło społeczeństwu i pewne zjawiska przejaskrawia, również dzięki wrażliwości homoseksualnej. Niedawno pisałem do „Przekroju” o spektaklach Carlosa Diaza, które widziałem na Kubie. On używa kostiumu homoseksualnego do zakamuflowania ostrych ataków politycznych na tamtejszy reżim. W inscenizacji „Kaliguli” Camusa – wystawionej w państwowym teatrze El Publico – pokazuje tytułowego tyrana otoczonego młodymi, pięknymi, nagimi dworzanami. Dla publiczności od pierwszego momentu jest jasne, o którym tyranie się tutaj mówi. Ale nie dla cenzury, której pewnie wydaje się niepojęte, że można utożsamiać bohaterapedała z maczystowskim Castro.

Wróćmy do polskiego teatru. Kiedy pedały przejęły w nim władzę?

Anegdota z Bardinim świadczy o tym, że musiało się to zdarzyć wiele lat temu. Ale z homoseksualizmem jest taki problem, że przez całe lata kasował on swoją przeszłość, stąd to złudne wrażenie, że homoseksualiści pojawili się dopiero niedawno. Po prostu, brakuje nam dokumentacji. Zmiana jakościowa, użycie estetyki queerowej, homoseksualnej ma związek z tym, co nazywamy „nowym teatrem”. Jedną z jego cech stylistycznych jest nagość męska. W latach siedemdziesiątych XX wieku eksponowano w polskim teatrze nagość kobiecą. Ona wtedy szokowała, zapewniała artystom uwagę publiczności, była naruszeniem zasad. Ale się wyeksploatowała i skomercjalizowała. Stała się elementem konwencji, kultury erotycznej. I dlatego w „nowym teatrze” prawie nie ma nagości kobiecej. Dzisiaj mamy nagość męską, bo to jest ta nagość, która jeszcze bulwersuje, choć pewnie to się za chwilę skończy. Tak, współczesny polski teatr jest zhomosekualizowany, ale po to, by być bardziej wyrazisty.

Które spektakle ostatnich lat uważasz za najważniejsze z genderowego, queerowego punktu widzenia?

Z całą pewnością przedstawienia Krzysztofa Warlikowskiego. Warlikowski w publicznych wypowiedziach w Polsce jest dość powściągliwy, natomiast w wywiadach dla prasy zagranicznej mówi o homoseksualizmie w sposób jednoznaczny. Twórczość Krystiana Lupy… On uczynił zresztą z nagości męskiej jeden ze sztandarowych środków wyrazu. Otwarcie też opowiada o swoim homoseksualizmie.

Młodzi reżyserzy?

To, czego dokonali Lupa czy Warlikowski przecięło wrzód. Młodzi, nawet jak są zainteresowani tą tematyką, to już się nią tak nie ekscytują.

W tekście opublikowanym w „Krytyce Politycznej” przeciwstawiłeś homoseksualny polski teatr heteroseksualnemu polskiemu kinu. Napisałeś – z czym się całkowicie zgadzam – że jest ono „chujem robione”.

Wziąłem udział w kilku filmach, mam więc pewne doświadczenie z planem filmowym. Za każdym razem fascynowało mnie, że panuje na nim sznyt wojskowy. Wszyscy chodzą w bojówkach, wszystko jest szalenie hetero, a obiektyw jest wielkim fiutem. Z czego to wynika? Może z tego, że w kinie są dużo większe pieniądze niż w teatrze? To one wyzwalają testosteron, potrzebę władzy. Polskie kino podporządkowane jest męskiemu spojrzeniu. Prawie nie ma w nim męskiej nagości, ciągle eksploatuje się nagość kobiecą. Wątków homoseksualnych też właściwie brak.

Polskie kino homoseksualizm ignoruje, teatr czyni z homoseksualizmu siłę subwersywną. Tymczasem działacze LGBT walczą o normalizację – o związki partnerskie, o małżeństwa, adopcję dzieci Czym dla ciebie jest twoja tożsamość homoseksualna?

Mnie interesuje wywrotowość. Zygmunt Hübner powiedział kiedyś, że twórcy powinni szukać konfrontacji z systemem i ja zawsze będę w miejscu tej konfrontacji. Akceptuję dzisiejszą strategię działaczy gejowskich, natomiast nie do końca bawi mnie powielanie wzorów heteroseksualnych. Modelu małżeństw dwuosobowych, rodziny nuklearnej. Nie na darmo rozwijają się nauki queerowe, które podważają dogmat, że rodzina to dwie osoby plus dzieci. Dlaczego to nie mogą być rozmaite układy, które dają ludziom bezpieczeństwo, chronią życie indywidualne, a jednocześnie zapewniają relacje ze społeczeństwem? Obaj przecież znamy wieloosobowe związki.

Uważasz, ze takie układy, takie rodziny powinny być legalizowane? Czy też powinny istnieć poza systemem, trochę jak komuny hipisowskie w latach 60.?

Gdy przyglądam się doświadczeniom moich przyjaciół hetero, to często się zastanawiam, po co w ogóle tworzyć formalnie małżeństwa. Mam wrażenie, że ludzie pobierają się głownie po to, by się potem zamęczać. Przenosić swoje traumy na dzieci i otoczenie. Myślę, że powinniśmy funkcjonować w związkach, które nam odpowiadają i nie zawsze walczyć o to, by państwo je formalizowało.

Homoseksualizm próbuje teraz odzyskiwać swoją przeszłość, także w Polsce. Powstają książki opisujące inną historię PRL-u. Dorzuciłbyś własną opowieść?

Nie. Ja w Polsce Ludowej miałem poczucie całkowitego osamotnienia i przerażenia. Myślałem, że jestem jedynym pedałem w mieście stołecznym. Coś tam wiedziałem, coś tam słyszałem. Że istnieje taki Bar na Trakcie albo że pedały się zbierają na Placu Trzech Krzyży, a ich znakiem rozpoznawczym jest – tak sobie opowiadaliśmy już w pierwszych klasach podstawówki – zawiązywanie sznurowadeł u butów. Ale to było strasznie dalekie. Świadomie zacząłem poznawać osoby homoseksualne na początku lat 90., kiedy byłem już dorosłym człowiekiem. Niewielu z moich rówieśników łaziło wtedy do gejowskich miejsc. Ciągle siedzieli w domu, w szafie. Ktoś mądry powiedział mi nawet, że moja skłonność do młodszych chłopaków wynika z tego, że mam nieprzetrenowane relacje z rówieśnikami. Bo gdy wchodziłem w branżę, nigdy z nimi się nie spotykałem, nigdy o sobie, o homoseksualizmie nie rozmawiałem. Zawsze tylko z młodszymi. I tak mi zostało.

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kallas

Marcin Szczygielski „Kallas”, reż. D. Taraszkiewicz, wyk. E. Kasprzyk, J. Kurowska i in.; Teatr Kamienica, Warszawa, premiera: 6.10.2012 r.

 

źródło: Teatru Kamienica

 

Kalinę Jędrusik i Violettę Villas, ikony ekranu i estrady, gejowskie divy, wziął na „warsztat” Marcin Szczygielski, pisarz („Berek”, „Poczet królowych polskich”) i dramaturg („Wydmuszka”, „Furie”). Stworzył interesującą i wciągającą sztukę opartą dość swobodnie na życiorysach obu gwiazd. „Kallas” pokazuje cztery spotkania kobiet za kulisami małych i wielkich scen. Po raz pierwszy spotykają się w połowie lat 60., po raz ostatni – krótko przed śmiercią Jędrusik w 1991 r. Obserwujemy najpierw młode, ale już popularne artystki, które odnoszą się do siebie z dystansem, by później nawiązać nić porozumienia. Są świadome swych atutów, potrafi ą owinąć sobie wokół palca i publiczność, i decydentów PRL-owskiego szołbiznesu. Część druga ukazuje dojrzałe kobiety, które czas największej sławy mają za sobą. Wspominają dawne lata, często w ich słowach słychać gorycz. Uświadamiamy sobie, jak niedocenione były ich wielkie talenty.

Spektakl trafnie pokazuje blaski i cienie twórczej drogi obu sław, ich niełatwe charaktery i silne poczucie wyjątkowości. Sztuka jest świetnie napisana, nie brakuje w niej humoru, choć dominuje raczej gorzka tonacja. Joanna Kurowska kreuje Kalinę Jędrusik trochę zbyt „kabaretowo”. Natomiast Ewa Kasprzyk, dla której role gejowskich div to nie pierwszyzna (film „Bellissima”, spektakl „Patty Diphusa”), jako Violetta Villas jest fenomenalna. (Marcin Dąbrowski)

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lesbijki na scenę!

Postaci homoseksualnych kobiet w polskim dramacie i teatrze. Rekonesans

 

foto: Stefan Okołowicz

 

Tekst: Hubert Michalak

O tym, że lesbijek, w porównaniu do gejów, w przestrzeni publicznej niemal nie widać, napisano sporo. Teatr i literatura dramatyczna nie stanowią tu wyjątków. Homoseksualnych postaci kobiecych na scenach jest zdecydowanie mniej od ich męskich odpowiedników. Podobnie sprawa ma się z pracującymi w teatrze lesbijkami: przecież niedawna dyskusja o (rzekomym) homolobby w polskim teatrze właściwie dotyczyła tylko gejów. Co z lesbijkami?

Cokolwiek się zdarzy, kocham cię

Gdyby zapytać przeciętnego polskiego teatromana o kilka spektakli, w których pojawiają się postaci lesbijskie, prawie na pewno pojawiłby się wśród nich utwór Przemysława Wojcieszka „Cokolwiek się zdarzy, kocham cię” (prapremiera w reż. autora: TR Warszawa, 25.10.2005). Sugar (Roma Gąsiorowska) i Magda (Agnieszka Podsiadlik) to główne bohaterki przedstawienia, wyoutowana para. Zasadniczy konflikt rozpięty jest między dziewczynami a bratem Sugar, Piotrkiem (Krzysztof Czeczot/Michał Czernecki), żarliwym katolikiem, żołnierzem, który dopiero co wrócił do kraju z polskiej misji w Iraku. Dość przewidywalne i ocierające się o stereotyp zestawienie frontów przebija Wojcieszek postacią tolerancyjnej Matki Sugar i Piotrka (Magdalena Kuta). Jako ornament zaś wprowadza niebanalne fragmenty poetyckie autorstwa Marcina Cecki (w dramacie zapisano je jako slam, w przedstawieniu jednak są wykonywane w wersji koncertowej, z muzyką zespołu Pustki). De facto „Cokolwiek się zdarzy…” to rodzaj lesbijskiego rom-comu, którego bohaterki dążą do uporządkowania życia, ale po swojemu („Stworzymy małą lesbijską rodzinkę. Maleńką wywrotową komórkę, która wysadzi w powietrze to popieprzone społeczeństwo”, mówi jedna z nich). Owszem, borykają się z niechęcią najbliższej rodziny, ale w nieciekawej codzienności znajdują miejsce na śmiech, w ich życiu powaga przeplata się z komizmem, są przeciętniaczkami (np. Magda zmywa naczynia w podrzędnej warszawskiej smażalni kurczaków). Nie jest to sielski obrazek z „homofobią na wesoło”, ale też twórcy unikają obrazów ostrej dyskryminacji. Na scenie pokazano „żyćko”, przeciętne ludzkie „dzianie się” umiejscowione na sprawnie zarysowanym tle społecznym. Okazuje się (co za zaskoczenie!), że lesbijki mają swoje, bardzo przeciętne, życie prywatne, swoje proste marzenia.

4:48 Psychosis

Drugim tytułem, który mógłby wskazać odpytywany „przeciętny polski teatroman”, jest „4:48 Psychosis” według tekstu Sarah Kane w reż. Grzegorza Jarzyny (prem. w Teatrze Polskim w Poznaniu 8.02.2002, w TR Warszawa: 22.02.2002; koprodukcja dwóch scen). Utwór Kane, eksplorujący temat depresji i dążenia do śmierci, to tekst bez wyszczególnionych bohaterów, z pustymi przestrzeniami między poszczególnymi fragmentami, przeplatany ciągami liczb, rozrzucony na kolejnych stronach, pozornie nieuporządkowany i chaotyczny. Można powiedzieć, że ma kształt przestrzennego wiersza a nie klasycznego dramatu, z rolami i didaskaliami. Do tego, ze względu na specyfikę języka angielskiego, płeć bohaterów jest zwykle nieoczywista; po angielsku można powiedzieć bezosobowo „I did”, jednak język polski domaga się doprecyzowania: „zrobiłam”, „zrobiłem”. Z tej nieoczywistości skorzystali polscy twórcy.

Jarzyna odnalazł dla tekstu Kane formę sceniczną, w której połączył multimedia i tradycyjną scenografi ę, a głównej bohaterce nadał twarz Magdaleny Cieleckiej. Bezimienna protagonistka kilkakrotnie przywołuje „osobę, którą kocha” – w spektaklu ma ona twarz kobiety. Pojawia się ona na scenie krótko, jest tylko sygnałem dla widza, informacją, że pogrążonej w głębokiej depresji bohaterce przydarzyła się relacja intymna. Namiastkę tej intymności w dwóch odsłonach oglądamy na scenie: grająca jej partnerkę Katarzyna Herman uważnie słucha bolesnego monologu protagonistki, później zaś obie kobiety z czułością oddają się sobie, co na scenie pokazano z poszanowaniem intymności tej relacji. Nawet miłość jednak nie była w stanie powstrzymać pędu ku śmierci, jaki od samego początku towarzyszy głównej bohaterce. Relacja miłosna jest dla niej bardzo ważna: to jedyny w przedstawieniu obraz przywołany „z zewnątrz”, spoza przypominającej szpital przestrzeni, którą widzimy na scenie. Jednak nawet miłość przegrywa ze śmiercią.

Kostka smalcu z bakaliami

Dwie lesbijki uczynił jedynymi bohaterkami swojej „Kostki smalcu z bakaliami” Ingmar Villqist (to pseudonim polskiego dramatopisarza Jarosława Świerszcza). Kameralny utwór Villqista doczekał się kilku realizacji w profesjonalnych teatrach (prapremiera sceniczna: 13.05.2001, Teatr Zakład Krawiecki we Wrocławiu, reż. Szymon Turkiewicz, inscenizacje powstały również w Szczecinie, Gdyni i Tychach), licznych premier w teatrach niezawodowych oraz najbardziej znanej realizacji w Teatrze Telewizji z Małgorzatą Hajewską-Krzysztofi k i Mają Ostaszewską (reż. Łukasz Barczyk, prapremiera: 18.02.2001).

Villqist przygląda się nagim emocjom swoich bohaterek „przyłapując” je w najintymniejszej możliwej sytuacji: w łóżku, po stosunku seksualnym. Jedna z kobiet, Młodsza (postaci nie mają imion, określa je wiek), jest zamężną biseksualistką uwiedzioną kiedyś przez kobietę, obok której leży. Ta druga, Starsza, ma za sobą sporadyczne kontakty z mężczyznami, ale to Młodsza jest teraz dla niej całym światem. Dla Młodszej jednak to rodzina jest naprawdę istotna, Starsza to „zaledwie” kochanka. I to do rodziny w finale sztuki Młodsza wraca.

Tematem sztuki jest gęsta, skomplikowana, nieustabilizowana sieć emocjonalnych powiązań między nimi, okrutno-czułych walk o władzę w relacji, dominację i ustalenie nienaruszalnego stanu rzeczy. W grzecznych, dość tradycyjnych dialogach mówi się raczej o dążeniu do samej siebie, własnej podmiotowości, nie o erotyce. Nie obyczajowość zatem, ale ludzka psychologia jest tu uważnie oglądana i prezentowana widzowi.

Alicja i Alicja

W repertuarze sceny OCH-Café warszawskiego OCH-Teatru od trzech lat jest przedstawienie „Alicja i Alicja”, kameralna propozycja wyreżyserowana przez Marię Seweryn (tekst: Amy Conroy, prem. 16.11.2013). Dwie Alicje, młode kobiety żyjące w homoseksualnym związku, nieco skrępowane tym, że stają na scenie przed publicznością, opowiadają widzom o swojej relacji. Robią to w prosty, pozbawiony efektownej teatralności sposób, czym – jak piszą krytycy – ujmują widzów i zjednują ich sobie. Ta z założenia intymna, skromna i zrealizowana najprostszymi środkami produkcja, jest propozycją szczerego spotkania, które nie chce chować się za wyrafinowaną formą teatralną. Na scenie widzimy niewymuszone „sprawozdanie z życia”, prywatną opowieść o relacji miłosnej, przepełnioną banalnymi historiami o zakupach, domowych obowiązkach oraz mniejszych i większych kłopotach. Aleksandra Domańska i Aleksandra Grzelak, wcielające się w tytułowe bohaterki, trafiają do widzów opowieścią o swej miłości, szczęściach i nieszczęściach (jedna z bohaterek była w związku z mężczyzną, obecnie jest wdową, pojawia się również wątek nieuleczalnej choroby). Nie wiemy, jak się skończą rozpoczęte wątki. Maria Seweryn delikatnie zdaje się mówić widzom: patrzcie, homoseksualne życie to życie takie jak inne.

Coming out

Najnowszą premierą w tym rekonesansie teatralnym jest „Coming out” (tekst: Jacek Górecki, prapremiera: 8.07.2016, Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy, reż.: Aleksandra Popławska). Jedna z bohaterek przedstawienia, Justyna Jabłońska (Agnieszka Wosińska), odkrywa w sobie pociąg do kobiet i podrywa młodszą od siebie studentkę. Płaci za to wysoką cenę: spotyka ją potępienie rodziny (jest zamężną matką dwójki dzieci), zostaje pozbawiona praw rodzicielskich, zderza się z przerażającą samotnością. Konsekwencją takiej „wycieczki” w stronę relacji lesbijskiej jest więc dla niej publiczne upokorzenie, odarcie z budowanych przez całe życie, mozolnie wypracowanych jakości. Zderzenie dotychczasowego, poukładanego, heteroseksualnego życia z homoseksualną sytuacją burzy ład, jaki do tej pory ją otaczał, zostawia ją w chaosie. W dwugodzinnym przedstawieniu pojawiają się jeszcze dwie inne postaci kobiece, jednak ich monologi (przedstawienie zbudowane jest na trzech solowych wypowiedziach) nie dotyczą obszaru seksualności. Tytuł całości – „Coming out” jest przeniesieniem coraz popularniejszego terminu dotyczącego ujawnienia homo/bi/transseksualności na inne sfery życia, w których człowiek konfrontuje się z jakąś skrywaną dotąd prawdą o sobie.

Noc trybad

Jeśli nasz hipotetyczny teatroman byłby obznajomiony z nieco starszymi inscenizacjami, może przywołałby „Noc trybad” Pera Olova Enquista (polska prapremiera: 25.09.1976, Teatr im. S. Jaracza w Łodzi, reż.: Jan Maciejowski, inscenizacje również w Gdańsku, Toruniu, Warszawie, Olsztynie, Kaliszu, Wrocławiu i w Teatrze Telewizji). Ostatni raz w zawodowym teatrze sztuka miała premierę w 1991 r., w 2009 r. jako dyplom grano ją we wrocławskiej fi lii PWST w Krakowie.

Siri von Essen, protagonistka sztuki, żona słynnego dramatopisarza Augusta Strindberga, spotyka się na próbie w teatrze ze swym mężem (z którym właśnie się rozwodzi) i z Marią David, swoją przyjaciółką sprzed lat, z którą Strindberg, oskarżający David o skłonności homoseksualne, rozdzielił ją. Po okrutnych szermierkach słownych kobiety wygrywają w tej wielowarstwowej sytuacji. Rozwód Siri ze Strindbergiem staje się faktem, dwie kobiety zaczynają wspólne życie.

Zachodzi tu rzadko spotykana (przynajmniej w teatrze) sytuacja mężczyzny „wyrzuconego” z heteroseksualnego związku przez żonę na rzecz innej kobiety. Być może właśnie to szczególne zaaranżowanie sytuacji i nietypowa oś konfliktu sprawiły, że „Noc..” cieszyła się w Polsce dużą popularnością: zrealizowano aż 9 premier!

Bostońskie małżeństwo

Warto przypomnieć również dwie inscenizacje „Bostońskiego małżeństwa” Davida Mameta (polska prapremiera: 11.05.2007, Teatr „Scena Prezentacje” w Warszawie, reż. Romuald Szejd; w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej spektakl na podstawie tego samego tekstu, pod tytułem „Różowe małżeństwo”, kilka miesięcy później wyreżyserowała Katarzyna Deszcz). Dramatopisarz pokazał kunsztownie wymyśloną intrygę, na poły kryminalną, na poły miłosną, osnuwając tekst na kanwie homoseksualnego związku dwóch kobiet. Mianem „bostońskiego małżeństwa” określano nieformalne związki dwóch kobiet żyjących razem bez finansowego wsparcia mężczyzn – czy to w przyjaźni, czy w miłości w końcu XIX w. i na początku XX w. (polecamy powieść Henry’ego Jamesa „Bostończycy” o właśnie takim związku – przyp. „Replika”). Na scenie zaś widz obserwował taki związek w krytycznej chwili rozpadu starych i jednoczesnego wiązania nowych sojuszy. Mamet, jeden z najciekawszych współczesnych dramatopisarzy amerykańskich, zawiązał potężny supeł intrygi i powoli, metodycznie, przy pomocy trzech kobiet rozwiązywał go na oczach widzów. Polscy krytycy podkreślali, że sztuka była świetnym materiałem na role aktorskie. Napisany pierwotnie dla żony autora tekst pozwolił zabłysnąć w rolach kochanek Ewie Wiśniewskiej i Joannie Bogackiej (w Warszawie) oraz Marii Suprun i Katarzynie Skrzypek (w Bielsku- Białej). Na okrasę i dla przełamania ciężkiej atmosfery erotyczno-kryminalnej autor stworzył drugoplanową postać heteroseksualnej pokojówki (Joanna Pokojska w Warszawie i Edyta Duda- Olechowska w Bielsku-Białej), która celnymi, dowcipnymi kwestiami puentuje poważne dialogi obu protagonistek.

Poezja Safony

W historii teatru polskiego obecna była również poezja Safony, ikony lesbijskiej twórczości; pojawiała się ona jednak raczej ze względu na wartość artystyczną a nie wątki obyczajowe, erotyczne czy miłosne (przedstawienie „Poezja Safony” w Teatrze Telewizji w reż. Wandy Laskowskiej, prem. 18.06.1960). Sama poetka również była obiektem zainteresowań twórców („Róże dla Safony” Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej wyreżyserowała w Teatrze Rapsodycznym Danuta Michałowska, prem. 14.03.1959 r., „Safonę” Anny Kowalskiej pokazano w Teatrze Telewizji w reż. Henryka Drygalskiego, 19.10.1970 r., nieco wcześniej zaś, 24.05.1970 r., nadano tę sztukę w Teatrze Polskiego Radia w reż. Zbigniewa Bieńkowskiego, w obu produkcjach w tytułowej roli wystąpiła Nina Andrycz, jedna z najwybitniejszych aktorek teatralnych).

Off

Rzućmy jeszcze okiem (razem z naszym teatromanem) poza teatralny mainstream. Znajdziemy tu m.in. Damski Tandem Twórczy, czyli Agnieszkę Małgowską i Monikę Rak. Ich działalność jednak to nie tylko teatr: twórczynie organizują m.in. cykle spotkań poświęcone kobietom nieheteronormatywnym, O’LESS Festiwal, upowszechniają wiedzę o lesbijskim teatrze i performansie, interesują się lesbijską poezją, zajmują rękodziełem. Ich strona internetowa aż kipi od różnorakiej aktywności.

Przepytywany amator teatru mógłby również przypomnieć sobie o queerowym kabarecie Barbie Girls. Była to dość popularna grupa lesbijska, której domeną były żarty z… lesbijek. Barbie Girls cieszyły się dużą popularnością, w 2009 r. pojawiły się na okładce „Wysokich obcasów”. Pamięć Internetu przechowuje niektóre skecze twórczyń oraz kilka interesujących wywiadów z nimi (członkinią Barbie Girls była Ewa Tomaszewicz – pierwsza redaktorka naczelna „Repliki” – przyp. „Replika”).

Trudno powiedzieć, by wątek lesbijski w polskim teatrze, tu powierzchownie naszkicowany, tworzył zwartą całość. To raczej pojedyncze „wyspy”, nijak ze sobą niepowiązane, nie tworzące wyrazistego nurtu czy spójnej wypowiedzi. Niemniej, te współczesne teatralne lesbijki dążą do szeroko rozumianej stabilizacji, uporządkowanej relacji miłosnej, zadekretowanego spokoju społecznego. Nie zawsze chcą się do końca precyzować, nazywać i kategoryzować, a od życia oczekują minimalnej choćby dawki spokoju.

 

***

Od redakcji: Nieżyjąca już Anna Laszuk, jedna z najbardziej znanych polskich lesbijek, wspominała kiedyś o satyrycznym rysunku Marka Raczkowskiego, na którym widać tłum protestujących osób pod jednym wspólnym transparentem z napisem „K… mać!”. Mówiła, że bardzo jej się podobał – że jak patrzy na polską rzeczywistość, to chce jej się wziąć taki transparent i wyjść na ulicę. Na taką postać lesbijki polski teatr chyba wciąż czeka.

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Na homofobię reaguję kategorycznie

O spektaklu „Matki i synowie”, o Mironie Białoszewskim, o byciu ikoną polskich gejów i lesbijek i o swych przyjaciołach LGBT z Krystyną Jandą rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Kasia Chmura-Cegiełkowska

 

W nowym spektaklu „Matki i synowie” gra pani Catherine Gerard, matkę zmarłego na AIDS, homoseksualnego syna, która po latach przyjeżdża na spotkanie z jego partnerem, który ma teraz męża i dziecko. Sztuka miała premierę na Broadwayu w 2014 r. w sytuacji kompletnie innej niż w Polsce: w stanie Nowy Jork małżeństwa jednopłciowe są legalne od 2011 r., obecnie już zresztą na całym terenie USA, u nas nie ma wciąż nawet związków partnerskich. Dlaczego, mimo tych różnic, postanowiła pani nie tylko zagrać w „Matkach i synach”, ale również wyreżyserować spektakl?

Po pierwsze spodobał mi się tekst, zobaczyłam w nim potencjał, temat jest aktualny, „gorący” w Polsce, argumentacja i dramaturgia znacząca, świetne role. Teatr Polonia od początku działania zabiera głos w sprawach społecznych. A różnice nie mają żadnego znaczenia, problem jest aktualny i bliski ludziom także w Polsce.

Czy, stojąc na scenie, słyszy pani tę kompletną ciszę na widowni, gdy Michael mówi: „Will to mój mąż? Co „mówi” ta cisza?

Ta cisza potwierdza tylko aktualność i obecność problemu. Ta cisza kamienna, zapadająca kilka razy, w kilku momentach, znaczy tylko i aż to, że problem jest ważny i aktualny.

Jedna z naszych czytelniczek napisała po premierze, że fajnie byłoby, gdyby po tych słowach ludzie na widowni zaczęli klaskać.

Chyba jeszcze poczekamy na takie reakcje, ale nasz spektakl jest małym kamyczkiem do tej budowy.

Na ile rozumie pani graną przez siebie postać, a na ile jej postawa jest pani obca? Mówi się często, że miłość rodzicielska jest bezwarunkowa – ale znam wiele przykładów przeczących tej tezie. Wielu rodziców zachowuje się haniebnie na wieść o homoseksualności syna/córki. Czasem, jak Catherine, nie potrafi ą tego zaakceptować nawet po wielu latach.

Wydaje mi się, że rozumiem moją postać i staram się, bo to mój obowiązek aktorki, bronić jej racji, a bronię ich przez emocje bardziej niż racjonalnie. Miłość rodzicielska na pewno nie jest bezwarunkowa, to oczywiste, ale chcę powiedzieć, że rodzice mają prawo do własnego zdania, szczególnie kiedy dzieci są dorosłe i są osobami zupełnie samodzielnymi. Znam wiele rodzin, które są podzielone katastrofalnie, z powodu odmiennych poglądów politycznych choćby. Ale trzeba się szanować i to jest oczywiste.

Terence McNally, autor „Matek i synów”, jawny gej, będący w związku małżeńskim, to również autor „Master Class”, w którym gra pani jedną z div wszechczasów – Marię Callas. Śledzi pani drogę tego dramaturga? Planuje może przeniesienie innych jego sztuk?

Nie, na razie nie mam takich planów, zresztą nie ma tych tekstów wiele. „Matki i synowie” to był tekst interwencyjny, jak mówi sam autor.

Ale skoro już jesteśmy przy divach – gejowskich/ lesbijskich ikonach, była pani na scenie również Marleną Dietrich. Na pewno zauważyła pani, że silne kobiety, często artystki, często z rysem tragicznym, ale prące pod prąd, zajmują szczególne miejsce w gejowskiej subkulturze. Pani w ten opis również się wpisuje – zarówno doborem ról, jak i poza sceną. Silnych, bezkompromisowych kobiet ma pani mnóstwo w repertuarze i filmowym („Człowiek z marmuru”, „Kochankowie mojej mamy”, „Przesłuchanie”, Rewers” i wiele innych), i teatralnym („Biała bluzka”, „Danuta W”, „Ucho, gardło, nóż). Nawet kura domowa Shirley Valentine przecież wyzwala się! Jaki ma pani stosunek do tego, że jest pani ikoną polskich gejów i lesbijek?

No wie pan! Pierwsze słyszę!

No, nie. Naprawdę?

Ale jest mi bardzo miło. Serdecznie państwa pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego. Ale „Matki i synowie” to sztuka teatralna dedykowana raczej tym „opornym”. To także tekst w dużym stopniu edukacyjny, tu, w Polsce, w odróżnieniu od Ameryki, dlatego ważny. Mamy już pierwsze szkoły kupujące bilety. Bardzo się z tego ucieszyłam.

W filmie „Parę osób, mały czas” zagrała pani Jadwigę Stańczakową, przyjaciółkę Mirona Białoszewskiego. Czy ma pani wśród swych przyjaciół gejów/lesbijki? Czy te przyjaźnie wpłynęły na postrzeganie homoseksualności przez panią?

Mam i miałam wielu przyjaciół gejów i przyjaciółki lesbijki, zawsze patrzyłam przyjaźnie na ich seksualność , a raczej zupełnie naturalnie to przyjmowałam. To był tylko drobny element naszej przyjaźni i w zasadzie bez znaczenia. Niewidoma Jadwiga Stańczakowa byłą postacią niesamowitą, a jej przyjaźń z Mironem Białoszewskim to szkoła czy elementarz pokonywania problemów przez ludzi „wykluczanych”, samotnych ze swoimi problemami. Miałam szczęście znać Mirona Białoszewskiego, byłam kilka razy u niego w domu, na spotkaniach literackich. Zaprzyjaźnił go z nami, wtedy studentami Akademii Teatralnej, Wojciech Siemion. Niezapomniane dyskusje o poezji i zagadnieniach jej interpretowania.

W 1993 r. w Teatrze Telewizji zagrała pani główną rolę lesbijki w „Gorzkich łzach Petry von Kant” na podstawie Fassbindera. Było to wtedy ryzyko zawodowe?

Ryzyko? No nie, bywają większe. Świetny tekst, świetna rola do zagrania. Świeży temat, bulwersujący wtedy. Moje przyjaźnie z tymi tematami i „problemami” istnieją odkąd pamiętam, zawsze były mi bliskie i dla mnie ważne.

Wśród polskich aktorek nie ma ani jednej jawnej lesbijki czy kobiety biseksualnej. Świadczy to o skali homofobii w aktorskim środowisku? Z aktorami jest trochę lepiej – jest Jacek Poniedziałek, Michał Opaliński, Michał Sieczkowski, Piotr Trojan, Adam Pater, Tomasz Tyndyk Jak pani sądzi, czemu jednak trudno o publiczny coming out w środowisku, które uchodzi przecież za otwarte?

Ależ wielu ludziom coming out jest niepotrzebny, obcy. Żyją sobie jak chcą i nie widzą w tym problemu, ale też nie widzą powodu, aby o tym zawiadamiać wszystkich. Ja znam w moim środowisku i lesbijki, i innych niż pan wymienił gejów, i nie ukrywają tego. Ogłaszanie takich spraw jest potrzebą bardzo indywidualną. Co nie znaczy, że homofobia nie istnieje. Tyle że chyba w naszym środowisku nie jest z tolerancją i akceptacją tak źle.

Jeden z odcinków serialu „Męskie żeńskie” poświęciła pani właśnie problemowi ukrywania homoseksualności i ujawnienia się. Zakładam, że zetknęła się pani z tym problemem równieżżyciu?

Tak, rzeczywiście miałam przyjaciela, który bał się pojechać ze swoim partnerem do rodziców na święta. Szczególnie bali się ojca, wysoko postawionego oficera wojska polskiego, faceta apodyktycznego, kategorycznego, nietolerancyjnego w żadnej sprawie, a co dopiero w tej. Scenariusz napisałam po opowieściach „z życia”. Bardzo się cieszę, że udało mi się to wtedy nakręcić, bo to nie było takie ewidentne, że telewizja zaakceptuje ten scenariusz.

A nie sądzi pani, że w „Tataraku” pani postać to w dużej mierze alter ego samego Iwaszkiewicza – geja w pewnym wieku”, którego porywa uroda pięknego dwudziestoparolatka?

To oczywiste. Teraz, kiedy wydrukowano wstrzymywane pamiętniki Iwaszkiewicza, wiemy wszystko. Czy coś się zmieniło? Chyba nie? Tak, jak kiedy czytamy Prousta, nie przeszkadza nam wiedza, że Albertyna to chłopiec. Nigdy nam nie przeszkadzało.

Zdarza się pani być świadkiem homofobicznych zachowań czy docinków? Jak pani na nie reaguje? „I nie zapomnę, jak wreszcie zrozumiałam, że krzyczy odrzucony, pogardzony, wykluczony, gorszy. Że to krzyk lęku i rozpaczy” – pisała pani w felietonie o Klausie, homoseksualnym charakteryzatorze, z którym się pani zaprzyjaźniła.

Reaguję zawsze i kategorycznie. Ale u mnie to wygląda zupełnie inaczej, mam naprawdę wielu przyjaciół homoseksualnych i to oni raczej narzucają ton. Śmiejemy się z żartów homofobicznych, to oni je opowiadają, kolekcjonują prawie. Ale żarty się kończą i kiedy dochodzi do sytuacji żenujących, przykrych, wrogich czy nawet lekceważących, reaguję.

W repertuarze Teatru Polonia i Och-Teatru jest/ było co najmniej kilka spektakli ważnych dla społeczności LGBT. Oprócz „Matek i synów” obecnie, jeszcze m.in. „Darkroom”, „Alicja i Alicja”, Weekend z R.”, musical „Rocky Horror Picture Show”. Czy dobierając repertuar szuka pani sztuk, którymi może pani zabrać głos w publicznej debacie na temat gejów, lesbijek, społecznej akceptacji, tolerancji?

Tak, szukam repertuaru, dzięki któremu możemy sobie z publicznością „porozmawiać”. Mieliśmy cały rok w Teatrze Polonia pod hasłem „samotni-wykluczeni-zapomniani”. Wspaniały sezon. A przypominam także, że postaci gejów z „Weekend z R.”, „Mayday 2” czy „Happy now?” budują sympatię od dawna i skutecznie.

Społeczność LGBT wspiera pani od lat – w 2007 r. otrzymała pani nagrodę Hiacynt od Fundacji Równości, właśnie za działalność na rzecz LGBT. Jak z pani perspektywy na przestrzeni lat zmienia się stosunek naszego społeczeństwa do osób LGBT?

Moim zdaniem, przede wszystkim: zmienia się. W sztuce temat był obecny i akcentowany od zawsze, ale na co dzień zaczyna żyć od kilku lat i oswaja wszystko i wszystkich. No, może przesadzam, bo znam kilku homofobów, ale zrywam znajomość, jeśli zbytnio to demonstrują. Uważam, że każdy ma prawo do własnego zdania, poglądów i wprowadzania osobistych „ograniczeń”, ale tylko do momentu, w którym przekracza to jego prywatność.

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Grindr

Piotr Trojan – „Grindr”, reż. P. Trojan, wyk. M. Bieliński. D. Dymecki, J. Dravnel. E. Szykulska. TR Warszawa

 

Fot. mat. pras.

 

Grindr, czyli mówiąc najkrócej, aplikacja na komórki do szukania facetów przez facetów. Na ustawkę, co w tym przypadku oznacza po prostu seks. Ale nie tylko – może być też na piwko. A może „na dłużej”.

Moje obawy, że spektakl „Grindr” pokaże gejowskie cyberrandki jednowymiarowo – jako piekło, w którym jest tylko uprzedmiotowienie i gołe pożądanie bez uczuć i bez szacunku dla drugiego człowieka – okazały się nieuzasadnione. Reżyser Piotr Trojan okrasił spektakl poczuciem humoru. Nie ma więc sensacyjnej wiwisekcji podłego, podziemnego świata – uff! Bywa zabawnie, choć bez przesady.

Autorem jest sam Trojan – czuje się, że to nie ktoś z zewnątrz, kto wszedł na Grindr na chwilę, by rozpoznać sytuację, tylko ktoś, kto był (jest?) częścią tego świata. I wie, że nie taki diabeł straszny – można się z niego również pośmiać.

Nasz bohater (w tej roli też Trojan) pokazuje nam po prostu kilka spotkań rozpoczętych na Grindrze. Jest więc typ brutalnego miśka paradującego w jockstrapie, jest koleś najzwyklejszy i lekko przestraszony, jest jeden niemal przystojniak, dwóch jakichś gburowzupełna porażka… Sporo fantazji, również s/m, dużo mniej realnej akcji – jak w życiu. I jest mama naszego bohatera, grana przez Ewę Szykulską. Gdy swym niskim, chropawym głosem czyta regulamin gejowskiej seks imprezy, przykuwa uwagę bezbłędnie. Mama? Jest tak bardzo nie z tej bajki, że aż jednak z tej.

Akcja toczy się wartko niczym dialog na gejowskim czacie, spektakl jest krótki i zwięzły jak, nie przymierzając, ustawka z Grindra. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wyklęte rewiry

O monodramie „Jestem swoją własną żoną”, o dorastaniu w Lubaniu i o długiej drodze do akceptacji homoseksualności z aktorem Adamem Paterem rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Lisa Miyako

 

Na scenie Teatru WARSawy występujesz w monodramie „Jestem swoją własną żonąwedług sztuki Douga Wrighta. Grasz słynną niemiecką transgenderową Charlotte von Mahlsdrof. Jak doszło do twojego z Charlottą spotkania?

Już pięć lat temu sztuka Wrighta, za którą dostał on m.in. Pulitzera, wpadła w ręce Karoliny Kirsz, mojej reżyserki. Ale nie było wtedy przestrzeni, żeby ją wystawić. I raptem, w zeszłym roku Teatr WARSawy zaproponował Karolinie zrobienie monodramu. Karolina wybrała mnie i tak zaczęliśmy pracować. Tekst Wrighta wydał się mi bardzo atrakcyjny pod wieloma względami, chciałem się z nim zmierzyć. Także dlatego, że oprócz głównej bohaterki pojawia się w nim trzydzieści parę innych postaci, w które muszę się wcielać.

Wcześniej wiedziałeś, kim była Charlotte?

Nie. Nie miałem o niej pojęcia. Ale gdy czytałem sztukę, od razu zawładnęła mną ogromna wolność tego człowieka, który przecież żył w dwóch reżimach – nazistowskim i komunistycznym. Charlotte była orędowniczką wolności i to odpowiadało mojej wewnętrznej potrzebie. Bardzo też ważny dla mnie, jako osoby homoseksualnej, był temat odrzucenia, niezrozumienia. Musiałem przefiltrować Charlottę przez swoje doświadczenia, swoje emocje, swoje poczucie rzeczywistości. Wykonaliśmy z Karoliną ogromną pracę intelektualną, rozczytując konteksty tej sztuki, których jest bardzo, bardzo dużo. Myślę, że gotowy spektakl to połączenie mojej i Karoliny wrażliwości, naszego spojrzenia na tę postać i na to, jak chcieliśmy o niej opowiedzieć.

Na scenie nie masz w sobie nic ze stereotypu trans. Jesteś facetem z brodą i w sukience. Nie idziesz w przegięcie czy papugowanie kobiecego wizerunku.

Tak to sobie od początku założyliśmy. Kobiecość i męskość każdy nosi w sobie, eksponowanie ich jest uwarunkowane kulturowo. Konstruując tę postać, byłem głęboko przekonany, że nie muszę się zasłaniać fatałaszkami, makijażem. Poza tym, w tekście jest też napisane, że Charlotte w niczym nie przypomina stereotypu. Nie jest wymalowana, chodzi w ortopedycznych butach, a nie na szpilkach etc. Mam więc na sobie sukienkę i buty z małym obcasikiem. To wszystko. Perspektywy kobiecej muszę szukać w sobie.

Charlotte urodziła się w Niemczech weimarskich, dorastała w Niemczech nazistowskich, przeżyła wojnę, została w NRD. My obaj urodziliśmy się w PRL-u, ty w małej miejscowości, niedaleko granicy z Niemcami, Lubań Śląski. Jak wyglądało twoje dorastanie, dorastanie homoseksualnego chłopca w peryferyjnym miasteczku?

Wiesz co, ja tak głęboko ukryłem w sobie inklinacje homoseksualne, że nie było mowy, bym przeżywał dorastanie w zgodzie ze swoją orientacją.

Ale byłeś jej świadomy?

Oczywiście, od dziecka byłem świadomy. Od dziecka wiedziałem, co mnie interesuje. Czytałem ostatnio kilka comingoutowych opowieści ludzi, którzy wspominają dzieciństwo. Powtarza się w nich pewien wzorzec: każdy z nas był wyśmiewany, każdy z nas dostawał klapsy – dosłowne lub metaforyczne – za swoją inność, każdy wolał grać w gumę niż w piłkę. Ja też to wszystko przeżywałem. Grałem w gumę, ale tylko wtedy, gdy nikt nie widział.

Całkiem sam? Ja grałem z koleżankami.

Są jeszcze krzesła, o które możną tę gumę zahaczyć.

Wynikało to z tego, że spotykałeś się z wrogimi reakcjami? Czy też bałeś się samej myśli, że jesteś inny?

Dom, w którym wyrastałem, był nacechowany głęboką nietolerancją. A to budziło wewnętrzny strach przed konfrontacją z własnymi potrzebami. Poza tym, był to dom mocno katolicki. Moi koledzy bawili się na podwórku, a ja słyszałem: „Adaś, chodź na różaniec!”. Albo na roraty. Dlatego też przez wiele lat myślałem, że ten na górze mi pomoże, że to jest jakaś fanaberia, że można to wymodlić, żeby to się zmieniło i żebym był taki jak inni.

Lubań to generalnie bardzo biedne miasto, bardzo biedny okręg. Życie kręciło się tutaj wokół przetrwania. Po upadku komuny upadły też dwa wielkie zakłady. Tysiące ludzi z dnia na dzień potraciło pracę, nie mieli co do garnka włożyć. Rozwinęła się przestępczość, przemyt, ulicami zawładnęli chuligani. W mojej rodzinie zawsze było krucho z pieniędzmi. Mam takie zdjęcie zrobione zimą, gdy stoję w klapkach na nogach, bo nie było nas stać na porządne buty.

Broniłeś się jakoś przed tą opresją? Tworzyłeś sobie własny, alternatywny świat?

Tak, czułem desperacką potrzebę uciekania od tej rzeczywistości. Na przykład, potrafiłem godzinami siedzieć i czytać „Słownik wyrazów obcych”. Coś mi mówiło, że powinienem dużo wiedzieć, żeby stamtąd uciec. Kochałem się też skrycie w Limahlu. Miałem fryzurę na Limahla. Czułem potworną zazdrość, że to moją koleżankę, która też za nim szalała, nazywają „Limahlowa”, a nie mnie. (śmiech) Wiedziałem, że muszę z Lubania spierdalać. Zdałem maturę i następnego dnia byłem już we Wrocławiu. Pojechałem kompletnie w ciemno. Pierwszą noc spędziłem na dworcu.

I dostałeś się do szkoły aktorskiej?

Nie, skądże. Do szkoły aktorskiej dostałem się bardzo późno, w wieku 26 lat. Byłem najstarszym studentem na roku.

To co robiłeś przez ten czas?

Pracowałem w sklepie warzywnym, w knajpach, w klubie artystycznym. Piłem, ćpałem, myślałem o tym, żeby pójść na medycynę. Najkrócej mówiąc, doświadczałem. To był burzliwy i trudny okres, ale wtedy chyba najwięcej się nauczyłem. O życiu, o sobie, o ludziach. Popełniłem mnóstwo błędów, wówczas wychodziłem jednak z założenia, że jeśli się na swoim gównie nie poślizgniesz, to się na czyimś nie ślizgaj.

Erotycznie też doświadczałeś?

Trochę. Trafiłem po raz pierwszy do gejowskiej knajpy, nieistniejącego już „Oscara” we Wrocławiu, później był czas innego lokalu – „Sceny”. Po moim pierwszym razie z mężczyzną byłem siedem lat w związku z kobietą.

Wiedziała o twojej orientacji?

Tak. Teraz się zresztą bardzo z Agnieszką przyjaźnimy. Myślę, że nasz związek skończył się głownie właśnie z powodu mojej orientacji. Natury nie oszukasz.

Ile więc czasu zajęła ci samoakceptacja?

Ponad trzydzieści lat zajęło mi, żeby samemu ze sobą się poukładać. Gdy po raz pierwszy zakochałem się w mężczyźnie, postanowiłem wreszcie wyjść z szafy. Powiedziałem sobie, że już nigdy nie będę się bał, że najważniejsza jest moja wolność i że pierdolę to, czy ktoś mnie akceptuje, czy nie z powodu mojej seksualności. Zakłamywałem się, stary, naprawdę większą część swojego życia.

A zawodowo, jak ci się wiodło? Skończyłeś szkołę i

Miałem dużo szczęścia, od razu zacząłem grać w filmach. Najpierw w krótkich metrażach, zaraz potem zadebiutowałem u Wiesława Saniewskiego w „Bezmiarze sprawiedliwości”. Wszystko było dobrze. Przyjeżdżam do Warszawy, gram, występuję, wygrywam castingi i nagle, w ciągu dwóch tygodni, wyłysiałem. Wszyscy twierdzili, że mam raka. Leczyłem się osiem miesięcy, lekarze nie wiedzieli, na co mnie leczą. Przez osiem miesięcy właściwie nie spałem z powodu bólu. A po ośmiu miesiącach wszystko minęło, tak samo znienacka, jak się pojawiło.

Może to był fizyczny objaw twojej wewnętrznej walki?

Może. To był też czas rozstania z Agnieszką, niewykluczone, że tak to się na mnie odbiło. Ale wypaść z tego zawodu w takim momencie, gdy kończysz szkołę… Musiałem zaczynać od początku. Pojawiły się epizodyczne role w serialach i… znowu na trzy lata zrezygnowałem z grania, tym razem z powodu alkoholu. Zaangażowałem się wtedy w tworzenie teatru ON dla osób niepełnosprawnych intelektualnie, wciągało mnie to coraz bardziej i coraz bardziej też czułem, że trudno mi będzie wracać do tego syfu, który jest wokół filmu, telewizji, także teatru. Do tych „osobowości”, z którymi musisz się spotykać, do rozmów w garderobie, kto był na jakim castingu i dlaczego nie dostał roli. Chciałem żyć, czytać, zwiedzać…

U niepełnosprawnych znalazłeś to, czego szukałeś?

Znalazłem bardzo dużo rzeczy. Odkurzyłem w sobie pasję odkrywania emocji ludzi. Miałem wtedy trudny czas – w jednym miesiącu odszedł mój facet, kontynuowałem terapię AA i umarł mój brat Tomek. Musiałem jednak pracować z niepełnosprawnymi, bo co ich to wszystko obchodziło? I pewnego dnia widzę osobę niepełnosprawną, która jest biedna, która jest wykorzystywana w pracy w MacDonaldsie, którą jej załatwiliśmy i opowiada mi o tym wszystkim, ale uśmiecha się i mówi: „Panie Adamie, niech się pan nie przejmuje, dobrze będzie!”. Sam siebie wtedy kopałem w dupę, bo jakie ja mam właściwie powody, żeby narzekać? To świetni ludzie, utalentowani. Wystawiają spektakle, Czechowa, komedie… Niektórzy z nich są lepsi aktorsko niż niejeden mój kolega, który skończył szkołę teatralną. Obecnie z kolei, poza graniem w teatrze, pracuję z osobami niepełnosprawnymi werbalnie, np. po wypadkach. Pomagam im odzyskać mowę. Gdy tak z tobą rozmawiam, nasuwa mi się myśl, że generalnie pcham się w te rewiry, gdzie jest jakieś wykluczenie, gdzie trzeba pomoc. Albo samemu się czegoś nauczyć. Próbuję teraz znowu wejść do obiegu, przypomnieć się reżyserom, dać sobie kolejną szansę, żeby wrócić na dobre do aktorstwa.

Monodram „Jestem swoją własną żonązostał bardzo dobrze przyjęty.

Owszem, choć, niestety, za rzadko go gramy. Ale „dobrze będzie, Panie Adamie”. Zawod aktora, poza syfem, o którym wspomniałem, jest też pięknym zawodem, dużo szczęścia dają mi spotkania z widzami. Na aktorstwie jednak świat się nie kończy.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jestem swoją własną żoną

Doug Wright: Jestem swoją własną żoną. Przekład: B. Plisz-Goral. Reż. K. Kirsz. Wyk. Adam Pater. Teatr WARSawy, premiera: 28.10.2014.

 

foto: Kasia Chmura

 

Charlotte von Mahlsdorf to postać prawie u nas nieznana, mimo iż żyła i działała tuż za miedzą, czyli w Berlinie. Dokładniej, w Berlinie Wschodnim, gdzie w dzielnicy Mahlsdorf (stąd jej pseudonim) założyła Muzeum Rzeczy Codziennych (istnieje do dziś). Zgromadziła w nim przedmioty ocalone z bombardowanych w czasie wojny domów, kupione od ludzi emigrujących na Zachód, przeniosła także wyposażenie likwidowanego baru gejowskiego. Charlotte była osobą transgenderową (prawdziwe nazwisko – Lothar Berfelde), a życie miała bujne. W młodości zabiła ojca, natomiast w latach 90. wyszło na jaw, że współpracowała ze Stasi, która mogła odwdzięczać jej się rzeczami zarekwirowanymi osobom prześladowanym. Zmarła w 2002 r. Dziesięć lat wcześniej dokument o Charlotcie nakręcił Rosa von Praunheim, zaś na scenie Teatru WARSawy możemy teraz oglądać monodram oparty na napisanej w 2003 r. i nagrodzonej Pulitzerem sztuce Douga Wrighta „Jestem swoją własną żoną”. W rolę Charlotte (a także kilku innych osób) brawurowo wciela się Adam Pater. Ubrany w prostą czarną sukienkę, pozostaje jednocześnie mężczyzną z gęstym zarostem, wygrywając tym całą wieloznaczność odtwarzanej postaci. Jej przepływanie od męskiego do żeńskiego, rozdarcie między alternatywnym światem wypełnionym pięknym przedmiotami i nienormatywnymi ludźmi a ponurą, glajszachtującą rzeczywistością najpierw Trzeciej Rzeszy, potem Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Nie jest ten spektakl banalnym apelem o tolerancję, lecz fascynującym portretem kogoś, kto wymyka się jednoznacznym kategoriom i ocenom. (Bartosz Żurawiecki)

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Olga Święcicka „Mnie nie ma. Rozmowa z Maciejem Nowakiem”

Wyd. Czarne 2015

 

 

Macieja Nowaka przedstawiać nie trzeba. Można wypić z nim wiśniówkę (często on stawia!) i zaprosić, jak Olga Święcicka, do długiej rozmowy. Nowak przyznaje, że funkcjonuje wokół trzech głównych tematów: jedzenia, „pedalstwa” (za słowem „gej” nie przepada) oraz teatru (od niedawna jest dyrektorem ds. artystycznych poznańskiego Teatru Polskiego).

Potrafi wspaniale opowiadać o historii i współczesności polskiego teatru, rzuca anegdotami jak z rękawa (np. cudowny fragment o spotkaniu z przedwojenną divą Marią Malicką). Nie boi się sądów niepopularnych – z determinacją broni PRLu, sam będąc synem PRL-owskiego dyplomaty. Ma tez nieszablonowy stosunek do alkoholu czy wegetarianizmu, prezentuje niekonwencjonalny styl zarządzania – jako dyrektor Instytutu Teatralnego zrezygnował z… gabinetu). Wywód płynie a stosunek między rozmówcami oparty jest na relacji mistrza i dociekliwej uczennicy (która często wpada we własne sidła). Nie brakuje wątków miłosnych, choć Nowak wyznaje, że nie umie być w związku. Dlatego nie jest, za to bywa. Obiektami jego erotycznych spełnień są, z jednym wyjątkiem, dużo młodsi faceci, których bierze pod swoją opiekę. Wśród nich – dramatyczna historia pewnego Łukasza.

Nie stroni od deklaracji osobistych, choć zastrzega, że starannie pilnuje, co powiedzieć, a czego nie. Dowiadujemy się jednak na przykład, że choć ma lewicowe i wolnościowe poglądy – to głosował na… Lecha Kaczyńskiego i Andrzeja Dudę. Macieju! Prezydent Duda z pewnością nie zaprosi Cię na żaden Marsz Równości tak, jak zrobił to we wrześniu prezydent Poznania. (Przemysław Górecki)

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.