Roztańczony wulkan seksu

Tekst: Krzysztof Tomasik

Wśród najwybitniejszych polskich tancerzy nie brakowało atrakcyjnych gejów, ale tylko jeden z nich łączył występy w balecie z udziałem w rozrywkowych programach TV, a potem karierą zagraniczną. Nazywał się GERARD WILK (1944-95) i właśnie doczekał się biografii

 

 

„Tancerz” to podtytuł książki o Gerardzie Wilku; w PRL-u nie było drugiego takiego zawodu, w którym niemal jawnie można było być gejem. Giganci, jak Witold Gruca czy Stanisław Szymański, nie musieli się ukrywać, a mówiąc językiem dzisiejszej prawicy, „obnosili się”. Dość powiedzieć, że gdy w 1974 r. Szymański otrzymał wysokie odznaczenie państwowe z okazji XXX-lecia PRL-u, przybył do Pałacu Namiestnikowskiego w kreacji w kolorze lila z pozłacanymi guzikami, czym wywołał niemałe poruszenie. Wilk także lubił się stroić, a czasem wręcz szokować, tak było w 1968 r., gdy zjawił się w rodzinnych Gliwicach na ślubie kuzyna: Przyszedł w hipisowskiej koszuli rozpiętej do pępka, z długimi włosami, w okularach lenonkach. Urzędniczka straciła głos z wrażenia, ale doprowadziła uroczystość do końca. Warto dodać, że Szymański i Wilk mieli wspólnego krawca, pana Młynka z Teatru Wielkiego, który wykonywał dla nich najbardziej szałowe stroje: Szył najmodniejsze wtedy biodrówki bez zaszewek. Gerard zamawiał od razu trzy pary: beżowe, czarne i brązowe. Szczerze mówiąc, kolor zależał głównie od tego, jaki Młynek zdobył materiał. Biografa pełna jest smaczków przybliżających ówczesne życie warszawskiej bohemy artystycznej, bo napisała ją Zofia Rudnicka, także tancerka, przyjaciółka Wilka i uczestniczka wielu z opisanych wydarzeń. Autorka ze znawstwem opisuje karierę baletową, ale nie zapomina o występach, które w drugiej połowie lat 60. zapewniły tancerzowi masową popularność: rozrywkowe programy telewizyjne, występy u boku Krystyny Mazurówny, pierwsze teledyski (m.in. Ireny Santor i Piotra Szczepanika), modowe sesje Barbary Hoff dla „Przekroju”, okładki kolorowych magazynów, rólki filmowe u Stanisława Barei („Przygoda z piosenką”, „Małżeństwo z rozsądku”) i Andrzeja Wajdy („Przekładaniec”). Rudnicka pisze nie tylko o Wilku, przedstawia pejzaż tamtych lat i wydarzenia warte odnotowania. Takie choćby jak występ nagich mężczyzn w mieszczącej się na rogu Nowogrodzkiej i Kruczej w Warszawie restauracji Jelonek, w której regularnie bywał zespół nieodległej Operetki Warszawskiej: Kelnerki uwielbiały tancerzy z operetki i któregoś razu poprosiły ich o występ. Szatniarka, pani Stenia, która była przedwojenną fordanserką, koniecznie chciała, żeby był rozbierany. Chłopcy zgodzili się chętnie, ale pod warunkiem, że dostaną pieczonego kurczaka i ćwiarteczkę wódki. Była już dwudziesta trzecia, goście wyszli, a nawet zostali wyproszeni: „Zamykamy i zapraszamy państwa na jutro, a operetka zostaje!” – ogłosiła szefowa Jelonka. Dziewczyny szybko posprzątały, zasłoniły okna, ustawiły krzesła w dwa rzędy, zasiadły i… zobaczyły pierwszych chippendalesów. Chłopcy absolutnie wyprzedzili epokę. Po ćwiarteczce zatańczyli całkowicie na golasa.

Tańczy z Mazurówną, romansuje z Barbasiewiczem

Dla Wilka od wczesnych lat ważne były przyjaźnie z dziewczynami. Z niektórymi próbował nawet „chodzić”, ale – co bardzo gejowskie – każdą charakteryzował poprzez podobieństwo do gwiazdy filmowej. Jadzia przypominała mu Kim Novak, a Heli pomagał upodobnić się do będącej wówczas u szczytu kariery Brigitte Bardot (17-letni Gerard kolekcjonował jej zdjęcia). „Pierwszy raz” z mężczyzną przeżył w słynnej łaźni Pod Messalką na Krakowskim Przedmieściu, która w PRL-owskiej Warszawie stanowiła jedno z czołowych miejsc spotkań homoseksualistów. Po latach Wilk opowiadał o tamtej chwili Zofii Rudnickiej, która relacjonuje: Do dużej sali z basenem prowadziło dwoje drzwi tworzących jakby przedpokój. Gerard przechodził tamtędy, kiedy równocześnie z drugiej strony wszedł piękny, rosły mężczyzna. Okazało się, że od dawna go obserwował. I stało się. Był młody, wolny, bardzo seksowny i z hedonistyczną satysfakcją rzucił się w wir życia towarzyskiego, którego częścią były także przygody erotyczne. Lubił się bawić, tańczyć, a atrakcyjnych mężczyzn można było spotkać wszędzie. Nawet zawodowy wyjazd do Bułgarii z Krystyną Mazurówną zakończył się nowym romansem: Gerard pewnego dnia spotkał jakiegoś mężczyznę i zniknął. Nie było go dwa dni, a potem się pojawił, zabrał rzeczy i powiedział, że przeprasza, ale wyjeżdża do Warny. Bynajmniej nie na konkurs baletowy. Był rozemocjonowany. Wrzucił walizkę do czekającego na niego białego kabrioletu, pomachał nam i odjechał…. Wilk nawiązał również romans z początkującym wówczas znakomitym aktorem Markiem Barbasiewiczem. Po raz pierwszy zobaczyli się w 1968 r. w Sopocie, gdzie w czasie trwania festiwalu zbierała się śmietanka towarzyska. Tancerza nie można było przeoczyć. To było przedpołudnie, czekaliśmy w holu na artystów – wspomina Barbasiewicz – i nagle z półpiętra «spłynął» Gerard! Jak cudne zwieńczenie szczęśliwego czasu. Zobaczyłem go po raz pierwszy. Zjawiskowy, opalony, w piaskowych spodniach i fioletowawej, bardzo rozpiętej koszuli. Relacja Barbasiewicza to także świadectwo, w jaki sposób ówcześni homoseksualiści nawiązywali znajomości. Rudnicka: Po koncercie Marek szedł ze znajomymi i znowu napotkał Gerarda wzrokiem, ale fala ludzi spieszących się jak zwykle do kolejki spowodowała, że stracił go z oczu. I wtedy nagle poczuł, że ktoś od tyłu wsuwa mu coś do ręki. Była to kartka z zeszytu w kratkę, a na niej zapisany warszawski numer telefonu. Marek do dziś się dziwi: «Kiedy on to zrobił i jak? Przecież był bez torby i na pewno bez zeszytu…». Dwa dni później spotkali się na Monciaku. Szli w swoich grupach i minęli się jak gdyby nigdy nic, w końcu się nie znali. Jeszcze… Ale był numer telefonu. I to wzajemne przyciąganie dwóch niezwykle atrakcyjnych mężczyzn.

Z Hiszpanem w świat

Bardzo długo Gerard nie szukał stałego związku, nie ma jednak wątpliwości, że jednym z najważniejszych mężczyzn jego życia był zakochany w Polsce hiszpański scenograf Fabian Puigserver, którego Wilk poznał w domu Xymeny Zaniewskiej. Jak pisze Zofia Rudnicka: Najpierw byli parą, a potem już na zawsze zostali przyjaciółmi. Fabian nie tylko pomógł Wilkowi, gdy ten wyemigrował, ale także zaszczepił mu fascynację Barceloną, w której tancerz zazwyczaj spędzał wakacje. Ulubionym zajęciem na słynnym deptaku Rambla było podrywanie marynarzy: Młodzieńcy w marynarskich strojach, szukający przygód, chętnie zawierali znajomości i dawali się bałamucić. Żołnierze US Navy z krążowników byli tak zbudowani, że trudno było przejść obok nich obojętnie. Mundury robiły wrażenie, a chłopcy w mundurach lubili zaszaleć. Latem 1970 r., kiedy 26-letni Gerard Wilk był u szczytu kariery (właśnie otrzymał partię Romea w „Romeo i Julii” i zagrał w filmie baletowym „Gry”), zdecydował się na emigrację. Udało mu się dostać do najważniejszego zespołu tanecznego na świecie, Baletu XX wieku, który w Brukseli prowadził wizjoner Maurice Béjart. To było otwarcie zupełnie nowego rozdziału życia, z homogenicznej Polski trafił do grupy, w której mieszały się narodowości, rasy i kultury. Nie brakowało też homoseksualistów, z Béjartem na czele, który nie miał oporów przed sypianiem z tancerzami, tworzył otwarty związek z charyzmatycznym Argentyńczykiem Jorge Donnem (w zespole pełnił funkcję pierwszego tancerza). Wilk najbardziej zaprzyjaźnił się ze Szwajcarem Jean-Paulem Balmerem, którego wszyscy nazywali Kukunet. Partner Kukuneta, Remy, prowadził w Brukseli lokal La Cage, który szybko stał się jednym z ulubionych miejsc Gerarda. Przyprowadzał tam także gości z Polski, w La Cage bywała Zofia Rudnicka i przebywający na stypendium Jerzy Graczyk dający wraz z Remym takie popisy taneczne, że Wilk krzyczał zachwycony na cały lokal: Graczykowa! Kocham cię! W Brukseli w latach 70. było mnóstwo knajp gejowskich, autorka książki przekonała się o tym, gdy w czasie jednego z pobytów trafiła akurat na karnawał: Kluby różniły się między sobą, inne były dla „urzędniczek”, a inne dla „złotej młodzieży”. Zwiedziliśmy kilka, w większości chłopcy byli poprzebierani, a jakże. W jednym królowały arabskie galabije, do tego domowe papcie i malutkie torebeczki; komiczny efekt dawały po męsku ostrzyżone głowy. Zastanawiałam się, dlaczego nie noszą peruk, czy były za drogie? Kolejny klub był bardziej ekskluzywny, nie chciano mnie tam wpuścić. Dopiero kiedy Gerard powiedział, że jestem jego siostrą, weszłam bez problemu. Znów tłum, chłopcy poprzebierani za super laski. Modne są akurat garnitury dla dziewczyn, więc i oni mają takie garniturki, jedwabne bluzki rozpięte do pępka oraz długie perły, a peruki takie jak idolka tego karnawału – Liza Minnelli w „Kabarecie” Boba Fosse’a. Siedzimy przy barze z tak odstrzelonym młodzieńcem, ma świetny makijaż, mocno czerwone usta i jest naprawdę piękną kobietą. Wpatruję się w niego zafascynowana, bo wygląda jak gwiazda filmowa, aż Gerard zwraca mi uwagę. Robi się gorąco i nagle mój obiekt ściąga perukę – szok! Zdecydowanie wolałam go jako kobietę.

U boku Francuza

Jedenaście lat (1970-81), które Wilk spędził w zespole Béjarta to okres wypełniony tańcem, podróżami i romansami. Jak wspomina Dariusz Blajer, kolega z zespołu, Gerardowi nie oparł się nawet chłopak jego przyjaciółki, Catherine Verneuil: Ona mieszkała z chłopakiem na górze w dużym i dziwnym mieszkaniu. Często urządzali tam przyjęcia. Zdarzyło się któregoś razu, że zabawa tak się potoczyła, że panowie się zapomnieli i chłopak Catherine został uwiedziony przez Gerarda. Może było odwrotnie, ale stało się. Był skandal na drugi dzień i jeszcze długo potem, ale zostało to „w rodzinie”. Z zawodu tancerza Wilk zrezygnował w wieku 37 lat, gdy był jeszcze w znakomitej formie. Zapragnął stabilizacji, którą dała mu praca pedagogiczna. Przeprowadził się wówczas do Paryża, tam związał się z malarzem Jean-Jacquesem Le Corre. Jesienią 1994 r. wspólnie przyjechali do Polski, Wilka zaproszono, by w Teatrze Wielkim wyreżyserował operę „Werther”, do której Le Corre zrobił scenografię. Okazało się, że było to swego rodzaju pożegnanie, 28 sierpnia 1995 r. Gerard Wilk zmarł. Nawet przed dobrymi znajomymi ukrywał, że od kilku lat żyje z HIV, co wówczas oznaczało wyrok śmierci. Teraz jego praca i życie zostały utrwalone, Zofia Rudnicka pisze we wstępie: To moja bardzo osobista opowieść o Gerardzie Wilku, ale zapraszam do niej nie tylko wielu znajomych, ale i wszystkich, którzy chcą go poznać. Jako tancerz i artysta Gerard istnieje w pamięci całego pokolenia.

Tekst z nr 81 / 9-10 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chłopak ze Słupska

O rolach teatralnych i o roli geja wychowującego syna w serialu TVP „Artyści”, o tym, dlaczego chciał zostać księdzem i o tym, że mógłby zagrać żołnierza wyklętego zakochanego w koledze z oddziału mówi Tomasz Nosiński. Rozmowa Krzysztofa Tomasika

 

Foto:
Marcin Niewirowicz / niema.foto

 

Pochodzisz ze Słupska. To jedyne mia­sto w Polsce, którego prezydentem jest zdeklarowany gej. Czujesz się związany ze Słupskiem?

Oczywiście, jestem Słupszczaninem, wciąż jestem tam zameldowany. Moja mama pracowała przez jakiś czas z panem Bie­droniem. Samo jego istnienie i obecność w Słupsku bardzo pomogła w naszych re­lacjach. Mama zobaczyła, że to świetny fa­cet, ma fajnego chłopaka i zaczęła ze mną inaczej na ten temat rozmawiać. Homo­seksualizm przestał być demoniczny, nie­spotykany, odległy. Ostatnio powiedziała mi: „Wiesz, nawet dobrze, że nie będziesz miał żony” (śmiech).

W 2012 r. „Przekrój” zaliczył cię do piątki najbardziej obiecujących, młodych ak­torów. Napisano, że wyglądasz jak Mar­cello Mastroianni i Alain Delon w jednej osobie. Mówisz tam, że jako dziecko byłeś związany z Kościołem katolickim.

Udzielałem się w Kościele nawet dość mocno. Przez 10 lat służyłem do mszy, musiałem uczyć się łaciny, potem byłem szefem ministrantów. Miałem okres, kie­dy myślałem, że mógłbym być księdzem. Przede wszystkim ciągnęło mnie jednak do występowania. Pierwsze występy były z kuzynką, wychodziliśmy z szafy mojej babci. Szafa była ogromna, otwierało się drzwi, które były naszą kurtyną. Publicz­ność siedziała przy stole, a my graliśmy i śpiewaliśmy, grałem na akordeonie. Dziś wiem, że Kościół zastępował mi teatr. Kiedy w liceum poszedłem do Młodzieżo­wego Teatru, Kościół zniknął dla mnie na dobre, już chyba na zawsze.

Pamiętasz pierwszy spektakl, który zro­bił na tobie wrażenie?

Mama zabrała mnie do opery w Berlinie. Występował balet rosyjski z „Jeziorem łabędzim” Czajkowskiego. Miałem 9-10 lat, siedziałem w trzecim rzędzie i byłem absolutnie zaczarowany. To było zrobione bardzo po bożemu, ale dla mnie wtedy – magia. Wiedziałem, że chcę tak jak oni, niekoniecznie tańczyć, ale być na takiej scenie. Dokładnie pamiętam tamten wie­czór. Mama miała piękne szpilki, poszła po lampkę wina, powiedziałem jej, że jestem zachwycony. A ona, że najbardziej przykuł jej wzrok wielki żyrandol wiszący na sufi­cie. Zupełnie różny odbiór.

Po takich początkach wybór drogi ak­torskiej był naturalny. Poszedłeś do kra­kowskiej szkoły teatralnej. Studiujący tam w różnych okresach Jacek Ponie­działek i Kuba Kowalski wspominali ją jako miejsce, gdzie zwalczano wszelkie oznaki homoseksualizmu.

Ten przekaz był dwoisty. Trafiłem na bar­dzo fajnych profesorów, którzy wciągali mnie zarówno w życie teatralne, jak rów­nież opowiadali, jak to jest być aktorem homoseksualistą. Radzili, żeby się do tego nie przyznawać, bo będzie mi bardzo cięż­ko. To jest niewskazane i spowoduje, że nie będę miał pracy. Miałem dbać o to, żeby być jak najbardziej męski i zdecydowany. Z drugiej strony obserwowałem w szko­le osoby, które wręcz manifestowały swą inność. Mam na myśli kilku mężczyzn, od nauczyciela tańca, przez teoretyków teatru, po wybitnych reżyserów. Nie chcę o nich mówić po nazwisku, bo nie wiem czy sami myślą o coming oucie, ale w powszechnej świadomości są tak właśnie odbierani. Ich przegięcie wydawało mi się super i na­prawdę urocze.

Nie zastosowałeś się do profesorskich rad siedzenia w szafie. Jak odnalazłeś się w aktorskich zespołach?

Wszyscy myślą, że w teatrze dramatycz­nym jest mnóstwo gejów, którzy są cał­kowicie akceptowani, mogą spokojnie pracować i nikt nie ma z tym problemu. Jest odwrotnie. To bardzo hetero-środowi­sko, które pokazuje swoją siłę, szczególnie w męskich garderobach. Trzeba się czasem mocno nastarać, żeby wymusić traktowa­nie poza kategoriami orientacji seksualnej. Na szczęście w teatrze mamy coś takiego jak scena, ona wszystko weryfikuje. Na scenie nie ma znaczenia, czy występująca tam osoba ma dziewczynę czy chłopaka.

Jeszcze w Krakowie zaczęła się twoja współpraca z Radosławem Rychcikiem.

Pierwszy spektakl, jaki razem zrobiliśmy po szkole, to „Versus” (2008) w Nowym. Traktuję go trochę jak zapowiedź teatru, który chce się uprawiać. Graliśmy w czte­ry osoby: Tomek Schuchardt, Natalia Kali­ta, Ania Gorajska i ja. Po pokazach w War­szawie dziewczyny dostały angaż w stolicy. Niespełna rok później w Kielcach powsta­ła „Samotność pól bawełnianych”, to już była teatralna torpeda. Radek w ogóle ma szczęście do małych form, bardzo dobrze mu wychodzą kameralne przedstawienia.

„Versus” był sukcesem, pojechaliśmy z nim do Nowego Jorku. Przyjęto nas wspaniale, po pokazach przychodzili różni ludzie, opowiadali wrażenia. Jeden pan przedstawił się jako wujek Marlona Brando. To było wielkie zdziwienie i do­pytywanie się: „Ale kto? Wujek?!”. Bardzo amerykańskie, nieważny stopień pokre­wieństwa, ważny Brando. Stany zawsze stanowiły obietnicę czegoś lepszego, cho­ciaż ja nigdy tego wielkiego umiłowania nie miałem. To raczej marzenie mojego brata koszykarza.

„Samotność pól bawełnianych” (2009) też pokazywaliście w USA, spektakl jest zresztą do dziś w repertuarze Teatru im. Żeromskiego w Kielcach. Dla mnie to niesamowicie homoerotyczne przedsta­wienie. Nie tylko ze względu na autora – Bernarda-Marie Koltesa, który zresztą zmarł na AIDS, ale także samą historię. Tę relację dilera i klienta równie dobrze można odbierać jako erotyczne spotka­nie dwóch mężczyzn, np. na pikiecie.

Spektakl nie był tak odbierany pewnie dlatego, że tekst jest bardzo poetycki i fi­lozoficzny. Oczywiście, to nie wyklucza ho­moerotyczności, ale jego uniwersalność sprawia, że interpretacji może być wiele. Zastanawiałem się zresztą, czy spektakl byłby tak samo uniwersalny, gdyby za­miast dwóch mężczyzn były dwie kobiety, albo kobieta i mężczyzna. Niestety, chyba nie. To już byłoby inne przedstawienie, inaczej rozumiane.

Razem z Wojciechem Niemczykiem gra­cie „Samotność pól bawełnianych” już osiem lat. Rok temu wznowiliście spek­takl po prawie trzyletniej przerwie.

Przy każdym wznowieniu myślę sobie: „Tego się już chyba nie da zagrać”. Od momentu kiedy zaczynaliśmy, wiele się zmieniło. Między nami była fajna chemia, w międzyczasie Wojtkowi urodziło się dziecko, ja odszedłem z Kielc. To wszystko wpływa na spektakl.

Dobrze wspominam pobyt w Teatrze im. Żeromskiego. To pierwszy zespół, w któ­rym się odnalazłem. Wybuch niesamowi­tej energii, nie tylko na scenie, ale w ogóle w teatrze. Przyjeżdżało dużo aktorów na gościnne występy, wiele osób z Wałbrzycha. Czuło się, że dzieje się coś fajnego. Z przy­jemnością tam wracam, na jesieni będę gościnnie grać Rasputina u Wiktora Rubina, Jola Janiczak podobno już pisze tekst. Bar­dzo się tego boję, ale nie mogę się doczekać.

„Samotność pól bawełnianych” była waż­na z jeszcze jednego względu. Legenda głosi, że jako pierwszy pokazałeś się nago na deskach kieleckiego teatru.

Dotarła do mnie informacja, że dwadzie­ścia lat wcześniej w Teatrze Lalki i Aktora Kubuś rozebrano jakiegoś czarnego męż­czyznę. Ale w powszechnej świadomości zaistniałem jako pierwszy (śmiech). To było małe trzęsienie ziemi. Nie obyło się bez protestów, nawet biskup kielecki ryczał z ambony. Występowaliśmy w radio z nie­żyjącym posłem Gosiewskim, który mówił, że za państwowe pieniądze ja rozbieram się na scenie, a Radek robi obrazoburcze spektakle. Na pytanie, czy widział przed­stawienie przyznał, że nie, ale powiedzia­no mu, że ktoś się tam rozbiera.

Nie zapomnę, jak z moim ówczesnym chłopakiem, który przyjechał na premierę, bo mieszkał w Niemczech, byliśmy na sta­cji benzynowej. Wybieraliśmy się z psem w góry, chcieliśmy zatankować benzy­nę i zobaczyłem swoje nagie zdjęcia na okładkach gazet wystawionych na stoja­kach. Nie mogłem w to uwierzyć. Od razu zadzwoniłem do dyrektora teatru Piotra Szczerskiego, dziś już niestety nieżyjące­go, i powiedziałem, że ktoś nielegalnie mnie sfotografował na spektaklu i jeszcze to opublikował. Trzeba było zareagować, mieliśmy przejścia z gazetą, która osta­tecznie musiała przeprosić.

Po premierze Luiza Buras pisała w „Echu Dnia”: Jedni nie kryli podziwu dla mło­dego aktora, który odważył się obnażyć swoje ciało przed szeroką publicznością. Inni nie mogli uwierzyć, że to, co ujrzeli stało się naprawdę. A dyrektor Szczerski dodawał: Wiadomo, że to może budzić sensację, ale dotarły do mnie głosy, że wielu paniom ze starszego pokolenia sztuka tak bardzo się podobała, że pla­nują przyjść na nią po raz kolejny.

To prawda, regularnie przychodziły starsze panie i siadały w pierwszym rzędzie, na­przeciwko mnie. Przychodziły sobie chyba popatrzeć. To nie było zbyt komfortowe, mała sala, stałem metr od publiczności.

W tekstach przestrzegano, że zaszoko­wać może nie tylko nagość, ale jeszcze całujący się na scenie mężczyźni.

To ciekawe, że właśnie te sceny wybiera się ze spektaklu. Mam wrażenie, że od tego czasu w Kielcach wszystko się zmie­niło. Pamiętam, jaką sensację budziliśmy z Radziem na głównej ulicy, tylko dlatego, że nosiliśmy spodnie rurki i mokasyny. Krzyczano za nami: „Pedały!”. Kiedyś przy­jechali Francuzi, rozmawiałem z nimi na balkonie – poleciały w naszą stronę butelki.

Z Kielc przeszedłeś do Teatru Nowego w Poznaniu. Jak wspominasz tamten pobyt?

Trudno. Brałem udział w świetnych spek­taklach Rychcika, które bardzo lubię: „Dziady” i „Dwunastu gniewnych ludzi”. Sam teatr ma jednak bardzo skostniałą strukturę, co jest pewnie związane z mia­stem. Na zewnątrz Poznań jest niby otwar­ty, gotowy do rozmowy, ale jednocześnie zamknięty i strasznie drobnomieszczański.

Od nowego sezonu jesteś aktorem Te­atru Studio w Warszawie.

Polubiłem to miejsce. Zespół wciąż się tworzy, przychodzą nowe osoby. Jest też publiczność, teraz mamy niemal cały czas komplety, a był okres, kiedy widownia była zapełniona w dziesięciu procentach.

W „Berlin Alexanderplatz” (2017) w reży­serii Natalii Korczakowskiej wraz z Ka­tarzyną Warnke jesteście czarnymi anio­łami-mistrzami ceremonii. Jak ci się gra w butach na wysokich obcasach?

Zastanawiałem się, czy będę w stanie się poruszać, bo nigdy nie miałem pociągu do sukienek czy szpilek. Teraz prawie śmigam. Szpilki mają w sobie coś androgyniczne­go. Powodują, że chodzisz, ale właściwie nie chodzisz, tylko się unosisz. Wspaniałe obuwie!

W międzyczasie zagrałeś geja wy­chowującego syna w serialu „Artyści” (2016) Moniki Strzępki i Pawła Demir­skiego. Przeżyłeś falę popularności po emisji?

Miałem wspaniały odbiór! Wcale nie prze­sadzam, kiedy mówię, że moja skrzyn­ka pękała od wiadomości. Szczególnie jednego maila nie zapomnę: „Chciałem panu bardzo podziękować. Dla mnie jest pan polską Alexis”. To porównanie mnie zachwyciło. Postać Tomka jest niesche­matyczna. To dość nieoczywista sytuacja, że homoseksualista ma syna. W naszym społeczeństwie ma dodatkowy aspekt, wpisuje się w dyskusje, czy gej może zaj­mować się dziećmi, czy powinien. A prze­cież w życiu każdego z nas dzieci są, czy to w rodzinie, czy wśród znajomych. Często się nimi zajmujemy, jesteśmy wujkami. Dzieciaki lgną i widzą w tobie przede wszystkim człowieka. One jakoś wszystko szybko wiedzą, błyskawicznie padają py­tania, które trafiają w punkt, na przykład: „Wujku, a dlaczego nie masz żony?”.

Co odpowiadasz?

Po prostu nie mam, albo jeszcze nie mam, ale bardzo otwarcie wprowadzam kwe­stię, że to nie musi być dziewczyna, może być chłopak. Tak samo, kiedy rozmawiam z dziećmi o ich przyszłości mówię, że te możliwości istnieją.

Sekretarz Tomek jest nieoczywisty także dlatego, że długo nie wiadomo, czy on jest postacią negatywną, czy pozytywną. Co dla ciebie było najbardziej intrygują­ce w tej roli?

Krosty po ospie! Kiedyś szedłem do te­atru, podszedł do mnie nieznany chłopak i powiedział, że bardzo mi dziękuje za te krosty na twarzy. W pierwszej chwili nie załapałem, o co chodzi, ale dodał: „Za te krosty w „Artystach”. Zobaczyłem na jego czole krostę posmarowaną niebieską ma­ścią, teraz się zastanawiam, jakiego była pochodzenia, czy to miało związek z AIDS?

A jak się pracowało ze Strzępką i Demir­skim?

Oni są genialni, ale pracowało mi się strasznie trudno. Ciągle miałem wrażenie, że robię coś nie tak. Myślę, że postać, którą stworzyłem, jest inna niż sobie wymyślili. Pierwotnie ten sekretarz miał być poważ­niejszy, a jednocześnie bardziej przeryso­wany gejowsko. Strasznie bym chciał kie­dyś zagrać u nich w teatrze.

Nie bałeś się, że po serialu zostaniesz zaszufladkowany jako gej?

W ogóle! To był taki czas, że w teatrze gra­łem głównie królów i wojewodów, bardzo poważnych panów, więc rola była jak znalazł.

W obecnej sytuacji politycznej taka oka­zja może się prędko nie powtórzyć.

Teraz czekam na propozycję grania żołnie­rzy wyklętych (śmiech). Czemu nie, chociaż nie przepadam za bronią, z którą miałem sporo do czynienia w dzieciństwie. Dziadek z ojcem lubili sobie postrzelać, więc też brałem w tym udział. Jako dziecko strze­lałem bardzo dobrze, miałem świetne oko.

To właśnie byłoby ciekawe – żołnierz wyklęty, który nie lubi strzelać, ale jest zmuszony brać w tym udział.

Szczególnie, gdyby jeszcze miał romans ze swoim kolegą z oddziału. Już mi się podo­ba! Takie historie też na pewno się działy, warto je wyszukiwać.

Tomasz Nosiński (ur. 1985) – aktor nagradzany za role w spektaklach R. Rychcika i W. Rubina. Od 2016 r. w Teatrze Studio w Warszawie, wcze­śniej związany z Teatrem im. S. Żeromskiego w Kielcach (2010-14) i Nowym w Poznaniu (2015-16). Zagrał sekretarza Tomka w serialu „Artyści” w reż. M. Strzępki. W 2016 r. podpisał list otwarty R. Rienta „Wyjdź­cie z szafy” – apel wyoutowanych publicznych osób LGBTQ skierowany do tych publicznych osób LGBTQ, które siedzą w szafach, o robienie coming outów.

Tekst z nr 67 / 5-6 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Miłość nigdy nie kłamie?

Dwudziestego piątego stycznia Netflix wypuścił swoje pierwsze polskie reality show „Love Never Lies Polska”, w którym sześć par zamieszkuje razem w willi i mierzy się z trudnymi pytaniami dotyczącymi relacji, uczuć czy ewentualnych sekretów, a ich prawdomówność jest sprawdzana przez nowoczesny wykrywacz kłamstw. Jedną z par (jedyną jednopłciową) tworzą wizażysta JĘDRZEJ URBAŃSKI i fryzjer DAMIAN BRUNO WOLNY. Co skłoniło ich do wzięcia udziału? Czy obawiają się reakcji rodzin na program? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Jędrzej (z lewej) i Bruno. Foto: Netflix

 

Z programu wiem, że jesteście ze sobą od 2,5 roku. Jak się poznaliście?

Jędrzej: To jest filmowa historia. Zawodowo jestem wizażystą dla jednej ze znanych marek, a tym samym cały czas jeżdżę po Polsce. Wtedy byłem we Wrocławiu. Nagle usłyszałem znajomy dźwięk ze znanego nam wszystkim branżowego portalu społecznościowego. (uśmiech) Treść wiadomości była bardzo bezpośrednia: „Hej, pójdziesz ze mną na randkę?”. Czyli od razu z grubej rury. Wszedłem na profil, obejrzałem zdjęcia: „No, zdrowy chłopak, niczego nie brakuje!”. To był jednak mój czwarty dzień pracy po 12 godzin dziennie, byłem strasznie zmęczony, nie miałem nastroju i napisałem mu po prostu: „Nie”. Bruno zaobserwował mnie jednak na Instagramie, ja jego też, wymieniliśmy kilka wiadomości, ale nie poszło to dalej. Nagle Bruno przestał odpisywać i przez kolejne pół roku – totalna cisza. Przyszły wakacje, leżałem na plaży i miałem etap tzw. detoksu – zero randkowania, zero aplikacji, koniec z pisaniem po raz setny z tymi wszystkimi kolesiami cały czas o tym samym. Ale nagle przypomniało mi się: „Ej, był taki jeden Bruno, całkiem spoko się z nim pisało”. Wykopałem go z tego Instagrama i napisałem „No dobra, chodź na tę randkę”. (śmiech) Zaczęliśmy ze sobą pisać, minęły 3 miesiące, trafiła mi się praca we Wrocławiu, spotkaliśmy się i postanowiliśmy być w związku.

Bruno, co cię skłoniło, by napisać do Jędrzeja? I to tak bezpośrednio?

Bruno: Szczerze? Przeglądałem wszystkie profile po kolei i każdy był beznadziejny – rzadko kiedy zdarza się taki kolorowy ptaszek jak Jędrzej! Zobaczyłem i stwierdziłem – zaryzykuję. Wiadomo, czego ludzie szukają na tych portalach, a ja mam naprawdę wąskie grono chłopaków, którzy mi się podobają. Jędrzej ma ładną buźkę, więc uznałem, że może coś z tego będzie, mimo że w opisie nic właściwie chyba nie miał.

J: Nieprawda. Miałem w opisie, że szukam pierwszego męża. (śmiech)

B: No więc bardzo krótki i rzeczowy. (śmiech) A że Jędrzej wydał mi się atrakcyjny, to zaproponowałem randkę, żeby dowiedzieć się o nim czegoś więcej na żywo.

Który z was wpadł na pomysł, żeby zgłosić się do reality show?

J: A oglądałeś program?

Niestety, dostałem od produkcji Netflixa tylko trzy pierwsze odcinki (wywiad odbył się przed premierą programu – przyp. red.).

J: No i jak myślisz, komu to przyszło do głowy? Oczywiście, że mnie! (śmiech) Lubię śpiewać, więc od dzieciaka stałem na scenie. Uwielbiałem to! Wychowałem się w otoczeniu ludzi, publiczności, sceny, świateł. Dodatkowo byłem też ogromnym fanem reality shows, wychowałem się na Kardashiankach, na Króliczkach Playboya i zawsze chciałem wziąć w czymś takim udział. Nigdy jednak nie było formatu dopasowanego do gejów. Był początek stycznia zeszłego roku i stwierdziłem: „Teraz albo nigdy, coś znajdę!”. Wszedłem na grupkę na FB z castingami i zobaczyłem informację: „Casting dla par”, ale w opisie nie było ani słowa o tym, że mają to być heteroseksualne pary, więc… BINGO! Wysłałem zgłoszenie, nie pytając nawet Bruna o zgodę. (śmiech) Gdy Bruno wrócił z pracy, powiedziałem mu od razu, że wysłałem zgłoszenie. I o dziwo, jego odpowiedź była bardzo na luzie: „Okej!”. W życiu nie pomyślałem, że akurat on może tak zareagować. Wydawało mi się, że to zupełnie nie jego świat i będę musiał go długo przekonywać.

B: Na co dzień w mojej głowie są trzy rzeczy: praca, Jędrzej i pasje. ALE! Kiedyś, bardzo dawno temu, miałem małe marzenie, żeby iść do takiego show. Nie sądziłem jednak, że jest ono osiągalne. A jednak dzięki Jędrzejowi – udało się!

Mówicie o tym bardzo entuzjastycznie. Nie mieliście żadnych wątpliwości?

J: Przez wiele lat rezygnowałem w swoim życiu z ważnych dla mnie rzeczy kierując się obawami: a co rodzina pomyśli, a czy to nie zrobi mi siary, a czy to nie wpłynie na moją pracę… Na wczesnym etapie też czułem ten strach: nie wiedziałem, jakie to konsekwencje przyniesie, tym bardziej dlatego, że zupełnie nie wiedzieliśmy, co to może być za program. Tego dnia stwierdziłem jednak, że prawie 30 lat asekuracji w moim życiu wystarczy. To jest ten moment: albo ekstremalnie, albo wcale!

Z czasem, w trakcie kolejnych castingów, dowiedzieliście się jednak, co was czeka. Wtedy nie pojawiło się zwątpienie?

J: Do czasu wyjazdu i pojawienia się w willi nie wiedzieliśmy nic poza tym, że to program dla par, że sprawdzą w nim nasze zaufanie wobec siebie i chodzi o rywalizację. Nic więcej. Na początku myślałem, że może to jakieś zawody olimpijskie, jakieś zbieranie kokosów na tropikalnej wyspie. (śmiech) Zasady poznaliśmy na miejscu, od Mai Bohosiewicz – prowadzącej program. Wymagało to więc totalnej odwagi i chyba to ma sens, bo dzięki temu ten program jest naprawdę szczery.

Jestem w szoku. Chciałem zapytać, czy zdążyliście przed programem jeszcze na szybko zrobić sobie bilans kłamstw w życiu, żeby jednak przygotować się w miarę możliwości na ewentualne dramy.

B: Nic nie wiedzieliśmy! Totalnie nie mieliśmy jak tego omówić.

J: Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, na czym to będzie polegać, nie miałoby to sensu. Wszystko, co się tam dzieje – śmiech, łzy, rozmowy – jest naprawdę szczere i odbywało się na spontanie. Wielokrotnie oglądając takie programy, sam myślałem, że jest jakiś skrypt, bo to niemożliwe, że oni sami z siebie tak histeryzują. Ale przynajmniej w tym programie – wszystko było prawdziwe.

B: W ciągu pierwszych dni w willi my też musieliśmy się przyzwyczaić. Daleko od domu, na greckiej wyspie, dookoła kamery, wszyscy nas słyszą, nawet gdy tego nie chcemy, wszystko może być wykorzystane przeciw nam. Do tego mieszkamy z obcymi ludźmi, których nie znamy. Nie wiem, czy już dotarłeś do tego odcinka, ale przychodzi taki moment, w którym nagle niespodziewanie jesteśmy rozdzielani ze swoimi parami i trwa to dłuższy czas. Dramat! Miał być wspólny fun, a nagle jesteśmy sami!

A co z obawami o homofobię? Po gejowskim show „Prince Charming” czy potem, przy okazji udziału Jacka Jelonka w „Tańcu z gwiazdami”, w internecie naprawdę wrzało. Oprócz pochwał i miłych komentarzy, wylewały się pełne wiadra hejtu. Wy, idąc jako para gejowska do reality show Netflixa, musieliście mieć już świadomość, z czym to się może wiązać.

J: Pochodzę z małej miejscowości – Chełmży, około 15 tysięcy mieszkańców. Dla moich rówieśników zawsze byłem dziwny – miałem długie włosy, inne zainteresowania, ubierałem się nieco inaczej. A mój tata był dyrektorem szkoły, do której chodziłem. Każdy wiedział, kto jest synem dyrka! Nie miałem jeszcze pojęcia o swojej orientacji, nie sądziłem, że coś może być ze mną „nie tak”, ale od szkoły podstawowej aż do końca liceum nie było dnia, w którym nie słyszałbym słowa „pedał” rzuconego w moim kierunku. Były też groźby pobicia, a nawet i śmierci. Więc szczerze? Ja nie wiem, co bym musiał usłyszeć czy przeczytać na swój temat, żeby mnie to ruszyło. Gdy tylko wróciliśmy po programie, przypomniałem sobie o mojej Chełmży, gdzie dostawałem najgorsze ciosy, i pomyślałem: „Kurde! Całe moje życie po mnie cisnęliście, chcieliście, żebym zapadł się pod ziemię, a ja dziś, jako dumny gej, będę na waszych ekranach bez poczucia żadnego wstydu i siary! Who’s the winner now, bitch?!”. (śmiech) Czułem naprawdę ogromną satysfakcję i ważny udział w tym mieli rodzice. Tak jak wszyscy dookoła mnie wyzywali, tak gdy wracałem do domu, słyszałem od rodziców tylko to, że jestem najpiękniejszy, najzdolniejszy, najcudowniejszy i w ogóle naj, naj, naj, i wszyscy inni mi tylko zazdroszczą. Tylko dzięki nim jakoś to przeżyłem, bo budowali cały czas moją wiarę w siebie, a tym samym i moje zaufanie – dziś mamy świetny kontakt, ufam im bezgranicznie.

Super! A w samym programie spotkaliście się z homofobią? Chociażby ze strony pozostałych uczestników_czek?

B: Zupełnie nie. Zostaliśmy przyjęci przez pary heteroseksualne bez żadnego mrugnięcia okiem. Okazało się też, że moje problemy, osoby homoseksualnej, są często identyczne jak osoby heteroseksualnej. Wiemy, jaka w Polsce jest obecnie sytuacja, myślę więc, że ten program obali pewne stereotypy, chociażby ten, że geje „inaczej” kochają albo że wcale nie ma między nami miłości. Ten program pokazuje, że wszyscy mamy coś za uszami – kto wie, czy osoby hetero nawet nie więcej niż osoby LGBT+!

J: Mam nadzieję, że osoby oglądające wreszcie przekonają się, że miłość, uczucia, śmiech czy łzy nie mają ani płci, ani orientacji, ani rasy.

Najtrudniejsze pytanie, które usłyszeliście?

J: No, przecież nie możemy ci powiedzieć, jakie były pytania, bo ludzie nie będą mieli frajdy z oglądania! A w ogóle, gdybyś obejrzał wszystkie odcinki, to nie zadałbyś tego pytania. (śmiech) Moim zdaniem jedno miało rozmiar bomby atomowej. Totalnie rozjechało wszystko w programie. Zgadnij, kto je dostał. Tak, my! (śmiech)

B: Niestety. I tylko możemy dziś żałować, że prawda wyszła na jaw dopiero w programie, gdzie warunki do rozmowy o tym wszystkim były znacznie trudniejsze. Wszyscy jednak popełniamy błędy.

W jednym z pierwszych odcinków padło pytanie do ciebie, Jędrzej, które trochę podało w wątpliwość działanie tego całego wykrywacza kłamstw. Mieliście takie momenty, że nie do końca zgadzaliście się z wynikiem testu?

J: A wiesz, jak trudno było odpowiadać na takie pytania? Gdy możesz tylko powiedzieć „tak” lub „nie”? Spróbuj sam. Ciągle ma się jakieś dylematy, bo wiesz – „w jakiejś części tak, ale trochę też nie” itd. (śmiech)

B: Ja bardzo dużo analizuję w mojej w głowie. Czasami aż za bardzo. Przez to bywały momenty, w których sam już nie wiedziałem, czy tak, czy nie. Tego, jak wykrywacz kłamstw ocenia nasze odpowiedzi, dowiadywaliśmy się dopiero na tzw. ceremoniach, które można zobaczyć w programie. Czasem sami byliśmy w szoku.

J: Te ceremonie to było wydarzenie. Wchodzisz, myślisz: „Lajcik, spoko”. A tam nagle wszystko na ciebie leci z nieba i wychodzisz totalnie oniemiały tym, co się przed chwilą wydarzyło.

Zastanawiam się, czy w jakiś sposób można oswoić się z bolesną prawdą. Czy pierwsze wyjście na jaw waszych prywatnych sekretów bolało bardziej niż te kolejne?

J i B: Nie!

B: Totalnie na odwrót. Zawsze zakładamy, że ciągle możemy usłyszeć jeszcze coś gorszego, i przez to w głowie tworzą się czasem niepotrzebnie projekcje. To było jak koniec rundy w boksie – jesteś totalnie wykończony, leżysz na ziemi, krew się leje, a sędzia każe wstać, gwiżdże i od nowa dalej trwa walka. Psychicznie już byliśmy totalnie wykończeni, ale na planie i po zakończeniu zdjęć mieliśmy zapewnioną opiekę psychologa, co było bardzo pomocne.

W programie zdradzacie swoje sekrety, do których czasem nawet nie przyznajemy się przed samym sobą. Po obejrzeniu programu poznają je wasi znajomi, bliscy czy rodzice. Nie mieliście w sobie strachu pt.: „Jezu, moja mama się dowie, że zrobiłem XYZ”?

J: Ja jestem dużo bardziej wylewny, otwarty i bezkompromisowy – co w głowie, to na języku. Moja mama i tata wiedzą o mnie wszystko, mam z nimi kumpelską relację. To jest moje sumienie, czy ja to uważam za stosowne, czy nie, więc… nikomu nic do tego. To wszystko, co tam się dzieje, to są problemy i przypadki każdego z nas. Myślę, że zamiast oceniać innych, którzy te sekrety wyjawili, lepiej zastanowić się, czy nie dotyczą one też nas samych. Mnie bardzo cieszy, że to nie jest program o szukaniu nowej miłości czy imprezowaniu, ale dotykający szerszych zagadnień – problemów, możliwych wątpliwości czy braku zaufania w związkach.

Bruno chyba aż tak chętnie tych sekretów nie wyjawiał – mówię to, patrząc na jego minę. (śmiech)

J: Nie miał wyboru! (śmiech)

B: Tak, ja pierwsze, co mam zamiar zrobić po premierze to wylogować rodziców z Netflixa! (śmiech) A tak na serio: pochodzimy z Jędrzejem z dwóch różnych domów, chyba każdy z nas był inaczej wychowany, przekazano mu inne wartości. Dom Jędrzeja jest bardzo ciepły, otwarty, rozmawia się o wszystkim. U mnie jest na odwrót – jestem z małej wioski, ok. 50-70 mieszkańców, na pierwszym miejscu jest kościół, a prawda na drugim. Najważniejsze, żeby na obrazku wszystko ładnie wyglądało. U mnie w domu nie rozmawia się o uczuciach. Wiem, że mogę liczyć na bliskich, gdy będzie taka potrzeba, ale na co dzień każdy ma swoje życie i tyle. Temat dojrzewania, seksu, czyjejś frywolności, uczuć – tego w moim domu nie było. A tym bardziej takiego grubego tematu, jaki wyjdzie w trakcie programu. Nie wiem, czego spodziewać się po rodzicach, i sam jestem ciekawy, jak zareagują. Może bardziej się przez to zaangażują? Są bardzo spokojnymi osobami, wycofanymi, i nawet ta informacja, że będziemy gdzieś tam na srebrnym ekranie, to dla nich totalny kosmos.

Jędrzeju, w programie wspomniałeś, że przed poznaniem Bruna nie szukałeś związku. To wynika z jakiejś trudnej przeszłości?

J: Moja pierwsza relacja trwała 3 miesiące, a potem był związek, który był trochę klinem na tę relację. Człowiek od razu chce się pozbierać, zaczyna randkować i szyb ko wchodzi w kolejny związek. To była toksyczna relacja, ta osoba była strasznie zazdrosna, a ja miałem 23 lata i wsiąkłem w to totalnie. Do tego stopnia, że ze sobą zamieszkaliśmy. On sam w moją głowę wrzucał pewne myśli. Leżymy sobie, a on do mnie: „Boże! Ty naprawdę chcesz ze mną żyć i mieszkać? Przecież ty się jeszcze nie wyszalałeś w życiu!”. A ja miałem takie: „O kuźwa, rzeczywiście!”. Ale on to robił specjalnie, żeby potem mógł być o to zazdrosny! Totalnie toxic! Zbierałem się bardzo długo, by z nim zerwać, a z racji tego, że to była moja jedyna długotrwała relacja, to byłem potem święcie przekonany, że właśnie tak wygląda związek. Że jest to kara, sytuacja, w której nic nie możesz robić, w której jesteś ciągle podejrzewany, nie możesz być sobą, nie jesteś szczęśliwy. Jestem osobą, która świetnie się ze sobą bawi. Uwielbiam siebie, lubię swoje poczucie humoru, swoją kreatywność, jestem bardzo szczęśliwy, gdy jestem sam.

Ale jednak zdecydowałeś się na randkę z Brunem.

J: Z Brunem trafiło mnie coś totalnie innego, bo to moje całkowite przeciwieństwo. Jak czerń i biel. Sądzę, że to klucz do wszystkiego. To, że jesteśmy z różnych światów, że mamy różne pasje, interesujemy się innymi rzeczami. Codziennie mamy sobie coś do powiedzenia. Sądzę, że to sprawia, że jesteśmy dla siebie atrakcyjni i nie próbujemy się dopasować do siebie na siłę, tylko każdy ma swój świat, a nie jest tak, że jedna osoba ma swój świat i wspólny, a druga osoba tylko wspólny. To by było dramatyczne. Z Brunem jestem, bo chcę, bo jestem szczęśliwy, bo jest mi super, a nie dlatego, że muszę być w związku.

B: Jesteśmy dwiema skrajnościami na wielu płaszczyznach. Jedyny warunek w trakcie moich wszystkich poszukiwań faceta to było to, żeby była to osoba wrażliwa na sztukę, na piękno. I nie mówię, że ma znać się na historii sztuki, na kompozycji, projektowaniu, tylko ogólnie – żeby był wrażliwy. I nawet jeśli jesteśmy z dwóch różnych światów, tym jednym łącznikiem jest chociażby to, że wspólnie cenimy sztukę.

 

Jak realizujecie tę wspólną miłość do sztuki?

J: Żeby nie było tak kolorowo, to nasza wrażliwość na sztukę bardzo się różni. (śmiech) Jak Bruno zabiera mnie do opery czy do muzeum, to ja krwawię w środku i płaczę, ale robię to z miłości, bo wiem, że dla niego to ważne i jego to cieszy. Natomiast kiedy ja oznajmiam Brunowi, że jedziemy na koncert Justina Biebera, to z kolei wtedy Bruno krwawi. (śmiech) Albo jak Brunowi wysyłam sylwetki z pokazów, sesje zdjęciowe projektantów, to on tak patrzy i mówi: „Nooo, ciekawe…”. i wiem doskonale, że mu się to zdecydowanie nie podoba, ale nie chce mi tego powiedzieć.

B: Bo ja zamiast tych sylwetek wysyłam Jędrzejowi stare fotografie Gdańska, Wrocławia, modę przedwojenną, ciekawostki z I i II wojny światowej albo pokazuję mu, że nauczyłem się pisać gotykiem. Zbieram porcelanę, a mój pokój prywatny w domu rodzinnym to buduar albo – jak to mówi Jędrzej – muzeum. (śmiech) Różnimy się więc w tym zupełnie, ale dalej gdzieś nas to łączy.

Jędrzej, w programie jedną z rzeczy, które zarzucasz Brunowi, jest pracoholizm.

B: Muszę przyznać, że mam z tym jakiś problem. To chyba mój nałóg. Stąpam twardo po ziemi. Jędrzej nigdy nie widzi problemów – załatwimy, zrobimy, jest hajs, nie ma hajsu, ogarniemy, przeżyjemy, załatwi się. A ja potrzebuję stabilności, poczucia bezpieczeństwa. W przeszłości bywało różnie – zdarzało się, że nie było mnie na coś stać, więcej płaciłem za pokój we Wrocławiu, niż zostawało mi na życie. Musiałem odmawiać sobie wielu rzeczy i gdzieś w środku mam w sobie lęk, że to może wrócić. Zgodnie jednak z tym, co obiecałem Mai Bohosiewicz w programie – chodzę na terapię. Kotwicą jest dla mnie jednak dalej praca, dzięki której mogę kupować Jędrzejowi kwiaty, zapraszać go na kolację czy zabierać moje kochanie do opery czy filharmonii. I jest wtedy bardzo szczęśliwy, prawda? (śmiech)

 J: Ta, bardzo. (śmiech)

Wkrótce walentynki. Czego można życzyć szczęśliwym parom?

J: Prawdy! Nie oszukujcie się, mówcie prawdę, chociaż byłaby najtrudniejsza.

B: „Love Never Lies Polska” pokazuje, że chyba każdy z nas ma jakieś tajemnice, ale też to, jak bardzo one mogą boleć nasze drugie połówki, a ranić ich chyba nikt z nas nie chce. Uważajcie więc na to.

J: No i oglądajcie nasz program na Netfliksie! Mam nadzieję, że nie rozwali on wielu związków tuż przed walentynkami, chociaż nie gwarantuję, że tak nie będzie! (śmiech)

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Możesz pytać, o co chcesz

Z ADĄ HYZOPSKĄ, transpłciową uczestniczką niedawnej, 11. edycji programu „Top Model Polska”, rozmawia Michał Pawłowski

 

Foto: Bartek Brzóska, @bartekb1996

 

Ada, wzięłaś udział w niedawnej, 11. edycji „Top Model Polska” jako wyoutowana transpłciowa uczestniczka i zaszłaś bardzo daleko, bo doszłaś do etapu fashion weeku, a odpadłaś dopiero przed finałem. Z jakimi reakcjami się spotkałaś po tym publicznym coming oucie podczas castingu przed jurorami?

Hmmm… Polska, jakim jest krajem, wiadomo – na początku opinie były różne, podzielone, pozytywne i negatywne, ale z czasem ludzie nabierali do mniej sympatii i przeważały te dobre słowa. Część ludzi twierdziła, że się nie nadaję do pracy modelki, ale potem z odcinka na odcinek głosy te znikały. Ludzie widzieli, że w programie się rozwijam i idzie mi coraz lepiej. Skupiłam się też na tych, którzy mi kibicowali. Nie będę oszukiwała, że łatwo było od tych hejterskich komentarzy się odciąć – bo je też czytałam. Jednak z czasem przestałam na nie zwracać uwagę. I szczerze, powiem prosto, mam to w dupie. To nic nie znaczy, nie zmienia poczucia mojej wartości, a ja nie mam wpływu na tych ludzi.

Masz 19 lat, chodzisz jeszcze do technikum (kosmetycznego). Gdy umawialiśmy się na wywiad, wspomniałaś, że przygotowujesz się do matury. Jakie więc były reakcje w szkole na twój udział w programie oraz publiczny coming out?

Coming out w szkole zrobiłam przed programem – i była grupa nauczycieli, która uszanowała to, by zwracać się do mnie jako do kobiety, ale była też część, która totalnie to ignorowała, zasłaniając się oczywiście tym, że „nie masz na to papierów, więc będę do ciebie mówić tak, jak masz wpisane w dzienniku”. To było strasznie wkurzające, radziłam sobie z tym, ale irytował mnie brak szacunku. Bo przecież nie ma prawa, które zabrania nam zwracać się do kogoś tak, jak dana osoba tego chce. Choć powiem ci, że program też mi dużo ułatwił w szkole, nauczyciele spojrzeli na mnie z innej perspektywy, zobaczyli, że ja na serio jestem kobietą i w dodatku ktoś widzi we mnie modelkę. Bo jeśli chodzi o uczniów – zero problemu, od początku wszyscy szanowali to, że jestem transpłciowa, a nawet przed pełnym coming outem dziewczyny z klasy mówiły do mnie tak, jak chciałam, czyli w zaimkach żeńskich. Bo na początku nie określałam się jeszcze jako osoba transpłciowa, ale wyróżniałam się stylem życia – trudno mnie nie zauważyć, raczej wszędzie mnie pełno, mam silny charakter i zawsze mówię, co myślę.

A reakcje uczestników_czek domu modeli_ lek?

Nasza grupa w tym roku była przecudowna. Ja tych ludzi kocham naprawdę szczerze, byliśmy jak rodzina. Są wspaniali! Spotkałam się z ich dużą otwartością. Mówiąc im o mojej transpłciowości, zaznaczyłam, że śmiało mogą pytać o wszystko, jeśli tylko mają jakieś pytania, są ciekawi itd. Na początku tych rozmów nie było, ale potem, jak się zbliżyliśmy, wiele na ten temat rozmawialiśmy. Oni już sporo o transpłciowości wiedzieli i rozumieli temat w pełni. Ogólnie wspieraliśmy się w przeróżnych sprawach, wielu z nas miało lepsze i gorsze momenty – byliśmy w pewnym sensie odcięci od świata, mogliśmy liczyć wyłącznie na siebie. To mocna ekipa!

Na swoim Instagramie napisałaś, że sesja nago była dla ciebie najbardziej emocjonalna i najtrudniejsza. Na ekranie widzieliśmy, jak podeszłaś do tego odważnie i bardzo profesjonalnie, ten stres nie był zauważalny. Jakie emocje ci wtedy towarzyszyły?

Wiesz… ja mimo wszystko podeszłam do tego bez stresu. Na początku były obawy, ale tuż przed powiedziałam sobie: „Dobra, rozwalę to i dam z siebie wszystko!”. Byłam w szoku, że naga sesja wypadła tak wcześnie, bo zazwyczaj była w okolicach połowy programu – ale może dobrze, że tak się stało, nie analizowałam za wiele, bo byłam zaskoczona. Cieszyłam się też, że to będzie taki kolejny milowy krok za mną. To była moja pierwsza sesja nago w życiu. Ja w ogóle kocham swoje ciało i uważam, że jest naprawdę ładne, więc chciałam to zrobić jak najlepiej, by je pokazać i użyć mocy, którą mam.

Co oprócz nagiej sesji najbardziej utkwiło ci w pamięci z programu?

Cały udział w „Top Model” to najlepsza przygoda mojego życia. Chętnie bym tam wróciła choćby na chwilę. To, co jest pokazywane w telewizji, to tylko mała część niesamowitych rzeczy, które się tam działy. Moje ulubione chwile to te, gdy się razem wygłupialiśmy, a nasze przyjaźnie się pogłębiały. Wieczór, gdy opowiadaliśmy sobie straszne historie, albo bitwa na bitą śmietanę. (uśmiech) A jeśli chodzi o sesje, to chyba najbardziej wspominam tę podczas wyjazdu na fashion week nad oceanem – to było najpiękniejsze miejsce, w jakim miałam sesję, i zarazem najpiękniejsze, jakie w ogóle widziałam w życiu. Stresowałam się, chyba właśnie dlatego, że warunki dookoła były tak wspaniałe. Ale zdjęcie z tej sesji podoba mi się najbardziej z całego programu.

A chyba najbardziej zaprzyjaźniłaś się z Klaudią Nieścior, która ostatecznie wygrała 11. edycję programu. Podczas programu byłyście bardzo blisko. Czy ta przyjaźń trwa?

Trwa! Śmieję się, że nie wygrałam tego programu, ale wygrałam przyjaźń. Jestem bardzo dumna z Klaudii, że wygrała – totalnie zasłużyła. Nasze pierwsze spotkanie, chyba na castingach, nie zwiastowało takiej silnej relacji. Pamiętam, jak na nią popatrzyłam i pomyślałam: „A co ona tu robi?”. Podobno Klaudia pomyślała o mnie to samo. (śmiech) A potem nagle nawiązałyśmy kontakt na bootcampie i od razu zaczęłyśmy się wspierać. Poszło – i trwa do dziś. Mamy z Klaudią podobne charaktery, śmiejemy się z tych samych rzeczy, aż ludzie mogą mieć nas dość.

A wracając do modelingu: czy w tej branży spotkałaś się z dyskryminacją, transfobią?

Patrząc w skali światowej, jest już sporo top modelek, które są transpłciowe. Choćby Valentina Sampaio – modelka Victoria’s Secret, która robi teraz największe pokazy na świecie i pojawia się na okładkach topowych magazynów. Wiadomo, Polskę od Zachodu dzieli przepaść, ale i u nas wiele się zmienia – przecież nie jestem pierwszą wyoutowaną osobą transpłciową w „Top Model”. Miałam dwie poprzedniczki (Sophię Mokhar i Karolinę Warzechę – przyp. red.). Świat mody wydaje mi się bardziej otwarty w porównaniu do ogółu społeczności w każdym kraju. Miałam duże obawy przed wyjazdem na fashion week do Afryki, bałam się, jak mnie odbiorą miejscowi projektanci. Ale spotkałam się z otwartością, nikt nawet nie komentował tematu transpłciowości – byłam modelką i oceniali to, jak pracuję, a nie jaka jest moja tożsamość. Przynajmniej tak to odczułam i czułam się dobrze. Z jednym z projektantów, który był niebinarny, odbyłam szczerą rozmowę: powiedział mi, że społeczeństwo w Johannesburgu jest coraz bardziej otwarte i te zmiany kulturowe się dzieją.

Kiedy odkryłaś, że jesteś osobą transpłciową? Jak u ciebie to wyglądało? Jesteś bardzo młoda, masz 19 lat, a całe twoje nastoletnie życie przypadło na okres rządów PiS-u, czyli wzmożonej homofobii i transfobii, nagonki na nas.

Długo żyłam w zamkniętej bańce. Podchodzę z bardzo małej wioski Klonowiec Wielki, oddalonej od najbliższego miasta; do szkoły podstawowej też chodziłam wiejskiej. Ale miałam w sobie sporo odwagi i buntu. Bardzo wcześnie ubierałam się i malowałam, jak chciałam. Od małego dziecka lubiłam ubierać lalki, przymierzać sukienki – a może nawet nie tyle „lubiłam”, ile czułam się wtedy sobą. Robiłam to z moimi trzema siostrami od małego, a już w przedszkolu chciałam mieć pierwszego męża. Oczywiście, klasycznie, na początku myślałam, że jestem bi-/ homoseksualna i że mam „taki styl”. Nie wiedziałam, że jestem transpłciowa, bo nie wiedziałam, że takie zjawisko w ogóle istnieje. Czasem miałam takie myśli, że jestem głupia, dziwna i jest ze mną jakiś problem, którego sama nie rozumiem. Byłam z tym sama. Dopiero w gimnazjum trafi łam na dyrektorkę szkoły, która miała bardzo wrażliwą i artystyczną duszę. Poświęciła mi dużo czasu i uważności, potrafi ła mnie zwalniać z lekcji, by obejrzeć wspólnie pokazy mody. Zawsze mi mówiła: „Rób co chcesz, bądź kim chcesz i wyrwij się z tego miasta do większego”. Ona widziała we mnie coś dobrego i jako pierwsza pokazała mi bezwarunkową akceptację. Dzięki niej zdecydowałam się iść do szkoły średniej w Łodzi. Wrócę jednak jeszcze na chwilę do gimnazjum, bo to w tym okresie dzięki temu, co znalazłam i wyczytałam w sieci, zrozumiałam, że jestem kobietą. Oczywiście wtedy jeszcze trudno było mi to przyznać przed samą sobą, a tym bardziej powiedzieć innym. Wiesz, nastolatkowie w gimnazjum nie zwracają uwagi na słowa, a ja doświadczyłam sporo hejtu, bo wyróżniałam się wyglądem. W Łodzi, w szkole średniej, już w pierwszej klasie, poczułam w pełni, że o swojej transpłciowości chcę powiedzieć innym i że jestem gotowa, by rozpocząć tranzycję. Duże miasto pomogło mi się otworzyć, przestałam się bać, co ludzie powiedzą. A co do nastrojów politycznych, w jakich dorastam – szczerze, mnie to po prostu wkurwia. Nie potrafi ę zrozumieć, jak ludzie będący tak wysoko mogą ignorować fakty naukowe i negować rzeczywistość. Ten brak świadomości mnie przeraża, a jeszcze bardziej ludzki strach i brak otwartości, jeśli czegoś nie rozumieją.

Jak zareagowali twoi bliscy – rodzina, znajomi? Kiedy im powiedziałaś?

Najpierw powiedziałam jednej siostrze, a siostra mamie. Dopiero wtedy porozmawiałam z mamą ja. Na początku nie było jej łatwo się z tym oswoić i zrozumieć, ale się udało, i po pewnym czasie powiedziała tacie. Byli za granicą na wyjeździe – to był taki mamy sposób, aby tata miał czas, by to w sobie przetrawić, zanim wrócą do domu i się spotkamy. Rodzice to przeżyli, raczej był to dla nich szok, ale szybko się starali to oswoić i zrozumieć. Mój tata jest np. fanem Biedronia, uważa, że to on powinien zostać prezydentem, co też świadczy o jego akceptacji społeczności LGBT+. Powiedział mi kiedyś, że jedyne, czego się boi, to tego, że ktoś kiedyś zrobi mi krzywdę, i że wie, że łatwo się nie dam, ale się martwi. Oni też po „Top Model” zobaczyli, że ludzie mi kibicują: zaczepiają mnie na ulicy i mówią: „Ale jesteś piękna”. To też pewnie ułatwiło im oswojenie się z moją transpłciowością – jak zobaczyli, że dla ludzi nie jest ona jedyną cechą i mnie nie definiuje.

Wspomniałaś, że pochodzisz z niewielkiej miejscowości. Czy w dzieciństwie spotykałaś się z hejtem, gdy wyróżniałaś się na tle rówieśników_czek?

To mała wieś – jestem pewna, że wszyscy wiedzą, w takich społecznościach wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Dochodziły do mnie różne plotki na mój temat, ale obchodziło mnie to tyle co zeszłoroczny śnieg. A teraz jeszcze mniej – rodzina mnie akceptuje, mam superznajomych i przyjaciół. Na tym się skupiam.

Na jakim etapie tranzycji jesteś, jeśli chcesz odpowiadać na to pytanie?

Możesz mnie pytać o wszystko – stawiam na otwartość i chcę, aby wokół transpłciowości było jak najmniej tabu. U mnie tranzycja trwa, nie jest zakończona. I chyba będzie zakończona, kiedy będę po operacji narządów płciowych, a tego bym bardzo chciała. Oczywiście, już czuję się w pełni kobietą, ale chciałabym jeszcze zadbać o te fizyczne aspekty. Plus wciąż trwa proces prawny – jesteśmy z panią adwokat na dobrej drodze, by zamknąć również ten temat. Oczywiście cały czas jestem na terapii hormonalnej.

W kilku krajach świata (np, na Malcie czy w Portugalii) – a ich liczba rośnie – można wystąpić o zmianę oznaczenia płci w dokumentach bez dołączania dokumentacji medycznej. Nawet gdy się ma nie 18, a np. 16 lat. Co sądzisz o takich rozwiązaniach?

To chyba najlepsze, co osoby transpłciowe mogą dostać od swojego kraju – czyli niekomplikowanie procedur. Skoro względem prawa osoba mająca 16 lat może sypiać, z kim chce, to powinna móc o sobie decydować również w takich kwestiach jak korekta prawna płci, którą w rzeczywistości odczuwa. Oczywiście poza prawem potrzebujemy też wyedukowanych lekarzy – ich rola jest kluczowa, jeśli chodzi o nasze życie i przechodzenie tranzycji.

Ada, jakie są twoje plany i marzenia? Zaszłaś bardzo daleko w „Top Model”, jesteś też mistrzynią Polski w makijażu artystycznym. W którym kierunku chcesz się rozwijać?

Chcę postawić na modeling. Po to też poszłam do „Top Model” – wiedziałam, że ułatwi mi to wejście do tego świata. Teraz mam już agencję, która mnie reprezentuje, i mam sporo zleceń. Nie wyobrażam sobie teraz zajmować się czymś innym. Makijaż to moja pasja, ale nigdy nie pragnęłam robić tylko tego. Traktuję go jako zabawę, odskocznię, i tak właśnie podchodziłam do konkursów w makijażu, które wygrywałam. Więc na pewno chcę się teraz skupić na modelingu, a może w przyszłości połączę to z zaprojektowaniem własnej marki ubrań czy kosmetyków. Bo wiesz, mimo że modelki pracują teraz dłużej, to jednak trzeba mieć swój plan B. Czas ucieka.

Skoro mogę pytać o wszystko, to jeszcze zapytam: jak twoje życie prywatne ma się do tych planów? Jest jakaś miłość na horyzoncie czy skupiasz się teraz na karierze?

Ja jestem wieczną singielką (śmiech), chyba jeszcze nie potrzebuję chłopaka. Po pierwsze – skupiam się na sobie, po drugie – nie szukam miłości na siłę. Sama wpadnie, jak będzie miała. Oczywiście bycie w związku to miła sprawa, inaczej się wtedy żyje i dzieli życie. Ale ja przede wszystkim bardzo kocham siebie i to daje mi dużo siły. (śmiech)

Jak twoim zdaniem powinniśmy_nyśmy wspierać osoby transpłciowe w Polsce? Jakiego wsparcia ze strony społeczności LGBTQ+ i sojuszników_czek ty sama najbardziej byś oczekiwała?

To trudne pytanie, bo ciężko wspierać osoby transpłciowe „tak ogólnie”, jednak każdy z nas jako człowiek najwięcej wsparcia szuka w osobach najbliższych – to jest fundament. Więc przede wszystkim ważne jest, aby każdy z nas był uważny na swoich bliskich, nie tylko ze względu na tożsamość płciową czy orientację seksualną, ale też ogólnie na emocje i to, jak nasi bliscy się czują. A przede wszystkim musimy w Polsce zmienić rząd, który sieje nienawiść względem różnych mniejszości, więc pójście na wybory i świadome zagłosowanie na osoby czy partie, które walczą o równość, jest już dużą pomocą. Szczególnie w nadchodzącym roku wyborczym warto o tym przypominać. Polityka to machina, która ma jednak największą siłę. A poza tym ważna jest praca codzienna, czyli: edukujmy swoje otoczenie i obalajmy mity.  

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Teatr ciotopozytywny

Z DELLFINĄ DELLERT i AGNIESZKĄ MAZANEK, reżyserkami serialu dokumentalnego „Nago. Głośno. Dumnie” o polskiej sztuce drag i o polskiej burlesce, rozmawia Jakub Wojtaszczyk 

 

Na zdjęciu od lewej: Dellfina Dellert i Agnieszka Mazanek. Foto: HBO

 

Wasz dokumentalny serial „Nago. Głośno. Dumnie” portretuje drag i burleskę we współczesnej Polsce. Kiedy spotkałyście się z tymi scenami?

Dellfina Dellert: 100 lat temu! (śmiech) Pierwszą drag queen, którą zobaczyłam na żywo, była Lola Lou, choć oczywiście znałam temat z filmów. To było jakoś w połowie lat 90. Natomiast z burleską, a w zasadzie neo-burleską spotkałam się w 1999 r., kiedy mieszkałam w Londynie. Był to występ Dity von Teese z czerwonymi wachlarzami w słynnym Torture Garden. W 2006 r. skończyłam nawet jej kurs w Paryżu i dla funu raz wyszłam na scenę. Zafascynował mnie wtedy ten świat, w którym można zdjąć z siebie poczucie winy i wstydu, pokochać swoje ciało i poczuć się wystarczająco dobrą taka, jaka jestem. To bardzo terapeutyczne doświadczenie. Burleska zainteresowała mnie też, bo wtedy już od kilku lat pracowałam nad projektem Self-Portraits of Others. Najdłużej działam jako artystka wizualna, często używam własnego ciała jako medium, wcielam się w różne postaci. Burleska stała się przez chwilę elementem tej eksploracji. Po powrocie do Polski w 2009 r. byłam na pierwszym występie Betty Q & Crew, gdzie występowała również Pin Up Candy. Bardzo ucieszyłam się, że scena burleski dotarła również do nas.

Agnieszka Mazanek: Wiedziałam, że burleska istnieje, ale po raz pierwszy zabrała mnie na nią Dellfi na w ramach dokumentacji do serialu. W Worku Kości (warszawskim barze – przyp. red.) występowały Kim Lee, Red Juliette i Bunny de Lish, które później również zaprosiłyśmy do serialu. To było dla mnie niezwykłe i poruszające doświadczenie. Zachwyciła mnie wolność, dowolność i frywolność, odwaga i różnorodność cielesna. Pamiętam szok, że oglądam show tu, w Warszawie, w Polsce, a nie gdzieś na świecie. Poczułam się bardziej wolna. Wyszłam z klubu w euforii. Pomyślałam: „Róbmy ten serial!”

A drag?

A: Na przestrzeni lat drag widziałam wielokrotnie. Moi koledzy w liceum przebierali się za kobiety, choć wtedy nie wiedzieli pewnie, że robią drag. Pamiętam, gdy jeszcze na studiach mieszkająca w Niemczech ciotka mojej przyjaciółki, zabrała nas na wycieczkę do Hamburga. Włócząc się po artystycznej dzielnicy St. Pauli, pełnej teatrów i peep-showów, co krok mijałyśmy wspaniałe kolorowe osoby, w tym drag queens. Był 1991 r. Myślałam, że wystrzelono mnie w kosmos! W Polsce, już w latach 2000, czasem widywałam drag queens. Spotkałam je też pracując przy filmie o Katarzynie Kozyrze. Drag funkcjonował gdzieś w tle.

Czy wcześniej byłyście blisko społeczności LGBTQ+?

D: Nie lubię dzielenia, wszyscy jesteśmy jednym, ale rozumiem, o co pytasz. Odkąd pamiętam, miałam znajomych gejów i lesbijki. Jeden z moich najbliższych przyjaciół jest osobą trans. Mój pierwszy seks w życiu był z dziewczyną. 11 lat mieszkałam poza Polską, w krajach, w których queerowa społeczność dawno wywalczyła swoje prawa. Biorę udział w Paradach Równości od tej pierwszej, w 2001 r. Świat artystyczny, z którego się wywodzę, sam w sobie jest wolny i otwarty. Odkąd pamiętam, imprezy organizowane dla i przez osoby niehetero były moimi ulubionymi. Tylko tam mogłam szaleć i czuć się bezpiecznie. Nikt mnie nie oceniał i przede wszystkim nie molestował. Mogłam być w pełni sobą. Wielu hetero mężczyzn w krajach konserwatywnych, również w Polsce, myli chęć zabawy kobiety z ochotą na seks. To bardzo męczące. Nieheteronormatywny świat jest dla mnie zdecydowanie bardziej naturalny niż ten, który propagowany jest w dzisiejszej Polsce rządzonej przez skrajną prawicę.

A: Dorastałam we Wrocławiu. Tak jak Dellfina, obracałam się w środowisku artystycznym, otwartym i ciekawym różnorodności. Na wernisażach, koncertach i wszelkich imprezach nie odczuwałam homofobicznej czy jakkolwiek wykluczającej atmosfery. Pamiętam, że wspomniana znajoma z Niemiec miała przyjaciela, geja, u którego pomieszkiwałam. Gdy przychodziłam z pracy w barze, leżeliśmy w łóżku, piliśmy szampana, oglądaliśmy MTV i gadaliśmy o tym, który chłopak się nam podoba i dlaczego. (śmiech) Wydaje mi się, że w tamtych czasach nie znałam nazwy „społeczność LGBTQ+”. Ale organicznie egzystowałam w bardzo różnych światach i miałam tego świadomość. Gadałam na kwadracie z punkowcami, na ulicach we Wrocławiu grający na bębnach koledzy nauczyli mnie, czym jest reggae, spotykałam się na imprezach u chłopaka, który był w trakcie tranzycji, bawiłam się najlepiej w gejowskich klubach i słuchałam opowieści niemieckich homoseksualnych feministek. To się wszystko przenikało. Dziś mam niebinarne dzieci. Mają prawo do bycia tym, kim się czują. Wspieram je i akceptuję. Cały czas uczę się zaimków. Zdarza się, że mi się mylą i wtedy dostaję bana. Najważniejszym zadaniem rodzica jest dawanie wsparcia swoim dzieciom i kochanie ich bezgranicznie. Jeśli to robisz, przyjmujesz wszystkie ich odrębności, róźnorodności. W taki sposób masz szansę dowiedzieć się czegoś nowego nie tylko o nich, ale i o sobie. Moje dzieci inspirują mnie i ja je pewnie też.

Jak wspominasz ich coming outy?

A: Moje dzieci są już dorosłe. Mimo ma 23 lata, a Sonik 21. Coming outy nie były żadną rewolucją, raczej spokojnym oznajmieniem tego, kim są i jak się czują. To starsze, kiedy się zakochiwało i wchodziło w relacje romantyczne z osobami o różnych tożsamościach płciowych i orientacjach, naturalnie skłaniało mnie do rozmyślań nad moimi związkami i relacjami. Zrozumiałam między innymi, że jestem osobą biseksualną. Wcześniej nawet nie miałam czasu, żeby pomyśleć o sobie w tym kontekście. Odkrycie tego i nazwanie było dla mnie uwalniające.

Agnieszko, czy fakt, że nakręciłyście serial w dużej mierze o społeczności LGBTQ+, był dla twoich dzieci ważny?

A: Z pewnością. Bardzo przeżywały wszystko, co działo się w trakcie powstawania serialu i były prawdziwym wsparciem. Pokazywałam im różne zmontowane fragmenty i czekałam przejęta na ich reakcję. Były pierwszymi odbiorcami niekończących się wersji montażowych. Na premierę zaprosiły swoich, jak mówią, ziomków, które w większości są niebinarnymi osobami, trans dzieciakami. Widziałam, że czują się przejęte, akceptowane i dumne, że ich mama to zrobiła. Serial bardzo im się spodobał, wzruszył je i sprowokował do rozmów. Wiem, że polecają go swoim znajomym. Żałują tylko, że jest taki krótki. Chcą więcej takich produkcji.

D: Na ekranie widziały opowieść o podchodzeniu do społeczności LGBTQ+ z ciekawością. Jeśli podchodzi się z lękiem, będziesz się siłą rzeczy separował.

Kiedy narodził się pomysł na serial?

A: Poznałyśmy się lata temu, kiedy przeniosłam się do Warszawy. Miałam pomysł, żeby robić programy dotykające seksualności. Kierował mną optymizm: skoro jest taki problem z edukacją seksualną w szkołach, może uda się go obejść i działać w innej przestrzeni. Znajomy reżyser, wiedząc, że Dellfina ma podobne zainteresowania, stwierdził, iż musimy się poznać. Od razu między nami kliknęło.

D: Mimo wielu prób z programem nam nie wyszło. Ale wiedziałyśmy, że coś razem zrobimy. W 2019 r. producentki z ZPR Media trafiły na występ Pin Up Candy. Zakochały się w burlesce. Postanowiły zrobić o niej serial. Zadzwoniły do Agi, Aga do mnie i poszłyśmy na spotkanie. Ponieważ zależało nam na zrobieniu serialu o wolności, miłości i odwadze bycia sobą, w tym też o nieograniczonej od patriarchalnych wzorców kobiecości i męskości, postanowiłyśmy dodać bohaterów dragowych. Tak powstał serial o kobietach i LGBT-ach. Co jednak ważne, od początku zakładałyśmy, że ma być to serial dla wszystkich, nie tylko dla środowiska. Dlatego o osobach bohaterskich myślałyśmy jak o superbohaterach z różnymi mocami, którymi mogą inspirować.

Co było pierwsze: casting czy tworzenie scenariusza?

A: Przebiegało to równocześnie. Zaczęłyśmy od dużego researchu, spotkań z różnymi osobami, które tworzyły krajobraz środowiska burleskowego i dragowego w Polsce. Eksplorowałyśmy go. Zastanawiałyśmy się, za jakimi historiami warto pójść, by zainteresować widownię. Potrzebowałyśmy też jednego lub dwóch nowicjuszy, którzy przeprowadzą nas przez proces stawania się osobą performerską – wejdą w drag czy w burleskę, wyjdą na scenę. Stąd w serialu główny wątek Pawła Mężyńskiego, czyli Silver Daddy’ego. To on nas prowadzi. Pozostałe osoby mają już swoje osiągnięcia. Ich historie objaśniają świat dragu i burleski.

D: Przy wyborze osób bohaterskich bardzo zależało nam na jak najszerszej reprezentacji, tak aby drag i burleskę pokazać z różnych stron. Ważnym czynnikiem było dla nas zaangażowanie polityczne, bo to – naszym zdaniem – odróżnia polską scenę od tej zachodnioeuropejskiej czy amerykańskiej.

Namawiałyście Pawła do dragu?

D: Szukałyśmy nowicjusza, ale jego historia po prostu się wydarzyła! Zupełnie nie planowałyśmy, że stanie się głównym bohaterem serialu. Paweł pojechał z nami na Prague Burlesque Festival jako chłopak Gąsia (performera drag – przyp. red.), który był naszym bohaterem i tam występował. Poznaliśmy się na dworcu w Warszawie. Potem pół drogi przegadaliśmy w Warsie. Na imprezie Paweł obejrzał występ Dirty Martini (światowej sławy performerka burleski – przyp. red.) i po prostu się zakochał. Faktycznie obudziły się w nim dawno zakopane marzenia o wyjściu na scenę. Szczęśliwie mogłyśmy to nakręcić. Wyjazd do Pragi w marcu 2020 to były jednocześnie nasze pierwsze zdjęcia do serialu – na kilka dni przed ogłoszeniem pandemii i lockdownem. Premiera w HBO Max odbyła się 1 czerwca 2023 r. Śmiało możemy powiedzieć, ze pracowałyśmy nad nim nieprzerwanie przez ponad 3 lata.

A: Wtedy w Pradze Paweł przede wszystkim nam zaufał. Nie tylko stworzył Silver Daddy’ego, czyli postać sceniczną, ale też opowiedział nam poruszającą historię swojego życia.

Rejestrujecie też, co działo się z queerową sceną podczas pandemii. W grudniu 2020 r. na COVID zmarła Kim Lee. Jak zmienił się scenariusz po jej odejściu?

D: Na początku cały scenariusz oparty był o ratowanie upadającego w pandemii Klubu Madame Q. Jednak tak, jak w przypadku Pawła, również historię Kim Lee napisało za nas życie. Powstała klamra fabularna. W pewnym momencie stało się oczywiste, że robimy serial o tym, jak jeden bohater rodzi się na scenie, a drugi umiera.

Jak dobierałyście pozostałe osoby bohaterskie?

D: Miałyśmy rok, by zrobić serial o dziesiątce bohaterów, reszta czasu była przeznaczona na dokumentację czy montaż. Nakręciłyśmy ok. 180 godzin materiału, z czego musiałyśmy wybrać trzy. W trakcie montażu wypadło wiele naszych ukochanych scen i wątków. Finalnie zdecydowałyśmy się skupić na historiach, które, choć osobiste, mają wymiar uniwersalny. Mówiąc ogólnie, drag stał się dla nas przestrzenią poszerzenia pojęcia męskości, a burleska – kobiecości. Na przykład opowiadamy o Pin Up Candy, dziewczynie z artystycznym zacięciem, która przez rodziców była wciskana w sztywne ramy. Jeśli kariera, to w korporacji. Koniecznie mąż. Była nieszczęśliwa. W końcu odważyła się pójść własną drogą, co poskutkowało zerwaniem kontaktu z rodzicami. Dopiero zaczyna go odbudowywać, już na własnych zasadach. Candy powiedziała, że burleska ją uratowała. Gdyby nie ona, zostałaby alkoholiczką z grupką dzieci, „bo wypadałoby je mieć”. Dzięki swoim występom chce zmienić wizerunek polskiej kobiety. Z kolei drag queen Hieemera, czyli Staś, opowiada o tym, jak mimo iż czuje się stuprocentowym mężczyzną, odkrył i pokochał swoją wewnętrzną kobietę, która jest dla niego źródłem inspiracji. Wie już, że nie musi i nie chce wpisywać się w utarte męskie kanony.

Postawiłyście na binarny podział?

A: Miałyśmy za mało czasu antenowego, aby zagłębiać się w szczegóły. Dlatego postanowiłyśmy na wspomniany uniwersalny przekaz, który przemówi do większości widowni. Wyciągałyśmy z bohaterów poszczególne historie. Na przykład Betty Q dotyka ciałopozytywności. Twoja Stara opowiada o aktywizmie, gdzie drag jest tylko uzupełnieniem tej drogi. Zrezygnowałyśmy z przedstawienia jego marzeń o – jak mówi – ciotopozytywnym teatrze, który chce założyć na starość. Dla mnie w jego historii największy ładunek emocjonalny mają na równi momenty, kiedy Stara mówi: „Wszyscy gramy w tę grę, która nazywa się człowieczeństwem, tylko że ja jestem w tej grupie, której to człowieczeństwo się odbiera”, jak wtedy, gdy zszywa tęczową flagę i stwierdza, że naszym zadaniem jest nieustannie zszywać się i scalać, a nie wykluczać.

D: W historii Gąsia i Pawła, prócz wątku stawania się performerem, bardzo poruszyła nas ich historia miłosna i to jak się wspierają. Chciałyśmy to pokazać, bo to wspaniała inspiracja dla wszystkich.

A: Jest też performerka burleski Bunny de Lish, która łamie schemat na temat postrzegania kobiety, jej roli i wyglądu. Mieszka z rodzicami. Ci, choć wspierający, mają przecież pewne wyobrażenie o córce i oczekiwania wobec niej. A ona nadal ma siłę, by pozostać sobą. Każda z naszych osób bohaterskich niesie sobą jakieś cechy i idee, z którymi można się utożsamić, które wywołują rozmowy. Nie chodzi o to, że nagle wszyscy mamy robić drag czy burleskę, ale możemy być bardziej sobą. Od samego początku pracy przy serialu to właśnie wolność była najwyższą wartością i drogowskazem.

Czy mogłybyście odnieść się do kontrowersji, które krążą wokół serialu? Unikacie nazwania burleski pracą seksualną, a jedna z osób bohaterskich wręcz seks working deprecjonuje.

D: Część bohaterek serialu burleskę nazywa striptizem, część sztuką. Dlatego wypowiedź Kali Katharsis: „Burleska to nie jest zwykły striptiz” wydawała się łączyć te dwa podejścia. Przyjmujemy, że nie wszystkie osoby się z tą definicją zgadzają. Wspaniałe jest to, że nie muszą. Każdy ma prawo do swojej własnej. Na tym polega wolność i różnorodność w praktyce. Uważamy też, że nasz serial to świetna platforma do merytorycznej rozmowy i poszerzania horyzontów. Czym innym jednak jest dzielenie się swoim zdaniem i pytanie o nasze wybory, a czym innym zakładanie najgorszych scenariuszy, oskarżanie i atakowanie. Wiele osób stojących na straży równości, inkluzywności i poprawności politycznej jest wobec innych przemocowa i wykluczająca. Kultura unieważniania, która istnieje wszędzie, również w naszym środowisku, jest poważnym problemem. Może o tym warto zrobić kolejny dokument. Wracając do tematu, zarzucanie nam, że boimy się hasła „praca seksualna” wynika, moim zdaniem, z niewiedzy. Zachęcam np. do przeczytania mojego wywiadu z prostytutką BDSM z 2015 r. „Prostytucja od podszewki, bez oceny i bez cenzury” czy wywiadu z Ericą Lust – reżyserką filmów porno.

A: Każdy artysta ma swoją definicję, czym jest sztuka, a przecież drag i burleska do niej należą. Potrzeba nazewnictwa wszystkiego, jest straszną pułapką, bo trudno zamknąć każdy aspekt w jednym określeniu. Nie ścigajmy się za słowa. Każda kontrowersja jest zaproszeniem do rozmowy. Tak, jak wspominałyśmy, nie robiłyśmy serialu dla społeczności, tylko dla szerokiego odbiorcy, któremu pokazujemy, że można inaczej żyć i otwierać się na samego siebie. W heteroseksualnym świecie ludziom naprawdę otwierają się oczy. Piszą do nas: „To wspaniałe!”. Nie musisz być osobą queerową, by serial coś w tobie uwolnił.

D: To naturalne, że osoby bohaterskie miały swoje oczekiwania wobec serialu. Tego jak zostaną pokazane. Ile ich w tym serialu będzie. Czy będą głównymi, czy drugoplanowymi postaciami. Jednak my tych oczekiwań, nawet jeśli bardzo byśmy chciały, nie jesteśmy w stanie spełnić. Starałyśmy się przedstawić historie wszystkich z poziomu serca, najlepiej jak umiałyśmy, tak, aby były wartościowe dla jak najszerszej grupy odbiorców. Natomiast jesteśmy artystkami, co oznacza, że każdą historię filtrowałyśmy przez siebie, swoją wrażliwość, swoje wartości, swoje pragnienia i też ograniczenia. Jednak wydaje mi się, że te opowieści koniec końców działają. Ludzie się wzruszają, inspirują i pytają, kiedy będzie drugi sezon.

A będzie?

D: Nie wiemy.

A: Zobaczymy, co się wydarzy.

***

Agnieszka Mazanek – scenarzystka i reżyserka filmów dokumentalnych, autorskich programów o sztuce i kulturze współczesnej, widowisk telewizyjnych. Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Współpracowała ze stacjami: TVP1, TVP2, TVP Kultura, Polsat, ZDF, Arte i Deutsche Welle. Wybrane filmy: „Luxus – prosta historia”, „Katarzyna Kozyra – w sztuce marzenia stają się rzeczywistością” (Zachęta Narodowa Galeria Sztuki), „Survival Przegląd Sztuki” (Fundacja Art Transparent), „Dokumenta X”, „Dokumenta XII” (TVP 2), „TVP Kultura na MFF Nowe Horyzonty” (TVP 2 i TVP Kultura). Realizując krótkie formy filmowe, współpracowała z takimi twórcami jak: Min Tanaka, Agnieszka Holland, Piotr Łazarkiewicz, Magdalena Łazarkiewicz, Genesis P Orridge i Psychic TV, Peter Greenaway, Guy Maddin czy Mike Figgis.  

Dellfina Dellert – multidyscyplinarna artystka, arteterapeutka, niezależna reżyserka i dziennikarka, zajmująca się psychologią. Jest współautorką, wraz z dr Andrzejem Depko, książki „Zbrodnia i seks. Kim są i jak działają przestępcy seksualni?” (Wydawnictwo Agora, 2019), współtwórczynią pierwszego internetowego serwisu społecznościowego dla kobiet skupionych na eksploracji i rozwoju swojej seksualności (Femmera, 2012-2014). Tworzyła i prowadziła także programy i filmy dokumentalne dla telewizji, radia i internetu o tej tematyce. Współpracowała m.in. z: TVN Style, Discovery Life, „Vogue Polska”, „Vogue Italy”, „Newsweek”, „Wysokie Obcasy”, „Gazeta Wyborcza”. W swojej twórczości silnie inspiruje się psychologią głębi C.G. Junga. Bardzo często używa własnego ciała jako medium. Wybrane wystawy: Lucie Foundation, Los Angeles; Houston Photography Center; Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia, Gdańsk; Galeria BWA Warszawa; Debora Zafman Gallery, Paryż; Ricart Gallery, Miami; Fomento de las Artes y del Diseno, Barcelona.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moje długie włosy były mną

Z ANGELĄ GETLER, jedyną jawnie transpłciową dziennikarką w polskiej telewizji, gospodynią programu „Ecce homo. Oto człowiek” na kanale News24, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Anken Berge, @anken_berge

 

 

Jesteś obecnie jedyną jawną osobą transpłciową w polskiej telewizji. W News24 prowadzisz program „Ecce homo. Oto człowiek”. Mówisz w nim, że wierzysz w ludzi. To trudne zadanie?

„Ecce homo” to pierwszy program w Polsce samodzielnie prowadzony przez osobę trans. Wraz z zaproszonymi gośćmi proponuję widowni, jak może stać się częścią szerszego rozwiązania danego problemu społecznego, który omawiamy w danym odcinku. Rozmawiamy między innymi o bezdomności, nienawiści, wierze czy patriotyzmie. Premierowy odcinek dotyczył samobójstw tęczowych dzieci i nastolatków. Moją misją dziennikarską jest poszerzanie widoczności osób transpłciowych. Wierzę, że mi się uda. Ja potrzebuję ludzi do życia. Kwitnę wśród nich. Między innymi właśnie praca w telewizji, gdzie również nagrywam reportaże, pozwala mi na to.

Jak trafi łaś do News24?

Z ogłoszenia o pracę! Z wykształcenia jestem graficzką. Natomiast w okresie pandemii zdecydowałam, że chcę robić coś, co ma społecznie głębszy sens. Wcześniej hobbistycznie prowadziłam fanpage Transnews Polska, na którym regularnie pisałam posty dotyczące osób transpłciowych. Wiosną 2022 r. trafi łam jako realizatorka do internetowej telewizji Reset Obywatelski. Ten czas to również medialny atak Kaczyńskiego na osoby trans – tym łatwiejszy, że od czasu Anny Grodzkiej Polacy nie mieli okazji szerzej poznać kolejnej osoby transpłciowej. Dlatego w Resecie zaproponowałam prowadzenie programu „Trans Show”, w którym przeprowadzałam wywiady z osobami trans, m.in. z Anną Grodzką właśnie, Mają Heban, Filipką Rutkowską czy Sylvią Baudelaire. Wspólnie pokazywaliśmy, jak bardzo różnorodna jest nasza społeczność. Później trafi łam na wspomniane ogłoszenie z News24. Pomyślałam, że spróbuję. Udało się! Zespół dziennikarski, do jakiego trafi łam, ma przebogate doświadczenie w innych telewizjach i mediach, czym ja się nie mogłam pochwalić. Jednak moja przyszła szefowa, Agnieszka Dębińska, zobaczyła we mnie osobę, która po intensywnym treningu będzie w stanie profesjonalnie wykorzystać swoje przeżycia do szerzenia na antenie idei równości.

Jak wyglądała twoja droga do życia otwarcie, jako Angela?

Była to droga nie tylko długa, ale i samotna. Wszystkie uczucia i odkrywanie siebie przeżywałam sama ze sobą. Od zawsze lubiłam wkładać „dziewczęce” ubrania. Mam nawet takie zdjęcie: liczę sobie może 2-3 lata, noszę korale i sukienkę. Tak mama musiała się ze mną bawić. Później, w wieku przedszkolnym, przymykała oko na to, że czasem lubię pogrzebać w jej szafie. Do czasu. W pewnym momencie nie wypadało, by osoba z siusiakiem, socjalizowana do męskiej roli, ubierała się „jak dziewczynka”. Mimo prób tłumienia, kobieca ekspresja zawsze we mnie była.

Co na to mama?

Co zaskakujące w ogóle nie wzbraniała się przed rozmowami na temat seksualności. Nie zawsze jednak potrafi ła pozostać w tym obiektywna. Pytałam na przykład: „Kim są geje, o których mówią w telewizji?”. Słyszałam: „To panowie, którzy się kochają”. Dodawała jednak, że to niewłaściwe zachowanie, że mężczyzna zawsze powinien być z kobietą. Kiedy mama przyłapywała mnie na grzebaniu w jej ciuchach, słyszałam: „Mężczyźni, którzy lubią nosić damskie ubrania są bardzo samotni” lub „Bardzo się z tym kryją, by nie opuścili ich najbliżsi”. Co pewnie było prawdą w tamtym czasie, w latach 90. Chciała mnie chronić. Brak akceptacji jednak sprawił, iż nie mówiłam jej o moich potrzebach, nawet wtedy, gdy zaczęłam tranzycję. Bałam się jej reakcji. Byłam pewna, że muszę ukrywać moje zachowania, by zasłużyć na jej miłość. Prócz babci i dziadka, których bardzo kochałam, byłyśmy same. Tata zostawił mamę przed moimi urodzinami. Nie szukałam z nim kontaktu. Jesteśmy niemal w tym samym wieku. Mamy po trzydzieści parę lat. Pewnie w młodości też było ci trudno znaleźć reprezentację. Oczywiście! Kojarzyłam z telewizji słowo: „transwestyta”, które w jakiś sposób pasowało do tego, co czułam. Żyłam jako chłopak, a od czasu do czasu miałam potrzebę ponoszenia damskich ubrań. Podobały mi się dziewczyny, więc teoretycznie mogłam prowadzić życie, jak inni koledzy. Teraz wiem, że jestem lesbijką. Wtedy myślałam, że względnie pasuję do chłopięcego wzorca. „Problemem” była tylko potrzeba kobiecej ekspresji. Przystałam na to, że muszę tę siedzącą we mnie osobę w tajemnicy wypuszczać. Tymczasem pojawiły się stany depresyjne.

Skąd?

Miałam je już okresie nastoletnim. Brały się z poczucia ucisku. Potrzebowałam przestrzeni do eksploracji siebie. Urywałam się na wagary, aby posiedzieć w domu i mieć czas na to, żeby „pobyć” dziewczyną. Funkcjonowanie w męskiej roli było bardzo wykończające. Moją głowę zaprzątała jedna myśl: „Czemu nie urodziłam się dziewczynką?” Dopiero lata później doszłam do tego, że jednak się nią urodziłam. Jako dziecko głęboko wierzyłam, że moje ciało, jak już zacznie dojrzewać, nie przybierze męskiej formy, tylko urosną mi piersi. Będę jak inne dziewczyny. Stało się inaczej, co przyniosło mi ogromny zawód. Dlatego zaczęłam zapuszczać włosy. One były bardziej mną niż reszta mojego ciała, które zaczęło odbiegać od tego, kim się czułam. Mierzyłam 183 cm, rosły mi włosy na nogach, zarost… Zaczęłam odczuwać silną dysforię. Wraz ze mną dojrzewała moja depresja. Dotarłam do takiego momentu, już na studiach, że niemal codziennie płakałam. Nie byłam w stanie tak dalej żyć.

Długie włosy powodowały euforię?

Tak, dawały mi ogromną radość. Znalazłam na nie społeczną wymówkę. Zaczęłam przebywać wśród kolegów, którzy słuchają ciężkiego rocka. Co prawda moje serce się rozdzierało, kiedy kolorowe ciuchy zamieniłam na czarne. Ale cena była tego warta. Wtedy w mediach słyszałam, że jedyną perspektywą zawodową dla jawnych osób trans jest praca seksualna. Oczywiście jako taka jest w porządku, ale po prostu nie jest dla mnie. Wizja przymusu jej podjęcia była więc straszna. Pewnego dnia szczęśliwie trafiłam na internetowe wpisy dwóch trans kobiet pokazujące zupełnie inną rzeczywistość. Jedna pochodziła z Toronto, druga z San Francisco. Ta pierwsza pracowała w biurze, przeszła tranzycję. Wzięła parę tygodni urlopu, w trakcie którego szefostwo zorganizowało szkolenie równościowe reszcie pracowników. Gdy wróciła do pracy, było tak, jakby od zawsze tam funkcjonowała, jako kobieta. Natomiast druga bohaterka, co prawda miała konserwatywną rodzinę, którą straciła po tranzycji, ale za to miała wspierającą i kochającą partnerkę, a jej rodzina przyjęła ją z otwartymi ramionami. Zrozumiałam, że po tranzycji jednak można wieść przeciętne, szare życie. Wykrzyknęłam: „Wow!”. Co prawda Kanada i Stany to zupełnie inne światy, ale stwierdziłam, że może będę musiała włożyć trochę więcej pracy, ale dam sobie radę.

Wszystkie klocki wskoczyły na swoje miejsce?

Po tych historiach wreszcie potrafi łam sama przed sobą przyznać, że nie jestem ekscentrycznym mężczyzną, tylko dziewczyną. W momencie, kiedy zaczęłam tak myśleć, wszystko w moim życiu stało się jasne. Wiedziałam już, dlaczego czuję się tak, jak się czuję. Przestałam płakać. Zaczęłam dążyć do tranzycji.

W jaki sposób?

Już wtedy walczyłam z otyłością, bo zajadałam smutki. Przeszłam na wegetarianizm, by stracić zbędne kilogramy. Bałam się, że inaczej nie przepiszą mi hormonów. Terapię hormonalną rozpoczęłam na przełomie 2012 i 2013 roku. Miałam 26 lat. Byłam pod opieką dr. Dulko. Przygotował dla mnie opinię seksuologiczną, a że nie spotkałam wtedy endokrynologów, którzy deklarowali prowadzenie osób transpłciowych, także przepisywał leki.

Powiedziałaś mamie?

Wyprowadziłam się z domu w 2009 r. Wtedy komunikowałam się z nią tylko przez kłótnie i krzyk. Nie potrafiłyśmy się już porozumieć. Na swoim wreszcie odetchnęłam. Rozmawiałyśmy rzadko. Przez kolejne lata starała się, by nasze relacje się poprawiły. Udało się to dopiero po moim coming oucie w 2014 r. Dopiero, gdy mogłam porozmawiać z nią szczerze o sobie, rzeczywiście stało się to możliwe. Oczywiście musiałam ją później pozwać do sądu w celu zmiany danych w dokumentach. Wtedy już w pełni mnie w tym wspierała. Choć sam fakt konieczności pojawienia się na rozprawie nadal był dla niej bardzo trudny. Wygłosiła jednak tak bardzo wspierającą mnie mowę, że sędzia ogłosiła wyrok już po jednej rozprawie.

Pozytywnie!

Tak, w końcu mogłam szczerze powiedzieć: „Jestem Angela!”. Chociaż przykre doświadczenia zdarzały się nadal. Po coming oucie straciłam znajomych. Nagle przestali się odzywać. Czułam pustkę. W międzyczasie rozstałam się z wieloletnią partnerką. Ona po prostu była hetero. Nie była w stanie kontynuować związku z dziewczyną. Potem miałam też pecha trafi ć na inną kobietę, która skutecznie wykorzystała moje tendencje do współuzależnienia i potrzebę zasługiwania na czyjeś uczucie. Trzymałam się jednak tego toksycznego związku z samotności. Nie potrafi łam sama odejść. Dopiero ona musiała mnie zostawić. Zmarli też dziadkowie, co mnie zupełnie dobiło psychicznie. Na nowo zajadałam smutek. Wcześniej studiowałam sztukę mediów, pracowałam jako początkująca graficzka. Teraz ważyłam 212 kilogramów. Ledwo wstawałam z łóżka, by podpierając się kulami dotrzeć do łazienki. Utrzymywała mnie mama i dawała wsparcie.

Kiedy udało ci się przezwyciężyć trudności?

Nie wierzę, że po śmierci coś na nas czeka. W związku z tym nie poczuję ulgi po cierpieniu, które przeżywałam. Postanowiłam dać sobie szansę i doprowadzić do momentu, gdy poczuję się lepiej. Małymi kroczkami, dzień po dniu. Tak przez długie lata. Wróciłam do leczenia psychoterapeutycznego i psychiatrycznego. Przewrotnie to okres pandemii przyspieszył mój powrót do zdrowia. Cały świat zaczął żyć takim życiem, jakie prowadziłam wcześniej. W domu, w zamknięciu. Odszedł lęk, że coś tracę. Moja psychoterapia nabrała regularności. O ile wcześniej bywało mi trudno osobiście dotrzeć na sesję, tak podczas lockdownu głupio mi było nie dać rady się połączyć przez Skype’a. Nawiązałam też kilka znajomości internetowych. Przeszłam operację bariatryczną, dzięki której schudłam. Po lockdownie zelżały moje lęki społeczne. Byłam gotowa wrócić do ludzi.

Jak cię przyjął świat?

Jakby na mnie czekał przez te wszystkie lata! Gdy się spotkałam ze starą przyjaciółką, rzuciłyśmy się sobie na szyję. Kolejny przyjaciel też mnie doskonale przyjął. Choć on akurat jako jedyny nie opuścił mnie po coming oucie. Także kuzynka ze swoimi dziećmi okazała otwartość. Zostałam dumną ciocią. Zaczęłam na nowo pracować. W taki sposób odbudowywałam swoje życie towarzyskie. Szukałam osób, o których wiedziałam, że mnie na pewno zaakceptują. Znalazłam ich w bohemicznej mieszance performerów warszawskich piwnicznych scen, czyli standupu, burleski, dragu. To najwspanialsi ludzie na świecie!

Z osoby odizolowanej stałaś się panią z telewizji. Jesteś też standuperką.

Standup to moja pasja. Zaczęłam go uprawiać jeszcze przed coming outem. Przerwałam po tranzycji. Kiedy już otwarcie funkcjonowałam jako kobieta, bałam się, jak zostanę przyjęta. Nawet, jakbym chciała, to przez przez głos nie byłam w stanie ukryć swojej transpłciowości. Czy polska publiczność była na to gotowa? Postanowiłam się przekonać w warszawskim Resorcie Komedii. To miejsce otwarte, inkluzywne. Agnieszka Matan prowadzi tam cykl open mic-ów „Dobre Żarty”, który programowo jest bez homofobii, rasizmu, nienawiści. Publiczność więc też przychodzi adekwatna. Jest bezpiecznie. Przed wyjściem na scenę czułam, że serce chce mi wyskoczyć z piersi. Padło moje imię, wyszłam z przygotowanym materiałem. Opowiadałam o pięknym romansie, jaki parę miesięcy wcześniej mnie spotkał. Była to jednak przede wszystkim opowieść o uczuciach, jakie mi towarzyszyły, czyli onieśmieleniu, ekscytacji i poczuciu błogości z bycia akceptowaną taką, jaką się czuję i jaką jestem. Istotny był kontekst mojej transpłciowości, temat pewnie abstrakcyjny dla wielu widzów. Emocje jednak większość odczuwa tak samo, rozmawiałam więc z publicznością ich językiem. Widownia rżała ze śmiechu! Dostałam gromkie brawa. To poczucie akceptacji jest jednym z najwspanialszych uczuć na świecie. Pomyślałam: „Jestem sobą. Wróciłam!”.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Słowo na l, słowo na q

Oryginalny „THE L WORD” (2004-2009) miał swoje wady, ale i tak stał się kultowym serialem lesbijskim. Dla mnie był wręcz doświadczeniem formacyjnym. Natomiast sequel „The L Word. Generation Q” mimo porządnego zaktualizowania – rozczarował. Tekst: Anna Maria Łozińska

 

Oryginalna obsada „The L Word”

 

Zapinane na zamek etui, a wewnątrz zestaw płyt CD opisanych markerem „ The L Word” ze ściągniętymi z sieci odcinkami serialu przez tę jedną niehetero koleżankę, która potrafiła obsługiwać torrenty: oto świecki Graal, który lesbijki w Polsce przekazywały sobie pospiesznie na licealnych korytarzach. Ostra, głośna czołówka z perspektywy czasu wydaje się kiczowata i zabawna, ale w 2004 r. miała wymiar niemalże emancypacyjny.

Do serialu o grupie queerowych kobiet, przyjaciółek, które mieszkają obok siebie w Los Angeles i mają różne perypetie, podchodziłam trzy razy. Po raz pierwszy, jako ok. 12-latka podpatrywałam, co się dzieje na ekranie komputera przez ramię mojej starszej siostry, która właśnie wtedy odkrywała swoją tożsamość. Pamiętam tę aurę tajemniczości, czegoś zakazanego, co mnie ekscytowało, choć nie potrafi łam tego wtedy oczywiście nazwać. Później już, z dużo większą świadomością i wiedzą o sobie, obejrzałam serial w czasach liceum, jednocześnie śledząc jego recepcję na forum Kobiety-Kobietom. Nadal nie potrafi łam powiedzieć, kim jestem, ale wyraźnie wiedziałam, że mam ochotę patrzeć na ten wycinek świata, który nie był pokazywany nigdzie indziej w telewizji. Najświeższy rewatch miałam w okresie pandemii, czyli jako 30-letnia wyoutowana lesbijka. Byłam ciekawa mojego odbioru tej produkcji w czasie, kiedy każdy z serwisów streamingowych oferował już produkcje z lesbijskimi wątkami, postaciami, kontekstami. Miałam też wystarczająco dużo wolnego czasu, żeby wypełnić go sześcioma sezonami lesbijskiej dramy. Krzywiłam się przy niektórych tekstach, niektóre wątki źle się zestarzały, ale serial zdecydowanie oceniłam jako kultowe świadectwo czasu i ważny tekst kultury wpisujący się w lesbijskie kontinnum.

Dostałyśmy wycinek z życia lesbijek, które mają swoją zaprzyjaźnioną kawiarnię, chodzą na wielkie imprezy skierowane do niehetero kobiet, starają się o dziecko, uczęszczają na terapię dla par, robią kariery i uprawiają seks w ogrodowym basenie na oczach sąsiadów. Chciało się być w tym świecie, który jednocześnie był tak odległy i tak bliski. Przy czym mam tu na myśli odległość nie geograficzną, a klasową i finansową. Większość bohaterek była po prostu bardzo bogata, mieszkały więc w swoich pięknych domach z basenami i w kwestiach kariery mierzyły się z problemami typowymi dla bogatych ludzi. Nawet Shane, która teoretycznie żyła na marginesie tego finansowego uprzywilejowania i pracowała jako fryzjerka, prowadziła dość wystawne życie – było ją stać na zorganizowanie hucznego wesela w Kanadzie. Bohaterki miały (oceniane z tamtej perspektywy) ogromne możliwości obcowania z kulturą przeznaczoną dla nich: w serialu pokazywane były lesbijskie koncerty, imprezy, spotkania. Ich niezliczone okazje do poznawania innych dziewczyn, flirtowania i randkowania budziły zazdrość, szczególnie gdy dla nas największą okazją do poznania innej lesbijki było forum Kobiety-Kobietom czy Inna Strona. Były jednak też te wszystkie elementy tożsamościowe, które dotykały naszych czułych punktów: problemy z wyoutowaniem się (Dana panikująca, jak to wpłynie na jej karierę), zazdrość o byłą dziewczynę, udawanie przed rodzicami ukochanej, że jest się jej przyjaciółką (pamiętacie Shane ubraną w sukienkę podczas poznawania rodziców Carmen?), a przede wszystkim ten rodzaj pożądania, którego odzwierciedlenie w kulturze było nam zachłannie potrzebne. Tego „ The L Word” nie szczędził. Mogłyśmy rozsmakować się w całym kalejdoskopie scen seksu, w różnych konfiguracjach, ze strap-onem i bez, na romantycznie i na śmiesznie, w odwecie i w złości, seks dobry, seks słaby i taki na pożegnanie. Zbliżenia erotyczne były też często tematem rozmów bohaterek. Przyznaję, że ten element serialu uważam za najbardziej rewolucyjny. W tamtych czasach (serial leciał w latach 2004-2009), gdy lesbijski seks nie istniał w przestrzeni kultury, showrunnerka Ilene Chaiken podsunęła nam mnóstwo motywów związanych z erotyką, nierzadko bardzo progresywnych. Sceny łóżkowe dotyczyły dysforii płciowej, pierwszego razu z osobą tej samej płci, przemocy, konsesualnego przekraczania granic. Liczba scen seksu znajdowała odbicie w mnożących się wątkach na forum Kobiety-Kobietom, gdzie prowadzono szczegółowe dochodzenia dotyczące orientacji grających w serialu aktorek. Chciałyśmy patrzeć na rozczochrane włosy Shane, której spojrzenie wystarczyło, żeby każda z nas dosłownie się przed nią rozebrała. Pamiętam krążące w środowisku les powiedzenie „albo chcesz być Shane, albo chcesz być z Shane”. Wreszcie miałyśmy swoją graczkę.

„ The L Word” to po prostu serial o pięknych osobach, które ze sobą sypiają, zdradzają się, a potem odnajdują szczęście u boku tej jedynej, czego symbolem była wisząca w mieszkaniu Alice tablica z rozpiską „która z którą” – ale to był nasz serial, nasze rozstania i powroty i nasz seks, wreszcie! Bywało mrocznie (cały wątek Jenny), ciężko i zabawnie, często tandetnie (pluszowy słonecznik Alice), nierzadko wykluczająco (dziś mówi się o sekwencjach transfobicznych, braku zróżnicowania rasowego czy klasowego, uproszczeniach), ale poruszane tematy były precedensem w przestrzeni publicznej (warto wspomnieć także o gościnnych występach takich postaci, jak choćby Gloria Steinem).

I mamy koniec 2019 r., na chwilę przed pandemicznym zamknięciem, gdy serial wrócił na ekrany w nowej odsłonie: „ The L Word. Generation Q”. Szumnie zapowiadany podtytuł „Pokolenie Q” pozwalał podejrzewać, że dekadę później będziemy już w zupełnie innym miejscu, jeśli chodzi o reprezentację nieheteronormatywnych kobiet. Istotnie, wśród odświeżonej ekipy mamy postać niebinarnej Finley, transpłciowego Micah, Mirabel z niepełnosprawnością, a pierwszy odcinek zaczyna się od sceny intensywnego orgazmu latynoski Sophie, do którego doprowadza ją pochodząca z Iranu narzeczona Dani (przy okazji brudząc sobie palce krwią menstruacyjną). Apetyt zostaje dosłownie rozbudzony, a potencjał jest duży. Szybko jednak okazuje się, że twórczynie serial przesadziły z chęcią odmłodzenia formuły. W efekcie trzy kolejne sezony „ The L Word. Generation Q” (2019-2022) to coś pomiędzy teledyskiem a zlepkiem filmików z TikToka. Trudne problemy, jak staranie się o dziecko przez trans chłopaka i dziewczynę z niepełnosprawnością, ciekawe dylematy, jak wchodzenie w poliamoryczną relację z obecną partnerką i jej byłą, przedstawienia, których tak bardzo brakuje nam w kulturze, potraktowane zostały na chybcika. Słuchamy sztucznych dialogów, wygłaszanych w nierealnie pięknych wnętrzach, które wyglądają jak scenografia do instagramowych reklam, patrzymy na 30-sekundową scenę rozstania, by zaraz po niej widzka dostała kilka bardzo kolorowych przebitek z plenerów LA, a potem hop!, i bohaterka, której związek dopiero co się skończył, już poznaje nowy obiekt miłości. Samej zdarzało mi się żartować, że lesbijki nie znoszą próżni, ale oglądając te nowe odcinki, miałam ochotę napisać błagalną wiadomość do scenarzystek, żeby pozwoliły przeżywać postaciom stratę lub jakiekolwiek inne emocje dłużej niż jedną scenę. Mimo zawrotnego tempa nie zabrakło miejsca dla boleśnie sentymentalnej sceny oświadczyn podczas jedzenia frytek przez Bette i Tinę. Informację o ich ślubie przyjęłam z lekkim skrzywieniem, choć po obejrzeniu finałowego odcinka przyznaję rację mojej partnerce, że wszystkie potrzebowałyśmy tego szczęśliwego zakończenia, któremu wtóruje coś w rodzaju spełnienia. Oto najbardziej burzliwa para serialu wreszcie znajduje ukojenie w swoich ramionach (każda osobno przerobiła problemy, o czym dowiadujemy się podczas absurdalnej sceny w zamrażalni), a więc pozostaje wierzyć, że stworzą bezpieczną relację.

Oryginalny „ The L Word” pozostaje wyjątkowy, przede wszystkim jako produkt i świadectwo epoki, a także jako serial, w którym wszystkie główne postacie to kobiety niehetero. Do „Generation Q” raczej za następne 10 lat nie wrócę i zdaje się, że również dla dzisiejszych queerowych nastolatków ten serial nie jest kultową pozycją.  

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nago. Głośno. Dumnie.

(Polska, 2023), reż. Dellfina Dellert, Agnieszka Mazanek, dystr. HBO MAX, premiera: 1.06.2023

 

mat. pras.

 

Chcąc oglądać międzynarodowy drag w innej formie niż „RuPaul’s Drag Race”, zbyt często jestem ograniczony tylko do formy dokumentu. Filmy na swój temat mają królowe takie jak Jinkx Monsoon, Trixie Mattel, Mrs. Kasha Davis czy Divine. Powstały seriale o trasach koncertowych „Werq the World”, „RuPaul’s Drag Race Live!”, czy „Nightgowns” Sashy Velour, lecz ciągle nie ma chociażby mainstreamowego dragowego stand-upu czy programu pokazującego po prostu pełne dragowe występy. Tak więc wieść o pierwszym serialu non-fiction HBO „Nago. Głośno. Dumnie.” nie wzbudziła we mnie ekscytacji – tymczasem ta 5-odcinkowa opowieść o polskim świecie burleski i dragu to jedna z lepszych rzeczy, jakie widziałem. Motywem przewodnim serialu są jednocześnie: narodziny nowej scenicznej persony – Silver Daddy’ego, czyli pracownika banku stawiającego pierwsze kroki w dragu (patrz: strony 8-13), jak i portret przedwczesnego fi nału kariery Kim Lee, zmarłej na COVID w 2020 r. Po drodze osobami bohaterskimi kolejnych odcinków są m.in. Betty Q, Red Juliette, Pin Up Candy czy Bunny de Lish ze świata burleski a także Twoja Stara, Gąsiu, Ka Katharsis i Hieemeras reprezentujące drag. Reżyserkom (patrz: strony 24-28) udała się niesamowita sztuka stworzenia dzieła interesującego zarówno dla osób, które nigdy o burlesce i dragu nie słyszały (i przemycenia im sporej dawki edukacyjnej), jak i dla osób, które wielokrotnie widziały na żywo występy prezentowanych osób. Na pewno pomogło w tym ciepłe, czułe i swojskie podejście w pokazywaniu postaci. Nie ma tu spiżowych pomników, akwizytorów światopoglądów – są wspaniali ludzie, z którymi każdy chciałby się zapoznać. (Daniel Oklesiński)

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.