Cała naprzód!

Pięć lat Fundacji Trans-Fuzja

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Tekst: Voca Ilnicka

W lipcu 2008 r. wrocławski sąd zarejestrował naszą organizację. Dobrze pamiętam ten upalny dzień, przed oczami mam Antyfaceta w spodniczce mini, który z apetytem zajada nasz urodzinowy tort. W życiu nie przyszłoby nam wtedy do głowy, że dzięki Trans-Fuzji, pierwszej polskiej organizacji działającej na rzecz osób transpłciowych, z tematem transpłciowości w ciągu następnych pięciu lat zetknie się praktycznie każdy Polak i każda Polka. A jedna z naszych założycielek, Anna Grodzka, otrzyma mandat posłanki i światowy rozgłos.

Dwie matki chrzestne

Akt założycielski podpisywaliśmy w lutym 2008 r., ale działalność zaczęliśmy jeszcze wcześniej. Pamiętaj: chcę przeczytać w tym tekście o dwóch matkach chrzestnych Trans-Fuzji, bo przecież na początku byłaś ty i Ania – zastrzega Lalka Podobińska, obecna prezeska Trans-Fuzji, gdy dzwonię do niej z prośbą o wypowiedź do tekstu. Tak jest – była Anka Grodzka i byłam ja, Voca Ilnicka – dwudziestokilkuletnia wtedy dziewczyna z Wrocławia, nie trans i nawet nie les, za to bardzo napalona na powołanie do życia Trans- Fuzji. Zostałam pierwszą prezeską organizacji i funkcję tę pełniłam do początku 2009 r. Potem pałeczkę przejęła Anka Grodzka. Gdy w związku z działalnością polityczną opuściła organizację, zastąpiła ją Lalka Podobińska – mężatka, matka i nawet babcia, która nie jest transką, ale od lat jest „transmatką” i wsparciem dla wielu osób (wywiad z Lalką Podobińską – patrz „Replika” nr 40).

Ku legalizacji działań najbardziej parła Anna Grodzka, która wiedzę na temat transpłciowości propagowała już lata wcześniej. To dzięki jej staraniom wydawnictwo Almapress wydało, już w 1991 r., takie książki, jak „Galernicy seksu” i „Zbłąkana płeć”.

Nazwę Trans-Fuzja wymyśliła Freja, która odpowiada również za nasze logo i za pierwszą wersję naszej strony internetowej. Pojawiła się ona w sieci 1 czerwca 2007 r. Dziś pod adresem transfuzja.org znajdziecie cały portal. To kopalnia wiedzy o transpłciowości. Lalka chwali się: To jest teraz pierwszy adres internetowy, na który natrafiają osoby wpisujące w wyszukiwarkę słowo „transpłciowość”. A gdy zaczynaliśmy działać, to nawet samego określenia „transpłciowość” praktycznie nie było w użyciu.

Oswajanie transpłciowości 

Pierwsze działania Trans-Fuzji sprowadzały się do prowadzenia warsztatów i paneli dyskusyjnych oraz grup wsparcia. Niby niewiele, ale dzięki takim spotkaniom nawiązaliśmy mnóstwo kontaktów, zaczęła się tworzyć wspólnota transpłciowych osób i ich sojuszników/czek. Tych ostatnich standardowo zresztą brano i bierze się za osoby trans. I Lalka, i ja mamy tu rozległe doświadczenia – po niejednym oficjalnym spotkaniu urzędnicy komplementowali mnie, że zupełnie nie widać, że kiedyś byłam chłopcem. Byli rozczarowani, gdy mówiłam, że nie przechodziłam korekty płci, bo nie jestem trans.

Na warsztatach pojawiała się wybuchowa mieszanka aktywistów, fetyszystów, studentek oraz nauczycieli akademickich, a także psycholożek prowadzących praktykę. Przychodziły też osoby trans, które często dopiero po warsztacie gdzieś w rozmowie w szatni ujawniały tożsamość. Tytuł naszych pierwszych warsztatów to „Oswajanie transpłciowości”. Właśnie taki cel przyświecał fundator(k)om – zapoznać z tematem, odtabuizować, pokazać, że to nie demon. Wiele osób czuje „instynktowną” niechęć dla osób o niecodziennej ekspresji płciowej nie z głębokiego przekonania, tylko z czystej niewiedzy. Naszą misją jest więc bycie widocznymi, zabieranie głosu w mediach, na uczelniach, na konferencjach, mówienie o rzeczywistości widzianej oczami osób trans, o ich realnych problemach i radościach, odkłamanie wizerunku „zboczeńca w miniówce”. Zależy nam również, by odejść od dyskursu medycznego i przejść do społecznego. Zwykły szacunek dla osoby trans powinien przecież być czymś oczywistym, a niestety, nie jest. Wiele spośród samych osób trans miało, i niektóre nadal mają, z tym problem: niskie poczucie własnej wartości, poczucie, że nie zasługuje się na status pełnoprawnego obywatela.

Finansowo nie zaczęliśmy najlepiej. Lalka Podobińska mogłaby długo wymieniać potencjalnych grantodawców, którzy pozostali dla Trans- Fuzji potencjalni, bo wsparcia odmówili. Pierwsze pieniądze zdobyliśmy dopiero w 2010 r. od Lambdy Warszawa. Był to mikrogrant z funduszu Stonewall o wysokości 1.500 zł. Poszedł na druk pierwszej ulotki i na koszty warsztatów „Oswajanie transpłciowości”, które zawitały do miast wcześniej dla nas niedostępnych, z powodów czysto logistycznych i finansowych.

świecie LGB i T

Trans-Fuzja szybko odnalazła się w świecie organizacji pozarządowych, a nasze starsze siostry – Lambda i Kampania Przeciw Homofobii okazały nam życzliwość i zaoferowały pomoc. Wielu aktywistów LGB cieszyło się, że w końcu pojawiła się realna reprezentacja literki „T” w skrócie „LGBT”. W KPH odbywały się cotygodniowe spotkania grup wsparcia. Zaczęły też powstawać oddziały Trans-Fuzji z lokalnymi działacz(k)ami, m.in. we Wrocławiu, w Poznaniu, w Gdańsku, na Śląsku. Ukonstytuowały się trzy zasadnicze pola naszej działalności: pomoc dla osób trans, propagowanie kultury związanej z transpłciowością (wieczorki filmowe) oraz lobbowanie za uporządkowaniem sytuacji osób trans w polskim systemie prawnym. Anna Grodzka odbierała trans-telefon zaufania w Lambdzie, pojawił się też pomysł trans-karty, czyli legitymacji z dwoma zdjęciami dla osób, których wizerunek mógł odbiegać od danych z dokumentów.

Greta Puchała, wiceprezeska Trans-Fuzji: Na nasze spotkania przychodziło wiele osób zagubionych i straumatyzowanych. Na początku nie miały śmiałości, by chociaż się odezwać. Potem stopniowo obserwowaliśmy, jak się otwierają. W końcu zaczęły artykułować swe problemy. Na następnym etapie te problemy stawały się „sprawami do załatwienia”, przechodziło się do realnego działania. Właśnie w Trans-Fuzji Greta, która identyfikuje się jako lesbijka, poznała Anię, która jest biologicznym mężczyzną, ale woli funkcjonować jako kobieta, choć nie myśli o zabiegu korekty płci. Dziewczyny zakochały się w sobie. O ich niezwykłym związku pisaliśmy w „Replice” (nr 20). Dwa lata temu wzięły ślub. Dziś wychowują rocznego synka i razem zasiadają w zarządzie Trans-Fuzji.

Ania Grodzka zmienia polską świadomość

W 2011 r. Trans-Fuzja wypłynęła na szersze wody – regularnie spotykaliśmy się z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, zapraszano nas w roli ekspertów od transpłciowości do mediów. Wespół z Kim Lee zorganizowaliśmy też wybory Miss Trans.

Nasza inicjatywa zaktywizowała słowackie środowisko. Powstał oddział Trans-Fuzji w Bratysławie. Wiktor Dynarski, najmłodsza osoba z grupy fundatorów, obecnie wiceprezes fundacji, jest członkiem kilku trans organizacji o zasięgu międzynarodowym. Od lat konsekwentnie reprezentuje osoby trans na spotkaniach w całej Europie. Ale dla niego początki też nie były łatwe. Po pierwsze musiał się zdecydować na coming out, po drugie doświadcza tych samych problemów, z jakimi na co dzień borykają się dziesiątki trans osób: Na pierwszą konferencję zagraniczną, na którą mnie zaproszono, nie stawiłem się. Bałem się pojechać do Berlina, bo wtedy nie miałem jeszcze zmienionych dokumentów i obawiałem się problemów na granicy.

Ale jeszcze w połowie 2011 r. nikt nie przewidywał tego, że po wyborach 9 października 2011 r. prezeska Trans-Fuzji, Anna Grodzka, zasiądzie w ławie sejmowej. Postęp świadomościowy, który dokonał się w ciągu ostatnich dwóch lat, za sprawą Anki Grodzkiej i Trans-Fuzji, jest nieprawdopodobny. Jeszcze niedawno nawet dziennikarze nie wiedzieli, jak ugryźć temat, dziś trudno nam zliczyć artykuły o transpłciowości – mówi Edyta Baker, rzeczniczka prasowa fundacji.

W wielkim świecie polityki

Dziś fundacja realizuje kilkanaście projektów, wśród nich tak poważne kwestie, jak np. badanie działania polskiego wymiaru sprawiedliwości odnośnie postępowań sądowych dotyczących zmiany płci metrykalnej, wszczynanych przez osoby transpłciowe – monitoring prowadzony pod kątem zachowania międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka.

Trans-Fuzja współtworzyła m.in. projekt ustawy o uzgodnieniu płci. Pierwszy taki w Polsce, bo warto podkreślić, że obecnie zarówno chirurgiczne zabiegi korekty płci, jak i prawna zmiana płci, dokonywane są u nas bez uregulowań ustawowych. Trzeba pozwać do sądu własnych rodziców o to, że podali błędną płeć do aktu urodzenia. Brzmi absurdalnie, ale taka jest polska trans-rzeczywistość. Jedna ustawa jako akt porządkujący cały proces korekty płci jest dojmująco potrzebna. Czy zostanie uchwalona w tej kadencji Sejmu?

Tymczasem Trans-Fuzja robi swoje. Kończymy remont naszej pierwszej siedziby z prawdziwego zdarzenia, przy Noakowskiego 10 w Warszawie. Przygotowujemy też plebiscyt na transprzyjazną osobowość roku. A w planach dalekosiężnych mamy stworzenie schroniska dla osób trans, które zostały wyrzucone z domów.

Jak Anna Grodzka podsumowuje pierwsze pięć lat Trans-Fuzji? Widzę ogrom pracy przed Trans-Fuzją, ale muszę powiedzieć, że, nawet jeśli zabrzmi to nieskromnie, jestem z Trans-Fuzji bardzo, bardzo dumna. Udało się nam. Pomogliśmy całej masie osób. Trzymajcie kciuki za następne pięć lat.  

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wyśpiewam Wam płeć

Gwiazdy piosenki zawsze lubiły eksperymentować z płcią, ale stosunkowo niedawno szansę na karierę uzyskały osoby jawnie transpłciowe

 

fot. mat. pras
JD Samson – członkini kapeli Le Tigre

 

Tekst: Krzysztof Tomasik, współpraca: Witold Politowicz

David Bowie, Grace Jones czy Annie Lennox na rożnych etapach kariery świadomie eksponowali androgyniczność, zacierając elementy typowe dla swojej płci. Inną drogą poszedł Boy George, który wykorzystywał atrybuty uznawane za kobiece. Z długimi włosami, mocnym makijażem, kolczykami i kolorowymi ciuchami na początku lat 80. szokował i fascynował. Z zespołem Culture Club wyśpiewał kultowe przeboje: „Do You Really Want To Hurt Me”, „Karma Chameleon”, „The War Song”. Pewne tabu zostało złamane, gdy z blond czupryną trafi ł w grudniu 1984 r., jako pierwszy facet, na okładkę magazynu „Cosmopolitan”.

Dead or alive?

Nieco w tle największych gwiazd lat 80. był Pete Burns i jego zespoł Dead or Alive. Ich wizytówką pozostaje hit „You Spin Me Round (Like a Record)” z 1985 r. (cover nagrała później m.in. Danni Minogue, siostra Kylie). Sam Burns okazał się postacią tak skomplikowaną, że chyba nie ma sensu w jego przypadku pytać o to, jakiej czuje się płci. Bardziej kreował się na dziewczynę niż chłopaka. Jeszcze przed założeniem Dead or Alive chodził na obcasach, malował się i eksperymentował z fryzurami; jego znakiem firmowym stały się bujne czarne loki opadające na ramiona (później podobny image miał Jean-Pierre Barda ze szwedzkiej Army of Lovers, która wylansowała wielki hit „Crucified”). Podobnie jak w przypadku Boya George’a jednym z ulubionych „żartów” kolorowej prasy było publikowanie jego zdjęć z odwiecznym pytaniem: „Who’s that girl?”. Choć Burns wydał siedem albumów, dziś najbardziej znany jest z operacji plastycznych, od których jest się uzależnił (liczne odszkodowania za nieudane zabiegi przeznacza na kolejne). Przyświeca mu zresztą swego rodzaju misja: Traktuję moje ciało jako tworzywo. Glinę, którą urabiam i tworzę sztukę. (…) Ludzie zmieniają wystrój mieszkania co jakiś czas i tak właśnie postrzegam ingerencję w mój wygląd. Dostać nową twarz to jak kupić sofę. Przez 28 lat był mężem stylistki Lynne Corlett. Małżeństwo rozpadło się, kiedy piosenkarz poznał Michaela Simpsona, z którym zawarł związek partnerski w 2006 r. Niewiele ponad rok później Pete wyznał jednak, że małżeństwa gejowskie nie działają i lepiej być w związku małżeńskim z kobietą. Była żona jest zresztą wciąż jego przyjaciółką: Była najlepszym „mężem”, jakiego kiedykolwiek miałem. Czasami spotykasz osobę, która kocha cię całkowicie. Wciąż jesteśmy bardzo, bardzo blisko. Nie chodzi o seksualność, chodzi o człowieka.

Enigma

Plotki o transseksualizmie od początku kariery towarzyszyły Amandzie Lear, wielkiej divie epoki disco, którą unieśmiertelniły takie piosenki jak „Tomorrow”, „Queen od Chinatown” czy „Enigma (Give a Litte Hmm to Me)”. Blisko  180 cm wzrostu, chłopięca budowa ciała, a przede wszystkim niezwykle niski głos sprawiły, że o piosenkarce mówiono jako o biologicznym mężczyźnie występującym jako kobieta. Z czasem wobec licznych romansów i równie licznych nagich sesji zdjęciowych ukazujących jej kobiecość w pełni, upowszechniła się inna koncepcja: gwiazda miała przejść operację korekty płci na początku lat 60., mając niewiele ponad dwadzieścia lat i za sobą kilkuletnią karierę jako drag queen. Dla zwolenników tej teorii dowodem jest właściwie wszystko, choćby pseudonim artystki zawierający zarówno słowo „a man” (mężczyzna), jak i nazwisko Salvadora Dali, mentora i wieloletniego przyjaciela, a według niektórych także kochanka gwiazdy. Również teksty piosenek: na przykład napisany przez Lear „Fabulous (Lover, Love Me)” z 1979 r.: Chirurdzy zbudowali mnie tak dobrze, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że byłam kiedyś kim innym, a potem jeszcze: Kiedy przyjrzysz się mojemu życiu, znajdziesz powód, dlaczego chcę to wszystko zostawić za sobą. Mimo wieloznaczności brzmi to niemal jak wyznanie transseksualistki, która rozpoczęła nowe życie i nie chce wracać do przeszłości. Faktycznie, o dzieciństwie, wczesnej młodości i rodzicach Amandy prawie nic nie wiadomo. Ona sama nie tyko podawała rożne daty (co u divy nie dziwi), ale także miejsca, w których miała przyjść na świat. Ostatnio pojawił się nawet rzekomy odpis aktu jej urodzenia, w którym figuruje jako Alain Maurice Louis Rene Tap, urodzony w 1939 r. w Sajgonie. Lear konsekwentnie zaprzeczała plotkom o transseksualizmie, ale przyznała też, że początkowo sama te pogłoski rozpuszczała, chcąc zwrócić na siebie uwagę. A pomysł ze „zmianą” płci miał wymyślić sam Salvador Dali.

Nie była za to plotką korekta płci Bibiany Fernandez, aktorki Almodovara (zagrała m.in. w „Kice”), która na przełomie lat 80. i 90. wylansowała hity „Call me lady champagne” i „Salvame”.

Diva

Dziś muzycy, szczególnie ci sytuujący się w bardziej alternatywnych rejonach i mniej nastawieni na masową publiczność, jeszcze odważniej eksperymentują ze stereotypową płciowością i chętniej deklarują przynależność do kultury queer. JD Samson, członkini feministycznej kapeli elektro-punk Le Tigre, była dziewczyna Sii, nie tylko podkreśla chłopięcą urodę, ale też pielęgnuje wąsik – swój znak firmowy, z którego, jak mówi, jest dumna: Czasami myślę o moich wąsach jako o moim pancerzu. Największą chyba gwiazdą wyrosłą ze społeczności LGBT jest Antony Hegarty, lider Antony and The Johnsons (nazwa jest hołdem dla Marshy P. Johnson, 1944-92, czarnej transseksualistki, drag queen, działaczki LGBT). Dysponuje on niezwykłym głosem zawierającym pierwiastek męski i kobiecy, szczególnie przejmującym, gdy śpiewa falsetem. Wokalista deklaruje się jako osoba transpłciowa, swoje doświadczenie opisuje w tekstach, np. w „For Today I Am A Bo”: Pewnego dnia dorosnę, by zostać piękną kobietą, ale dziś jestem dzieckiem, dziś jestem chłopcem. Jego twórczość uwielbiają Kate Bush, Bjork, Lou Reed czy Laurie Anderson, która powiedziała: Antony to kobieta, mężczyzna i dziecko w jednym. Swoim śpiewem łamie serca. Wokalista składa hołd ikonom LGBT, zapraszając do duetów Boya George’a czy Marca Almonda. Inspirują go także inni artyści trans, których lubi odkrywać. Na przykład Bulent Ersoy, o której powiedział w wywiadzie dla „Przekroju”: O mój Boże, jest niesamowita! To jedna z najlepszych wokalistek wszech czasów! Niezwykła jest historia tej tureckiej piosenkarki, która popularność w rodzinnym kraju zdobyła jako mężczyzna, ale po operacji korekty płci w 1981 r. zabroniono jej występów uznając za „dewianta społecznego”. Ersoy śpiewała więc w Niemczech. Na fali liberalizacji prawa pod koniec lat 80. wróciła do Turcji, gdzie znów odniosła sukces, już jako kobieta. Już same tytuły jej hitów, jak „Biz Ayrılamayız” („Nie możemy się poddać”) czy „Sefam Olsun” („Cieszę się z tego, jaka jestem”) nadają się na hymny LGBT. Ersoy występuje do dziś, wielbiciele nazywają ją po prostu Diva.

Kiedy mowa o piosenkarkach po operacji korekty płci, nie można nie wspomnieć Dany International. W tym roku minie 15 lat od jej zwycięstwa w konkursie Eurowizji. Piosenkę „Diva” można wciąż usłyszeć nie tylko w gejowskich klubach niemal całego świata. Izraelska wokalistka nigdy nie ukrywała, że urodziła się chłopcem, w wieku 18 lat debiutowała jako drag queen, a 6 lat później przeszła w Londynie operację korekty płci. Dana International nadal jest popularna w swoim kraju i nagrywa kolejne płyty.

Sukces na Eurowizji odniosła też Wierka Serdiuczka, czyli Andrej Danyłko, ukraiński komik, aktor i piosenkarz, zdobywca prestiżowego tytułu narodowego artysty Ukrainy z 2003 r. Wierka mocno transuje, pozostając przy tym „swojska”: a to wciela się w provodnicę i nadzoruje pasażerów kolei, a to bryluje wśród oligarchów, cały czas posługując się surżykiem, specyficznym, ukraińsko-rosyjskim żargonem. Wygrywając eliminacje konkursu Eurowizji w 2007 r., wywołała skandal: politycy ukraińscy nie chcieli, by kraj reprezentował artysta trans, a politycy rosyjscy pomstowali, że piosenka ma antyrosyjski charakter (bo zawiera słowa „Żegnaj, Rosjo”). Efekt? Drugie miejsce! I silny spadek popularności w Rosji.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wszystko o naszej matce

Lalką Podobińską – prezeską Fundacji Trans-Fuzja, szefową biura poselskiego Anny Grodzkiej – rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

foto: Agata Kubis

 

Lalko jak ty – żona, matka, babcia, heteryczka – stałaś się czołową działaczką ruchu LGBT?

Zaczęło się od baletu Trocadero.

Tego, w ktorym faceci przebierają się w damskie stroje i tańczą „Jezioro łabędzie”?

A z dekoltów wystają im włosy na piersi. Kiedyś, podczas spotkania towarzyskiego, oglądaliśmy w telewizji występy Trocadero. Powiedziałam głośno: „O, jakie to fajne!”, na co moi znajomi zareagowali oburzeniem: „Przecież to pedały!”. Posprzeczaliśmy się wtedy trochę, a potem – by samej przekonać się jeszcze bardziej do tego typu działań – wbiłam w google „Trocadero”. I wyskoczyła mi strona crossdressing. pl, czyli forum dla osób transpłciowych. Nieśmiało zapukałam i zapytałam, czy mogę się przyłączyć, mimo że nie mam z tym nic wspólnego. Zaczęłam się tam udzielać, nawiązały się przyjaźnie, najpierw internetowe, potem już „na żywo”. Jako pierwszą poznałam Ankę Grodzką.

Wspólnie założyłyście Fundację Trans-Fuzja.

Tak, razem z trzema innymi osobami. W marcu 2006 r. weszłam po raz pierwszy na stronę crossdressing.pl, a dwa lata później, w lutym 2008 r., zaczęła się działalność Trans-Fuzji. Na początku bardzo nam pomogły Kampania Przeciw Homofobii i Lambda Warszawa. Ucieszyli się, że pojawia się organizacja, która zajmie się literką „T” w skrócie LGBT – dotąd nieco zaniedbywaną. W przyszłym roku będziemy obchodzić pięciolecie, które chcemy uczcić we własnym lokalu przy Noakowskiego 10 w Warszawie, naprzeciwko Politechniki. Dostaliśmy go od miasta, obecnie wspólnymi siłami robimy remont. Na razie Fundacja jest zarejestrowana w moim mieszkaniu, a właściwie w mieszkaniu, w którym mieszka teraz moja córka ze swoją rodziną.

Szefujesz także biuru poselskiemu Anny Grodzkiej, dwa lata temu wystąpiłaś w poświęconym jej dokumencie Sławomira Grunberga „Trans-akcja”.

Anka jest po prostu moją najlepszą przyjaciółką. A wiesz, że po raz pierwszy spotkałyśmy się dawno, dawno temu? Przeglądamy kiedyś moje fotografie z czasów młodości i Anka mówi: „Ja skądś znam tę kobietę!”. Działałyśmy obie w Zrzeszeniu Studentów Polskich, Ania jeszcze jako Krzysiek, niewykluczone, że mogłyśmy się gdzieś tam minąć, ale ja jej nie zapamiętałam. Gdy jednak zaczęłyśmy sięgać głębiej, to pojawiła się Krynica Morska. Otóż, jako nastolatka, jeździłam tam na wakacje do ośrodka wczasowego zakładów, w których pracowała moja mama. Natomiast rodzice Ani mieli w Krynicy domek letniskowy. W ośrodku stał m.in. stół pingpongowy i pamiętam, jak kiedyś nasze chłopaki zaczęły przeganiać miejscowe dzieci, które chciały sobie na tym stole pograć. Ja wtedy stanęłam w ich obronie. Jednym z tym przeganianych dzieciaków była… Ania.

Historia bardzo filmowa i symboliczna. Obroniłaś wtedy Anię i, można powiedzieć, że do tej pory jej bronisz.

Zgadza się. Powiem ci, że nawet noszę w torebce gaz pieprzowy. Jakby się coś działo, to zawsze stanę w obronie Ani.

Przydał się kiedyś?

Nie, odpukać, jeszcze nigdy. Po ostatniej Paradzie Równości wracałyśmy do samochodu, a tu naprzeciwko nas maszeruje grupka „łysych”. Pociągnęłam Anię w stronę policjantów i mówię do nich: „Proszę nas ochronić, bo tu idą jakieś podejrzane typy”. A oni na to: „E, nie! To nasi!”. Okazało się, że ci łysi to byli policjanci na służbie, ale ubrani po cywilnemu. (śmiech)

Jak działalność w Trans-Fuzji jest odbierana przez twoją rodzinę i heteroseksualnych znajomych?

Moja najbliższa rodzina – córka, syn, synowa, zięć – przychodzi na spotkania, na transowe imprezy. Wszyscy są zaprzyjaźnieni z Anią, nie wyobrażają sobie uroczystości rodzinnych, świąt bez niej. Także ci znajomi, o których wspomniałam na początku, ci, którzy z takim obrzydzeniem patrzyli na Trocadero, teraz spotykają się z Anią i są pod jej urokiem. Kiedyś pewna moja wiekowa już kuzynka, która widziała mnie w telewizji, kazała mi usiąść i wytłumaczyć się „z tych pedałów”. Wystarczyła półgodzinna rozmowa, by zaczęła mówić: „No, tak, właściwie, każdy ma prawo kochać”. Praca u podstaw jest bardzo ważna.

Bywasz brana za transkę?

Zdarza się. Raz, podczas nagrywania programu telewizyjnego postawiono mi pytanie, jak się czuję jako osoba trans. Kiedy indziej, osoba, która przyszła do naszej fundacji po pomoc, zapytała, jak długo jestem po zmianie. Odpowiedziałam: Jestem ciskobietą.

Ciskobietą? Coś jak Cis-dur i es-moll w muzyce?

Bardziej jak w chemii „cis” i „trans”. W związkach organicznych podstawniki mogą być w położeniu „cis”, czyli po tej samej stronie wiązania albo w położeniu „trans”, czyli po przeciwnych stronach wiązania. Staramy się wprowadzać pojęcia „cispłciowości” i „transpłciowości”, by uniknąć mówienia: „jestem zwykłą, normalną kobietą”. A co? Osoba trans jest nienormalna?

Trans-Fuzja stara się także zwrócić uwagę na kwestię ekspresji płciowej. Bowiem nie tylko tożsamość płciowa może być powodem dyskryminacji. Np. Antyfacet z Wrocławia. On wyraźnie podkreśla, że nie jest transwestytą ani osobą transseksualną, ale pragnie prezentować się w takiej a nie innej postaci, czyli w kobiecych strojach. Mówi: To jest moja ekspresja! I też ma z tego powodu nieprzyjemności.

A twoje imię? Pseudonim? Lalka. W kontekście działalności w ruchu LGBT powiedziałbym, że brzmi on bardzo dwuznacznie genderowo.

Całe życie byłam Lalką, tak mówili na mnie rodzice, bo ponoć, gdy się urodziłam, byłam malutka i śliczna jak lalka (śmiech). Wiele osób nie pamięta, jak naprawdę mam na imię. Stanisława. Lubię to imię i nawet chciałam do niego wrócić, ale za dużo z tym zachodu, już wszędzie jestem Lalka. Nawet powiedziano mi kiedyś: „Jako starsza pani dalej będziesz Lalką? Jak to będzie wyglądało!”. Ale jakoś to chyba nikomu nie przeszkadza.

W polskim ruchu LGBT działają głownie ludzie młodzi, dwudziestolatkowie. Jak się z nimi dogadujesz?

 Znakomicie. Powtarzam za każdym razem, ze jestem transmatką, matką wszystkich transów z naszej Fundacji. Może doczekam się też transwnuka? Do mnie zawsze lgnęły dzieci, młodzież. Gdy działałam w harcerstwie, zajmowałam się zuchami, gdy po skończeniu farmacji pracowałam naukowo i dydaktycznie, opiekowałam się studentami. Jestem też speleomatką!

Taką z jaskini?

Taką właśnie. Chodzenie po jaskiniach było moją pasją od 20. roku życia. W Jaskini Miętusiej znalazłam sobie męża, Piotra, który należał do zakopiańskiego klubu grotołazów. Grotołazami są także moje dzieci – Igor i Alicja oraz synowa Maja. Cały czas działam w sądzie koleżeńskim Speleoklubu Warszawskiego, a mój mąż szkoli kolejne pokolenia.

Jako mieszczuch zapytam, co jest fascynującego w łażeniu po jaskiniach?

Jaskinie są po prostu piękne. Poza tym, chodzi tutaj o przezwyciężanie siebie, pokonywanie własnej słabości. Lubię pokazać sobie – i może nie tylko sobie – że potrafi ę, że się nie poddaję. Wiesz, że dokument o Ani Grodzkiej nie był pierwszym filmem, w którym wystąpiłam? Pierwszym był zrobiony na początku lat 70. dokument o jaskiniach „Osmy kontynent” Andrzeja Zajączkowskiego. Wystąpiło w nim siedmiu chłopaków i ja jedna!

Nadal cię do jaskiń ciągnie?

Tak, tyle że mam teraz problemy z chodzeniem, ze stawami. Chociaż łaziłam po jaskiniach już z endoprotezą stawu biodrowego. Płakałam z bólu, ale szłam. Zresztą cierpiałam tylko na podejściu. W jaskini jest już zupełnie inaczej. Tu się człowiek zaprze, tam po linie wejdzie. Nic nie boli, jest fantastycznie.

Skoro nie możesz już teraz chodzić po jaskiniach, to czym się zajmujesz w wolnym czasie? Bartku, ja nie mam wolnego czasu. Poza wszystkimi swoimi obowiązkami społecznymi i służbowymi, opiekuję się jeszcze chorą na Alzheimera mamą, której nie można zostawić samej.

Jesteś więc też matką swojej matki

Można tak powiedzieć. Ale nie narzekam, wręcz przeciwnie. Przez dwanaście lat pracowałam w korporacji i nikomu tego nie życzę. Przeszłam na emeryturę i wreszcie wiem, że żyję.

Jako współpracowniczka Anki Grodzkiej musisz się spotykać z posłami, ministrami, politykami. Jak postrzegasz środowisko polityczne w Polsce? Czy próba zrobienia tam czegokolwiek nie jest równoznaczna z waleniem głową w mur?

Ponieważ jestem grotołazem, to powiem, że kropla drąży skałę. Mimo że nie wygląda to ciekawie, delikatnie mówiąc. Jestem trochę zawiedziona, bo wyobrażałam sobie, że gdy Ania z Robertem Biedroniem wejdą do parlamentu, to coś się szybko odmieni. Ale wierzę, że w końcu się uda.

Co można zrobić w tej kadencji, przy tym układzie sił?

Można składać kolejne projekty ustaw o związkach partnerskich, o mowie nienawiści, o uzgadnianiu płci. Skądinąd, ta ostatnia ustawa ma spore szanse, żeby przejść, a przynajmniej wywołać dyskusję w klubie PO. Będzie ona łatwiejsza do przełknięcia niż związki partnerskie, bo wywołuje u polityków reakcje w stylu: biedni ci ludzie, nieszczęśliwi, urodzili się w niewłaściwym ciele, naprawmy, pomóżmy, okażmy im serce! Choć dyskutowanie na ten temat podczas posiedzenia Komisji Ustawodawczej, np. z posłem Żalkiem, nie należy do przyjemności.

Gorzkie Żalki. A czy ty chciałabyś kandydować do parlame?

Nigdy! Nigdy! Nawet nie musisz kończyć pytania! Wiem, jak to wszystko wygląda od środka, więc powiem nieskromnie, że szkoda by mnie tam było.

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Literatura i krzyk

O procesie pisania książki i o procesie korekty płci z Kingą Kosińską, autorką autobiograficznego „Brudnego rożu” rozmawia Marta Konarzewska przy udziale Damiana Graczyka

 

foto: Agata Kubis

 

Zawsze czułam, że chcę pisać. Pomysł napisania książki dojrzewał we mnie od czasów liceum. Dla osób transpłciowych to jest bardzo naturalny sposób ekspresji, dużo znam dziewczyn, które piszą, w ten sposób stawiają czoła swoim emocjom.

Jak powstawał „Brudny róż?

Zaczęło się od artykułu dla miesięcznika „Znak”. Zgłosił się do mnie Marcin Dzierżanowski z Wiary i Tęczy [organizacja chrześcijan LGBTQ, której członkinią jest również Kinga – przyp. „Replika”]. Mówił: jesteś osobą wierzącą, wyglądasz na kobietę, która sobie to wszystko w głowie poukładała, może byś opowiedziała, jak doszłaś do tego momentu. Miała powstać krótka opowieść o moim życiu. Wtedy pomyślałam sobie: ok, to będzie zamiast książki. Podczas autoryzacji zaczęłam dopisywać, rozwijałam, aż Marcin mówi: słuchaj, Kinga, wszystko pięknie, ale my tu mamy zamówienie na konkretną ilość znaków. Musiał to później wyrzucać, skracać i kiełkowało mi: kurcze, to za mało! Za powierzchownie. Nie wystarczy. To jednak nie rozwiąże tematu, tych pokładów, jakie we mnie siedzą. Ja jednak muszę… Już wiedziałam: jednak muszę napisać książkę. Nie było łatwo. Jestem bardzo samokrytyczna. Kiedyś pisałam blog na Onecie, ale to był taki słomiany zapał, ciągle tylko: nie, źle, grafomania. Aż przeczytałam książkę Małgorzaty Halber „Najgorszy człowiek na świecie”. Bardzo mnie poruszyło, jak ona, pisząc o alkoholizmie, opisała też pewną alienację, podobał mi się patent, jakiemu poddała swoje doświadczenie.

Ona mówi: masz prawo nie umieć, być słaba, żałosna.

A ja się sobie wydawałam żałosna w wielu momentach. Ale dałam sobie do tego prawo. Pomyślałam, że mogłaby powstać podobna książka o transpłciowości, że byłaby ważna, a i ja mogłabym się zrealizować w taki sposób.

Chciałaś pisać terapeutycznie, czy literacko?

Literacko. Zawsze bronię „Brudnego rożu”, gdy ktoś mówi: o, jakaś dziewczyna postanowiła ideowo opisać swoje życie, dopasowując to do pewnych prądów społecznych, co to za literatura, to nie jest żadna literatura. A to właśnie jest literatura! Ja myślę o czytelniku, chcę się z nim komunikować, wykorzystuję realną potrzebę opowiedzenia czegoś komuś i wybieram do tego pewien język. Wszystko tam jest „zrobione” celowo. Możecie mnie odsądzać od czci i wiary [śmiech] ale ja będę bronić „Brudnego rożu” jako literatury.

Czasem nienawidzę tej książki, bo jest bardzo osobista, czasem łapię się za głowę: co ja najlepszego zrobiłam. Ale myślę: to jest eksperyment na ciele, jakim jest literatura, walczyłam, może według kogoś poległam, ale dla mnie to jest zwycięstwo i zwycięstwo to jest wartością samą w sobie.

Chcę się podzielić z wami zadowoleniem, że udało mi się osiągnąć pewną uniwersalność emocjonalną. Jak ja czytałam Halber, to nie myślałam sobie: co mnie to obchodzi, nie jestem alkoholiczką, nigdy nie nadużywałam narkotyków. Ja się utożsamiałam z jej (Krystyny, bohaterki „Najgorszego człowieka”) emocjami. W „Brudnym rożu” ja to taka dziewczyna zwykła, z facetami nie wychodzi, jest nieszczęśliwa, nie radzi sobie. Bardzo dla mnie ważne było, kiedy napisał do mnie pewien gej niepełnosprawny, że mocno się utożsamił z postacią z „Brudnego rożu”, z tą opowieścią. Pomimo, że nie utożsamia się transpłciowością. Chodziło mi właśnie o pewną uniwersalność – wywodzącą się z doświadczenia transpłciowości.

Damian Graczyk: Początek tej książki bolał. Mnie też, jako osobę niehetero. A to, co opisujesz, to jest to samo, co przeżywa bardzo wiele osób nieheteroseksualnych, w czasie dzieciństwa i nie tylko.

Dziecko obserwuje świat. Heteronormatywność przejawia się już w oczach małego człowieka. Ma wpływ na to, jak on patrzy na siebie. Czuje się inne, wyobcowane. Widzi pewne różnice i często rodzi się poczucie winy. To doświadczenie łączy gejów, transów i szereg innych grup.

Książka obejmuje niemal całe twoje życie od dzieciństwa, przez adolescencję, wczesną młodość, aż do dziś. Jak długo ją pisałaś?

Kilkanaście dni. Postawiłam sobie zadanie, że będę pisać codziennie wieczorem. Codziennie zasiadałam, pisałam, sprawdzałam, czy nie ma rażących błędów ortograficznych, szłam spać, a następnego wieczora pisałam dalej. Nie czytając tego z wczoraj. Aż pewnego dnia stwierdziłam: skończyłam i zaczęłam to od razu wysyłać. Nie pracowałam nad tekstem, bo obawiałam się, że jak zacznę, to nie odważę się na to, żeby to wydać. Tekst pierwotny był bardzo surowy, podejrzewam, że redaktorzy niektórych wydawnictw złapali się za głowę. Jestem wdzięczna mojej wydawczyni (Krystynie Bratkowskiej), że uwierzyła w to, co chciałam powiedzieć.

Pisałaś po kolei?

Tak. I wszyscy uważają, że początek jest najlepszy.

Najbardziej literacki. Im dalej w los, w samoświadomość, im dalej w zaawansowanie wiedzy o transpłciowości, tym dalej jednocześnie od kreacji, metafor, a bliżej – no właśnie: dosłowności? Konkretu? Działackiego pisania? Chciałam zapytać o tę twoją strategię.

Zawsze kiedy startujemy z czymś, co w nas dojrzewało ileś tam lat, to ten początek, gdy w końcu zaczniemy to realizować, to jest taki strzał, taka fascynacja: zaczęłam w końcu to pisać! Te myśli! Myśli, które się kłębiły gdzieś głęboko, teraz je rzucam, tak od razu… Klika dni zastanawiałam się, jak to zacząć, szukałam w pamięci, wyobrażeniach, szukałam kontaktu i może faktycznie udało się to zobrazować tak bardziej literacko. Końcówka jest najbardziej może działacka. Ale były też momenty w książce, z których się cieszyłam, że już je napisałam. Chciałam przez nie przebrnąć jak najszybciej. Wieczorem miałam pisać, a już w dzień, myślałam, kurczę, teraz dochodzę do tej próby samobójczej, jak to opisać. Musiałam wrócić. Wracałam. Chciałam sobie przypomnieć, co ja czułam w tym momencie? Zażyłam leki, położyłam się do łózka. Co ja czułam? Czy byłam spokojna, czy uśmiechnięta? Pożegnałam się z rodzicami… Tu nie było miejsca na żadne metafory. Chciałam, żeby czytelnik to po prostu poczuł. Taki powrót. To było bardzo ciężkie, w emocjonalnym sensie. Nie chcę, żebyście państwo zrozumieli, że chciałam iść na skróty, nie popuściłabym, gdybym nie czuła, że efekt został osiągnięty, ale też chciałam jak najszybciej przez to przejść. Nie byłam w stanie emocjonalnie udźwignąć…

Tego” jako tekstu?

Chciałam, żeby czytelnik poczuł, że to jest tak trudny moment, że ja tutaj nie będę walić żadnej ściemy, nie chciałam filtrować tego przez wizję literatury, jaką mam obecnie. To miał być Tamten Moment. Podtytuł książki jest bardzo ważny: Zapiski. Czyli opisanie jak najbardziej realne, taka świeżość tych emocji, stanów, w jakich się wtedy znajdowałam.

Może też to jest jakaś prawda o transpłciowości, że my mamy jakąś wizję na początku, a z czasem to się staje coraz bardziej brudne, z czasem staje się coraz bardziej konkretne. Gdy burzy się twój świat, jakichś nadziei, wyobrażeń, ścierasz się z rzeczywistością, to to ma trzeszczeć, to nie ma być plastyczne, wykreowane. Wyrazy mają być wręcz kanciaste. Ona (ja z wtedy) leży na łóżku. Jest w takim surowym stanie emocjonalnym, zastanawia się, czy będzie ją boleć, rodzice w drugim pokoju, ona się żegna z życiem… Kurczę! Nie bawmy się w ściemy, napiszmy, jak to rzeczywiście wyglądało. Ja to tak nazywam, że wyrywam pewną barierkę między mną a czytelnikiem. Chcę, żeby wszedł we mnie, nawet w tym sensie seksualnym, cielesnym.

DG: Kiedy czytałem, zastanawiałem się, które momenty twojego życia były tak bolesne, że chciałaś je szybko zapisać i nawet w nie patrzeć. Próby samobójcze na pewno, ale…

Tak, było ich więcej. Ten czas, kiedy byłam po operacji i chciałam normalnie żyć. Chciałam wejść w heteronormę, a ona mnie odrzuciła. Wtedy poczułam ścianę między mną a światem. Poczułam katastrofę. Chciałam być tą kobietą, po prostu, zrobiłam operację: oto jestem, a tutaj – mur, ludzie jakoś tak dziwnie na mnie reagują, patrzą, śmiechy, odtrącenia, to wtedy pojawiło się dużo tych właśnie żałosnych momentów.

Wrócę do Halber. Myślę, że jej wiadomością, która daje w swojej twórczości jest: mam prawo cierpieć, jeśli nie dam sobie tego prawa, nigdy nie osiągnę kolejnego etapu. Muszę przeżyć do końca swoje cierpienie, muszę przeżyć, muszę zawrócić. I ja wracam – stawiam temu czoła. Nie zaprzeczam, że coś takiego miało miejsce, wspominam, ale przetwarzam przez te słowa, które mają moc.

Wiecie, w życiu przyjmujemy pewne maski. I ja też. Na wyrost zaczęłam być taka radosna, taka uśmiechnięta. Ludzie mnie taką widzą i mówią: Kinga! Jakie ty masz problemy? Ty jesteś szczęśliwa, ta transpłciowość jakoś tak przeszła lekko w twoim życiu. Ja może daję taki sygnał, ale to jest zewnętrzność, powłoka, a mój świat wewnętrzny za tym nie nadąża – ten świat mój, osobny, którego inni nie widzą, z którym nie mogą się komunikować. Ten świat, którego nie ma. Stąd podtytuł: zapiski z życia, którego nie było. Chodzi o życie wewnętrzne. Ja kiedyś byłam bardzo zamknięta, nie potrafi łam, nie umiałam się komunikować. Teraz daję sobie prawo. Daję prawo temu chłopczykowi, którym byłam, żeby on mówił, żeby powiedział, bo on cierpiał bardzo. Ja mu komunikuję: powiedz, ja wiem, co ty czułeś, czy może tej dziewczynce, którą byłam – to już teraz nie ma znaczenia.

Dużo mówisz o Halber, a w twojej książce jest twoja własna wiadomość. Myślę, że ona brzmi: moje życie jest jedno. Na temat transpłciowości dominują dwie narracje. Jedna: że z was bardzo nieszczęśliwe osoby, druga, że nieszczęśliwe, ale do czasu. Bo od momentu tzw. przemiany, to już super szczęśliwe. Było wam źle w życiu, ale teraz (po tranzycji) wszystko się wyprostowało, wskoczyło na swoje miejsce i już jest różowo, bo po tranzycji jest drugie życie. Życie cis. To, co się udaje w twojej książce to integracja „teraz” z „wtedy”. Ty pokazujesz: nie ma twardego „przed” i „po”, nie ma jakiegoś drugiego życia po przemianie. To jest jedno życie, brudnoróżowe. Myślę, że to bardzo silny przekaz.

Długo układałam się z tym, że jestem transpłciowa. Kiedyś miałam w sobie duże pokłady transfobii. Chciałam być kobietą. Długo mi zajęło zanim zrozumiałam, że nigdy nie będę kobietą cis. I że moment tranzycji, operacje, to jest tylko część procesu, nikt ci nie zagwarantuje happy endu.

Osoby transpłciowe w statystykach znikają, są wsiąkane przez heteronormę, nie wiemy, jak one się czują pięć, dziesięć lat po tranzycji. Istnieje mit szczęścia: że zakładają rodziny, żyją jak reszta ludzi cis w heteronormie. A tu na przykład pisze do mnie dziewczyna po zaawansowanej korekcie, w tzw. passingu (czyli po wszelkich możliwych zabiegach i bez problemu uchodzi za osobę tej płci, w stronę której była tranzycja – przy. „Replika”) – nie dorastam jej do pięt – i zwierza się, że ona brzydzi się siebie dotknąć, że czuje się jak zwykły ohydny trans. Może książka uruchomi jakiś dialog wokół tego?

DG: To jest książka manifest. I to bardzo głośny manifest!

To jest krzyk. Może nawet rzyg. Nie będę bawić się w ładne słówka. Brudna, różowa, gorzka tabletka, którą czytelnik przełyka, czując więź z kimś, kogo normalnie nawet nie chciałby pewnie poznać. Ten manifest dalej pisze życie. Nie daję łatwych odpowiedzi. Sama nie wiem, co będzie dalej.   

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Boom na teeski

Dwie transseksualne kobiety, Natali Farrah i Sylwia, opowiadają o swojej pracy, czyli o uprawianiu seksu za pieniądze

 

Foto: Grzegorz Banaszak

 

Tekst: Izabela Jąderek

Praca seksualna to też praca. Sex working osób transseksualnych nie jest w Polsce niczym nowym, ale niewątpliwie zaczyna wychodzić z podziemia. Do gabinetów psychologicznych coraz częściej trafiają transseksualne kobiety („teeski”) uprawiające komercyjny seks. Coraz częściej odwiedzają także mój gabinet*. Obserwując ich rozterki wynikające z tego rodzaju pracy oraz jej powszechnej nieakceptacji, a także bardzo złej sytuacji osób trans na rynku pracy, postanawiam bliżej przyjrzeć się zjawisku sex workingu wśród nich oraz postawom, jakie reprezentują.

Nie oceniamy. Pomagamy

Zainteresowanie sytuacją społeczną osób transpłciowych w kontekście podejmowania przez nie komercyjnych zachowań seksualnych rozpoczęło się w USA w wyniku badań nad zakażeniami wirusem HIV wśród osób prostytuujących się. Wyróżniono wtedy trzy grupy: kobiety, mężczyzn i właśnie osoby transpłciowe. W 2008 r. statystyki wskazały, że około 28 proc. przebadanych transseksualnych sex workerek w USA było zakażonych tym wirusem. Do dziś głównym obszarem, który bada się w kontekście prostytucji osób transpłciowych, jest wirus HIV, jednak coraz częściej zwraca się uwagę na przyczyny podejmowania prostytucji przez tę grupę osób i wskazuje się wyraźnie na czynniki dyskryminacyjne: społeczne odrzucenie, brak akceptacji, brak dostępu do edukacji, pracy, a co za tym idzie – biedę, a czasem wręcz skrajne ubóstwo. Wyniki wielu badań są jednoznaczne: brak możliwości utrzymania się jest najczęstszym powodem do decyzji o prostytucji, dalej chęć zarobienia na operacje, które są nierefundowane w systemach opieki zdrowotnej wielu państw, jak również chęć podobania się i doświadczenia przyjemności seksualnej, która w tej grupie osób czasami jest możliwa jedynie poprzez komercyjną aktywność seksualną.

Dr Bilha Davidson-Arad i Ronit Leichtentritt wykazały smutną korelację pomiędzy transseksualnością a prostytucją, a raczej między społecznym odrzuceniem ze względu na transseksualność a prostytucją. Badaczki przestudiowały wiele historii „teesek” uprawiających seks za pieniądze. Nieustannie pojawiał się w nich motyw braku akceptacji i ucieczki. Doprowadził on respondentki do zrozumienia własnych decyzji, gdzie prostytucja stawała się jedyną opcją zarabiania na życie. Wyniki badania jednoznacznie zatem wskazały, że społecznie zjawiska transseksualności i prostytucji są ze sobą nierozerwalnie złączone.

W Polsce do tej pory nie badano komercyjnej pracy seksualnej osób transseksualnych – mówi Edyta Baker, rzecznik prasowy Fundacji Trans-Fuzja działającej na rzecz osób transpłciowych. Z naszych doświadczeń wynika, że wiele osób transseksualnych robi to, bo musi. Ale są także takie osoby, które robią to, bo chcą. Wolelibyśmy, by nikt nigdy nie musiał zarabiać własnym ciałem, dlatego że nie może inaczej. Jednak uznajemy także, że osoby chcące w ten sposób zarabiać, mają do tego pełne prawo, a w tym, co robią, nie ma nic złego. Nie odwodzimy nikogo, kto chce to robić, ale pomożemy każdemu, kto chce z tym skończyć – dodaje.

Nawet 10 tys. dziennie

Natali Farrah ma 22 lata i od dwóch lat uprawia seks za pieniądze. Gdy ją pytam, jak by zdefiniowała to, czym się zajmuje, uśmiecha się i odpowiada, że dla niej to zabawa i po prostu przygoda, która daje jej także bezpieczeństwo ekonomiczne.

Natali poznałam przy okazji Wyborów Miss Trans organizowanych rokrocznie przez Fundację Trans-Fuzja, wydarzenia, które ma celu oswajanie społeczeństwa z tematem transpłciowości i które pokazuje, że osoby transpłciowe żyją w społeczeństwie i jak każdy obywatel, mają prawo się bawić. Do tego jednak potrzebują akceptacji, poczucia przynależności i wsparcia ze strony znaczących osób.

Natali ma szczęście. Otwarcie mówi, czym się zajmuje, opowiada o sobie, udziela wywiadów, materiały o niej przedstawiała też telewizja. Nigdy nie doświadczyła niechęci, nienawiści, czy jakiejkolwiek przemocy ze względu na swoją transpłciowość. Ma akceptującą rodzinę, grono oddanych przyjaciół, realizuje swoje pasje. Podkreśla, że wie, że jest w mniejszości i że nie każda osoba, która czuje, że jej poczucie własnej płci odbiega od tego, na co wskazuje metryka urodzenia, może z tak dużą łatwością spełniać swoje marzenia. To właśnie dlatego Natali postanowiła ufundować nagrody dla laureatek Wyborów Miss Trans. Cieszy się, że część tego, co zarabia, może przeznaczyć na pomoc dla tych osób transpłciowych, które żyją w ukryciu lub nie mają takich możliwości, jak ona.

W zupełnie innej sytuacji jest Sylwia. Znamy się prywatnie, ale prosi mnie, aby przedstawić ją innym imieniem i zapewnić maksimum anonimowości. Z przemocą fizyczną i psychiczną miała już do czynienia wielokrotnie. Z domu rodzinnego musiała wyjechać, bo rodzice i najbliższe otoczenie nie potrafiło zrozumieć i zaakceptować jej tożsamości. Po przyjeździe do Warszawy przez jakiś czas pracowała, ale z dnia na dzień tę pracę straciła i została bez środków do życia.

Sylwia swoim ciałem pracowała kilka miesięcy. Jednocześnie szukała innych form zatrudnienia, ale i była świadoma, że jeśli nie zarobi, to wyląduje na ulicy. Przyznaje, że samo podjęcie decyzji nie było dla niej trudne. Podeszłam do tej pracy, jak do każdej innej: profesjonalnie i bez wstydu – podkreśla. Klientów szukała wszystkimi dostępnymi sposobami. Chodziła na Dworzec Centralny, gdzie bardzo często zaczepiali ją mężczyźni. Na miejscu „ugadywała stawkę”, szła do domu przygotować się i po godzinie spotykała się w wyznaczonym miejscu. Chętne na seks osoby poznawała również na czatach i seksportalach – tam zapotrzebowanie jest największe.

Sylwia jest otwarta, z łatwością mówi o szczegółach. Kilkukrotnie podkreśla, że na rynku jest „boom na teeski”. Tak wielki, że dziennie można zarobić nawet 10 tys. zł. Otwieram oczy ze zdziwienia i szybko przeliczam: jeśli się pracuje cały tydzień, można zarobić 70 tys. zł. Ona sama, co prawda, się na to nie zdecydowała, ale jej przyjaciółka jeździ po całej Polsce do zainteresowanych nią klientów. Sylwia podkreśla, że właśnie ze względu na olbrzymie zarobki, większości dziewczyn tak trudno jest zrezygnować, bo świadomie odkładają na operacje, które są bardzo kosztowne. Operacja ma być jak najlepsza, więc dziewczyny myślą o wyjeździe za granicę.

To prawda, od osób, które przychodzą do mnie do gabinetu, słyszę, że w Polsce operacje często się nie udają, jest mnóstwo powikłań, narządy nie spełniają swoich funkcji, a poprawki nie gwarantują sprawności. Nie chodzi tu tylko o jakość i sprawność seksualną, ale przede wszystkim o komfort w codziennym funkcjonowaniu.

Heterycy chcą być pasywni

Ciekawi mnie ten boom na teeski. Klienci płacą mi za to, aby zostać zdominowanym. To w zdecydowanej większości mężczyźni deklarujący się jako heteroseksualni. Z klasy średniej lub bardzo bogaci. W kontaktach z transkobietami chcą być zawsze pasywni i ta rola im najbardziej odpowiada – wyjaśnia Sylwia. Wspomina jeszcze o kryptogejach, którzy decydują się na seks z transkobietą, bo przede wszystkim chcą sprawdzić, jakie swoje granice mogą w seksie przekroczyć. Kobiety, jeśli się trafiają, to fetyszystki, które szukają kogoś, przy kim będą mogły poczuć się jak małe dziewczynki.

Natali ma podobne zdanie, co Sylwia. Boom na teeski jest, ale tylko na te prawdziwe. Mężczyźni panicznie boją się przebranych facetów i muszą czuć, że uprawiają seks z kobietą. A wiedzę na temat transkobiet już mają, doskonale umieją je odróżnić od zwykłego faceta przebranego za kobietę. Klienci Natali są zwykle majętni, podróżują po świecie, często do Tajlandii, gdzie transseksualnych prostytutek nie brakuje, a doświadczenie stamtąd chcą przenieść znacznie bliżej.

Zarówno Sylwia, jak i Natali, podkreślają, że niezależnie od płci, większość klientów chce zrealizować swoje największe fantazje. Pomimo że przed seksem rozmawiają o granicach, na co każda ze stron może i chce sobie pozwolić, to często zdarzało się, że Sylwia przerywała aktywność, bo realizacja fantazji wymykała się spod kontroli. Wiązanie, sprowadzenie do roli zwierzątka domowego, chęć całkowitego upodlenia to potrzeby najczęściej wymieniane przez klientów. Sylwia podkreśla, że gdyby dziś wróciła do zawodu, mogłaby zarobić za jedno spotkanie nawet 5 tys. zł. Tyle kilka tygodni temu zaproponowała jej zupełnie nowa osoba.

Adrenalina i przymus

Natali w tym zawodzie ceni sobie adrenalinę. Bawi się, spełnia swoje potrzeby seksualne, a przy okazji może na tym zarobić. Ale pieniądze nie są dla niej najważniejsze – to dodatek. Zaznacza, że to ona wyznacza granice i decyduje, kiedy się spotka. A robi to wtedy, kiedy ma ochotę. Wybiera sobie klientów, najczęściej dwóch dziennie, ale za wyższą cenę. Mnie się płaci za czas. Są klienci, którzy chcą mnie na godzinę, inni potrzebują mojego towarzystwa na kolację, kolejni chcą porozmawiać. No i oczywiście są też tacy, którzy będą realizować się seksualnie – wyjaśnia.

Natali podkreśla, że 98 proc. osób, które do niej przychodzą, to heteroseksualni mężczyźni, a reszta to małżeństwa, które chcą spróbować czegoś nowego. Kobiety jej się nie zdarzały. Od razu zaznacza, że w seksie jest wyłącznie stroną aktywną i nie przyjmuje nikogo, kto chciałby ją zdominować. Napisała o tym na seksportalu gdzie ma swoją wizytówkę.

Pytam o małżeństwa. Najczęściej żona przez poł godziny patrzy, jak uprawiam seks z jej mężem, a potem dołącza – mówi. A po chwili uśmiecha się i dodaje: Choć raz jeden klient mi doniósł, że po naszym spotkaniu jego żona wniosła o rozwód. Chciała ten seks zobaczyć, ale po wszystkim nie dała sobie z tym rady. Pytam o badania. Robi je regularnie, co miesiąc, półtora. Nigdy się niczym nie zakaziła. Przed seksem prosi klienta, aby się odświeżył, a sam seks jest zawsze w prezerwatywie. Rękawiczek i chusteczek nie używa. Zdarzyło jej się, że w drzwiach paru osobom odmówiła. Nie wie dlaczego. Intuicyjnie. Coś było nie tak i nie chciałam ryzykować – mówi. Kręci głową, kiedy pytam o niebezpieczeństwo fizyczne: Nigdy mi się to nie zdarzyło.

Pracuje w wynajętym do tego celu mieszkaniu. Pieniądze zbiera, jest oszczędna, regularnie widuje się z rodziną i przyjaciółmi. Obecnie pracuje nad swoją debiutancką płytą, z której pierwszego singla „Inni” będzie można już wkrótce posłuchać. To jej główna pasja – śpiewanie. A jeśli znajduje chwilę, to się spotyka.

Wielokrotnie pomagała koleżankom, sprowadzała je do Warszawy, załatwiała mieszkanie, ale – jak mówi – one to wykorzystywały. Niczego w życiu nie żałuje. Ma swojego stałego psychoterapeutę. Cały czas pomaga innym, głownie osobom transpłciowym, bo wie, jak na co dzień w naszym społeczeństwie jest im trudno. Nie wie, jak długo będzie jeszcze pracować w zawodzie. Pytam o związek, odpowiada, że nie potrzebuje. Zobowiązań nie szuka, na ten moment ma inne plany.

Pytam Sylwię, dlaczego zrezygnowała. Zamyśla się. Było to dla mnie ogromne obciążenie psychiczne. Czułam się brudna, brzydziłam się tych pieniędzy, nie chciałam ich i nie udawało mi się tego przepracować – odpowiada po chwili. Zaczęła nadużywać alkoholu, brzydziła się swojego ciała i swojej seksualności. Przyznaje, że przez ponad poł roku nie była w stanie wchodzić w żadne związki. Właśnie w tym czasie zrezygnowała całkowicie z kontaktów i relacji z mężczyznami – nie mogła zaakceptować, że traktują ją w jeden określony sposób. Zaznacza, że właśnie z tego powodu zaczęła się spotykać z kobietami. Mężczyźni cały czas do niej piszą i proponują seks. Kiedy się dowiadują, że jest w procesie korekty płci, proponują podwójne stawki – ich kręci to jeszcze bardziej, a ona, gdyby się zgodziła, w ciągu dwóch, trzech lat zarobiłaby na operację za granicą.

Pytam Sylwię, czy żałuje. Odpowiada, że nie, bo pozwoliło jej to przeżyć. Ale przyznaje, że do dziś miewa z tego powodu wyrzuty sumienia, czasem czuła się brudna i spędzała w wannie po kilka godzin dziennie. Mówi, że skalała swoje ciało. I prosi mnie, abym dodała, że przez to, jak funkcjonuje polskie prawo, jak osoby transpłciowe są postrzegane przez pracodawców, sex working nie jest wyborem, a zwyczajnym przymusem.

W tym całym wariactwie staram się normalnie żyć – mówi Natali na koniec naszej rozmowy. Jestem normalną osobą. Śpiewam, spotykam się z przyjaciółmi, bawię. Pewnie będą zdarzały się negatywne opinie na mój temat, ale ich po prostu nie będę brała pod uwagę.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pogromca lwów

Ryszardem oraz jego rodzicami, EwąGerardem Bisewskimi rozmawia Agnieszka Rynowiecka

 

foto: Adam Gut

 

Ryszard Bisewski urodził się jako dziewczynka. Gdy miał 10 lat, w wypadku zginął jego brat Przemek. Ryszard bardzo to przeżył. Kilka lat później powiedział rodzicom, że czuje się chłopakiem. Wizyty u specjalistów związane z transseksualnością pomogły zdiagnozować zespół Aspergera, czyli łagodną formę autyzmu. Dziś Ryszard ma 20 lat, jest w trakcie tranzycji. Chciałby pracować jako rysownik komiksów

Ryszard, sam wybrałeś imię? Ryszard:

Tak. Miało być na chwilę, ale już zostało. Trochę nawiązuje do mojego pierwszego imienia, ale nie będę mówił, dobrze? Jestem Ryszard i już. Ryśkiem posługuję się od dawna na różnych forach dyskusyjnych w Internecie i przylgnęło.

A państwo lubią to imię?

Ewa: Jest trochę oldskulowe, ale lubię je. Teraz już kojarzy mi się z moim dzieckiem, tym bardziej, że innych Rysiów nie znam – może poza Rysiem z „Klanu” (śmiech).

Wiedzieli państwo, jakiej płci będzie dziecko, zanim się urodziło?

Ewa i Gerard: Tak.

Chcieliście mieć chłopca czy dziewczynkę?

E: Zawsze chciałam mieć córki bardziej niż synów. Poza tym my już starszego syna mieliśmy, więc tym bardziej zależało nam, by była dziewczynka.

G: Ja odwrotnie, sam mam tylko brata, w mojej rodzinie głównie chłopcy się rodzili, w męskim środowisku się obracałem, wydawało mi się, że łatwiej mi się będzie dogadać się z chłopakami.

I co się okazało?

G: Fajnie było mieć też córkę. Taka sytuacja, że mam jednego syna i jedną córkę, była szczęśliwym doświadczeniem, no, ale potem wszystko się zmieniło.
E: Nasz pierwszy syn Przemek zginął w wypadku, gdy Ryszard miał 10 lat.

Czyli 10 lat temu. Ryszard, wspominasz brata?

R: Myślę o nim codziennie.

E: Miałam nawet w pewnym momencie taką niepopularną koncepcję, że jego transpłciowość wynika w dużej mierze ze straty brata. Miałam wrażenie, i nie tylko ja, że on wtedy postanowił jakby wejść w jego rolę.

To nadal ma znaczenie?

E: Już nie. Już nie zastanawiam się, skąd wzięła się transpłciowość Ryszarda, to bez znaczenia. Ważne, że to jest utrwalone, szanuję to, co on mi mówi i widzę, że to trwa na tyle długo, że nie mam żadnych myśli czy nadziei, że ktoś go będzie z tego leczyć albo że on się wycofa.

G: W tamtym czasie po wypadku Przemka, wydaje mi się, nasze młodsze dziecko dużo myślało o tym, kim jest, kim będzie, o życiu, o jego kruchości i o tym, czego może się spodziewać od rodziców. Że tak naprawdę rodzice nie są w stanie do końca ochronić jej czy jej brata od nieszczęść, jakie się po prostu zdarzają. Wtedy też zauważyłem pierwsze symptomy transpłciowości swojego dziecka.

Ryszard?

R: Nie wiem, jakim byłbym człowiekiem, gdyby żył mój brat. Wiem natomiast, że jestem osobą transseksualną i to się nie zmienia.

Pamiętasz, kiedy zacząłeś to sobie uświadamiać?

R: Dokładnie nie pamiętam, ale mogłem mieć ze 12 lat. Rodzice mnie całe życie nazywali „Pyton” i to mi pasowało. Właśnie jakoś w tamtym czasie zdałem sobie sprawę, że to ma dla mnie znaczenie, jak ktoś się do mnie zwraca i że żeńskie końcówki mi nie odpowiadają.

Pyton – czemu?

G: W sumie nikt z nas już nie pamięta dokładnie. Może dlatego, że jako noworodek miał tak strasznie silny uścisk? (śmiech)

Nie podejrzewali państwo wcześniej, że Ryś może mieć coś w rodzaju dysforii płci, że chce być chłopcem?

E: Myśmy tego zupełnie nie widzieli. On absolutnie nie był dziewczynką z lalką Barbie w rączce, ale też nie przejawiał zainteresowania chłopięcymi zabawami. Ubierałam go w sukienki i on z tym nie walczył, nie mówił, że chce spodenki. Miał dwie ważne przyjaciółki.

Późno zorientowałam się, o co chodzi. To jest dziecko bardzo wycofane, bardzo zamknięte. Nie widzieliśmy nic szczególnego w jego zachowaniu, dopóki sam nie powiedział, że czuje się chłopakiem.

G: Być może były jakieś sygnały, które przegapiłem, a nawet gdybym nie przegapił, to inaczej bym zrozumiał. Niemniej teraz z perspektywy jego determinacji, którą widzę, to mi się układa w spójny schemat. Dla mnie pierwsze, co wychwyciłem jasno, to była kwestia toalety męskiej – on się upierał, że do niej chce chodzić, a nie do żeńskiej. To mi dało do myślenia, ale jeszcze nie przekonało. Na początku tłumaczyłem to sobie jakimś efektem traumy, a może nawet choroby psychicznej, może schizofrenii. To się nie potwierdziło.

Cała sytuacja była tak złożona! On był w głębokiej depresji po śmierci brata.

E: My w ogóle w tamtym czasie po prostu bardzo walczyliśmy o nasze dziecko. On się wycofał zupełnie, przestał rozmawiać, przestał nas dotykać. To był koszmar. Sami ledwo żyliśmy po śmierci Przemka, a tu drugie dziecko nie chce się nawet przytulić. Zamknął się w pokoju na dwa lata. Chodziliśmy z nim po psychologach, po terapiach, ale to wszystko okazało się mało skuteczne. Nie chciał współpracować z nikim. We mnie wówczas zaczęło się rodzić podejrzenie, że moje dziecko może mieć jeszcze inny problem. Próbowano z nim psychoanalizy, szukano winy w nas, rodzicach, a to zupełnie nie pomagało. Błąd na błędzie. Dużo później okazało się, że Ryszard ma zespół Aspergera i stąd większość jego problemów.

Zespół Aspergera czyli łagodniejsza forma autyzmu (Przejawia się m.in. trudnością w akceptowaniu zmian oraz mało elastycznym myśleniem oraz obsesyjnym koncentrowaniem się na zainteresowaniach – przyp. AR). Mogło to przeszkadzać w rozpoznaniu transseksualizmu?

E: Transpłciowość – paradoksalnie – pomogła w rozpoznaniu Aspergera.

W jaki sposób?

E: Rozmawiałam z koleżanką z pracy, że dziecko mi postanowiło zmienić płeć, że trochę mnie to wszystko przerasta. Ona: „Mam fajnego znajomego psychiatrę, który się takimi rzeczami zajmuje, weź dzieciaka do niego”. To było gdzieś pod koniec jego gimnazjum. Poszliśmy. Facet patrzy na to moje dziecko i mówi: „A co ci się nie podoba w byciu kobietą?” No, więc Ryszard odpowiada: „Nic mi się nie podoba, ja po prostu czuję się mężczyzną”. „Acha. A wiesz, że nie będziesz mogła mieć dzieci, jak zmienisz płeć?”. No, więc to była taka kompletna żenada, wstyd mi było. Przepraszałam potem, że w ogóle go tam zaprowadziłam. Ale pan dał proszki, antydepresanty, które po jakichś dwóch tygodniach sprawiły, że dzieciak zaczął się otwierać. To skierowało nas do poradni tu w Gdańsku, gdzie psycholog z psychiatrą współpracują na jednej karcie i tam Ryszard otrzymał diagnozę zespołu Aspergera.

Ryszard, teraz jesteś w trakcie tranzycji – w tej samej poradni masz lekarza prowadzącego?

R: Nie, Jeżdżę do Słupska. Lekarz jest w porządku.

Jaka była państwa pierwsza reakcja, gdy okazało się, że wasza 15-letnia córka jest chłopcem?

G: Moja postawa na początku była taka, powiedziałbym, tolerancyjna, ale bez deklaracji żadnej w stylu „Tak, jest OK” albo „Nie jest OK”. Jak bym wyczekiwał.

E: Dla mnie to było bardzo bolesne. Do tej pory nie jest tak, że ja to przyjmuję z radością. Poczułam się tak, jakbym, jako matka, dostała od życia drugiego kopniaka: raz mi jedno dziecko zmarło, a drugi raz moja córka, którą zawsze chciałam mieć, mówi mi, że jest chłopcem. Nie mam tej dziewczynki, którą gdzieś tam sobie wymarzyłam. Wie pani, to jest dziecinada, ale chodzi o takie głupie marzenia, że będziemy sobie razem chodzić po sklepach, będziemy sobie rozmawiać jak kobieta z kobietą i tak dalej. A tymczasem okazuje się, że z tego nic nie będzie. Więc na pewno miałam poczucie straty.

Rodzice osób LGBT często też szukają w sobie winy za homo/bi/transseksualność dziecka.

E: My nawet to zaakceptowaliśmy, że może to my coś robiliśmy nie tak. Jak powiedziałam wcześniej, to już bez znaczenia – liczy się to, co teraz mamy szansę zrobić. Mnie się wydaje, że to można pogodzić, to znaczy można być przekonanym, że się coś zrobiło źle i że gdyby było inaczej, to dziecko byłoby – w cudzysłowie – „normalne”, a jednocześnie przyjąć, że sytuacja akurat taka już teraz jest, więc trzeba zrobić jak najlepiej to, co jest w tej chwili do zrobienia, czyli je właśnie zaakceptować, wesprzeć i dać mu szansę na udany początek nowego etapu. Ja nie mam absolutnie przekonania, że myśmy byli świetnymi rodzicami. Jestem daleka od tego. A z drugiej strony uważam, że tam, gdzie wiem, że mogę coś zrobić, gdy mam przekonanie, że to będzie słuszne, po prostu to robię.

G: Ja się trochę bałem, czy rzeczywiście to przekonanie, że jestem chłopcem, to idzie u niego „z trzewi”, czy może jest jakąś ucieczką, jakąś taką wizją, że „może jak zmienię płeć, to będzie lepiej, bo zacznę nowe życie, pozbędę się bólu, który miałem w przeszłości. Odcinam się, będę nową osobą”. A decyzja o tranzycji jest nieodwracalna.

E: Jednak otworzyliśmy się na nią. Z akceptacją samego zjawiska transpłciowości nie mieliśmy nigdy problemu – to pewnie nas odróżnia od wielu rodzin. Byliśmy otwarci na to, że nasze dziecko może być np. homoseksualne, więc tak samo zaakceptowaliśmy transseksualizm. Nie mieliśmy uprzedzeń, nie baliśmy się „co inni powiedzą”. Ja pracuję w szkole, jestem wicedyrektorką i znam dzieci z podobną diagnozą. Obserwowałam ich procesy tranzycji. Wiedziałam, o co chodzi, dla mnie ten temat nie był czymś obcym czy tajemniczym. Później co prawda miałam jeszcze taki etap, gdy człowiekowi się wydaje, że to się jakoś zatrzyma, odwróci, że to się nie dzieje naprawdę, że to może przejściowe i tak dalej.

Macie już ten etap za sobą?

E: No, pewnie. Nie mogłabym nie mieć za sobą. Kilka lat minęło, a Ryszard już jest w trakcie procesu, klamka zapadła. To oczywiście nie załatwi wszystkich problemów mojego dziecka, ale wiem na pewno, że jak tego nie zrobi, to będzie nieszczęśliwy. Mam przekonanie, że to po prostu jest hamulec. Tak było ze studiami, nie zaczął studiów jako mężczyzna, więc to mu przeszkodziło je kontynuować. Bo trudno jest zacząć coś jako oficjalnie jedna osoba a skończyć jako inna. Dlatego pewnie idąc do liceum, od razu chciał być traktowany jak chłopak.

Zrobił coming out w liceum?

E: Tak. Wcześniej zapytał mnie, czy mógłby w szkole poprosić, by mówili do niego Ryszard. Szczerze mówiąc, odradziłam mu to. Powiedziałam, że znając szkołę jako instytucję, znając młodzież, to ja czarno widzę. Raczej będzie z tego rozdmuchany problem, z którym on sobie nie poradzi. A on jednak to zrobił. Bez ostrzeżenia.

G: Ja wtedy zobaczyłem w Ryszardzie po raz kolejny tę determinację, to zdecydowanie. Dla mnie to był dowód, że rzeczywiście chce doprowadzić do korekty płci i być chłopakiem w pełni. Porównałbym go wtedy do takiego pogromcy lwów na arenie, który wchodzi z nimi do klatki i wszystkie obłaskawia. Co prawda lwy okazały się niegroźne i przyjazne, ale i tak to wymagało odwagi.

Mówi pan o tym z dumą.

G: Bo jestem z niego dumny. Tutaj mi zaimponował.

Pamiętasz ten moment, Ryszard?

R: Jasne! Powiedziałem to, a potem prawie zemdlałem.

Opowiesz?

R: To było zaraz w pierwszej klasie liceum na wyjeździe integracyjnym. Siedzieliśmy w kółku z nauczycielami i ja powiedziałem, że wolę, aby mówiono do mnie Ryszard i tak sobie życzę.

Przyjęli to?

R: Tak. I już tak do mnie mówili. Było kilku chłopaków, którzy nie za bardzo chcieli i kilku nauczycieli, ale generalnie większość zwracała się do mnie tak, jak chciałem.

To naprawdę daje nadzieję.

E: Dla mnie to było naprawdę coś fenomenalnego. Wie pani, ja jako wicedyrektorka szkoły nie byłabym w stanie zmusić moich nauczycieli, żeby do kogoś mówili innym imieniem niż tym z dokumentów, więc prawo byłoby tu bezsilne. Trzeba liczyć na ludzkie zrozumienie.

Rozmawiali państwo na ten temat z nauczycielami, z dyrekcją?

E: Z każdym rozmawiałam, przedstawiając się, że jestem matką – i tu podawałam jego żeńskie imię i zaraz dodawałam: „to znaczy Ryszarda”. I już potem szło. Przy czym nigdy nie był to główny temat. To był temat wtedy, kiedy był problem np. ktoś mu dokuczył i on zwiał z lekcji, trzasnął drzwiami i wyszedł. Wtedy był to główny temat całej konwersacji. Ale generalnie, to się przyjęło dosyć szybko za oczywistość i nie było specjalnie drążone. Nie było sensacji na szczęście.

A pan?

G: Ja w tym procesie byłem osobą stojącą jakby z boku. To Ewa głównie działała. Ewa pamięta o wszystkim – kiedy zrobić zastrzyk hormonalny, kiedy jest spotkanie z psychologiem. Ja mam tu wygodnie. Oczywiście Ryszard też tego pilnuje.

Czyli zaskoczyła panią otwartość ludzi?

E: Tak, nawet życzliwość. Również poczucie humoru, dystans do tego wszystkiego, bez jakiegoś nadęcia, że „Jezus Maria, mamy problem, niech pani coś z tym zrobi, bo nam dziecko demoralizuje resztę szkoły”.

Jak pani myśli, co pomogło?

E: To była niepubliczna szkoła. Nauczyciele byli chyba bardziej nastawieni na to, by wyjść naprzeciw uczniowi, rodzicowi, niż by forsować własne koncepcje. Poza tym myślę, że w ogóle taka otwartość w wielu sprawach wytrąca przynajmniej połowę broni różnym przeciwnikom już na wstępie. Nie pozwala na tworzenie szeptanego gadania, chodzenia i za plecami robienia złej roboty. Jak problem został nazwany i pokazany, to połowa jest za nami. Taka odwaga i otwartość budzi jakiś tam respekt i szacunek. Pokazuje, że na pewnych rzeczach nam zależy i nie odpuszczamy. W mojej szkole też się nie kryję, wszyscy wiedzą, że Rysiek przechodzi tranzycję.

Właśnie się zmienia. Jak te zmiany przyjmujecie?

R: Ja się cieszę.

E: Teraz jakoś tak mniej na to zwracam uwagę. Był taki moment, kiedy była mutacja i kiedy widziałam, że trochę się zmieniają jego rysy twarzy. Dziwnie się z tym czułam… Teraz już się przyzwyczaiłam. Pamiętam, jak na przykład Ryszard chodził w kółko po pokoju i coś tam mówił pod nosem do siebie w nocy (czasami tak ma). Budziłam się i myślałam: „Jezu, jakiś facet obcy mi tam za ścianą coś gada”, bo ten głos był dla mnie nowy. Tak samo przez telefon czasami jak dzwoniłam, to w pierwszym momencie musiałam chwilę się zastanowić, z kim ja rozmawiam.

G: Ja ten etap teraz traktuję jako fazę przejściową, takie przepoczwarzanie. Ciekawi mnie, co będzie potem. Czy zacznie łysieć jak ja na przykład? Już się dopytywał, czy mu to grozi (śmiech). I czy zacznie dbać o rzeźbę fizyczną, chodzić na siłownię? Póki co jeździ na rowerze. Natomiast nadal to jest po prostu nasze dziecko i tak go traktuję. W tle jeszcze czeka zmiana dokumentów, sprawa sądowa i pozew przeciwko nam (śmiech).

Ustawa o uzgodnieniu płci miała te prawne kwestie uregulować i ucywilizować, ale przepadła po wecie prezydenta Dudy. Zostaje więc stara ścieżka, delikatnie mówiąc dziwna, czyli właśnie pozew w sądzie przeciwko rodzicom.

G: Ja z wykształcenia jestem prawnikiem. Mam praktyczne doświadczenia ze stosowaniem prawa. Wiem, że czasem takie ekwilibrystyczne figury są potrzebne, by coś prostego i sensownego później się urodziło. Jest to z pewnością administracyjno-biurokratyczna przeszkoda.

E: Wie pani, nas to trochę śmieszy. My sobie w rodzinie robimy z tego żarty i naprawdę nas to nie boli. Uważam jednak, że to jest absurd, że trzeba pozwać rodziców o to, że nie poznali właściwej płci dziecka po urodzeniu i źle oznaczyli w akcie urodzenia. A jak niby mielibyśmy tę właściwą płeć Ryśka wtedy poznać? My sobie z tym radzimy, ale myślę, że to dla mnóstwa ludzi jednak musi być straszna trauma. Sama świadomość, że trzeba wytoczyć proces rodzicowi, który i tak jest z reguły – niestety – raczej niechętny niż chętny całej tej akcji. Myślę, że to jest barbarzyństwo, ale i tak dobrze, że w ogóle można tranzycję przeprowadzić.

Śledziliście losy ustawy? Liczyliście, że przejdzie?

R: Tak, miałem taką nadzieję. Cieszyłem się, gdy została zatwierdzona przez Sejm. To by mi pomogło. Wyszło inaczej.

G: Ja, powiem szczerze, też miałem nadzieję. Nawet niezależnie od tego, że prezydent jest osobą, która deklarowała przywiązanie do konserwatywnych wartości. Uważam bowiem, że to nie była specjalnie kontrowersyjna ustawa. Po prostu prawne uproszczenie procesu, który i tak się odbywa. Niestety temat transpłciowości, ten niby gender, znajduje się gdzieś w ogniu walki ideologicznej, więc my jako rodzina ponosimy tego koszty.

E: Ja się trochę boję naszej sytuacji politycznej, tego, w jaką stronę to może pójść i na ile to jeszcze może być niebezpieczne dla mojego dziecka i teraz, i w przyszłości. Cały czas trzymam kciuki, żeby zdążył z tą tranzycją w całości, żeby nie było tak, że zabronią tego robić. I że zostanie na przykład właśnie z obniżonym głosem i z męskimi rysami twarzy i z kobiecym paszportem.

Marzenia?

E: Wie pani, żeby Ryszard był zdrowy, bogaty i szczęśliwy (śmiech). Martwię się o jego przyszłość, bo rodzina niestety nie jest wieczna. To jest problem wszystkich rodziców, ale szczególnie rodziców dzieci z jakimś problemem. Póki jesteśmy, to będziemy go chronić i wspierać, natomiast chciałabym bardzo, żeby zyskał pewność siebie, żeby się dobrze czuł sam ze sobą i żeby mógł wziąć swoje życie w swoje ręce. On jest mocno odcięty od ludzi, w zasadzie funkcjonuje w Internecie, głównie w jakichś takich dla mnie tajemniczych światach, jakichś czatach, forach, gdzieś tam z Ameryką rozmawia. Chciałabym, żeby miał przyjaciół, życzliwych ludzi wokół siebie, na których może liczyć w realnym świecie.

G: Ja bym chciał w końcu spokojnego życia. Takiego życia, które już nie będzie stawiało przed nami większych wyzwań, które by blokowały możliwość korzystania z jego uroków. Chciałbym podróżować. No, i zdrowia.

R: Ja marzę o tym, by móc pracować full time jako rysownik komiksów. Chciałbym również być lepszym kolarzem, ale to raczej nie marzenie, tylko postanowienie.

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nadal się wściekam

O trans coming oucie, o ustawie HB2 wymierzonej w osoby trans i o szukaniu siebie podczas i po tranzycji, z Laurą Jane Grace, wokalistką zespołu Against Me!, znaną wcześniej jako Tom Gabel, rozmawia Malwina Grochowska

 

fot. mat. pras.

 

Minęły cztery lata odkąd, znana wtedy jeszcze jako Tom Gabel z punkowego zespołu Against Me!, publicznie wyznałaś, że od zawsze czułaś się kobietą. Jak twoja droga przebiegała od tamtej pory?

Dorastając, miałam w głowie wyraźny obraz tego, jaką kobietą chciałabym zostać, gdy dorosnę. Ale to nie znaczy, że zrealizowanie tej wizji nagle stało się możliwe. Że od danego momentu będę wyglądać i czuć się tak, jak to sobie wyobraziłam. Na to się trzeba się przygotować – to pierwsza nauka z przemiany. Czułam się trochę tak, jakbym ponownie przechodziła proces dojrzewania. Musiałam poukładać sobie wszystko od nowa, bo zmiana płci nie jest sprawą zero-jedynkową, tylko kontinuum, na którym musisz się krok po kroku odnajdywać. Łatwo też wtedy o złe, radykalne decyzje. Szczególnie, jeśli jest się pod presją.

Byłaś pod presją?

O, tak. Szczególnie, że wszyscy wiedzieli o moim coming oucie. Zaczęłam odnosić wrażenie, że jestem nieustannie obserwowana. I poczułam: „Cholera, teraz muszę mieć kompletną wizję tego, kim jestem”. A jej nie miałam. Tylko dlatego, że jestem osobą transpłciową nie znaczy, że wiem wszystko o byciu osobą transpłciową. Jak u kogoś zostaje zdiagnozowany rak, nie staje się nagle specjalistą od raka.

To dlaczego zdecydowałaś się ujawnić swój plan przejścia tranzycji na łamach „Rolling Stone”? Nie byłoby ci łatwiej, gdybyś zrobiła to bez nagłośnienia?

I tak zaczęłabym wyrażać swoją kobiecość, bo już nie mogłam dłużej znieść ukrywania się. Wcześniej próbowałam parę razy. I nie, dziękuję. A gdybym zaczęła pojawiać się na scenie w makijażu, bez wyłożenia kawy na ławę, ludzie byliby dużo bardziej okrutni. „Patrz, teraz lider Against Me! maluje oko gaylinerem”. Mówiąc o tym wprost, ucięłam spekulacje, dałam sobie przestrzeń do odkrywania nowej siebie.

Wokalista krzyczący ze sceny o anarchizmie i rewolucji pokazuje nagle swoją kobiecą stronę – to kłóci się z powszechnie wyobrażonym podziałem na to, co męskie, a co żeńskie.

Musisz być tym, albo tym. Byłeś w jednej szufl adce, z plakietką „wściekły punk”, teraz musisz wpasować się do tej drugiej. Nie ma dla ciebie miejsca pomiędzy.

Czy jakieś konkretne sytuacje ci to uświadomiły?

Pierwszy raz zetknęłam się z transfobią przy toalecie publicznej, zaraz po tym, jak ukazał się tekst w „Rolling Stone”. Mieszkałam wtedy z rodziną w St. Augustine na Florydzie. To bardzo mało miasteczko. Wszyscy wokół wiedzieli, że byłam w „Rolling Stone”. Moja córka miała trzy lata. Jak zwykle w weekend zabrałam ją na trening piłki nożnej. Nagle ona: „Muszę iść siku!” i nie czekając na mnie biegnie w stronę toalety. Biegnę za nią, ale zanim mogę jakkolwiek zareagować, ona wbiega do męskiej. Więc ja za nią. A nagle jakiś duży koleś wyskakuje prosto przede mną i poważnym tonem mówi: „Nie ta toaleta”. I co ja niby mam zrobić w takiej sytuacji? Mój akt urodzenia potwierdza, że jestem mężczyzną. Ale ten koleś już tak nie uważa.

A w Karolinie Północnej od kilku miesięcy jest tzw. HB2, czyli ustawa m.in. zakazująca osobom transpłciowym korzystania z toalety publicznej zgodnej z płcią, z jaką się te osoby identyfikują.

Jako osoba trans i tak nie czujesz się bezpiecznie ani w męskiej, ani w żeńskiej toalecie! Zawsze działasz w sytuacji potencjalnego zagrożenia. Ta okropna ustawa jakby dodatkowo wprowadza przyzwolenie na to, aby nas atakować.

Z drugiej strony, rozgorzała wokół niej dyskusja, a bojkot Karoliny Północnej zatacza coraz szersze kręgi: duże koncerny wycofały inwestycje, muzycy tacy jak Bruce Springsteen czy Bryan Adams odwołali koncerty. Jak postrzegasz całą sprawę?

Gdy usłyszałam o HB2, nie byłam zaskoczona. Jako osoba trans przyzwyczajasz się do takich rzeczy i jedynie obserwujesz, czy takie głupie pomysły przejdą. „Wow, politycy w Karolinie Północnej mówią wprost, że dyskryminują całą grupę ludzi!” Ale to nie tak, że nagle czyjaś decyzja zmienia twój sposób myślenia czy działania. Dlatego razem z Against Me! postanowiliśmy nie odwoływać koncertu. Szczególnie że jest on okazją do wyrażenia naszego protestu i wsparcia lokalnej społeczności LGBTQ.

Czy dyskusja wokół korzystania z publicznych toalet może przynieść coś pozytywnego?

Sama kwestia, że się odbywa, jest pozytywna. Nawet administracja Obamy mówi o niej wprost! Pięć lat temu nie mogłabym nawet marzyć o tym, że prezydent wypowiada słowo „transgender”. To już samo w sobie jest postępem.

Parę dni temu byłam na lotnisku. Na olbrzymim telewizorze transmitowano przemówienie Loretty Lynch (prokuratorki generalnej USA – przyp. MG). Wprost potępiła tę stanową ustawę, mówiła, że HB2 łamie prawa obywatelskie, że pozbawia ludzi godności. Rozglądam się i widzę, że wokół mnie masa podróżnych to ogląda. To był cholernie piękny moment. Potem słyszę, że grupka ludzi obok mnie rozmawia o osobach trans. I wypowiadają opinie wynikające z…nazwijmy to – niewiedzy. Więc podchodzę do nich i mówię: „Tak się składa, że jestem transpłciowa i to, co mówicie, to nieprawda.” Ktoś z nich pyta: „Czy to prawda, że Caitlyn Jenner żałuje swojej decyzji i z powrotem zamieni się w Bruce’a Jennera?” O żesz k…a! Ręce mi opadły. Ale OK, przynajmniej prowadzimy rozmowę.

Wcześniej nie było nawet kogoś takiego jak Caitlyn Jenner, czyli osoby, o tranzycji której wiedziałby cały kraj z głównych mediów.

Zgadza się. Jak miałam 13 lat, po raz pierwszy przeczytałam o kimś, kto zmienia płeć. Była to Renée Richards, tenisistka. Znalazłam tekst o niej w roczniku sportowym. To był jeden krótki akapit. Ale jak go zobaczyłam, poczułam się, jakby wszechświat podsuwał mi rozwiązanie moich problemów. Minęło kolejnych kilka lat zanim usłyszałam o kolejnej osobie trans. Natomiast zanim sama się ujawniłam, jak miałam 31 lat, pojawiło się już więcej osób. I nawet wtedy, gdy o nich czytałam, brałam to za znak, który daje mi wszechświat. Choć nie byłam już nastolatkiem!

Wydaje mi się, że czym więcej osób się ujawnia, tym więcej będzie miało odwagę, aby zrobić to samo. Często ludzie mi mówią: „Przeczytałem/ am twoją historię i pomogło mi to poczuć się lepiej we własnym ciele czy ujawnić swą transpłciowość”.

HB2 jest tak niebezpieczne, bo promuje coś odwrotnego: zamiast szczerości – kamuflaż. Nie możesz ujawnić się jako trans i odnaleźć gdzieś pomiędzy na linii męskość-kobiecość. Musisz się zadeklarować po jednej stronie: przejść drastyczne operacje, zmienić płeć w akcie urodzenia. To porąbane, szczególnie jeśli pomyślimy o dzieciakach, którym teraz zakazuje się korzystania z dowolnych toalet w szkołach. Jak one się czują? Jedyna moja szansa na przetrwanie to totalna zmiana. A z tego mogą wyniknąć poważne konsekwencje. Nikt jeszcze nie stał się szczęśliwszy wyłącznie przez same operacje.

Czy udało ci się odnaleźć to miejsce „gdzieś pomiędzy”?

Powiem tak: nie mam złudzeń co do tego, jak wyglądam. Aby mój kamuflaż był skuteczny, musiałabym dać sobie pociąć twarz: spiłować kości żuchwy, czoła, wyciąć jabłko Adama. Zmienić głos. Nie mam tego w planach.

Natomiast poddałaś się terapii hormonalnej.

Tak, co też jest biegiem z przeszkodami. Uświadomiło mi, jakie potworne braki w edukacji na temat trans ma środowisko medyczne. Chodzę do lekarza, który zajmuje się terapią hormonalną, przyjmuje wiele innych osób trans – i nawet tam odnoszą się do mnie lekceważąco. Na przykład mówią do mnie per „sir”. Żesz do cholery, przychodzę do was, specjalistów od terapii hormonalnej zmieniającej płeć i powinniście przynajmniej wiedzieć, że w tym przypadku nie potrzebujecie ani męskiej, ani żeńskiej formy!

Ale przynajmniej teraz mieszkam w Chicago, gdzie panuje prawo, że aby otrzymywać hormony, muszę po prostu o nie wystąpić. Na Florydzie było inaczej. Nie dość, że musiałam dojeżdżać dwie godziny do najbliższej kliniki, to zanim wydano mi zgodę na hormony, musiałam przez siedem miesięcy chodzić na psychoterapię. Podobne zasady panują zresztą w Karolinie Północnej i kilku innych stanach.

Generalnie, musiałam udowodnić lekarzowi, że nie jestem wariatką. Zaczęłam od tego, że uprzedziłam go: ‹Tekst o moim coming oucie ukaże się w „Rolling Stone”› (śmiech). Potaknął tylko głową i powiedział tonem, jakim mówi się do osoby chorej psychicznie: „Tak, tak, oczywiście, że się ukaże”. Potem było jeszcze sporo absurdalnych sytuacji. Na przykład: siedzę przed nim, widzę, że niewiele wie o transseksualizmie, ale odpowiadam grzecznie na pytania. On nagle wyciąga zza siebie lustro i każe mi mówić do mojego odbicia. Szybko zorientowałam się, że wydałby mi papierek, gdybym po prostu przyszła do niego w peruce i na obcasach.

W końcu dostałam papierek, wydawało mi się, że sprawa będzie od tego momentu czysta. Ale okazuje się, że nie, nadal nie mogę zmienić aktu urodzenia. Więc pozostaję „podejrzana”, chociażby w sytuacjach łazienkowych.

We wrześniu Against Me! wyda nowy album. Czy zmieniasz się jako artystka?

Staję się lepsza, przynajmniej mam taką nadzieję (śmiech). Zawsze starałam się przekraczać granice i zmieniać podejście do muzyki.

Na „Transgender Dysphoria Blues”, twojej poprzedniej płycie i pierwszej po coming oucie, śpiewasz o osobie, która zmienia płeć, głównie jako „ona”.

Dużo tekstów na tym albumie było autobiograficznych. Ale nie chciałam mówić o nich wprost. Teraz trochę się to zmieniło. Jest mi już łatwiej nie projektować mojego doświadczenia na kogoś innego.

W utworach naszej grupy zawsze dużo tekstów dotyczyło wojny, polityki. Nigdy nie miałam problemu, aby wykrzyczeć prawdę na te tematy. Natomiast nie czułam się komfortowo w tekstach o miłości i w ogóle o osobistych uczuciach. Na pewno w dużym stopniu dlatego, że dusiłam w sobie tak wiele emocji, nie czułam łączności z tą stroną siebie. Teraz mam to z głowy i wiele nowych tematów się przede mną otworzyło.

W przeszłości ukrywałam fakt bycia trans w każdym związku. Z tym też już koniec. Jestem jak otwarta książka, więc mogę szczerzej mówić o własnych emocjach i o tym, w jakie związki wchodzę, co w nich przeżywam. To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.

Jednocześnie wciąż wykonujesz przebój „I Was a Teenage Anarchist”. Czy nadal czujesz się wściekłym punkiem?

Jakaś część mnie zawsze pozostanie 15-letnim punkowcem. Wściekłym, w taki sam sposób, w jaki byłam wściekła wtedy. W pewnym wieku nie możesz już z tego zrezygnować.

A Against Me! będzie takim zespołem, jakim zawsze było. Dającym po prostu mocne, rockowe, koncerty, na których ludzie mogą czuć się swobodnie, akceptowani za to, kim są. I wyzwalającym energię, jaką punk rock powinien wyzwalać.

Na co się teraz wściekasz?

Na wiele rzeczy! Na nowej płycie będzie piosenka „ProVision L3”. To od nazwy skanerów, których używa się na lotniskach. Przeraża mnie, że żyjemy teraz w kulturze wiecznej inwigilacji i na własne życzenie pozbywamy się prywatności. Dodatkowo, taki skaner zawsze pokaże, jeśli „coś jest nie tak” w częściach intymnych u osoby trans. Strasznie mnie to wkurza.

Wracając na moment do ustawy „toaletowej”. Kwestia toalet zawładnęła teraz dyskusją o problemach, jakich doświadczają osoby trans. A przecież to dość specyficzna sprawa.

Szczerze powiedziawszy, cała sprawa toalet w pewnym sensie jest idiotyczna. Żebyśmy musieli walczyć o prawo do korzystania z toalety publicznej? Które najczęściej i tak są obrzydliwe i chcesz z nich jak najszybciej uciec (śmiech).

Są inne, ważniejsze sprawy. Powinniśmy być chronieni przed dyskryminacją w pracy, powinien być zakaz zwalniania ze względu na orientację czy tożsamość płciową – a nie ma tego. Nie powinno być możliwości odmowy opieki zdrowotnej. Dalej – więzienia: w razie aresztowania znajdujemy się w niebezpiecznej sytuacji, możemy trafi ć do celi z ludźmi tej płci, którą mamy w dokumentach, a nie tej, z którą się identyfikujemy. I statystyki są przerażające: osoby trans są częściej niż inne oarami przemocy, częściej popełniają samobójstwa, więcej jest wśród nas bezdomnych. Nie mamy zbyt dużej ochrony. Wciąż jesteśmy na początku drogi.  

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sukienki to była tragedia

Z Elżbietą Dynarską i z Jackiem Dynarskim, rodzicami transseksualnego Wiktora, rozmawia Agnieszka Rynowiecka

 

Fot: Agata Kubis

 

Wiedzieli państwo jakiej płci urodzi się wasze dziecko?

Mama: Nie, to była niespodzianka.

A mieli państwo preferencje? Woleliście chłopca czy dziewczynkę?

M: Ja na początku chciałam syna, bo u mnie w rodzinie od sześciu pokoleń najstarsza rodziła się córka. Mój ojciec powiedział: „Dziecko, przy takiej linii przodków to nie ma szans na syna”. Potem było mi już wszystko jedno, ale we wczesnej ciąży śnił mi się chłopiec. No i mam syna.

Tata: Ja chciałem córkę. Mam brata i jako chłopaki w domu nie żyliśmy zbyt zgodnie. ciągle rywalizowaliśmy. Myślałem, że jak będzie dziewczyna, to będzie to spokojniejsze dziecko.

A jakim Wiktor był dzieckiem? Spokojnym?

M: Spokojnym i bardzo pogodnym. Jadł, spał i uśmiechał się do świata. Bardzo wcześnie udało nam się wdrożyć stały rytm dnia. Kolki pamiętam miał zaledwie trzy – i każda mu się kończyła o 12-tej w nocy.

Gdy było już widać, jakimi zabawkami Wiktor lubi się bawić, to dostrzegaliście jakieś sygnały o jego dysforii płciowej, ewentualnym transseksualizmie?

T: Pamiętajmy, że mówimy o połowie lat 80. – wiedza o transseksualizmie, o korektach płci była bardzo mała. To było tabu. Dzisiaj, jak o tym myślę, to pierwsze symptomy były bardzo wcześnie – jak on miał kilka lat. Nie przywiązywałem do tego wielkiej uwagi. W naszej rodzinie są opowieści o tym, jak to jedna babcia z chłopakami za młodu latała po drzewach, a druga ponoć była dobrym piłkarzem. Myśleliśmy, że to jest w genach. Ale gdybym miał dzisiejszą wiedzę, to szybko trafiłbym do psychologa i poprosił o zbadanie – wtedy można byłoby inaczej, lepiej dzieckiem pokierować.

M: To jest wybiórcze. My, rodzice, pamiętamy co innego, a dziecko co innego. Wiktor mówi, że od początku miał „męskie” preferencje ubraniowe. Mnie z kolei nie zależało, by go jakoś specjalnie stroić, by był tą śliczną dziewczynką w sukieneczkach z falbankami. Z przyczyn praktycznych wolałam nawet zakładać mu spodenki. Bo wygodniej.

T: Damskich strojów zdecydowanie nie lubił. Sukienki to była tragedia. Spodnie, typowe chłopięce ubiory plus otoczenie chłopców – zawsze bardziej związany był z kolegami, choć koleżanki też się pojawiały i to są nawet trwałe przyjaźnie do tej pory. Ale w pewnym wieku, gdy kształtują się relacje społeczne u młodych ludzi, Wiktor absolutnie wolał towarzystwo chłopców.

M: A mnie to nie dziwiło, bo ja też całe życie pracowałam z kolegami, a przyjaciółki miałam tylko dwie. Co do zabawek – lubił misie i klocki oraz gry. I jeszcze co do fryzur – nosił kitki i warkocze.

T: Pamiętam taką żartobliwą sytuację. Otóż, Wiktor nie znosił lalek. Moja teściowa miała ich sporą kolekcję, a Wiktor kompletnie nie był zainteresowany. Gdy jednak miał jakieś 7 lat, to zgodnie z ówczesną modą wśród dziewczynek, zapragnął lalki Barbie. Chyba się naoglądał nachalnych reklam w telewizji tuż po zmianie ustroju. Więc pojawiła się Barbie, ale nie zadomowiła się specjalnie u nas – znalazła nietypowe zastosowanie. Mianowicie, na wakacyjnych wyjazdach służyła do tego, by ćwiczyć rzuty na odległość. To była Barbie-rzutka (śmiech).

M: Tak chciał Barbie, a ja długo mu jej nie chciałam kupić, bo to głupia zabawka. Ale jak ją w końcu dostał, to ją maltretował strasznie.

Jak to było, gdy Wiktor powiedział, że nie chce być dziewczynką?

T: Trzeba na wstępie dodać, że my się rozstaliśmy i Wiktor został ze swoją mamą. Coming out miał miejsce już po naszym rozstaniu. M: Wiktor miał 12 lat. Pamiętam ten dzień. Akurat wieszałam pranie, a on podszedł i powiedział, że nie chce być dziewczynką. Szoku nie było żadnego. Odpowiedziałam, że chłopcem byłby kobiecym, bo ma długie rzęsy – i na tym się skończyło. Nie przywiązywałam do tego wagi, bo to nie było powiedziane dramatycznie i nie zabrzmiało dramatycznie.

Wchodził w wiek dojrzewania. Zawsze dużo ze sobą rozmawialiśmy, więc to było naturalne, że mi mówi różne rzeczy. Zawsze dostawał odpowiedzi na wszystkie pytania. Jego tranzycja to był proces długotrwały. Nic nie działo się z dnia na dzień. Np. gdy szedł na bal gimnazjalny, to powiedział, że ostatni raz zakłada sukienkę. Pantofelki też były jego zmorą, trudno było dostać numer 41. Kilka lat trwało, zanim zaczął obcinać włosy na krótko. Mnie to nie dziwiło i kiedy zobaczyłam, że obwiązuje swój biust – a po naszej linii żeńskiej miał ten biust spory – to mu kupiłam gorset, żeby miał wygodniej. W końcu powiedział stanowczo, że jest pewien – chce być mężczyzną. Ustaliliśmy, że nic nie zrobi, póki nie będzie pełnoletni, a właściwie, póki nie skończy liceum.

I co wtedy zrobiliście?

M: Poszliśmy do psychologa, który okazał się idiotą. Powiedział do Wiktora, że jest gruba, koledzy się z niej pewnie śmieją i to pewnie dlatego źle się czuje we własnej skórze.

A pani Wiktorowi wierzyła?

M: Tak. Nie było niedowierzania, bo obserwowałam swoje dziecko. Widziałam, jaka tematyka pojawia się na jego rysunkach, widziałam, czym się interesuje, o czym czyta w Internecie, co pisze. Znałam go.

T: Mnie Wiktor o sobie wprost powiedział dużo później. Odbyło się spotkanie we trójkę. Podejrzewałem, że Wiktor zmierza w jakimś kierunku, ale powiem pani szczerze, stawiałem na homoseksualność. Tymczasem chodziło o zmianę płci. Później się dowiedziałem, że się bardzo denerwował, nie wiedział, jak zareaguję. Byłem zaskoczony.

Ale nie zszokowany, tak?

T: Gdybym powiedział, że nie było problemu, to bym skłamał. Ale też nie mogę powiedzieć, że był szok, że krew mi odpłynęła mi z twarzy i tym podobne. Owszem, to jest informacja, która może przygwoździć. Człowiek buduje sobie pewien obraz dotyczący siebie, najbliższych, teraźniejszości, przyszłości. I nagle ten obraz się rozwiewa, bo trzeba go budować od nowa. Można sobie z tym nie umieć poradzić na początku. Ale to jest problem rodzica, nie dziecka.

Wiktor był już wtedy dorosły. Miałem w głowie inny obraz niż ten z dzieciństwa, czyli nietypowej dziewczynki. Informacja, że jest osobą transseksualną nie zawaliła mojego świata. Jedyne, czego od Wiktora oczekiwałem, to, by zbadał się psychologicznie, żeby ta zmiana była potwierdzona medycznie – i wtedy ma on moje pełne poparcie. A on już wtedy bardzo dużo wiedział na ten temat. Był świetnie zorientowany, miał kontakt ze środowiskiem LGBT, znał kroki, jakie osoba transseksualna musi przejść. Z tego co pamiętam, to wygłosiłem nawet taki ojcowski komunikat w stylu: „Nie dlatego cię kocham, że jesteś dziewczynką czy chłopcem, tylko dlatego, że jesteś moim dzieckiem”.

Czego najbardziej się obawialiście?

M: Bałam się, że ktoś go skrzywdzi. Gdy dowiedziałam się, że ma wsparcie na swojej uczelni, to zrozumiałam, że świat się jednak zmienia. Jego koledzy z klasy i z liceum przyjęli go rów również normalnie i to też bardzo dużo znaczyło.

T: Zwyczajnie bałem się o moje dziecko, bo nie znałem tematu. Wiedziałem, że zmiany są trudne, że kuracja jest radykalna. Ale daliśmy radę. Do dziś pamiętam, że jak wracaliśmy z zabiegu z Łodzi, to z nerwów dociskałem i dostałem mandat za przekroczenie prędkości.

M: Dziecko ma być zdrowe i szczęśliwe, a nie spełniać nasze wizje. Chowamy je dla świata, a nie dla siebie, dlatego akceptacja Wiktora była dla mnie rzeczą oczywistą. W jego zmianach fizycznych czynnie uczestniczyłam. Pamiętam, jak pojechaliśmy na zabieg do Łodzi, do kliniki uniwersyteckiej. Podczas tej operacji, która miała trwać godzinę, a trwała trzy, wydeptałam dokładnie cały korytarz milion razy, ale uspokajałam się, że skoro nikt nie wypadł z krzykiem i nie ma żadnego larum, to wszystko jest w porządku. Czytałam, że ta klinika wykonała od lat 80. ponad 300 zabiegów korekty płci, więc uspokajałam się, że wiedzą, co robią. Po zabiegu, jak zobaczyłam Wiktora, który podniósł kciuk do góry, to od razu wiedziałam, że jest OK. Zresztą ładnie go tam przyjęli. Mówili do niego na „pan” od początku.

T: To jest związane z moim światopoglądem, moją filozofią. Ja nie uważam, żeby była jakakolwiek różnica miedzy ludźmi tylko dlatego, że jest różnica płci. Człowiek jest człowiekiem, człowiek to przede wszystkim umysł, a cała reszta jest dodatkiem. Można żyć bez ręki, nogi, genitaliów, natomiast bez głowy nie można żyć. Najważniejsze jest to, co mamy w głowie, a do reszty można się przyzwyczaić.

Czyli nie żałował pan tego biustu?

T: (śmiech) No nie, bo to nie mój biust, nie miałem czego żałować. Martwiłem się tylko o jego zdrowie. To była decyzja świadomego człowieka. Jeśli ja chciałbym coś zrobić ze swoim ciałem, to też nie zasięgałbym rady u znajomych, tylko bym to zrobił i tyle.

W Polsce w obecnym systemie prawnym, aby wystąpić o zmianę płci w dokumentach, należy pozwać do sądu własnych rodziców o omyłkowo sporządzony akt urodzenia. Absurd, ale tak jest. Ustawa o uzgodnieniu płci, która miała cały ten proces ucywilizować, po czterech latach pracy w Sejmie przepadła. Prezydent postawił veto, Sejm go nie odrzucił. Pamiętacie dzień, w którym otrzymaliście pismo z sądu, że jesteście pozwani przez własne dziecko?

T: Uprzedził nas. Muszę podkreślić, że sąd doskonale tę sprawę poprowadził. Natomiast nie jest to zbyt fajne tym bardziej, że czegokolwiek byśmy nie powiedzieli, to jednak zostaliśmy obciążeni kosztami postępowania, bo przegraliśmy (śmiech).

M: Pamiętam, że kilka dni przed rozprawą pojechaliśmy kupić mu garnitur, żeby elegancko wyglądał. Sąd zadał nam po trzy pytania typu „skąd wiedziałam, że urodziła się dziewczynka?”, „jak się Wiktor bawił jako dziecko?”. Później zlecił dodatkowe testy i po nich była kolejna, już króciutka rozprawa, która zakończyła proces.

Wiktor określa się jako osoba niebinarna płciowo i biseksualna. Jak to przyjmujecie?

M: Powiem pani tak… Był jeden moment, gdy po zmianie dokumentów i zmianach fizycznych – wszystko to trwało w sumie 5 lat – odetchnęłam z ulgą, że teraz już koniec, że moje dziecko w końcu może być sobą, że już jest wszystko poukładane, że on wie, czego chce i już. Ale to nie był koniec. Po dwóch latach od prawnej zmiany papierów Wiktor rozstał się ze swoją dziewczyną, a związał z Romanem ze Słowacji i wtedy przestraszyłam się, że może on ma jakieś wątpliwości, że może chce się wycofać. Ale jak on mi wytłumaczył, że jest biseksualny i że teraz po prostu jest Roman, a wątpliwości co do płci żadnych nie ma, przyjęłam to. Gdy przyjeżdżali razem z Bratysławy, to wszyscy, całą rodziną, przyjmowaliśmy ich u siebie.

Zdarza się, że wciąż myślicie o nim jako o dziewczynce?

T: Już nie. Nawet trudno byłoby mi go sobie wyobrazić w ten sposób. Myślę o nim: moje dziecko, mój syn.

Wiktor jest znanym działaczem społecznym, prezesem Fundacji Trans-Fuzja. Jesteście z niego dumni?

T: Pewnie! Bardzo mi imponuje. Trochę mu nawet zazdroszczę, robi dużo dobrego. To jest właściwy człowiek na właściwym miejscu.

To chyba sami z siebie też możecie być dumni?

M: A oczywiście, że tak (śmiech). Dumna jestem z tego, że jest samodzielnym, wykształconym człowiekiem, twardo stąpającym po ziemi, zorientowanym. Mam nadzieję, że jako matce udało mi się go wychować. Jak każdy rodzic pewnie cały czas myślałam, jak tu dać skrzydła a nie obciąć korzeni.

Mielibyście rady dla osób transpłciowych i ich rodziców na podstawie własnych doświadczeń?

T: Każdy jest inną osobowością, generalnych rad chyba nie mam… Dobrze, by osoby transpłciowe dawały jakieś sygnały swoim rodzicom. Dzięki temu, że Wiktor takie sygnały mi dawał, to przynajmniej podświadomie gdzieś tam wiedziałem, że coś jest na rzeczy. Myślałem, że moje dziecko będzie lesbijką, ale to już zawsze jest coś – jakiś przyczółek do myślenia. Człowiek jakoś się przygotowuje, że taka informacja może paść.

Oczywiście mówimy o sytuacji, gdy osoba transseksualna jest już pogodzona sama ze sobą, wie kim jest i nie wypiera tego. Z tym też bywają problemy.

M: Chyba dobrze jest zacząć ostrożnie, a nie manifestacyjnie. Z wyczuciem. Można też opowiadać o ludziach, którzy przeszli tranzycję i są szczęśliwi.

A rady dla samych rodziców?

M: Stara prawda, że nie można się obrażać na własne dzieci, a tylko spokojnie, cały czas być obok. Jesteśmy po to, by je wspierać.

T: Wiem od Wiktora, że te reakcje na transseksualność dziecka są wśród rodziców bardzo różne, czasem negatywne. A jak oni jeszcze potem są pozywani do sądu… Trzeba tworzyć im warunki do zdobywania wiedzy. Bo u nas o transseksualności wciąż jest mało informacji. Jeśli jest konflikt między rodzicami a dzieckiem, to powinien być mediator, by wszystko wyjaśnić. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić sytuacji, w której dochodzi do agresji fizycznej, choć od Wiktora wiem, że się zdarzają. Trzeba pamiętać, że rodzice mają często bardzo silną wizję przyszłości swoich dzieci. Są osoby mocno wierzące – i takie wyznanie dziecka burzy ich światopogląd. Często wstydzą się powiedzieć innym, że np. ich jedyny syn oświadczył, że jest dziewczyną. Ale jeśli więzy rodzinne są dobrze ukształtowane, to jest nadzieja na pokój.

Mówicie o Wiktorze innym? Dalszej rodzinie, znajomym?

T: Są jeszcze osoby, które pytają mnie, co u mojej córki, bo nie wiedzą. Są osoby, którym mówię o korekcie płci Wiktora a są takie, którym nie mówię, bo wiem, że to wywołuje „mieszane uczucia” i temat jest gaszony natychmiast. Niektórzy mówią OK, w porządku. Niektórzy są ciekawi i dopytują.

Ja w swoim otoczeniu nie mam z tym problemów, ale nie mam problemów dlaczego? Bo wiem, że są osoby, którym nie ma co mówić, ponieważ i tak nie spotkam się z aprobatą. Są osoby, które wiedzą, ale nie chcą o tym mówić, więc się nie narzucam. Ale 90% znajomych wie – i wie ode mnie. Bywa, że szybko zmieniają temat, bo nie wiedzą, jak się zachować a nie chcą mnie urazić. Ale jednoznacznie negatywnej reakcji nie miałem.

A uczestniczyliście w wyborze nowego imienia?

T: Nie, on sam wybrał. M: Wybrał Wiktora od „victorii” – zwycięstwa. A drugie imię, Andrzej, przyjął po moim tacie, swoim dziadku.

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jako ona, czyli jako ja

Zuzą Stachurą, Miss Trans 2013, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

15 czerwca br. Zuza Stachura wygrała wybory Miss Trans, zorganizowane przez klub Le Garage, Fundację Trans-Fuzja oraz drag queen Kim Lee. Na wywiad zgodziła się od razu. Zaprosiła mnie do siebie. Wyglądała zupełnie jak na scenie – piękna, tajemnicza, lekko wycofana. I zakochana w swojej Leo, która zresztą przyłącza się do rozmowy.

Jak się poznałyście?

Zuza: Przez Natana, którego znam z grupy wsparcia Lambdy. Też jest transem. Mam całą transową rodzinę osób poznanych w Lambdzie i w Trans-Fuzji, jest mi nawet bliższa niż ta „z krwi”. Wyciągnęli mnie kilka miesięcy temu nad Wisłę na spotkanie ze znajomymi. Była tam Leo.

A ty byłaś wtedy jako dziewczyna czy jako chłopak?

Z: Jeszcze jako chłopak, dopiero zaczynałam siebie akceptować. Na piątych urodzinach Trans- Fuzji, w tym roku, miałam wielki coming out. Pokazałam się w szerokim gronie jako ona, to znaczy jako ja.

Wtedy nad Wisłą, Leo, poznała chłopaka?

Leo: Nie, poznałam dziewczynę w przebraniu męskim. Przedstawiła się jako ona i to przyjęłam.

Z: Dzień później zaproponowała, żebyśmy byli razem.

L: Zuza na to: „ale wiesz, że to będzie ryzykowne”, a ja: „no cóż, podejmę ryzyko” (śmiech).

Z: Strasznie długo wtedy rozmawiałyśmy.

Jak to dziewczyny?

Z: Wiesz, Leo powoli zaczyna odkrywać w sobie Leona. Facecieje mi.

L: Patrzę w lustro: nie jestem zadowolona. Widzę chłopaka, który ma podobne do mnie rysy: „Boże, ale bym chciała tak wyglądać. Po co mi te cycki”. Nie, że nagle mi się to stało. Zawsze tak miałam, gdy sobie przypominam dzieciństwo, migają flashbacki z chłopięcych zabaw, zachowań. Nie zachowuję się jak typowa dziewczyna.

Czyli macie układ hetero.

Z: Trochę pokręcony, ale tak.

Męskość Leo podkręca twoją kobiecość?

Z: Leo podkręca mi pewność siebie. Zaczęłam myśleć odważniej, wyszłam z depresji, wcześniej było kiepsko, chodziłam na terapię.

Zamiast depresji próbowali ci leczyć zaburzenia tożsamości?

Z: Nie, nawet nie. Sama się dziwiłam, ale w całej przychodni byłam traktowana jak trzeba. Przyszłam jako ja i nie było problemu. Panie w rejestracji były na początku zmieszane, bo w dokumentach męskie imię, a tu ja w sukience. Ale szybko się przyzwyczaiły. Terapeutka też super. Dała mi namiar na psychiatrę, ale już nie potrzebowałam.

Chcesz powiedzieć: miłość ci wszystko wyleczy?

Z: Dokładnie tak!

Wymieniacie się ciuchami?

Z: Leo oddaje mi prawie wszystkie damskie, a podkrada moje koszule, o wiele lepiej w nich wygląda. L: Kosmetyki też oddaję. Ledwo coś dostanę: „Zuza, chcesz?” A ona zawsze: „O, przyda się”. No, to proszę, bo po co mi.

Zuza, a to są twoje naturalne włosy?

Z: Tak. Już trzeci raz zapuszczam. Najpierw jak miałam 14 lat i maskowałam transowanie przynależnością do subkultury metalowej. Potem poszłam do wojska i musiałam ściąć. Po wyjściu znów zapuściłam, ale zaczęłam pracować w ochronie, więc ciach. Jak tylko przestałam tam pracować, znów zaczęłam zapuszczać.

A gdzie teraz pracujesz?

Z: W domu. Maluję modele. Ale nie tylko – jestem obrotna, zawsze sobie coś znajdę. Strony www, rysunki, projekty tatuażu…

Masz tatuaż?

Z: Nie, ale planuję. Krzyż celtycki. Jestem poganką.

Praktykującą?

Z: Tak. Jest nas wiele w Polsce, coraz więcej.

Transek poganek?

Z: Transek akurat niewiele, ale zdarzają się – kobiecość nie musi być genetyczna, wiedźmy nie mają nic przeciwko, są otwarte. Mam od nich wielkie wsparcie.

Jak byłaś mała, bawiłaś się w czarownicę?

Z: Nie. Choć kulturą celtycką fascynuję się, od kiedy miałam jakieś 9 lat. Wtedy powoli zaczynałam coś rozumieć, szukać powodów, dlaczego wolę przebywać wśród dziewczyn i dlaczego tak mi łatwiej. Kiedy miałam 13 lat, pierwszy raz po kryjomu założyłam sukienkę siostry, potem zaczęłam sobie sama coś organizować.

Zazdrościłaś dziewczynkom, że nie muszą „organizować?

Z: Tak, było mi żal: ona może, a ja nie mogę, bo to jest niewłaściwe… Teraz już nie zazdroszczę dziewczynom, chyba że któraś ma naprawdę ładną sukienkę – wtedy tak (śmiech).

Chcę założyć sukienkę” – to się po prostu wie?

Z: Tak, to się wie. Najpierw to było z ciekawości, ale kiedy założyłam, pochodziłam chwilę, stwierdziłam, kurczę, to jest właśnie to. Teraz się czuję lepiej. Teraz się czuję sobą.

Ale to jeszcze nie był happy end.

Z: Nie, to początek. W liceum pedagog mnie wysłał do psychologa, a ten do psychiatry na testy, bo miałam problemy w kontaktach z rówieśnikami. Stałam z boku, cicha, wolałam czytać książki, niż obgadywać z chłopakami „laski”. A z drugiej strony byłam już też walczącą anarchistką i potrafi łam powiedzieć, na przykład pani dyrektor, co myślę.

Co na to psychiatra i jego testy?

Z: Że wstydzę się swojej płci. Zaczęłam czytać o tym więcej w internecie i wystraszyłam się. To był 2006 rok, w Polsce sprawy trans dopiero ruszały, wiedza była marna. Miałam okres odrzucenia, dosyć długi. Dopiero po wojsku zaczęłam znów sobie pozwalać. Od swojej ówczesnej partnerki dostawałam nawet od czasu do czasu akceptację. Na godzinę, dwie mogłam założyć coś damskiego, umalować się…

L: Niewyobrażalne! Jakby trzymać kogoś na łańcuchu, puszczać na godzinę, a potem znów wiązać. Dla mnie Zuza może się ubierać, malować jak chce. Akceptuję ją taką, jaka jest, nie wyobrażam sobie żadnego ograniczania.

A teraz?

Z:Teraz jestem mężczyzną tylko w urzędach, raz spróbowałam inaczej i się nie opłaca – to zaskoczenie urzędników, gdy wyjmuję dowód osobisty… Nieprzyjemne, krępujące. Ale na co dzień śmigam po mieście jako ona i nawet lubię, jak mi faceci zaglądają w cycki.

A ty się oglądasz za facetami?

Z: Pewnie! Jak idzie takie przystojne ciacho po mieście, to trudno się nie oglądać. Kiedyś byłam w związku z facetem, mieszkaliśmy razem. Ale to przeszłość.

Mylą ci się czasami zaimki?

Z: Tak. Miewam problemy z formą męską.

L: To jest zabawne. Opowiada coś: „byłem”, „zrobiłem” i nagle chlap: „poszłam”. Z: Ale to na szczęście zdarza się raczej wśród osób, które o mnie wiedzą i akceptują.

A ci, którzy nie akceptują?

Z: Odcięli się. I dobrze. Przekonałam się, kto jest prawdziwym przyjacielem, a kto mnie lubił tylko dlatego, że na przykład stawiałem drinki.

Dużo było takich „przyjaciół?

Z: Nie. To są rożne historie, czasem zabawne. Jeden znajomy się odciął z zazdrości o dziewczynę. Myślał, że z nią kręcę, a ja z nią tylko o ciuchach gadałam i o maseczkach.

A twoi rodzice?

Z: Trudny temat. Wyszłam z szafy przed rodziną całkiem niedawno – w marcu. Niestety, nie było to zaplanowane. Miałam przyjaciółkę, której się zdawało, że łączy nas coś więcej. Szczerze wyprowadziłam ją z błędu, powiedziałam, jak ze mną jest. A ona w ramach zemsty napisała do mojej mamy i wszystko powtórzyła. Wpadłam w panikę. Rodzice przyjęli to źle. Nasze kontakty się urwały. Potem byłam u nich jeszcze raz. Leo pojechała ze mną, na szczęście, bo potem nie mogłam spać, leżałam na podłodze, trzęsąc się i płacząc. Ale już się podnoszę. Po Miss Trans powiedziałam sobie: dość tego stania w miejscu, trzeba się ruszyć. I powoli ruszam w stronę transformacji, niebawem pierwsza wizyta lekarska.

Co ci dał występ na Miss Trans i wygrana?

Z: Zaczęłam dostrzegać w sobie „to coś”. Wzięłam udział w konkursie nie po to, by wygrać, tylko żeby zaprezentować prawdziwą mnie. Na wygranej mi nie zależało, zresztą, do ostatniej chwili chciałam zrezygnować. I zaprezentowałam siebie – to był wielki energetyczny pozytywny kop.

Czego się bałaś?

Z: Oceniania mnie. Bo to byłam ja, prawdziwa ja, nie jakaś wyimaginowana postać. Założyłam to, co lubię. Pokazałam siebie i jury to doceniło, cieszę się, mam nadzieję, że to był główny powód ich decyzji.

A co lubisz nosić?

Z: Długie spódnice. Ostatnio zaczynam się przekonywać do miniówek, ale zdecydowanie wolę maxi. Najchętniej w stylu mojej pierwszej kreacji konkursowej: dżinsowa spódnica a la lata 70., do tego chętnie obcasy.

L: A potem marudzi na bolące nogi.

Z: Oj, chce się być piękną – trzeba cierpieć.

L: Phi, nie rozumiem cię (śmiech).

A ty, Leo, co nosisz na co dzień?

L: Mundur.

Z: Amerykański, typu marpat. Ode mnie. Bo ja pasjonuję się militariami. Prowadzę grupę paramilitarną ASG, trenujemy taktykę wojenną.

Taktyka wojenna, nieźle.

Z: Jestem szamanką, furry, poetką, potrafię złożyć kałasznikowa w 10 sekund. Jestem człowiekiem renesansu.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Glen i Glenda

…czyli krótki przewodnik  po kinie trans

 

Cillian Murphy jako Patrycja Kicia Braden w „Śniadaniu na Plutonie” Neila Jordana; mat. pras.

 

Motyw przebieranek płciowych znajdziemy już w filmach z początków istnienia kina, choćby w burleskach. Do dzisiaj służy on głownie bawieniu publiczności, wystarczy przypomnieć słynne komedie: „Poł żartem, poł serio”, „Victor, Victoria”, „Tootsie”, a z polskich „Poszukiwany, poszukiwana”. Gdy facet przebiera się za babę, widownia śmieje się głośno i beztrosko. Jest to bowiem, ze strony męskiego bohatera, akt społecznej degradacji, wejścia w obcy i cudaczny świat „drugiej płci”. Natomiast, gdy to kobieta ubiera spodnie i garnitury, sprawa nie wygląda tak prosto, nawet w komediach. Przeważnie bowiem chodzi w takich filmach („Czy Lucyna to dziewczyna?”, „Sylvia Scarlett”, z nowych „Albert Nobbs”) o determinację. O sięgnięcie po owoc dla kobiet zakazany, o dotarcie do celu, którego nigdy nie osiągnęłyby w sukienkach.

Ale „przebierańcy” nie zawsze mieli wyłącznie bawić publiczność, czasami mieli ją także straszyć. Bowiem skłonność do ubierania się w ciuszki płci przeciwnej w wielu wypadkach automatycznie wiązała się z psychopatycznymi czynami. Na tym skojarzeniu bazują głośne thrillery: „Psychoza” Hitchcocka, „W przebraniu mordercy” de Palmy czy „Milczenie owiec”, w którym transseksualny oprawca szyje sobie stroje ze skór swoich ofiar. Ten ostatni film wywołał protesty ze strony środowisk LGBT, więc w ramach ekspiacji reżyser Jonathan Demme nakręcił potem „Filadelfię”.

Najgorszy prekursor

Przez ostatnie kilkadziesiąt lat nazbierało się jednak całkiem sporo filmów, które traktują tematykę „trans” bez krotochwilnej czy sensacyjnej otoczki. Próbują one – niekiedy w tonie dramatycznym, kiedy indziej w pogodnym, lżejszym – pokazać życie osób nieidentyfikujących się ze swoją płcią biologiczną lub wychodzących poza ograniczenia fizyczne i kulturowe, jakie ona narzuca. Część z tych tytułów dobrze znamy także w Polsce: „Priscilla, krolowa pustyni” z popisową rolą Terence’a Stampa, „Nie czas na łzy”, w którym oscarową kreację stworzyła Hillary Swank czy rewelacyjne „Śniadanie na Plutonie” Neila Jordana, gdzie transgenderowa Patrycja (wspaniały Cillian Murphy) rzuca wyzwanie bogoojczyźnianej Irlandii. Ale sporo jest filmów, które niewiele osób u nas widziało.

Za prekursora kina trans uznać trzeba… Eda Wooda. Tak, to właśnie ten „najgorszy reżyser świata” zadebiutował w 1953 roku dziełem „Glen czy Glenda”, opartym częściowo na własnych doświadczeniach (również lubił ubierać damską bieliznę). W specyficznej formie łączącej wykład, awangardowe wizje i obyczajowe obrazki przedstawia Wood dwie historie – transwestyty Glena (w tej roli sam reżyser), który boi się powiedzieć narzeczonej o swych upodobaniach oraz pseudohermafrodyty Alana, który przechodzi operację korekty płci i zostaje kobietą. Jest „Glen czy Glenda” apelem o tolerancję i zrozumienie inności seksualnych, bardzo – zwłaszcza jak na swoje czasy – odważnym i postępowym. Znamienne, że pierwszy film o „transach” nakręcił „odmieniec” kina.

Agrado też ma penisa

W klasyfikacji drużynowej prowadzi Hiszpania, która po śmierci generała Franco śmiało i bez oporów wzięła na kinowy warsztat zakazane dotąd tematy obyczajowe. W roku 1977 powstał film Vicente’a Arandy „Cambio de sexo” („Zmiana płci”). Młodziutka Victoria Abril gra tutaj siedemnastoletniego Jose Marię, wyzywanego w szkole od „pedałów” i prześladowanego przez ojca, który chce z niego zrobić „prawdziwego mężczyznę”. W tym celu prowadzi syna do nocnego klubu ze striptizem, gdzie Jose – zamiast stracić dziewictwo z prostytutką – poznaje „kobietę z penisem”, Bibi. Ta zaś wprowadza go w tajniki życia transowego. Niedługo potem nasz bohater, a raczej już bohaterka, Marie Jose sama staje się gwiazdą klubu. Buntuje się jednak przeciwko byciu dziwolągiem z kabaretu, pragnie zostać pełnoprawną kobietą. Decyduje się na operację i – jak informuje nas narrator w ostatnim ujęciu – „sześć miesięcy później przeżywa pierwszy kobiecy orgazm”.

Jako mentorka Marii Jose zadebiutowała na dużym ekranie Bibiana Fernandez, znana lepiej szerokiej publiczności pod pseudonimem Bibi Andersen. Zagrała ona właściwie samą siebie – transseksualną aktorkę. Rozsławił ją później w świecie Pedro Almodovar, który dał jej w kilku swoich filmach role silnych kobiet. Do historii kina przeszła scena z „Kiki”, gdy naga Bibi (już z żeńskimi organami płciowymi) stoi na balkonie i śpiewa razem z Chavelą Vargas pieśń „Luz de luna” („Światło księżyca”).

Z Andersen związana jest też zabawna i charakterystyczna dla polskiej mentalności anegdota. Otóż, w latach 90. w naszych fachowych publikacjach powielana była informacja, że Bibi Andersen to de facto… Bjorn Andresen – Szwed, który w wieku 15 lat zagrał rolę Tadzia w ekranizacji „Śmierci w Wenecji”. Najwyraźniej tak go Visconti z ekipą zbałamucili na planie tamtego filmu, że aż płeć zmienił. Tymczasem Andresen wyrósł na heteroseksualnego ojca rodziny i aktora grywającego w szwedzkich produkcjach (m.in. mogliśmy go ostatnio oglądać w jednym z odcinków serialu „Wallander”).

Wracając zaś do Almodovara, to myślę, że nie ma sensu przypominać jego zasług w oswajaniu publiczności z osobami spod znaku T. Przywołajmy tylko niezapomnianą postać transgenderowej Agrado (Antonia San Juan) z filmu „Wszystko o mojej matce”, która na żądanie kolegi: „Obciągnij mi, jestem spięty!”, odpowiada: „Ja też jestem spięta, to może ty mi obciągniesz?”.

Almodovara często porównuje się z Rainerem Wernerem Fassbinderem, znakomitym, przedwcześnie zmarłym, niemieckim reżyserem, który również w swojej twórczości poruszał kwestię nienormatywnych seksualności (choć czynił to w znacznie posępniejszym tonie niż autor „Prawa pożądania”). W 1978 roku Fassbinder nakręcił film „W roku trzynastu pełni”. Jego bohater Erwin (Volker Spengler) zmienia płeć po tym, jak mężczyzna, w którym nieszczęśliwie się kocha, mówi mu: „Szkoda, że nie jesteś kobietą”. Miłość bywa silniejsza od tożsamości. Niestety, i pod nową postacią Erwin/Elvira zostaje odrzucony/a. Podobnie zresztą jak Vera, która dla ukochanego Leopolda „obcina sobie kutasa” w „Kroplach wody na rozżarzonych kamieniach” (2000) Francoisa Ozona na podstawie sztuki Fassbindera.

Piłka i lalki

Za „krzyżówkę” postaci z filmów Fassbindera i Almodovara uznać można tytułową Hedwig z „Hedwig and the Angry Inch” (w Polsce wyświetlanego czasami pod tytułem „Cal do szczęścia”) Johna Camerona Mitchella. Urodzony jako Hansel we wschodnim Berlinie stał się kobietą z miłości do amerykańskiego żołnierza. Chciał się z nim ożenić i uciec na Zachód. Operacja jednak nie do końca się udała, uczucie także poległo w starciu z przeciwnościami losu. Hedwig została więc szefową zespołu muzycznego, z którym objeżdża Stany Zjednoczone. W podrzędnych knajpach wyśpiewuje dzieje swojego życia.

Z nowszych filmów z transowymi bohaterami chciałbym zwrócić uwagę na dwa tytuły. Grecką „Strellę” z roku 2009 w reżyserii Panosa H. Koutrasa – przewrotną opowieść o mężczyźnie, który po wyjściu z więzienia szuka swego syna. W nowym życiu na wolności pomaga mu się odnaleźć kochanka, transseksualna prostytutka, zwana Strellą. Koutras wplata w queerową opowieść nawiązania do… antycznej tragedii, niekonwencjonalnie tu jednak potraktowanej.

Innym ważnym filmem jest „Chłopczyca” („Tomboy”) Celine Sciammy, która przesuwa granicę refleksji nad identyfikacją płciową człowieka w czas dzieciństwa (warto w tym miejscu przywołać podobne w tematyce i pokazywane kiedyś w Polsce „Różowe lata” Alaina Berlinera). Głowna bohaterka, dziesięcioletnia Laure’a (Zoe Heran) udaje przed rówieśnikami chłopca, gdyż woli grać w piłkę, niż bawić się lalkami.

Trudno w jednym, krótkim tekście wyszczególnić wszystkie „transowe” fabuły. Wymieńmy pokrótce jeszcze kilka – chociażby kampową adaptację powieści zmarłego niedawno Gore’a Vidala „Myra Breckinridge” (1970) Michaela Sarne’a z Raquel Welch w roli głównej. Także, zupełnie inny w klimacie, biograficzny „Second Serve” (1986) Anthony’ego Page’a (dawno temu w polskiej telewizji nadano temu filmowi tytuł „Gem, set i mecz”), oparty na wspomnieniach Renne Richards, lekarki i tenisistki, która w latach 70. – jako Richard – przeszła korektę płci i nie mogła przez pewien grywać profesjonalnie na korcie, gdyż zabraniano jej udziału w kobiecych turniejach. W świecie sportu rozgrywa się także tajski „Piękny bokser” (2004) Ekachai Uekrongthama, autentyczna historia pięściarza Parinya Charoenphola.

Dwa filmy nagrodzone Oscarami za scenariusz – zainspirowane faktami „Pieskie popołudnie” Sidneya Lumeta, w którym grany przez Ala Pacino Sonny Wortzik napada na bank, by zdobyć pieniądze na operację korekty płci swego kochanka oraz „Gra pozorów” Neila Jordana, gdzie, zgodnie z polskim tytułem, nic nie jest takie, jak się wydaje. Dorzućmy jeszcze serbskie „Dupy z marmuru” (1995) Zelimira Zelnika z, zamordowaną w 2003 roku w Belgradzie, Merlinką (czyli Vjeranem Miladinoviciem), dostępne u nas na DVD „Wild Side” (2004) Sebastiena Lifshitza i paradokumentalną „Niezwykłą historię o królowej Raqueli” Olafa de Fleur Johannenssona. „Transamericę” Duncana Tuckera z nominowaną do Oscara Felicity Huffman, „Flawless” (polski tytuł – „Bez skazy”) Joela Schumachera, „Normalnego” Jane Anderson, „Telenowelę” Pernille Fischer Christensen… Długo można wyliczać.

Na koniec zostawiłem sobie dwa filmy – realistyczną argentyńską opowieść o osobie interseksualnej „XXY” Lucii Puenzo i metaforycznego „Orlando” Sally Potter według powieści Virginii Woolf, w ktorym Tilda Swinton wędruje przez wieki, zmieniając się po drodze z chłopca w kobietę. Oba te dzieła pokazują, jak niewielkie znaczenie ma płeć dla naszego człowieczeństwa i, zarazem, jak wielką wagę do niej przywiązujemy.

Najnowszy „transowy” film „Na zawsze Laurence” Xaviera Dolana wchodzi na ekrany polskich kin 9 listopada br., patrz: recenzja, strona 33.

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.