Thelma

Thelma (2017, Norwegia) reż. J. Trier, wyk. E. Harboe, K. Wilkins; dystr. Gutek Film; premiera w Polsce: 8.06.2018

 

mat. pras.

 

Thelma jedzie na studia do Oslo. Od pierwszych scen (w pierwszym ujęciu niczym surowe oko Boga odnajduje ją czułe oko kamery z drona) widzimy, że na szyi nosi krzyżyk. Faktycznie – pochodzi z rodziny fanatycznych chrześcijan. Ze wszystkiego „spowiada się“ ojcu i matce, nie pije, nawet piwa. Coś niepokojącego jest w tej rodzinie. W jej przeszłości. Nie trzeba długo czekać, by zobaczyć, kogo tam brakuje. Choć film nie zdradza, dlaczego i czyja to wina. Tymczasem Thelmie wydaje się (lub może tak jest), że to jej własne złe niszczące pragnienie ma destruującą moc. Kiedy w niesamowitych okolicznościach znika Anja, jej dziewczyna, to także jej dzieło. Jej wina. Eteryczny, nadprzyrodzony romans – tak mówi o swoim najnowszym filmie reżyser Joachim Trier. Gatunkowo to body horror, porównywany do „Carrie“ Briana de Palmy. Być może, jak „Mięso“ Julii Ducournau, film szuka nieoczywistej, nadrealnej formy dla pomieszczenia mechanizmów dojrzewania i seksualności. Dla sportretowania sił, które płyną z poczucia winy. Choć Thelma jest wierząca, a jej nieheteroseksualność i związane z nią poczucie grzechu mocno sportretowane są w filmie (kamera bywa także wężem – Szatanem), niekoniecznie chodzi tu o poczucie winy za seksualność, taką czy inną. Sam reżyser mówi, że horrorowość Thelmy to alegoria. Można ją jednak oglądać zwyczajnie jako horror, poddać się zgrabnie budowanym napięciom, falom narastającego niepokoju. Ten film dziwi, kiedy lubi się Triera i jego prosty, podporządkowany emocjonalnej prawdzie oszczędny język filmowy („Oslo 31 sierpnia“). Gdyby nikt mi nie powiedział, nie zgadłabym, że to jego film. Jeśli martwicie się, że oto kolejny lesbijski obraz zrobiony przez faceta, rozumiem. Ale obejrzyjcie do końca, siła jest. (Marta Konarzewska)

Tekst z nr 73 / 5-6 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.