Z reżyserem JERZYM GRUZĄ rozmawia Rafał Dajbor
Widzę u pana na półce książkę Krzysztofa Tomasika „Gejerel”, a dokładnie jej pierwsze wydanie, którego okładkę zdobi zdjęcie Bohdana Łazuki z filmu „Motylem jestem, czyli romans 40-latka…”
Rzeczywiście, mam tę książkę. I nie ze wszystkim, co tam jest napisane o moich filmach, mogę się zgodzić.
Za chwilę do tego wrócimy, ale pozwoli pan, że na początek zacytuję fragment: Z uwagi na swoje przerysowanie cioty od Gruzy, grane zawsze przez utalentowanych i lubianych aktorów, musiały zostać zauważone przez każdego widza. Przez kilka minut trzeba się było zderzyć z ich istnieniem, nie można było udawać, że ci bohaterowie reprezentują jakąś inną kwestię. Ma to duże znaczenie, bo niezauważanie homoseksualizmu ma bardzo długą tradycję. Czuje się pan prekursorem w otwartym pokazywaniu na ekranie postaci homoseksualnych? „Dzięcioł” wszedł na ekrany w 1971 r., kiedy temat homoseksualizmu właściwie nie funkcjonował w przestrzeni publicznej.
Nie wiem, czy czuję się prekursorem, ponieważ pokazywanie na ekranie postaci gejów było dla mnie czymś zupełnie normalnym, naturalnym, zwyczajnym. Od samego początku pracowałem w środowisku artystycznym, w którym zawsze, także w PRL-u, istniało przekonanie, że homoseksualiści po prostu są, żyją, funkcjonują zupełnie zwyczajnie, tak jak każdy z nas. Miałem wielu przyjaciół wśród tancerzy, śpiewaków czy aktorów, o których wiedziałem, że są gejami. Pracowałem wielokrotnie z baletem Teatru Wielkiego, bardzo się przyjaźniłem ze Stachą Szymańską, czyli świetnym tancerzem Stanisławem Szymańskim. Moimi kumplami i przyjaciółmi byli też Gerard Wilk, Wojtek Wiesiołowski czy Witek Gruca. To byli ludzie na tyle mi bliscy, że ich istnienia ani nie negowałem, ani nie musiałem akceptować, bo uznawałem ich bycie takimi, jakimi są, za normalną i naturalną sprawę.
To jeszcze jeden cytat z książki Tomasika: Twórczość Jerzego Gruzy to najlepszy przykład stereotypowego przedstawiania homoseksualistów. Reżyser był w tej kwestii szczególnie konsekwentny, w jego filmach przewijają się wymalowane, przegięte cioty, często w fantazyjnych strojach…
I to jest właśnie to, z czym się nie mogę zgodzić. Dlaczego niby jestem „szczególnie konsekwentny” w pokazywaniu akurat gejów? Jestem obserwatorem różnych ludzkich typów i sposobów zachowań. Czasem staję wręcz na ulicy i patrzę na jakiegoś faceta czy facetkę, by zanotować w głowie jego czy jej sposób bycia. Normalna cecha reżysera. A przy tym zawsze lubiłem rysować typy ludzkie w swoich filmach ostrą, wyrazistą kreską, z wykorzystaniem pewnych cech charakterystycznych, które kojarzą się z danym typem człowieka. Starałem się, by nie przeszło to w karykaturę, ale by dana postać była pewnym „ekstraktem” swoich najcharakterystyczniejszych cech. Owszem, dotyczyło to także gejów. Ale także dyrektorów, ministrów, robotników, naukowców, lekarzy, mężów, żon, matek, ojców… Nigdy nie chciałem pokazywać akurat gejów w przerysowany sposób, bo u mnie wszyscy byli przerysowani. Co zresztą często mi zarzucano. Liga Kobiet zgłosiła protest przeciwko temu, jak pokazałem postać Magdy Karwowskiej w „40-latku”. Ministrowie i dyrektorzy też nie byli zadowoleni i twierdzili, że ich ośmieszam. A ja miałem na celu jedynie to, by pokazać życie w krzywym zwierciadle, a nie odwzorowywać je „jeden do jednego”, tak jak to się robi dziś w telenowelach.
W postaci gejów wcielają się u pana rewelacyjni aktorzy. W „Dzięciole” jest to Wiesław Michnikowski, w „40-latku” – Wojciech Pszoniak, a w filmie „Motylem jestem…” – Bohdan Łazuka. Czy ci popularni i lubiani aktorzy nie mieli oporów przed wcielaniem się w tamtych czasach w homoseksualistów?
Nie mieli i nie obawiali się tego w żaden sposób, bo jak mówiłem, w środowisku filmowym i teatralnym istnienie gejów i traktowanie ich w normalny sposób było czymś zwyczajnym. Panowało też przekonanie, że gej to człowiek o wyjątkowej wrażliwości. O specjalnym wyczuleniu i psychice, która nie poddaje się chamstwu, brutalności i paskudności życia w PRL-u. Michnikowski zagrał u mnie geja po tym, jak opowiedział, a wręcz odegrał mi w SPATiF-ie scenkę z człowiekiem, z którym pracował w teatrze w Lublinie. Człowiek ten na co dzień chodził w makijażu, z doprawionymi sztucznymi rzęsami, nie mogło być żadnych wątpliwości co do jego orientacji seksualnej, a w rozmowie z Michnikowskim twierdził, że jeśli chodzi o homoseksualistów, to podobno faktycznie są tacy ludzie, gdzieś w Ameryce. Michnikowski wspaniale mi to zagrał.
Chciałbym zapytać o kilku nieżyjących już artystów, których pan znał, a ich homoseksualizm nie jest dziś tajemnicą. Na przykład o Karola Hanusza, przedwojennego jeszcze aktora i piosenkarza, który zginął zamordowany przez poznanego na dworcu kochanka w 1965 r. Czy to prawda, że to właśnie na nim wzorował pan zagraną przez Bohdana Łazukę postać z „Motylem jestem…”?
Hanusz robił na mnie zawsze wielkie wrażenie. Jako człowiek i jako estradowiec. Nawet w moim najnowszym filmie zatytułowanym „Dariusz”, który zrealizowałem w zasadzie jako film niemal amatorski, niezależny, robiony za własne pieniądze, postać, którą gram, jest w jakimś stopniu inspirowana Hanuszem. W czasie, gdy miałem okazję go poznać, był już starszym facetem. Kimś, kto miał za sobą jakąś przeszłość, jakieś przeżycia – jako aktor, jako człowiek, jako mężczyzna i jako gej – a teraz to wszystko odchodziło, znikało, wymykało mu się z rąk, kończyło się. I pozostawał tak naprawdę potwornie samotny. Rzeczywiście w jakimś stopniu postać Łazuki była inspirowana Hanuszem, który zawsze nadgrywał więcej, niż było trzeba. Jak coś było do zagrania na 100%, to Hanusz grał na 120%. Z przesadą i emfazą. Co było i nieco smutne, i jednocześnie zabawne. Bohdan zagrał to zresztą doskonale. A Hanusz był postacią naprawdę niesamowitą. Przed wojną był wielką gwiazdą i przyjacielem największych gwiazd, z Polą Negri na czele. Pod koniec kariery występował natomiast w strasznych już chałturach i nie potrafi ł się odnaleźć w PRL-u. I miał tego świadomość. Moim zdaniem w ogóle postaci gejowskie, przez swoją wyjątkową wrażliwość oraz pewne wyobcowanie z niektórych sfer życia społecznego, idealnie wręcz nadają się do pokazania dramatu człowieka w schyłkowym momencie – na krawędzi życia i odchodzenia. Czego przykładem choćby „Śmierć w Wenecji”, wspaniały film Luchino Viscontiego.
Pracował pan także z Mieczysławem Gajdą.
Mietek był bardzo fajnym i użytecznym aktorem, choć może brakowało mu nieco pewnej wyrazistości. Miewał okresy wielkiej popularności, ale w pewnym momencie wpakował się w kryminalne sprawy, które mu zaszkodziły. Ale nie zmienia to faktu, że był aktorem dobrym, więc angażowałem go bardzo chętnie.
Kilkakrotnie angażował pan też Edmunda Fettinga.
Znałem go bardzo dobrze, grał u mnie wiele razy. Przez jakiś czas nawet się przyjaźniliśmy. Był to ciekawy człowiek, doskonały aktor i wielki introwertyk. Pracowałem z nim w Teatrze Telewizji. W filmie i serialach – nie, bo jak już panu mówiłem, w kinie zawsze lubiłem rysować moich bohaterów wyrazistą, mocną kreską a Fetting był zupełnie innym aktorem. U niego wszystko było ściągnięte, delikatnie narysowane, jakby niedopowiedziane. Każda jego rola miała w sobie coś wręcz nieco mistycznego. A we wszystkim, co grał, nawet gdy były to czarne charaktery, zawsze była jakaś szlachetność.
Mówił pan także o wybitnych polskich tancerzach – Gerardzie Wilku, Stanisławie Szymańskim, Witoldzie Grucy.
To byli fantastyczni artyści i fantastyczni koledzy! Kiedyś w Operetce Warszawskiej, w czasie jakiejś przerwy Szymański siedział w bufecie, a obok przechodził akurat Wowo Bielicki, reżyser, plastyk, w pewnym okresie także mąż Grażyny Hase, znakomitej projektantki mody. Widząc idącego Bielickiego Szymański nagle zanucił: „Ja chcę mieć bobo, ale tylko z Wowo”. Innym razem Szymański siedział w czasie przerwy w próbie i robił coś na drutach. Ktoś go zapytał, co on tam na tych drutach robi, a Szymański na to: „Idzie lato, pruję czapkę, robię slipy”. Anegdoty o nim można by opowiadać godzinami. Za to z Witkiem Grucą wielokrotnie mnie mylono z powodu podobieństwa nazwisk. Ileż ja telefonów w życiu odebrałem, kiedy to rozmówca zwracał się do mnie natychmiast „Panie Witoldzie”. Odpowiadałem wtedy, że to co prawda tylko jedna litera, ale jednak kolosalna różnica płci (śmiech). Miałem sytuację, w której potrzebowałem porozmawiać z kimś, kto zarządzał w PRL-u spółdzielniami mieszkaniowymi w całej Polsce, żeby pomóc załatwić mieszkanie mojej matce. Pojechałem do niego do Łodzi. Przyjął mnie, porozmawiał ze mną i obiecał, że pomoże załatwić sprawę. Złapał za telefon, dzwoni gdzieś i mówi: „Towarzyszu, jest taka sprawa, jest tu u mnie towarzysz choreograf…” – i tu już orientuję się, że myli mnie z Witkiem. Miałem niezły dylemat – czy przyznać mu się, że nie jestem choreografem Witoldem Grucą, czy nie. W końcu nie sprostowałem. Nie pamiętam już, jak dokładnie załatwiłem tę sprawę, ale pamiętam, że potem, w rozmowie ze mną, ten facet był jakoś dziwnie zdystansowany. W końcu dotarło do mnie, że skoro myśli, że jestem Witkiem Grucą, to myśli też, że jestem gejem. A dla takiego partyjnego działacza średniego szczebla zapewne utożsamiało się to z jakimś niesamowitym zboczeniem i zagrożeniem dla niego samego.
Muszę jeszcze zapytać o wyreżyserowany przez pana spektakl „Piękna Helena” z 1965 r., niestety niezarejestrowany, w którym w rolę tytułową wcieliła się Kalina Jędrusik, a gejowski duet zagrali Marian Kociniak i Jarema Stępowski.
Przykro mi, ale zupełnie wypadło mi z pamięci, że w ogóle nakręciłem taki spektakl. Jak zliczyć wszystko, co zrobiłem dla telewizji – seriale, programy, kabarety, koncerty, spektakle i filmy – to jest tego łącznie kilkaset pozycji. I wielu z nich nie umiem już sobie przypomnieć.
Za to na pewno pan pamięta dość nietypowy film w swoim dorobku, czyli „Noc poślubną w biały dzień” (1982). Jan Nowicki, grający tam główną rolę, mówił w jednym z wywiadów, że była to postać geja. Owszem, są tam króciutkie, sekundowe dosłownie ujęcia, w których Nowicki całuje Andrzeja Pieczyńskiego, w prowokacyjny sposób wkłada mu w usta ogórka, ale te zachowania mają charakter pijacki, dzieją się w czasie libacji… homoseksualizm tej postaci nie jest specjalnie widoczny.
Nie jest, bo mi ten film pocięto i zniszczono. Gdy Jerzy Kawalerowicz zobaczył pierwszą wersję filmu – był zachwycony. Potem zaś odbyła się kolaudacja, podczas której Bohdan Poręba tupał – nie mówię tego w żadnej przenośni, dosłownie tupał nogami w podłogę – i krzyczał, że „takich świństw to ja nie widziałem nawet w Paryżu”, który to tekst do dziś mnie zresztą śmieszy. Te „świństwa” kolegi Poręby polegały między innymi na tym, że scena na polu, w której Jan Nowicki goni Andrzeja Pieczyńskiego kończyła się próbą bardzo namiętnego seksualnego zbliżenia między nimi, niemal gwałtu.
Brzmi to jak na początek lat 80. niezwykle odważnie. To byłaby pierwsza męsko-męska scena erotyczna w polskim kinie! A do tego Jan Nowicki, jeden z symboli męskości, w roli geja.
„Byłaby”, bo właśnie między innymi to kazano mi wyciąć. A także inne sceny, które były mocne, świetne, odważne i właśnie wcale niekarykaturalne. Chciałem w pełni poważnie pokazać drapieżną namiętność mężczyzny do mężczyzny. Ale cenzura zrobiła swoje. Mimo to w filmie widać jednak kilka momentów, w których geodeta grany przez Jana Nowickiego pokazuje swój erotyczny stosunek do młodego kolegi. I nie ma w tym nic zabawnego, ani przegiętego. Jak więc pan widzi, to nie jest tak, że w każdym moim filmie pokazywałem gejów jako przegięte cioty. Zacząłem kręcić „Noc poślubną…”, kiedy był akurat tzw. „karnawał Solidarności”, a kolaudowałem w stanie wojennym. Dlatego cenzura tak mocno film zmasakrowała. A i tak nie trafił do kin, doczekał się premiery dopiero w 1996 r.
Chciałbym jeszcze zapytać o dwie kobiety niezwykle ważne dla społeczności LGBTI, otwarcie udzielające jej poparcia, już nieżyjące. Pierwsza z nich to Kora, wokalistka Maanamu, którego piosenki odgrywają ważną rolę w „Nocy poślubnej…”.
Proszę zwrócić uwagę, że zaprosiłem Maanam do współpracy, kiedy nie był to jeszcze ten sławny, doceniany i uwielbiany Maanam, ale początkujący zespół. Ich muzyka szalenie mi się podobała! Kora była wybitną artystką. Celowo nie mówię „wokalistką”, tylko właśnie „artystką”. Bo u Kory wszystko – śpiewanie, pisanie tekstów, kontakt z publicznością, sposób mówienia, sposób ubierania się, poglądy, styl życia, zabieranie publicznie głosu w ważnych dla niej sprawach – było formą wypowiedzi artystycznej. Kreacją i twórczością. Dziś mówi się czasami o kimś takim „artystka totalna”. Kora właśnie taka była.
A Zofia Czerwińska?
Jeśli chciałby pan, bym opowiedział o Zośce Czerwińskiej, to musielibyśmy się umówić na osobny wywiad. Znałem ją i przyjaźniłem się z nią, mam wrażenie, od zawsze. Zosia należała do ludzi perfekcyjnie umiejących w jednej sekundzie wykreować sytuację komiczną, pełną absurdalnego humoru. Miała niesamowity dar celnej riposty. Tworzyła sytuacje, o których trudno się opowiada, bo one były niesamowicie śmieszne w momencie, w którym się działy. A powtarzane teraz są już tylko zwykłą opowieścią, anegdotką. Ale jedną z nich spróbuję przedstawić. Kiedyś w ciągu dnia przyszedłem do SPATiF-u – a trzeba wiedzieć, że SPATiF żył wieczorami, zaś w ciągu dnia był niemal pusty – z dziewczyną, z którą chciałem porozmawiać. Było prawie kompletnie pusto, tylko przy jednym ze stolików siedziała Zośka. Zanim jeszcze z moją towarzyszką zdążyliśmy na dobre usiąść, Zosia dosunęła sobie do naszego stolika krzesło ze słowami „Dosiądę się do was, bo widzę, że się nudzicie”. Wymyśliła i zrealizowała tę sytuację w ułamku sekundy. Potrafiła kreować takie sytuacje w każdej chwili i na każdy temat.
Kończy pan swój najnowszy film „Dariusz”, jego bohaterami jest dwóch mężczyzn…
…których łączy bardzo skomplikowana relacja, mająca także aspekt homoseksualny, zwłaszcza ze strony starszego z nich, którego gram. Tak jak wspominałem, jest to film „prywatny”, kręciłem go za grosze, więc nie mogłem do tej roli wziąć np. Janusza Gajosa czy Jana Nowickiego, którzy z pewnością świetnie by to zagrali. Rzeczywiście gram geja, ale nie ma tam zbyt wielu scen, które by to podkreślały, kwestia orientacji seksualnej mojej postaci jest raczej zaznaczona, niż dorysowana w jednoznaczny sposób. Znacznie ważniejszy jest dla mnie aspekt związany ze starością, z odchodzeniem mojego bohatera, który jest aktorem, niespecjalnie spełnionym zawodowo, a teraz w dodatku próbującym się jakoś odnaleźć w opartym na komercji show- -biznesie. Dlatego właśnie grając tę postać, miałem w głowie Karola Hanusza, który, choć bynajmniej nie był niespełniony, znalazł się jako artysta w podobnej psychologicznie sytuacji. Scenariusz był parokrotnie przerabiany, bo jego pierwsza wersja rozpisana była na kobietę i mężczyznę. Jednak po jakimś czasie i po pewnych próbach uznałem, że relacja między dwoma mężczyznami będzie po prostu o wiele ciekawsza.
Kiedy premiera?
Na razie zgłosiłem film na festiwal filmowy w Gdyni. Zobaczymy, czy zostanie zaakceptowany i znajdzie się miejsce na pokazanie go publiczności. Ale nie o siódmej rano w jakimś dalekim od Teatru Muzycznego (w którym odbywają się główne eventy) kinie. Zobaczymy.
Tekst z nr 81 / 9-10 2019.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.