W Polsce szokować to żaden fun

O coming oucie, wspólnych projektach i o „Ninie” z Kasią Adamik i Olgą Chajdas rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis                                 od lewej: Marta Konarzewska, Olga Chajdas i Kasia Adamik

 

Dużo się dzieje po coming oucie?

Kasia: Niestety tak. Idziemy do „Pytania na śniadanie” mówić o naszej sztuce „Zrób sobie raj”. Za dwa dni premiera, więc nas zapraszają. Ledwo patrzymy na oczy, ostatnią próbę skończyłyśmy o trzeciej nad ranem. I nagle pytanie…

…o seksualność.

K: O mój coming out. Czy to był zabieg marketingowy.

Olga: Oni tam zawsze robią zdjęcia gościom. Ja akurat miałam na sobie czapeczkę Zastalu, to drużyna koszykarska z Zielonej Góry. Moj wujek jest jej prezesem i bardzo walczy o powodzenie swoich podopiecznych. No i wniosek: Kasia Adamik przyszła zaprezentować swoją partnerkę.

A partnerka przyszła wypromować drużynę wujka.

O: Aż tak to nie, ale w tę stronę.

K: Ale coming outem miałybyśmy promować sztukę? Co to za promocja, bez sensu! Pudelek zaraz pokazał to zdjęcie, o którym mówi Olga, z plotkarskim komentarzem, co w sumie rozumiem, bo od tego jest Pudelek. I w ogóle rozumiem, że zadają pytania, które są hot. Ale potem zadzwonił „Newsweek”. Zadali mi kilka pytań, ale resztę tekstu puścili z… Pudelka: że byłam w TV zaprezentować partnerkę. Bzdura! Olga tam była jako współreżyser. Nie było słowa o naszym związku, ani nawet o tym, czy Olga jest out.

Zaczęło się od „Vivy”.

K: Tak. Zostałam poproszona o wywiad, bo „Viva” jest partnerem medialnym spektaklu. Pytania prywatne, ale miło: życie, rodzina, dzieciństwo. Pani mnie zapytała, więc odpowiedziałam, i już.

Spytała o miłość?

K: Dlaczego się przeprowadziłam do Polski. Więc ja, że się zakochałam. A ona od razu – była przygotowana – czy w kobiecie. Powiedziałam, zupełnie naturalnie, prawdę.

W „Pytaniu na śniadanie” było zabawnie. Dziennikarka do ciebie: Pani się wtedy „przyznała”. A ty na to: Nie wiedziałam, że się nie przyznawałam wcześniej.

O: Bo my zawsze chodziłyśmy wszędzie razem.

Premiery, bankiety?

O: Tak, nigdy nie było tajemnicy.

K: Olga po mnie przyjeżdżała na plan itd. Ale coming out medialny to coś zupełnie innego. Dla mnie nie tak super, bo ja w ogóle nie lubię rozmawiać z obcymi ludźmi o moich rodzinnych, prywatnych sprawach, zawsze się głupio czuję.

Media opowiedziały wasz coming out w paradygmacie patetycznych gestów. Na przekor wam?

O: Trochę tak, bo nam nie o to chodziło.

K: Ja po prostu odpowiedziałam na pytanie…

O: … potraktowałaś to normalnie, a oni…

…zrobili wam wielkie wyjście z ciemności.

K: A tak naprawdę, ukrywałyśmy się przez może pierwszy miesiąc, a jesteśmy razem od sześciu lat.

O: Ten pierwszy miesiąc był na planie „Ekipy”.

Znamy się już jakiś czas, ale o tym nie słyszałam. To był sekretny romans na planie?

O: Sekretny ze względów zawodowych.

K: Uhm, ale i tak wszyscy wiedzieli, jak się potem okazało.

O: Tam było tak, jakbyśmy się poznały na wojnie, hardkor. Byłam asystentką reżyserek – trzech pań – Kasi, Magdy Łazarkiewicz i Agnieszki Holland. Pierwszy mój tak poważny projekt filmowy.

K: Obóz pracy mówili na to. 102 dni zdjęciowe, 6 dni w tygodniu, siedzisz non stop. 12-14 godzin dziennie.

Olga, jak tam trafiłaś?

O: Magda Łazarkiewicz mnie wzięła. Znała mnie z teatru, gdzie asystowałam Maćkowi Kowalewskiemu.

K: I pewnego dnia Ola przychodzi do mnie do domu z drugim reżyserem, bo musimy parę trudnych rzeczy ustalić.

O: Kupiłam jakieś ciasto, żeby było miło.

K: Tak, otwieram drzwi, ona z ciastem. Ja: „o, cześć”, jakbym ją znała. Takie niezwykłe uczucie i od razu się tak zauroczyłam, że nawet zapomniałam tego ciasta podać.

O: A ja próbowałam być zawodowa.

Nie zjadłyście ciasta, co dalej?

O: Miał być romans na poł roku, bo potem Kasia miała wrócić do Stanów. I nawet wróciła, ja już wiesz, witałam się z gąską… Po czym nagle okazało się, że spakowała kontener z rzeczami i wróciła do Polski. Nie minęło wiele czasu i kupiłyśmy mieszkanie. Ja jeszcze dojrzewałam zawodowo w paru projektach, a w końcu zdecydowałyśmy się zrobić wspólnie w teatrze spektakl „Koza albo kim jest Sylwia?”.

Bardzo ciekawy spektakl w kontekście studiów o seksualności i queer.

O: „Replice” się nie podobał, bo syn głównego bohatera, według „Repliki”, jest bardzo cliche. Problem jest taki, że jak pokazujesz geja, to się okazuje, że przedstawiasz twoje stanowisko w sprawie, jaki jest wizerunek homoseksualisty w danym momencie. I nasz był właśnie ponoć zbyt stereotypowy, cokolwiek to znaczy.

K: A mnie się wydaje, że tak samo głupio jest pokazywać stereotypowych gejów, jak ich nie pokazywać, bo są przecież i tacy, i tacy. Tacy i śmacy. No cóż. Jest tylu gejów… ilu jest gejów. Czasem bad guy jest gejem, a czasem jest nim good guy. „Koza” to krótka sztuka. Jeśli chcesz coś pokazać w krótkim czasie, to musi być mocne. Bardzo mocne jest to, że bohater – ojciec to…

…facet, który ma romans z kozą.

K: On jest strasznie drobnomieszczański. Jego problemy z synem gejem są problemami przeciętnego, pozornie liberalnego demokraty. Niby OK, niby otwarty, ale jednocześnie się tak trochę brzydzi tego syna. A jednocześnie sam dyma kozę, rozumiesz.

O: Ale chwileczkę, on ją kocha. To jest o facecie, który zdradził swoją żonę i przez to rujnuje całe jej życie.

Jak to u Edwarda Albee. W pewnym momencie rodzina, wszystko, naprawdę się rozpada.

K: Albee postawił bohaterów w ekstremalnej sytuacji, żeby przeanalizować, co się może zdarzyć z powodu jednej małej rzeczy. Tak się robi: wrzucasz ludzi w pewien absurd i badasz mechanizmy, jak to się rozsypuje. Użył seksu z kozą – bo seks z inną kobietą, albo nawet z mężczyzną, to by nie byłoby wystarczające.

O: Wtedy to by była sztuka tylko o „tym”. Gdyby miał faceta, to by było po prostu gejowskie, a koza jest out of the box.

Ale wy same jesteście bardzo rodzinne.

K: Ooo tak.

O: Ja mniej.

Wspólne obiady. Kasia, czytałam o nich w wywiadach z twoją mamą (Agnieszką Holland – przyp. red.)

O: To znów Kasia. Ja jestem z tych nieobiadowych.

K: Razem sporo pracujemy i gadamy.

Z Holland obie też spotkałyście się na planie „W ciemności”.

K: Pracuję też z tatą, a z ciocią (Magdalena Łazarkiewicz – przyp. red.) robiłyśmy serial. Tak, dzięki temu mamy mnóstwo wspólnych tematów. Wspieramy się, pomagamy sobie, wszyscy wszystko wiedzą.

Wiesz, o co zaraz spytam?

K: O coming out przed rodziną. No, tak. Ja go nawet nie musiałam robić. Nie wiem, czy tak powinno się to nazwać. Po prostu przedstawiłam kiedyś mamie swoją pierwszą poważną dziewczynę i tyle. Agnieszka zawsze była bardzo otwarta, zawsze bezkompromisowa w sprawach ludzkiej wolności.

Dużo pracujesz z mamą, ale robicie inne filmy.

K: Tak, każdy z nas w rodzinie ma inną wrażliwość.

Wy dwie też macie nieco inną. Pamiętam taką opowieść Olgi: jedziecie na wakacje w to samo miejsce, a potem na zdjęciach Kasi wszystko zupełnie inne niż na zdjęciach Olgi.

K: Tak. W Chicago odjazdowe zdjęcia zrobiłam. Rzeka i te wszystkie spektakularne budynki, całe downtown. Wielkie otwarte garaże. Most, przestrzeń. Robiąc zdjęcia, nagle patrzę na Olę – gdzie ona jest, co robi – a ona siedzi na tym moście i robi zdjęcie jakiejś śrubie.

Wasz ostatni wspólny projekt to znów teatr. Na podstawie książki Mariusza Szczygła „Zrób sobie raj”. O śmierci?

K: O wierze, o Bogu i o śmierci.

O: O konfrontacji z tą wiarą, i o tym, że nie ma dobrego rozwiązania. Wierzymy, czy nie wierzymy, jesteśmy samotni. Po prostu.

Użyłyście postaci Czecha.

K: Ateisty. Ja sama też jestem ateistką i zależało mi, żeby to nie było banalne: że Bóg jest do niczego, a Czesi ateiści mają rację. Bo – mimo że tam jest milej na co dzień – może brak wiary pozostawia jednak jakąś pustkę? Chciałam postawić takie pytanie. Bo czym jest brak patosu, czym jest nieustający humor? Czy nie ucieczką przed konfrontacją z ważnymi pytaniami? Chciałyśmy skonfrontować bezbożność Czechow z naszą polską religijnością.

O: Ale też z innymi przywarami polskości.

K: Patriotyzmem, patosem…

O: …martyrologią.

K: Gramy wieloma kliszami, jest postać Chrystusa…

…a bohaterowie i bohaterki są urnami.

O: W slangu mówi się na nich „leżaki” – te urny, których nikt nie odbiera.

Plakat sztuki wywołał oburzenie.

K: To inspiracja fotografią czeskiego fotografa, jednego z pierwowzorów bohatera spektaklu, Jana Saudka. Chrystus i dwie kobiety w lekkim negliżu. W porównaniu do oryginału – wersja soft. Ale ludzie i tak się oburzyli. A przecież Jezus otoczony przez ladacznice to motyw religijny. W Polsce jest wybitnie łatwo kogoś zaszokować. To już nawet nie jest żaden fun.

Może kino lesbijskie by zaszokowało? A może to byłoby fun? Kasiu, czemu wciąż kręcisz tych męskich bohaterów? W „Boisku bezdomnych” piłkarze, potem Janosik…

K: Jedenastu piłkarzy i jedenastu rozbójników (śmiech). To przypadek, żadna planowana droga. Interesują mnie też bohaterki, ale tak to jest – coś się uda zrealizować, a coś nie. Miałam robić mocny film o kobiecie, napisany przez Filipa Łobodzińskiego, dramatyczny i piękny, ale nie udało się go sfinansować. Marzę o filmie z super aktorką.

Olga?

O: No, przecież piszemy „Ninę”.

Powiemy o tym „Replice”?

K: Oczywiście, że powiedzcie!

O: No, więc piszemy z Martą scenariusz o romansie między zamężną kobietą i kobietą, którą wspólnie z mężem chcieli wykorzystać. Historia o kobietach, a przy okazji okazuje się, że jedna z nich jest lesbijką. Trzymajcie kciuki.

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.