O tym, jak u schyłku lat 80. zakładał pierwszą polską organizację LGBT, jak wydawał najpopularniejsze pismo dla gejów, jak robił polskie porno, jak śpiewał o AIDS i jak stworzył kultową knajpę, która w tym roku wchodzi w pełnoletność ze Sławkiem Starostą rozmawia Wojciech Kowalik
Wiesz, jakie jest jedno wspólne słowo dla wielu twoich działań?
?
„Pierwszy”. Na przykład: pierwszy polski aktywista, współzałożyciel pierwszej polskiej organizacji LGBT.
E, jaki tam pierwszy.
OK, jeden z pierwszych. Zakładałeś Warszawski Ruch Homoseksualny (WRHS) w końcu lat 80.
Pierwsze spotkania były w 1986 r. Później dwa lata macerowania się, w końcu próba zarejestrowania jeszcze za komuny. Nieudana.
Pamiętasz, ilu was wtedy było?
Do siedziby przy Piaseczyńskiej w Warszawie przychodziło po kilkadziesiąt osób.
Mieliście nie byle jakie poparcie: Daniel Passent, profesor Mikołaj Kozakiewicz, Jerzy Kawalerowicz, profesor Bogdan Suchodolski. Dlaczego rejestracja się nie powiodła?
Kościół postawił veto.
Ale przecież to było w 1988 roku!
Miłość do Kościoła katolickiego trwała. Nawet u komunistów. Wówczas stowarzyszenia rejestrowało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Pracował tam mój kolega. Od niego wiem, że dostali z góry polecenie: organizacja homoseksualistów nie może zostać zarejestrowana, bo rząd tak się umówił z Kościołem. I że będą znajdować tyle przyczyn formalnych, że to nigdy nie dojdzie do skutku.
W 1990 r. została zarejestrowana Lambda.
Zrobiliśmy spotkanie trzech grup lokalnych i zapadła decyzja, żeby zarejestrować jedną organizację. Muszę powiedzieć, że to wspomniany przez ciebie profesor Kozakiewicz był motorem tego wszystkiego, bardzo nam pomógł. Ale jedno najpierw ustalaliśmy, coś innego było później robione. Zniechęciłem się i postanowiłem zająć się Pink Pressem.
I jako pierwszy zacząłeś wydawać gejowski erotyczny magazyn – „Men”.
Tak, pierwsi na rynku zaczęliśmy pokazywać rozebranych facetów. Zresztą na pierwszej okładce był facet z chujem na wierzchu – teraz przecież byłoby to niemożliwe. Wyobraź sobie, w kioskach! A wtedy, w 1992 roku, przeszło – przy prezydencie Wałęsie i premierze Olszewskim.
Później „Men” zmienił nazwę na „Nowy Men”.
W wyniku rożnych zawirowań prawnych, to skomplikowane. W każdym razie redakcja była wciąż ta sama.
W opowieściach o odkrywaniu homoseksualności moich rówieśników, trzydziestoparolatków, bardzo często przewija się motyw z „Nowym Menem”: ktoś jechał do kiosku do najbliższego dużego miasta, kupował, wracał do domu z rumieńcem na policzkach i pochłaniał numer. Miało się zwykle w domu specjalną kryjówkę na kolekcję „Nowych Menów”, bo przecież rodzina nie mogła wiedzieć. To było okno na gejowski świat: ogłoszenia, znajomości, teksty, zdjęcia gołych facetów w czasach, kiedy o internecie nikomu się nie śniło. Stworzyłeś legendę!
To miłe, choć właściwie pierwszy raz to słyszę.
Nikt ci o tym nie opowiadał?
Mniej więcej raz na rok ktoś powie czy napisze, że przez „Nowego Mena” poznał swojego chłopaka albo coś w tym rodzaju. Raczej myślałem, że z „Nowym Menem” jest jak z Fantomem – „nikt” nie czytał „Nowego Mena”, podobnie jak „nikt” nie przychodzi do Fantomu.
Właśnie tu jesteśmy, jest czwartkowy wieczór i jest pełno ludzi, podobnie jak w poniedziałek i każdy inny dzień. Fantom to też legenda – pierwszy klub z darkroomami w Polsce. Skąd pomysł?
Do redakcji „Mena” przyszedł znajomy Krzysiek, który miał seks-shop w centrum Warszawy. Wpadł na pomysł, żeby stworzyć gejowski klub. To miało być miejsce, w którym moglibyśmy się wyruchać (śmiech). Bo wtedy w Warszawie nie było tak łatwo!
Pikiety? Plac Trzech Krzyży? Park przy Książęcej?
No, tak. Ile razy stamtąd uciekałem! Parę razy buta zgubiłem. Można było po ryju dostać. Teraz co najwyżej przyjdzie straż miejska i da mandat za pokazywanie kutasa. A wtedy? Było niebezpiecznie, zdarzyło się, że ktoś mnie okradł… Na początku lat 90. przez chwilę było kilka knajp: Rudawka, Fiolka, ale one funkcjonowały tylko piątek, sobota. A poniedziałek? Wtorek? Czwartek?
Broadway!
Tak, Broadway na Centralnym, łaźnie. Te stare instytucje życia gejowskiego… One obumarły. Podobno kiedyś w Warszawie było dwadzieścia pikiet i na każdej coś się działo! A później – nic. Więc założyliśmy Fantom – pierwszą cywilizowaną pikietę.
Widzisz? Pierwszą!
Tak, taką pikietę, gdzie można bez strachu przyjść, napić się, miło spędzić czas. Kawał czasu – w tym roku 18 lat!
W ciągu tych 18 lat mnóstwo gejowskich knajp powstało i padło.
A miały być „z prawdziwego zdarzenia”.
Dlaczego Fantom przetrwał? Odczarujmy to miejsce.
Fantom jest konsekwentny: ludzie wiedzą, że mogą przyjść każdego dnia i znajdą tu innych ludzi. To jest takie miejsce na co dzień, oczywiście w weekendy też jest dużo facetów, ale to jasne – w weekendy wszyscy dokądś wychodzą. Jaka jest recepta na sukces? Nie otwieraliśmy Fantomu dla pieniędzy. Chcieliśmy miejsca, w którym moglibyśmy sami się zabawić. I wtedy sukces przyszedł sam. Miało być fajnie – no i jest! Zmieniają się sezony, mody, kluby – a tu się nadal przychodzi i nadal dobrze bawi.
Ile filmów tu nakręciłeś?
Dużo.
Bo robiłeś, znowu to słowo, pierwsze gejowskie porno w Polsce.
Pierwsze gejowskie, pierwsze hetero, pierwsze bi. Najpierw pisma, później filmy w Pink Pressie. „Polski Larry Flynt” na mnie mówili.
Skąd brało się chłopaków do filmów?
Z ogłoszeń, które były w „Nowym Menie”.
Już nie kręcisz filmów.
Ten przemysł umarł.
Dlaczego Czechom udało się np. Bel Ami, a nam nie?
Oni to robią głownie na rynek amerykański. A Polacy w ogóle nie nadają się do robienia filmów porno.
Ale przecież były gwiazdy porno w twoich filmach.
Było parę osób, które można uznać za średni poziom normalnego pornomodela.
To byli geje? Heterycy? Chcieli zarobić? Grali dla przyjemności?
Byli geje, byli bi. Heterycy się trafiali, ale żeby coś dobrze robić, trzeba to lubić. To tak jak z polskimi aktorkami: niby mamy ładne dziewczyny, ale to Czeszki, Rumunki, Węgierki były gwiazdami w Europie. U nas jest problem mentalny: Kościół! Rozbiła się o niego rejestracja WRH i polski przemysł porno też.
Polacy wstydzą się pokazywać?
Tak! I to było widać na tych filmach. Dlatego skończyłem z tym, bo nie lubię patrzeć, kiedy się ludzie męczą, a Polacy męczą się na planie. Wielokrotnie musiałem przerywać film, bo kolesiowi nawet nie chciał stanąć.
Dla kasy to robili?
Większość tak. Heterycy w 90 procentach nie dostawali erekcji na planie. A gejom nie stawał, bo nie z tym, nie w tej pozycji, bo ma za małego. A po zdjęciach często się rozmyślali.
Sam też zagrałeś w paru filmach. Dlaczego?
Namówiła mnie do tego moja była, też aktorka porno, zresztą jedna z niewielu dziewczyn, która po prostu lubiła się ruchać. I to było widać na filmach – nie udawała orgazmu. Zrobiła mi nagie zdjęcia, wydrukowaliśmy je w „Menie” i tam zobaczyła je moja matka.
Kupowała „Mena”?!
Prenumerowała!
I co?
I dostaję SMS-a od matki: „Nie wiedziałam synku, że masz takiego dużego”!
Fajny SMS!
Dla niego warto było zrobić te zdjęcia.
Czekaj… Powiedziałeś, że namówiła cię do zdjęć twoja była? Dobrze usłyszałem?
Dobrze.
Będziemy mieli biseksualny coming out w „Replice”?
To nie tak. Mnie fascynują w ludziach rożne rzeczy i okazało się, że to niezależne od płci. Najbardziej lubię akcje zbiorowe, kiedy jest dużo osób zadowolonych z tego, co się dzieje, dobrze czujących się w tej sytuacji.
Takie nowoczesne podejście, że nieważna płeć, ważne uczucie?
Nie, ten kutas zawsze gdzieś tam musi być, tego nie przeskoczę! Ja się z mojej byłej śmiałem, że ona jest pedałem, bo na tej płaszczyźnie dobrze się rozumieliśmy. Podobał nam się ten sam typ faceta, lubiliśmy te filmy kręcić. W ogóle nie bardzo było wiadomo, kto kręci, a kto występuje, bo kamera przechodziła z rąk do rąk – miał to być film gejowski, a na końcu ona się onanizuje, miał być hetero, a na końcu koleś posuwa kolesia. I nikt nie robił z tego problemu.
Jeszcze jedna dziedzina, w której jesteś pierwszy: pierwszy wyoutowany polski piosenkarz. I jak dotąd jedyny. Balkan Electrique to koniec lat 80. Pamiętam wasze teledyski w „Muzycznej Jedynce”. Tworzyliście z Fiolką niezły duet.
Poznaliśmy się w Galerii Brama na Uniwersytecie Warszawskim. Ktoś potrzebował muzyki do wernisażu, nagraliśmy ją – spodobało się, więc postanowiliśmy zrobić coś więcej. I kariera była – przynajmniej przez chwilę.
I bardzo poważny głos, zresztą też pierwszy. Piosenka „Kochaj, nie zabijaj” o AIDS.
To był okres, kiedy Marek Kotański organizował hospicja dla osób zakażonych HIV, sąsiedzi ich stamtąd wyganiali. To były tajne miejsca. Graliśmy w takim ośrodku. Uważałem, że to spory problem środowiska – zaczynali umierać ludzie, wydawało się, że będzie z tego epidemia. To się później zatrzymało, może wtedy ta piosenka do kogoś dotarła i przemówiła mu do rozumu?
Chodzisz na parady w Warszawie?
Jestem w komitecie organizacyjnym! W tym roku nawet jechałem na platformie. Sam aż 10 lat męczyłem się w szafie, dzisiaj obserwuję, jak to młodym idzie dużo sprawniej. Mam w tej zmianie swój udział. Coś mi się udało.
Tekst z nr 39/9-10 2012.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.