Twardziele na obcasach

Kino LGBT z Dalekiego Wschodu

 

„Zagubieni w raju”
mat. pras.

 

Zapatrzyliśmy się w zachodnie kino spod znaku LGBT, które ofertę ma, owszem, bogatą, ale często schematyczną. Proponuję więc obrócić się i spojrzeć w drugą stronę, ku Dalekiemu Wschodowi. Okazją do tego będzie 8 Festiwal Pięciu Smaków, prezentujący filmy z Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej. W tym roku po raz pierwszy znajdzie się w nim sekcja queerowa. Początek imprezy – 12 listopada w Warszawie.

Ang Lee i inni

Sytuacja mniejszości seksualnych na Dalekim Wschodzie nie jest tak komfortowa, jak w Europie Zachodniej. W żadnym z tamtejszych państw nie istnieją prawne regulacje dotyczące związków jednopłciowych. Wiele też zależy od dominującej religii. Tam, gdzie przeważają muzułmanie – w Malezji, Bangladeszu czy Sri Lance – stosunki homoseksualne (głownie między mężczyznami) są penalizowane. Co ciekawe jednak, także w państwach takich jak Singapur czy Birma, gdzie większość mieszkańców wyznaje buddyzm, istnieją w kodeksach karnych odpowiednie zapisy. Generalnie jednak w krajach buddyjskich „odmieńców seksualnych” traktuje się łagodnie, choć homoseksualizm pozostaje w nich tematem tabu. Jeszcze osobną kwestią są kraje, w których wciąż pełnię władzy sprawuje partia komunistyczna – Chiny, Wietnam, Laos. Tu ostrej kontroli podlega wszelka działalność obywatelska, siłą rzeczy więc i ruch LGBT musi działać w ukryciu. Najwięcej filmów queerowych pochodzi z Tajlandii, chińskiego, ale wciąż cieszącego się specjalnym statusem Hongkongu i – co ważne – z katolickich Filipin (bierzmy z nich przykład!). Tematyka LGBTQ rzadko pojawia się w produkcjach głównego nurtu, czysto komercyjnych, ale też, dlatego azjatyckie tęczowe kino bywa ciekawsze formalnie, bardziej eksperymentalne niż filmy zachodnie. Częściej także i śmielej eksploruje rejony oznaczone literkami „T” i „Q”, jego bohaterami są nierzadko rożnego rodzaju „drag” i „trans”.

Ma zresztą to kino na swoim koncie liczne sukcesy. Z Tajwanu pochodzi przecież Ang Lee, który – zanim wzruszył wszystkich „Tajemnicą Brokeback Mountain” – zdobył sławę „Przyjęciem weselnym” (1993). W tym filmie mieszkający w Nowym Jorku i od lat żyjący z amerykańskim partnerem, Wai-Tung żeni się, by spełnić oczekiwania swych rodziców. Kolejny znany chiński reżyser, tym razem z Hongkongu, Wong Kar-Wai nakręcił (nagrodzoną w Cannes) opowieść o gejowskiej parze podróżującej po Argentynie – „Happy Together” (1997). W Cannes uhonorowano także „Noce wiosennego upojenia” (2009) Lou Ye, intensywną historię erotycznego wielokąta z gejowskim wątkiem. Dekadę wcześniej inny twórca z Państwa Środka, Zhang Yuan, aresztem domowym i konfiskatą paszportu przypłacił realizację filmu „Pałac wschodni, pałac zachodni” (1996), w którym policjant przesłuchuje młodego pisarza przyłapanego na pikiecie niedaleko Zakazanego Miasta w Pekinie. Przyjaciołom Zhanga Yuana udało się jednak przeszmuglować film na festiwal w Cannes.

Wątki gejowskie regularnie porusza w swoich filmach, tworzący w Hongkongu, Stanley Kwan. Przywołajmy jeden tylko tytuł – „Lan Yu” (2001), historię miłości między przedsiębiorcą w średnim wieku a młodym studentem. W tle tej opowieści pojawiają się wydarzenia na placu Tienanmen. Inny reżyser z Hongkongu, Scud, miesza na gejowską modłę konwencje filmowe – trzy jego dzieła możecie obejrzeć na outfilm.pl. Także najsłynniejszy obecnie reżyser filipiński, Brillante Mendoza, nie stroni od homoseksualnych toposów. Zadebiutował w roku 2005 „Masażystą”, potem nakręcił m.in. „Serbis” (2008), rozgrywające się w kinie erotycznym.

Z Filipin pochodzą też dwaj laureaci nagrody Teddy festiwalu w Berlinie – „Massimo Oliveros rozkwita” (2005) Auraeusa Solito (film wyszedł u nas na DVD) ma za bohatera młodziutkiego chłopca, który zakochuje się w policjancie. Z kolei paradokumentalna „Niezwykła historia o królowej Racheli” (2008), zrobiona przez islandzkiego reżysera, Olafa de Fleur Johannessona, jest biografią transseksualnej bohaterki z filipińskiego Cebu City, która marzy o życiu w Paryżu.

Władza i seks

Jak wynika z tej wyliczanki częstym tematem w azjatyckim kinie queerowym są napięcia między seksualnością a władzą, reprezentowaną przez rodzinę, siły porządkowe, religię, opinię publiczną… Wspomniałem o kłopotach „nieprawomyślnych” dzieł w Chin, ale warto pamiętać, że, generalnie, w wielu krajach azjatyckich istnieje cenzura, która nierzadko blokuje „nieodpowiednie treści”. Podczas Pięciu Smaków zobaczymy m.in. film transseksualnej tajskiej reżyserki, Tanwarin Sukkhapisit, „It Gets Better” (2012), rozgrywający się w środowisku ladyboys. Jej debiutancki „Insects in the Backyard” (2010) – w którym transseksualna pisarka grana przez samą Tanwarin wychowuje dwoje dorastających dzieci – został zakazany w Tajlandii, ponieważ okazał się zbyt odważny obyczajowo. Skądinąd, jednym z argumentów cenzury było to, że postać „trans” ukazana została w niekorzystnym świetle – faktycznie, jest ona złym ojcem, to wadliwe relacje rodzinne zdają się przyczyną tego, że jej dzieci zbaczają na niewłaściwą drogę (np. syn zaczyna trudnić się prostytucją). W „Będzie lepiej” mamy znacznie sympatyczniejsze postacie ladyboys, a sam film stanowi niewątpliwie apel o akceptację. Tematyka transseksualna gości zresztą w kinie Tajlandii nie od dzisiaj. Również w Polsce ukazał się parę lat temu na DVD film „Piękny bokser” (2004) Ekachaia Uekrongthama – prawdziwa historia mistrza boksu tajskiego, który z pieniędzy zarobionych na ringu opłacał operacje korekty płci.

Inny film z Tajlandii, eksperymentalny „Supernatural” (2013, reż. Thunska Pansittivoraku), wprost porusza kwestię wolności słowa w tym kraju, odnosi się bowiem do paragrafu o „obrazie króla”, z którego skazano już niejedną osobę. Na warszawskim festiwalu obejrzymy także bodaj pierwszy wietnamski film fabularny o gejach, „Zagubieni w raju” (2011) w reżyserii Ngoc Dang Vu. Choć jego bohaterami są piękni, młodzi chłopcy o gładkich ciałach, to i on utrzymany jest w niewesołej tonacji. Dotyka bowiem problemu prostytucji i przestępstw, w jakie uwikłani są ci, których społeczeństwo nie akceptuje. Problem homofobii, tym razem w Korei Południowej, porusza w swoich filmach Hee-il Leesong. Na festiwalu zobaczymy, rozgrywający się w środowisku szkolnym, dramat „Nocny lot” (2014). Z kolei filipińska „Szybka zmiana” (2013) Eduarda Roya Jr. opowiedziana została z perspektywy kobiety, która nielegalnie wstrzykuje rożne substancje „na poprawę urody” transom startującym w konkursach piękności.

Los człowieka

Myślę jednak, że najlepiej trafi do naszych widzów również filipiński, kameralny „Bwakaw” (2012) Jun Lana. Bohater tego filmu to starszy mężczyzna, który niemal całe swoje życie tkwił w szafie. Gdy wreszcie z niej wychodzi, jest człowiekiem rozgoryczonym i kostycznym. Odrzuca towarzystwo ludzi, a cieplejszymi uczuciami obdarza jedynie swego psa o imieniu – właśnie – Bwakaw.

Do sekcji queerowej Pięciu Smaków zakwalifikowały się także: zrobiona przez 23-letniego Hao Zhou, inspirowana Genetem i Wong Kar- Waiem, chińska „Noc” (2014) oraz dwa filmy lesbijskie – koreańska „Dziewczyna u mych drzwi” (2014) July Jung oraz nepalska „Soongava” (2012) Subarny Thapa. Prawdopodobnie obejrzymy również… film gangsterski – przykład tego, jak tematyka LGBT wchodzi do komercyjnego obiegu. Koreański „Mężczyzna na wysokich obcasach” (2014) Jin Janga zaczyna się od sekwencji, w której detektyw Yoon Ji-wook masakruje całą grupę mafiozow. Niedługo potem dowiadujemy się, że nasz heros w sekrecie przygotowuje się do operacji korekty płci. Kobiecy zew nie przeszkadza jednak Ji-wookowi być jednym z największych twardzieli w policji.

I takie właśnie jest azjatyckie kino queerowe – spaja przeciwieństwa (nazwisko reżysera ostatniego filmu oznacza przecież połączone siły męskie i żeńskie), ma wiele zrozumienia i współczucia dla swoich bohaterów, nawet gdy popełniają złe uczynki. Więcej w nim refleksji na temat ludzkiego losu niż walki o sprawę. Z pewnością spogląda ono na seksualność z innej perspektywy niż ta zachodnia, racjonalna, oświeceniowa.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Twarda sztuka

Ze Stephanie Blackwood, specjalistką w zakresie marketingu LGBT, dyrektorką ds. rozwoju amerykańskiej organizacji PFLAG, rozmawia Mariusz Kurc

 

arch. pryw.

 

Odpowiadasz za finansową stabilność PFLAG, organizacji rodziców i przyjaciół osób LGBT. Kto was sponsoruje?

Osoby prywatne i firmy. Tych drugich obecnie jest około trzydzieści. Idec od samej gory: KPMG, Johnson & Johnson, Walmart, Wells Fargo Bank, Marriott… Marriott, właśnie! Słyszałeś o ich ostatniej kampanii skierowanej do LGBT?

Nie.

Nazywa się „Love travels”. Przesłanie: hotele Marriott cenią wszystkich swych gości. W USA twarzami kampanii są jawnie homoseksualny koszykarz Jason Collins i transpłciowa modelka Geena Rocero. Może polskie organizacje LGBT powinny „uderzyć” do Marriotta?

Nie chcę zabrzmieć negatywnie, ale mam wrażenie, że wielkie firmy działające w Polsce chyba nie są na razie zainteresowane klientem LGBT. IBM zaangażował się w EuroPride cztery lata temu, ale potem – nic. Jakby się zrazili.

Teraz słyszałam, że pierwszy krok zrobił LOT.

Wypuścili reklamy skierowane do gejów i lesbijek. Dostali wyróżnienie na gali LGBT Business Forum, ale nie przyszli odebrać nagrody.

Pewnie przestraszyli się, że pojawienie się na uroczystości byłoby uznane za zbyt duży sygnał poparcia.

Co musi się stać, by sprawy biznesu LGBT ruszyły do przodu?

Pierwsi powinni ruszyć się sami geje i lesbijki, którzy pracują w wielkich firmach, również wśród kadry zarządzającej. Nikogo nie zmusisz, możecie tylko zachęcać, pokazywać, że jesteście i że czekacie na krok z ich strony. W końcu uświadomią sobie, że mają obowiązki wobec społeczności LGBT. Tak, obowiązki.

Nie twierdzę, że pójdzie jak z płatka. Lata temu IBM zlecił mi badanie dotyczące gejów i lesbijek w wyższej kadrze menadżerskiej w Europie. Zrobiliśmy wywiady z około czterdziestoma osobami. Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien gość z Unilever. To był przystojny Niemiec od lat w stałym związku z drugim facetem, mieszkający z nim – i kompletnie niewyoutowany w pracy. Gdy zapytałam, dlaczego, odpowiedział, że mają domek w Bułgarii, w uroczej miejscowości nad Morzem Czarnym, jeżdżą tam, kiedy tylko mogą, czują się tam wspaniale, są tam wyoutowani, wszyscy sąsiedzi wiedzą, nie ma problemu. Pomyślałam: „wyoutowany w Bułgarii, a boi się powiedzieć w pracy w Niemczech? Wariat czy co?”. Jestem ciekawa, jak funkcjonuje dziś.

Są i pozytywne przykłady. Kojarzysz szwajcarskie imperium czekolady Sprungli? Jakiś czas temu poznałam Luziusa Sprungli, dziedzica fortuny – działa w Network, szwajcarskiej organizacji skupiającej menadżerów gejów.

Na początku lat 90. współpracowałam ze Stephenem Herbitsem, wiceprezydentem Seagram, też gejem. Dziś ta firma już nie istnieje, ale wtedy należała do 500-tki gigantów na liście „Forbes”. Stephen zaangażował się w zorganizowanie wystawy z okazji 25-lecia wydarzeń w klubie Stonewall. Wiesz, gdzie otworzyliśmy wystawę? W głównej siedzibie Seagram w Nowym Jorku! Stephen dał przykład. Nagle inni homoseksualni biznesmeni stwierdzili, że też powinni zrobić coś dla ruchu.

Ty sama działasz na rzecz społeczności LGBT od ilu lat?

Jeśli pytasz o aktywizm, to jak tylko się wyoutowałam, czyli w 1972 roku, zapisałam się do drużyny softball, gdzie, zgodnie z oczekiwaniami, poznałam mnóstwo lesbijek.

Softball?

Oczywiście! Chcesz poznać lesbijki? Zapisz się do kobiecej drużyny sportowej! Nasza drużyna softballa nazywała się Holy Cow Creamers. Jak to przetłumaczysz? (Twarde Sztuki w Mordę Jeża?). Dziewczyn było tak dużo, że zaraz musiałyśmy założyć drugą drużynę – Happy Valley Chickens (Kurczaczki ze Szczęśliwej Doliny). Gdy w 1978 r. zaczęłam pracę na stanowym uniwersytecie w Ohio, szybko nawiązałam kontakt z lokalną organizacją LGBT Stonewall Union. A wyoutowałam się publicznie na przyjęciu u rektora. Po pijaku, no cóż. W 1981 r. brałam udział w zorganizowaniu pierwszej Parady Równości w Columbus, stolicy Ohio. Nie było łatwo, dostaliśmy anonimy, że na trasie przemarszu będą strzelać snajperzy. Nie ugięliśmy się.

Potem był już pierwszy biznes LGBT?

Jeszcze nie. W 1986 r. przeprowadziłam się do Nowego Jorku. Do tamtejszego Gay and Lesbian Center wstąpiłam od razu, razem z moją ówczesną dziewczyną, ale biznes skierowany do LGBT założyłam dopiero w 1990 r. W firmie, w której wtedy pracowałam, odmówiono mi awansu. Był poranek, pierwszy dzień Świąt i, jak to mówią, „usłyszałam głos”. Powiedział: „Jesteś gotowa na własną firmę”. Wieczorem tego dnia już „oficjalnie” informowałam znajomych. Zajęłam się marketingiem firm z branży LGBT. W 1994 r. zgłosił się do mnie wyjątkowo ważny klient – „Advocate”.

Najstarszy magazyn LGBT w USA, ukazujący się od 1967 r.

Właśnie. To ikoniczne czasopismo stało na progu bankructwa. Pięciu zamożnych gejów kupiło wtedy „Advocate” z nadzieją na odnowę. Zatrudnili mnie. „Advocate” był postrzegany jako małe pisemko, trochę świntuszące, bo miało erotyczne ogłoszenia towarzyskie. W działach reklam firm narzekali na te ogłoszenia, na szatę graficzną, na jakość papieru. Zmieniliśmy wszystko włącznie z wywaleniem ogłoszeń, mimo że one były ważnym źródłem dochodu, mówimy o epoce przed internetem. Wróciliśmy do reklamodawców: teraz jesteście gotowi zamieścić reklamy? Bingo. Trzeba było spełnić standardy „poważnego pisma”, a dodatkowo jeszcze przekonać reklamodawców, że dotrą do nowego klienta.

Jak ich przekonać?

Ludzie wtedy generalnie mieli tylko jedno skojarzenie: geje równa się seks. Po co mieliby się reklamować w magazynie erotycznym, na dodatek gejowskim, skoro sprzedają coś, co się z gejowskim seksem nie wiąże? Jakoś nie zauważali, że „Advocate” o samym seksie właściwie w ogóle nie pisze. Jako lesbijka nie muszę tobie, gejowi, tłumaczyć, że seks to jedyne, co nas rożni od pozostałej części społeczeństwa. Im jednak nie przychodziło do głowy, że geje i lesbijki, oprócz tego, że uprawiają seks, to jeszcze jedzą i piją, więc potrzebują produktów żywnościowych, ubierają się, więc potrzebują ciuchów, myją się, więc potrzebują mydeł, ręczników, szamponów, jeżdżą, więc potrzebują samochodów, gdzieś mieszkają, więc potrzebują mieszkań, które urządzają, więc potrzebują… Rozumiesz? Chcą być ładni – i to jak! – więc potrzebują kosmetyków… itd. W wielu firmach nie uświadamiano sobie, że dywersyfikacja ze względu na orientację seksualną – stargetowanie produktu na klienta LGBT – może po prostu przynieść dodatkowy zysk. Ba! Czasem nie wiedzieli nawet, że innej kampanii trzeba, by coś sprzedać mężczyznom, a innej – by kobietom. Nie było marketingu różnorodnie sprofilowanego.

Zrozumieli? Na ile to się zmieniło, patrząc z perspektywy 40 lat twojej działalności?

Kochany, zmieniło się wszystko. Wszystko! Ledwo zaczęłam naprawdę działać, to spadła na nas ta straszna zaraza. Byliśmy przerażeni. Praktycznie nie rozumieliśmy, co się wokół nas dzieje. A prezydent Reagan do 1987 r. nie wymówił nawet słowa „AIDS”. Za Clintona, po którym tyle dobrego się spodziewaliśmy, weszły dwie okropne ustawy – jedna zakazująca jawnym gejom i lesbijkom służyć w armii („Don’t Ask, Don’T Tell” – przyp. MK), druga zabraniająca małżeństw jednopłciowych na poziomie federalnym („Defense of Marriage Act” – przyp. MK). Dożyłam dzisiejszych czasów, gdy obie te ustawy już nie obowiązują, a Clinton publicznie za nie przeprosił. Jego żona, być może nasza przyszła prezydentka, mówi na forum ONZ o prawach osób homoseksualnych w kontekście globalnym: Gay rights are human rights. Obama od dwóch lat popiera równość małżeńską. Wiesz, jak wyjaśnił, dlaczego zmienił zdanie? Przekonała go starsza córka, Malia, która wśród przyjaciół ma dzieci wychowywane przez pary jednopłciowe. Nie rozumiała, dlaczego ci rodzice nie mogą wziąć ślubu. Dla młodego pokolenia Amerykanów te sprawy są już oczywiste. To nie stało się samo, ktoś przecież musiał to pokolenie wyedukować.

Ale pytałeś o biznes, a ja o polityce, więc wracając do biznesu, przekonaliśmy wielu menadżerów do współpracy, ale też nauczyliśmy się, że aby „sprzedać” naszego klienta, musimy go dobrze znać. Twarde fakty. Badania. Skąd wziął się Johnson & Johnson, firma specjalizująca się w produktach dla dzieci, jako nasz sponsor? Umieliśmy pokazać, że część naszej społeczności to ludzie wychowujący dzieci. Część z nas żyje z HIV – a więc firmy farmaceutyczne. I tak dalej.

Pokazaliśmy, że sytuacja starszych osób LGBT to realny problem społeczny. Te osoby są często samotne i dyskryminowane przez służbę zdrowia. Zwykle nie idą do domów spokojnej starości też z obawy przed gorszym traktowaniem. Wśród działaczy prawie nie było starszych osób. Musieliśmy do nich dotrzeć, bo przecież istniały. Sama miałam wujka geja, który przeżył ze swym partnerem 62 lata. Dziś mamy organizację SAGE – Services and Advocacy for GLBT Elders (Usługi i Wsparcie na rzecz Seniorów LGBT), która otrzymuje finansowanie z budżetu państwa.

Pracowałaś też w Gay, Lesbian & Straight Education Network.

Po „Advocate” założyłam jeszcze dwie firmy działające na rynku LGBT – Spare Parts i Double Platinum, a potem była właśnie organizacja homo- i heteroseksualnych nauczycieli chcących promować równościowe nauczanie.

Do tego też chyba jeszcze u nas daleko.

No, właśnie widzę, że patrzysz na mnie, jakbym spadła z Marsa. Mariusz, sprawa jest wygrana, ale trzeba wytrwale pracować. Ludzie nas nie znają, jeśli tylko damy się poznać, to idzie z górki, bo my jesteśmy cudowni. Prawda? No, powiedz.

Oczywiście, że jesteśmy cudowni.

Jak idzie „Replika”?

Nie mamy osoby, która ogarnęłaby marketing. Pięciu zamożnych gejów inwestorów, którzy zaopiekowaliby się „Repliką jak „Advocate”, też jeszcze nie spotkałem.

Takie osoby na pewno istnieją. Na pewno. Tylko jeszcze same o tym nie wiedzą. Och, gdybym ja znała polski!

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ladyboy

W kwietniu pożegnaliśmy Julię Ladyboy, ważną dla polskiej sceny lesbijskiej artystkę, organizatorkę imprez, DJkę, graficzkę. Dla jednych super wzór, dla innych ikona i gwarant dobrej zabawy, dla jeszcze innych – koleżanka, kochanka, powierniczka

 

arch. pryw.

 

BENITA, Ladyboy kolektyw:

Julia to wielkie odkrycie. Jak ją poznałam? Wymieniałam się z przyjaciółką linkami do ładnych dziewczyn na portalu innastrona.pl (teraz queer.pl – przyp. red.). Nagle ona śle link do Julii, mówię: „Co?! przecież to mężczyzna”… Wszystko z Julią było na wariata. Ona mieszkała w Berlinie, ja, wtedy gówniara, uciekłam z domu przed samą maturą, pojechałam do niej, po nią, spędziłyśmy tam super czas i wróciłyśmy razem do Polski. Nasze wspólne granie? Na początku to byłam giermkiem. Takim, co siedzi i czyści płytki wacikami. To ona była gwiazdą z brokatem na twarzy. Błyszczała. No i… jak każdemu chciało jej się czasem siku, więc pokazała mi, gdzie trzeba wcisnąć jakiś guzik lub suwak. Ktoś nam powiedział: „fajnie to z boku wygląda” i przez kolejnych kilka lat grałyśmy jako kolektyw. Imprezy były kobiece, ale nie tylko dla kobiet – raczej dla wszystkich tych, co szanują kobiety i ich decyzje. Benefity, manify, ale zdarzało się też Julii grać na imprezach szkolnych, w domach dziecka, dla młodzieży niepełnosprawnej. Dzieci biegały w kółko, lizały ją po tatuażach: „nie zmyją się”? Julia się uśmiechała.

Dlaczego była dla dziewczyn ważna? Bo była śliczna (śmiech). Tak, była śliczna i była odważna. I robiła najlepsze imprezy. Wciąż to słyszę: „impreza Ladyboy równa się dobra zabawa”. A przed imprezą stresowała się jak dziecko. Wychodziła z domu, wracała, setki razy poprawiała gwiazdki, brokat, czy dobrze… I jeszcze raz: „nie wzięłam tej płyty, tamtej…”. Ale kiedy odpalała sprzęt, to dostawała… nie wiem… 200 procent pewności siebie. Zupełnie inna osoba, zupełnie. To było coś! No, to było coś.

Katarzyna Szustow, menadżerka „Kultura i komunikacja”: Dla mnie Julia? Istotna. Bardzo… dla mojej obecnej tożsamości, dla tego, kim jestem dziś. Moje pierwsze spotkanie z Julką to jesień 2004 roku, kiedy wracam po rocznym pobycie z Londynu, gdzie przewinęłam się przez Klub Wotever – przez queer practice, transgenderyzm na co dzień, nielegalny testosteron, performanse. Podjęłam decyzję o powrocie do Polski, która właśnie dołączyła do Unii Europejskiej, ale nie radziła sobie kompletnie z tematami LGBTQ.

Poszłam do Le Madame (jeszcze tam nie pracowałam) na występ Bridge Markland – gwiazdy światowej sceny dragkingowej i tam zobaczyłam Julkę Ladyboy i Asię Pinkshot. To był szok. Pierwsza polska para dziewczyn, która ma genialną stylowe, uśmiechnięte oczy, nie chowa się ze swoją relacją, nic nie udaje – silna obecność. Potem poznałyśmy się bliżej. Zaprosiłam je do grania regularnych imprez kobiecych „Bad Girrls Night” w Le Madame. Razem z Czarną puszczały mnóstwo kobiecego electro, riot girrl, grunge i oczywiście Peaches. Nie mogę zapomnieć tego tatuażu na przedramieniu Julki – Peaches w kucki, która wygląda jakby sikała i wydzierała się do mikrofonu! Tęczowa gwiazda na karku i niezgoda na jakikolwiek kompromis.

Ich świat był fenomenalny. Robiły klej „domowej roboty”, w nocy rozwieszały plakaty, sprayowały szablony na murach: „znów te cholerne lesby”, Julka rysowała czadowe komiksy, ziny, koszulki, wspólnie pomagały Emancypunx, Asia tworzyła UFĘ, no i miały podstawowy sprzęt didżejski, więc imprezę można było zrobić wszędzie. Asia zawsze mówiła: „Intensywna aktywność i angaż. Nie kompromis, nie dialog ze społeczeństwem. Widoczność!”. W tamtej Warszawie w 2004 roku NICZEGO takiego nie było. Owszem, były feministki, Manifa, ale nie oficjalne wyoutowane fajne lesbijki, które są bardzo świadome swojej tożsamości i umiejętnie ją tworzą. Gdyby nie ich działalność, nie tylko ja, ale cała Warszawa byłaby dziś inna. A tak poza tym Julka to pierwsze bokserki w stolicy (śmiech). Chłopaczydło, ale z tym jej rozbieganym spojrzeniem, z tymi oczami nadwrażliwego, zagubionego dzieciaka…

Irena Santor”, organizatorka imprez „L kultura”: Dlaczego była ważna? Bo robiła dobre imprezy. Naprawdę dobre. Wiedziała, jak się za to zabrać, a to wcale nie jest proste. Wszystko robiła sama: od przygotowań, przez plakaty, po ulotki, muzykę. I naprawdę czuła to, co robi. Patrzyłaś na nią za DJką i wiedziałaś: to jest jej miejsce. I naprawdę umiała zarażać. Sobą, pasją. Chciało się być na jej miejscu, być nią. Nie że z zazdrości, po prostu chciało się robić coś z nią. Zawsze mi imponowała, podpatrywałam ją. Kiedyś nieśmiało spytałam (to było, jak grałam przy imprezach Darii Jedynej): „Julka, czy jest taka możliwość… bo wiesz, jakoś totalnie sobie nie radzę…”. Od razu zrozumiała, otworzyła przede mną drzwi: „przychodź, ja ci wszystko pokażę”. Spędzała ze mną kupę czasu, siadałam z piwem i uczyła mnie. Niejedna osoba by powiedziała: „sorry mała, ten świat jest mały i, wiesz, zapchany”. Ale nie Julia… Imprezy L kultury… Gdyby nie Julia, nie byłoby ich! Nie wiedziałabym, jak się za to zabrać. Wszystkie cenne wskazówki mam od niej.

Megi, bratnia dusza:

Julia dla mnie jest (nie pasuje mi słowo „była”) bardzo zabawnym człowiekiem, który z byle drobnostki potrafił się cieszyć. I ten śmiech był bardzo zaraźliwy, tak więc wszyscy wokół też się śmiali. Pamiętam ją głownie z zabawnych chwil czy sytuacji, odkrywania nowych, ciekawych zależności i prawd tego świata. Julia dużo postrzegała, zauważała, przemyśliwała. Zastanawiała się nad zachowaniem innych, odnosiła to do siebie, porównywała. Była bardzo wrażliwa. Nosiła się z takim humorzastym stylem, który był mieszanką i tego humoru właśnie, i wizji danej sytuacji, i po prostu dobrej zabawy. Jak już raz jej coś wpadło do głowy, to trudno było ją przekonać, że jest inaczej. Szalenie ją lubiłam. Za ten styl właśnie, za bezpośredniość, mówienie o emocjach, za kolory i symbole w jej życiu. Za to, że robiła rzeczy z pasją i za to, że mi pomogła, kiedy tego bardzo potrzebowałam. Miała swój świat, do którego lubiła zapraszać ludzi i z którego też niektórych wyganiała. Bardzo szybko robiła się smutna, jeśli się ją oskarżało o coś, co nie było prawdą. Polegała na opiniach innych, bezpośrednich i takich, które sama sobie wytworzyła; i często one właśnie dyktowały jej dzień. Jednak miała odwagę do końca być sobą – mimo wszystko, mimo tej ogromnej wrażliwości i wielkich emocji, jakie nosiła w sercu. Była i będzie moim wielkim przyjacielem.

Sylwia Chutnik, pisarka:

Poznałam ją ponad 13 lat temu, była wtedy bardzo młoda i zagubiona. Wywodziła się z kręgów anarcho-punkowych, ale nie organizowałyśmy nigdy niczego razem. Miała zawsze podejrzliwy wzrok i złośliwe poczucie humoru. Wspaniale rysowała, to był prawdziwy talent objawiający się w cyzelowaniu szczegółów. Mam jej kilka prac do tej pory. Jedna z nich przedstawia mnie z czasów występów w Radykalnych Cheerleaderkach: stoję z tarczą ozdobioną godłem i przebitą strzałą. Widziała mnie jako buntowniczkę, ale to ona była zawsze pod prąd. Szukała swojego miejsca na ziemi i kiedy straciłam z nią kontakt, wyjechała do Berlina. Myślałam, że wreszcie robi to, co chce: ma wokół siebie podobnych ludzi, którzy zrozumieją jej pasję i zaakceptują w pełni. Może i tak było, ale czasami otoczenie to za mało i jeśli samym nam ze sobą nie po drodze, to nikt już nie pomoże. Mam jej zdjęcie: łysej, z wywalonym językiem, wyglądającej jak przerośnięta Mała Mi. Taką ją zapamiętam. I szlag mnie trafia, że jej już nie spotkam.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Happy Pride, Toronto 2017!

Z Toronto pisze MARIUSZ KURC

Paradę otwierał kanadyjski premier Justin Trudeau z żoną i dziećmi

 

Premier Kanady Justin Trudeau                                                                                           mat. pras.

 

Miałem okazję być na tegorocznej Paradzie („Pride”) w Toronto.

Że zbliża się dzień Parady – widać na mieście co najmniej tydzień wcześniej. Tęczowe flagi dumnie powiewają dosłownie wszędzie – na hotelach, w galeriach handlowych, na kościołach (Tak! Na przykład na anglikańskiej katedrze św. Jakuba). Są w witrynach sklepów i na przydomowych trawnikach na przedmieściach. Nawet masywny budynek kolejowego dworca bije po oczach tęczą. W samej Paradzie zwykły śmiertelnik nie pójdzie – można co najwyżej na godzinę przed czasem zająć miejsce na chodniku, przy balustradzie, by mieć dobry punkt obserwacyjny. Dlaczego tak? Chętnych do paradowania są setki tysięcy, nie starczyłoby dnia! Paradują więc tylko wybrańcy – ci, którzy reprezentują większe społeczności – organizacje LGBT i inne związane z „Pride” (choćby Greenpeace), instytucje życia publicznego, firmy – a i to pod warunkiem: mają prezentować się tak, by widzom szczęki opadały. I opadają. „Piór w dupie”, mrocznej fantazji homofobów, nie ma, ale jest tysiąc atrakcyjniejszych pomysłów i gadżetów.

Sygnałem, że Parada się zaczyna, są „dykes on bikes” czyli „lesby na motorach”. Robią tyle hałasu, że wszyscy wiedzą: startujemy! Po nich idzie premier Kanady Justin Trudeau z żoną i dziećmi. Dostaje ogłuszający aplauz. Jako pierwsza grupa paradują rdzenni mieszkańcy kraju. W tradycyjnych strojach z tęczowymi elementami, z pióropuszami na głowach, robią ogromne wrażenie. Dalej m.in. Rada Miasta Toronto, straż pożarna, wojsko, miejski transport publiczny (suną tęczowe autobusy), miejska biblioteka, wojsko, w tym siły powietrzne, kolejne organizacje LGBT (np. Rainbow Railroad zajmująca się ściąganiem do Kanady emigrantów LGBT z homofobicznych krajów), weterynarze i lekarze LGBT i ich sojusznicy, psychologowie LGBT, przedstawiciele Kościoła anglikańskiego i prezbiteriańskiego, katoliccy nauczyciele (katoliccy księża mają oficjalny zakaz udziału), Facebook, Google, Microsoft i inne korpo (w sumie tysiące pracowników/czek), „queerowa azjatycka młodzież”, mniejszości z Filipin i z Tajwanu, grupy sportowe LGBT, paczki przyjaciół z klubów fitness… Słowem: idą praktycznie wszyscy.

Są też, rzecz jasna, drag queens, które w Polsce przeszkadzają niektórym normatywnym osobom LGBT i innym – wyglądają bosko; moja koleżanka stwierdziła, że czuje się przy nich jak brzydkie kaczątko.

Ten korowód ciągnie się przez 3 godziny i 20 minut. Jedynym zgrzytem jest brak reprezentantów policji – to wynik interwencji antyrasistowskiej organizacji „Black Lives Matter”, według której policja z Toronto, ponieważ ma na koncie rasistowskie incydenty, to nie jest godna udziału.

Zaraz po Paradzie zaczyna się festyn-impreza w dzielnicy gejowskiej (wokół Church Street), potrwa do rana.

Można westchnąć, że „gdzie tam Warszawie do Toronto”, ale nie zamierzam wzdychać – tegoroczna warszawska Parada Równości była super. Gratulacje dla Wolontariatu Równości i jego prezeski Julii Maciochy (bohaterki tego numeru „Repliki”) – idziemy do przodu, dojdziemy i do Toronto.

W Kanadzie homoseksualizm stał się legalny w 1969 r. (w Polsce – w 1932 r.) za czasów premiera Pierre’a Trudeau, ojca Justina; pierwsza organizacja gej/les powstała w 1964 r. (w Polsce w 1987 r.); pierwsza Parada miała miejsce w 1973 r. (w Polsce w 2001 r.); pierwszy jawnie homoseksualny poseł (Svend Robinson) pojawił się w 1988 r. (w Polsce Robert Biedroń w 2011 r.). Równość małżeńska jest w Kanadzie od 12 lat. Kiedy będzie u nas?

Podziękowania dla Jakuba Króla za zdjęcia (na prawej stronie).

 

Tekst z nr 68/7-8 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Z szafy na paradę

LGBT w kinie amerykańskim część druga – po roku 1969

 

Al Pacino w filmie „Cruising” (1980)                               mat. pras.

 

Rozruchy w nowojorskim barze Stonewall, które dały początek walce o prawa osób LGBT, miały miejsce w czerwcu 1969 r. Nieco wcześniej, bo w kwietniu 1968 r. odbyła się w off – broadwayowskim teatrze Four prapremiera sztuki Marta Crowleya „The Boys in the Band”. Bohaterami tego dramatu są mężczyźni, którzy świętują w mieszkaniu na Manhattanie urodziny jednego z nich – prawie wszyscy to geje. Spektakl odniósł zdumiewający sukces. Zagrano ponad tysiąc przedstawień.

Chłopcy z branż

Postanowiono więc zrobić ze sztuki film w tej samej obsadzie, w jakiej była grana w teatrze. Reżyserię powierzono, rozpoczynającemu dopiero swoją karierę, Williamowi Friedkinowi (niedługo potem dostanie Oscara za „Francuskiego łącznika”). Był to pierwszy amerykański film „głównego nurtu”, czyniący protagonistami facetów homoseksualnych, a w dodatku oddający im głos. Dowcipkują, tańczą ze sobą, obgadują się nawzajem, zwierzają z problemów, cierpią… Wreszcie tzw. przeciętny widz miał okazję zobaczyć na ekranie, jak wygląda zwyczajne życie geja. Z dzisiejszej perspektywy „The Boys in the Band” nie są wolni od stereotypów i uproszczeń, ale wciąż niosą ładunek prawdy psychologicznej i socjologicznej.

Film Friedkina trafił na ekrany w marcu 1970 roku, już po zamieszkach w Stonewall. W Polsce został pokazany wiele lat później – dopiero w latach 90., późnym wieczorem wyemitowała go telewizja publiczna. Ale, uwaga!, w 1992 r. utwór Crowleya pojawił się na deskach warszawskiej Sceny Prezentacje. Romuald Szejd wyreżyserował spektakl, w którym zagrali m.in. Andrzej Chyra i Cezary Pazura. Zagadką pozostaje jednak fakt, dlaczego oryginalny tytuł „The Boys in the Band” (co można by przetłumaczyć np. „Chłopcy z branży”) zmieniono na polski… „Dyskretny urok faunów”.

Tak się złożyło, że film Williama Friedkina otworzył dekadę lat 70. – ostatnią przed pojawieniem się wirusa HIV i AIDS – i także film Friedkina ją zamknął. W lutym 1980 roku miał premierę osławiony „Cruising” (wyświetlany niekiedy w polskich telewizjach pod tytułem „Za- danie specjalne”) z Alem Pacino w roli głównej. Nim jednak ta inspirowana faktami opowieść o brutalnych morderstwach w środowisku „skórzanych” gejow znalazła się na ekranach, przeszła istną drogę krzyżową. Produkcja filmu, kręconego w autentycznych barach branżowych nowojorskiego Greenwich Village, była sabotowana przez grupy, które blokowały ulicę, robiły dużo hałasu, by zepsuć dźwięk, a nawet wchodziły na dach i świeciły reflektorami w plan filmowy. Protestującym nie podobało się, że „Cruising” sięga po homofobiczne stereotypy, jakimi kino hollywoodzkie żywiło się przez całe dekady, czyli po raz enty homoseksualiści zostaną przedstawieni jako mordercy i dewianci.

Potem włączyła się cenzura (czy też, ściślej mówiąc, komisja przyznająca filmom kategorie wiekowe), pod wpływem której Friedkin musiał dokonać w gotowym dziele cięć. Ponoć pierwotna wersja trwała 2 godziny 20 minut, wypadło minut 40, zawierających, rzekomo, sceny dosłownie ukazanego męsko-męskiego seksu (nota bene, niedawno Travis Mathews i James Franco nakręcili film „Interior. Leather Bar” nawiązujący do legendy owych zaginionych 40 minut „Cruisingu”). Gdy thriller wreszcie pojawił się w dystrybucji, przed kinami demonstrowali aktywiści LGBT.

Dla nas dzisiaj jest „Cruising” przede wszystkim bezcennym świadectwem epoki lat 70. – dekady gejowskiego przebudzenia i seksualnej obfitości, której nie zagrażał jeszcze śmiertelny wirus. Żywa, gwałtowna reakcja na film Friedkina pokazała też, że ruch LGBT w Stanach okrzepł i urósł w siłę. „Odmieńcy” seksualni nie mieli zamiaru siedzieć cicho i dalej chować się po kątach. W kryminale „The Laughing Policeman” („Śmiejący się policjant”) Stuarta Rosenberga (też zresztą odwołującym się do homofobicznych uprzedzeń) detektyw grany przez Waltera Matthau mówi do swego kumpla policjanta: „Homoseksualiści już się nie ukrywają. Oni demonstrują”.

Nadal padali jak muchy

Trudno jednak powiedzieć, by kino hollywoodzkie pozytywnie zareagowało na tę emancypacyjną falę. Owszem, postacie homoseksualne zaczęły pojawiać się częściej na ekranie, ale z reguły jako drugo- i trzecioplanowe atrakcje komedii i sensacji. Zwiększona „widoczność” mniejszości seksualnych w społeczeństwie amerykańskim przyczyniła się wręcz do zwiększenia poziomu homofobii w amerykańskich filmach, gdyż można już było nazwać i piętnować takich bohaterów wprost, bez uciekania się do kamuflażu i aluzji. Jawnie wyśmiewano się więc z „przegięcia” i „zniewieścienia” gejów czy też z „babochłopów”, jakimi były ekranowe lesbijki. W głośnych „Pięciu łatwych utworach” Boba Rafelsona mamy parę nawiedzonych lesbijek- ekolożek, w „Taśmach Andersona” Sidneya Lumeta politowanie wzbudza ciota w tupeciku – złodziej i tchórz zarazem, w filmach akcji „Kleopatra Jones” i „Kleopatra Jones i złote kasyno” lesbijki to kryminalistki, bezwzględne szefowe gangu. Itd., itp.

Nadal w mocy pozostał schemat wiążący seksualną „inwersję” (czy nawet szerzej, seksualną „rozwiązłość”) ze skłonnościami psychopatycznymi. Bohaterką głośnego „Looking for Mr. Goodbar” (polski tytuł – „W poszukiwaniu idealnego kochanka”) Richarda Brooksa jest grana przez Diane Keaton nauczycielka szukająca mocnych wrażeń w nocnych klubach. Na końcu morduje ją sfrustrowany homoseksualista (Tom Berenger), który próbuje odbyć z nią stosunek. W thrillerze Briana de Palmy „Dressed to Kill” („W przebraniu mordercy”) tytułowym zabójcą okazuje się zakładający damskie ciuchy psychiatra o ewidentnie transseksualnej naturze.

W filmach amerykańskich z lat 70. homoseksualiści nadal padali jak muchy. Byli sprawcami i ofiarami gwałtownych bądź tragicznych śmierci (vide przywołany wyżej „Cruising”). Homoseksualizm czy transseksualizm niemal zawsze pokazywany był jako odstępstwo od normy, indywidualny kaprys czy też wybryk w heteroseksualnym świecie. Vito Russo w swym epokowym dziele – książce „The Celluloid Closet” – analizuje pod tym kątem chociażby wątek romansu biseksualnego Briana (Michael York) z baronem Maximilianem (Helmut Griem) w słynnym „Kabarecie” Boba Fosse’a. To dekadencki „skok w bok”, przez który Brian „zbacza” z jedynie słusznej ścieżki heteroseksualnej normalizacji.

Najbardziej kuriozalnym przykładem takiego podejścia do sprawy jest film Paula Arona „A Different Story” („Inna historia”), w którym gej (grany przez Perry’ego Kinga) i lesbijka (w tej roli Meg Foster) najpierw biorą fikcyjny ślub, by uchronić bohatera przed deportacją z USA, ale potem zakochują się w sobie i żyją długo i szczęśliwie. Happy end jest możliwy tylko w porządku hetero.

Także te filmy, które poważniej analizowały kwestie inności seksualnej, akcentowały samotność i wyobcowanie „odmieńców”, przeklinających swoją kondycję. Grupę takich nieszczęśników zapijających prywatne dramaty mamy np. w niskobudżetowym „Some of My Best Friends Are” („Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół to…”) Mervyna Nelsona, rozgrywającym się podczas wigilii w gejowskim barze.

Kochać się

Nieco śmielsze podejście do sprawy zaczyna przebijać się w amerykańskich filmach głównego nurtu na początku lat 80. W melodramacie „Making Love” („Kochać się”) Arthura Hillera (to on nakręcił wcześniej kasowe „Love Story”) Zach, młody doktor i szczęśliwy małżonek, zakochuje się w innym mężczyźnie, otwartym geju. Tym samym rozpoczyna proces akceptacji swego wypieranego przez lata homoseksualizmu. Film unika sensacyjnych rozwiązań i nie zmierza w kierunku tragicznego zakończenia. Wreszcie geje w hollywoodzkim dziele dostali szansę na happy end. Za lesbijski odpowiednik „Making Love” można uznać film „Lianna” Johna Saylesa – tutaj zamężna kobieta zakochuje się w nauczycielce. Relacje erotyczne między kobietami oglądamy także w tak rożnych produkcjach, jak: sportowy dramat „Personal Best” („Życiowy rekord” ) Roberta Towne’a, nastrojowe, psychologiczne „Desert Hearts” Donny Deitch czy epickie dzieło Stevena Spielberga o historii Afroamerykanów „Kolor purpury”. Z kolei temat przebieranek płciowych i seksualnej ambiwalencji z humorem traktuje musical „Victor/ Victoria” Blake’a Edwardsa, przeróbka niemieckiej komedii z lat 30. – główna bohaterka udaje tutaj mężczyznę będącego drag queen. Wspomnieć też trzeba o bardzo popularnej „Tootsie” Sydneya Pollacka, gdzie Dustin Hoffman jako bezrobotny aktor przebiera się za kobietę, by dostać rolę w operze mydlanej. I choć trudno uznać te filmy za wywrotowe, niewątpliwie przyczyniły się one do lepszego zrozumienia odmienności seksualnych przez szeroką widownię.

Homoseksualizm w latach 80. wciąż jednak nie był towarem chodliwym. Głowną rolę w „Making Love” odrzuciło co najmniej piętnastu młodych gwiazdorów Hollywoodu, takich jak Harrison Ford, Richard Gere, Michael Douglas czy William Hurt (skądinąd, ten ostatni niedługo później dostanie Oscara za rolę „przegiętej cioty” w „Pocałunku kobiety-pająka” Hectora Babenco). Zwyczajnie bali się, że rola mężczyzny uprawiającego seks z innym mężczyzną źle wpłynie na ich wizerunek. Niestety, mieli rację. Michael Ontkean, który zagrał Zacha, wielkiej kariery w kinie nie zrobił. Najbardziej znany jest ze swego występu w serialu „Twin Peaks”. Natomiast pocałunek w usta między Michaelem Cainem a Christopherem Reevem (świeżo po roli Supermena) w thrillerze Sidneya Lumeta „Deathtrap” („Śmiertelna pułapka”) stał się tematem medialnej afery i obniżył zyski z filmu.

Także pojawienie się AIDS, które było potocznie uznawane za „chorobę pedałów”, nie wpłynęło dobrze na postrzeganie „inwertytów” przez publiczność. Ale zarazem postawiło homoseksualizm ponownie w centrum uwagi. Najszybciej temat podjęła telewizja. Pojawił się on wraz z apelem o tolerancję w filmie „Early Frost” („Wczesny przymrozek”) Johna Ermana. Szczerze i w mniej obłudny sposób opowiedzieli o nim także twórcy niezależni – chociażby Bill Sherwood (który w 1990 roku sam umrze z powodu AIDS) w „Parting Glances”. Na duży ekran kwestia „homoseksualizm a AIDS” trafiła w Ameryce dopiero na przełomie lat 80. i 90. z takimi filmami jak „Longtime Companion” („Długoletni przyjaciel”) Normana Rene i „Filadelfia” Jonathana Demme’a. Przyjdzie poczekać kolejną dekadę, zanim w 2003 r. zostanie zekranizowana przez Mike’a Nicholsa jako mini-serial dwuczęściowa sztuka Tony’ego Kushnera „Anioły w Ameryce”, będąca wielowarstwową opowieścią o Ameryce czasów paniki związanej z nową, śmiertelną chorobą.

New Queer Cinema

Początek lat 90. to także krótkotrwały, ale pamiętny wybuch New Queer Cinema – nurtu, którego narodziny zostały ogłoszone przez krytyczkę B. Ruby Rich na łamach brytyjskiego miesięcznika „Sight and Sound” w 1992 r.. Tym wspólnym mianem określiła ona grupę filmów, które stawiały sobie za cel podważenie dogmatów płciowych zachodniej cywilizacji oraz rewizję historii Ameryki i świata z perspektywy tych, którzy zostali wykluczeni, potępieni lub też przemilczani. Z New Queer Cinema wywodzą się tak znani obecnie twórcy, jak Todd Haynes (jego „Poison” to trzy, rożne stylistycznie nowele, których bohaterami są odmieńcy) czy Gus van Sant („Moje własne Idaho” – nawiązująca do Szekspira historia męskiej prostytutki). Inne tytuły zaliczane do tego nurtu to m.in. świetny dokument Jennie Livingstone „Paris Is Burning” o konkursach tańca organizowanych przez afroamerykańskich „queer” (to one zainspirowały Madonnę do stworzenia teledysku „Vogue”) czy „Swoon” Toma Kalina, czyli prowokująca, oryginalna formalnie, oparta na faktach opowieść o dwóch homoseksualnych kochankach, którzy zamordowali dziecko.

Obecnie z pewnością najszerszą reprezentację osób spod znaku LGBT można znaleźć w amerykańskich serialach. Trudno chyba wymienić jakiś, w którym taka postać by się nie pojawiła. Natomiast Hollywood, jak to Hollywood, wciąż zachowuje się asekurancko. Z jednej strony, nagradza (ale nie głównym Oscarem) filmy typu „Tajemnica Brokeback Mountain” Anga Lee, „Obywatel Milk” Gusa van Santa czy „Wszystko w porządku” Lisy Cholodenko. Gwiazdy pokroju Seana Penna, Julianne Moore, Annette Bening, Michaela Douglasa bez problemu przyjmują role osób homoseksualnych. Ale wskażcie mi choć jedną osobę z aktorskiej „wierchuszki” Hollywoodu, która prywatnie nie ukrywałaby swej „odmiennej” orientacji.

Reżyserzy, otwarci geje, tacy jak Tate Taylor czy Lee Daniels kręcą hity w rodzaju „Służących” czy ostatnio „Butlera”, ale przecież nie są to filmy gejowskie. Znamienny jest przykład chociażby Johna Camerona Mitchella, który po iście rewolucyjnym, niezależnym „Shortbusie” (patrz: strona 3) zrobił konwencjonalny, heteroseksualny dramat „Między światami” z Nicole Kidman w roli głównej. Tematyka inności seksualnej, przynajmniej wtedy, gdy ma się pojawić na pierwszym planie, wciąż jest obarczona w Hollywoodzie ryzykiem obyczajowym i finansowym. Sporo więc jeszcze pozostało do zrobienia, ale z pewnością czasy, w których byliśmy wyłącznie koszmarem z Fabryki Snów, szczęśliwie minęły.

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zdrowi od 40 lat

Z doktorem Jackiem Drescherem, wybitnym amerykańskim psychiatrą, czołowym krytykiem terapii mających na celu zmianę orientacji z homo na heteroseksualną, rozmawia Radek Korzycki

 

mat. pras.

 

Panie Doktorze, minęło właśnie 40 lat odkąd Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne skreśliło homoseksualizm z listy zaburzeń. Jak przez ten czas zmieniło się nastawienie amerykańskich psychiatrów wobec tego tematu?

Zacznijmy od tego, że w 1952 r., kiedy powstała DSM-I – pierwsza klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, homoseksualizm został uznany za dewiację. Przypisano mu ten sam kod, co na przykład zoofilii. Przy kolejnej klasyfikacji, tzw. DSM-II, to się nieznacznie zmieniło – homoseksualizm jako „zaburzenie” dostał odrębny kod. Kampania na rzecz zdjęcia go z listy chorób zaczęła się od protestów organizacji gejowskich podczas konwencji ATP w San Francisco w 1973 r. Towarzystwo zarządziło głosowanie. 58% członków opowiedziało się za usunięciem homoseksualizmu z listy. Przeciwnicy tego kroku uważali, że nie da się demokratyczną większością decydować o naukowych sprawach, a wspomniane referendum porównali do głosowania, czy Pluton jest czy nie jest planetą. Rzecznikiem całej akcji usunięcia homoseksualizmu z listy zaburzeń był wpływowy psychiatra Robert Spitzer.

Ale i on z czasem podjął próbę nawracania gejów i lesbijek na heteroseksualizm, prawda?

Dokładnie było to tak: w 2001 r. Spitzer ogłosił wyniki swoich badań, które miały dowieść, że w 30-40 proc. terapia konwersyjna działa i że jego pacjenci są zadowoleni z jej efektów i znakomicie odnajdują się w heteroseksualnym życiu. Jego deklaracja wywołała gniew środowisk LGBT, które poczuły się zdradzone. Ale 11 lat później, czyli w zeszłym roku, Spitzer w wywiadzie dla „The American Prospect” wycofał się z tamtego stanowiska i przeprosił za całe zamieszanie.

Czyli wśród uznanych naukowców w USA nie ma już nikogo, kto by chciał leczyć z homoseksualizmu?

Dziś nie. Ale przez jakiś czas – mierzony w latach – amerykańscy psychiatrzy dojrzewali do konkluzji, że homoseksualistów nie ma z czego leczyć. Kilka lat po usunięciu homoseksualizmu z klasyfikacji zaburzeń wśród członków ATP przeprowadzono ankietę, która pokazała, że 73% psychiatrów uznaje homoseksualistów za mniej szczęśliwych od heteroseksualistów. W 1980 r. opublikowane zostało trzecie wydanie klasyfikacji – DSM-III, w którym zamiast zaburzenia orientacji seksualnej pojawił się homoseksualizm ego-dystoniczny, czyli problem orientacji niezgodnej z ego. Osoba, która była niezadowolona ze swojej orientacji seksualnej mogła podjąć próbę zmiany. Dotyczyło to także rozczarowanych heteroseksualistów. Siedem lat później, przy kolejnym wznowieniu DSM, tę kategorię porzucono i oficjalnie zaprzestano konwersji. W ostatnim, tegorocznym DSM-5 według ATP nie da się naukowo wytłumaczyć, skąd się bierze homo- czy heteroseksualizm.

A jak to było kiedyś z terapią konwersyjną, czyli mającą na celu zmianę orientacji na heteroseksualną? Zaczęło się od samego Freuda…

Nie do końca. Sigmund Freud podjął się terapii 18-letniej dziewczyny, której rodzice obawiali się, że może być lesbijką. Tak powstało w 1920 r. studium „Psychogeneza przypadku homoseksualizmu u kobiety”. Wiedeński naukowiec uznał, że homoseksualizm nie jest chorobą, co najwyżej pewnego rodzaju dziecinnością i nie można podejmować prób jego „leczenia”. A zmiana orientacji seksualnej jest możliwa tylko w bardzo specyficznych i rzadkich okolicznościach. Freud uważał też, że osoby o nieheteroseksualnej orientacji chcą się poddać terapii z jego zdaniem zbyt błahych powodów, takich jak strach przed homofobią. Dla niego jako psychoanalityka w tej sytuacji nie było podstaw do rozpoczęcia terapii. A że miał poczucie humoru, to ciętą ripostą zazwyczaj odpowiadał rodzicom wysyłającym z tego powodu swoje dzieci do niego na terapię.

Czy próbowano wykorzystać dziedzictwo ojca psychoanalizy do „nawracania” gejów i lesbijek?

W jakimś sensie myśl Freuda próbował uzupełnić urodzony na Węgrzech amerykański psychoanalityk Sandor Rado. Uważał on, że homoseksualizm jest po prostu fobią przed płcią przeciwną wynikającą z szeregu zakazów, jakie rodzice stosowali we wczesnym okresie wychowania dziecka. Tym samym w powszechnej percepcji homoseksualista nie był już zwyczajnie niedojrzały, jak uważał Freud, lecz cechowała go patologia. Tę myśl z kolei sprofanował Irving Bieber, który całkiem wprost nazwał homoseksualizm chorobą. I tak w latach 60. w USA modne stały się terapie konwersyjne. Książka Biebera „Psychoanalityczne studium męskiego homoseksualizmu” stała się znana. Dziś uchodzi za szkodliwy paszkwil. Pseudonaukowcy, którzy dziś się na nią powołują, powinni być traktowani tak samo, jak ci, którzy odrzucają ewolucję albo zaprzeczają, że globalne ocieplenie zagraża Ziemi.

Jeden z najbardziej znanych polskich seksuologów, prof. Zbigniew Lew-Starowicz, przyznał niedawno, że we wczesnym okresie jego kariery, w latach 60., „leczyło sięgejów prądem. Jak wyglądają współczesne techniki terapii konwersyjnej w Stanach Zjednoczonych?

No cóż. U nas w upiornych latach 60. też stosowano elektrowstrząsy. Albo pokazywano zdjęcia z pornografią i podawano jednocześnie medykamenty wywołujące uczucie wstrętu. Wspomniany Irving Bieber przyznawał się do 27-proc. poziomu „wyleczeń” w prowadzonej przez siebie psychoterapii, ale te dane są mocno abstrakcyjne, bo połowa jego pacjentów to byli biseksualiści.

Ale jeszcze bardziej uderzający jest raport Josepha Nicolosi, który wraz z Elizabeth Moberly proponuje, jako metodę konwersji, zmuszanie chłopców do zajęć i czynności tradycyjnie, lecz powierzchownie kojarzonych z męskością. A więc uprawianie sportu drużynowego, unikanie wystaw, opery, filharmonii, nieromantycznych relacji z kobietami, np. przyjaźni, uczenie się od heteroseksualnych kolegów technik chodzenia i siadania bez zakładania nogi na nogę, flirtowanie z kobietami pod nadzorem terapeutów, trenowanie heteroseksualnych stosunków płciowych, a w końcu znalezienie sobie żony i spłodzenie z nią dzieci.

Taki absurd może skończyć się tragedią!

A jak się do tego mają rożne organizacje religijne, które też próbują „leczyćgejów i lesbijki. Są takie i w Polsce.

Prawie 40 lat temu na Florydzie powstało stowarzyszenie Exodus International. Miało ponad sto placówek na całym świecie, prowadzonych przez „byłych gejów”. Pięć miesięcy temu się nagle zamknęli i przeprosili za swoją działalność. Uznali oficjalnie, że nie da się zmienić orientacji seksualnej człowieka. Podobnych przykładów są setki, ale nie, to w ogóle nie jest ciekawe.

Dlaczego?

Trudno mi już zarejestrować, co robi każdy hochsztapler albo nawiedzony kaznodzieja. Jeżeli dzwoni ktoś z radia lub telewizji i zaprasza mnie do dyskusji o homoseksualizmie i czarnoksięskich praktykach leczenia gejów, w której udział mają także wziąć osoby o poglądach niemieszczących się w żadnej debacie, to odmawiam. Z takimi ludźmi nie ma o czym rozmawiać.

A u nas bywa odwrotnie. Jako protagonista w podobnej audycji występuje często ktoś o pozytywnym nastawieniu do „terapii”, a socjolog czy lekarz broniący praw osób LGBT jest zepchnięty do defensywy.

To strasznie współczuję! Możemy mieć tylko nadzieję, że to się zmieni wcześniej czy później, a raczej – wcześniej. Ale ta dysproporcja w mediach to wierzchołek góry lodowej w całej tej niegodziwości, którą prowokuje terapia konwersyjna.

Co pan ma jeszcze na myśli?

Na tę pseudoterapię trafiają młodzi ludzie z bardzo konserwatywnych, głęboko religijnych środowisk. Mają wielkie poczucie winy, które ci hochsztaplerzy tylko pogłębiają. Według nich to zawsze pacjent jest odpowiedzialny za siebie – wrabia się go w poczucie, że od niego zależy, jaką będzie mieć orientację seksualną i że jeżeli terapia nie wyjdzie, to jest to jego problem. To tak, jakby chirurg przed operacją powiedział: teraz otwieram pana brzuch, ale nie daję żadnej gwarancji, bo rezultat operacji zależy od pana. W ten sposób, czyli przez pogłębianie poczucia winy, doprowadza się wielu młodych ludzi do samobójstwa. To jest największa tragedia, a jednocześnie bezprecedensowy w 2013 r. skandal. PAHO, czyli Panamerykańska Organizacja Zdrowia, w zeszłym roku uznała oficjalnie, że terapie konwersyjne, zwane też „reparatywnymi” są poważnym zagrożeniem dla zdrowia i życia ludzi. Krzywdę też wyrządzają zbory religijne, które bywa, że wykluczają osoby homoseksualne. Dla wierzącego to jest potworny dramat. I wreszcie wielkim cynizmem wykazują się ci nawracający, czy to kaznodzieje czy podający się za lekarzy, bo zarabiają na tym ogromne pieniądze. Przecież te wszystkie terapie, od obozów wychowawczych, przez sesje terapeutyczne aż po potężny biznes wydawniczy to żyła czystego złota. Myślę, że potrzeba nam jakichś uregulowań prawnych.

No właśnie. Władze niektórych stanów USA właśnie się za to zabrały.

Ale bardzo ostrożnie. Całkiem niedawno Kalifornia i New Jersey zakazały przeprowadzania terapii konwersyjnej wobec osób niepełnoletnich. Przeciwnicy zakazów od razu zaskarżyli te decyzje w federalnych sądach, ale jak na razie przegrywają. Kolejne pozwy zostały oddalone. Nad przepisami zakazującymi „terapii” pracują legislatury Pensylwanii, Massachusetts, Nowego Jorku, Ohio i stołecznego Waszyngtonu. Potrzeba tu wspólnego działania Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, psychologów, ale także polityków oraz ludzi, których skrzywdziła taka terapia.

Pan dorastał w tych upiornych latach 60., ale ustrzegł się terapii. Jako nastoletni gej nie myślał pan nigdy o „wyleczeniu się?

Na szczęście nie. Wyoutowałem się, gdy miałem 21 lat – w 1972 r. Rok później ATP uznało, że jednak nie jestem chory. Ale, jak już jesteśmy przy moich własnych doświadczeniach – dopiero od 1991 r. ATP zaczęła oficjalnie stosować politykę niedyskryminowania homoseksualnych psychiatrów. Gdy w 1979 r. aplikowałem na staż w jednym ze szpitali, uznany psychiatra, który przeprowadzał rozmowę kwalifikacyjną, zapytał mnie o „życie intymne”, a gdy powiedziałem mu, że jestem gejem, powiedział: „Ach, tak, w takim razie jak długo trwał pański najdłuższy związek?”. Nie dostałem się na ten staż.

 

***

Jack Drescher urodził się w 1951 r. w Nowym Jorku. Pisze o sobie, że jest „dzieckiem polskich Żydów”. Od 33 lat pracuje jako psychiatra kliniczny (ostatnio na Wydziale Medycznym New York University) oraz psychoterapeuta. Jest członkiem Amerykańskiej Akademii Psychoanalizy Psychodynamicznej i szefem Grupy Postępu Psychiatrii. Od lat jest jednym z czołowych krytyków tzw. terapii konwersyjnej, mającej na celu zmianę orientacji z homo- na heteroseksualną.

 

Tekst z nr 46/11-12 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

3:0 dla HOMO

Adam i Kasia mają trzech synów – 22-letniego Alana oraz 18-letnich bliźniaków: Adriana i Krystiana. Wszyscy trzej są gejami

 

z przodu Alan. Z tyłu od lewej Adrian i Krystian.                                                               arch. pryw.

 

Kilkanaście lat temu wyprowadzili się z Polski do USA. We wrześniu br. Adam przyjechał na kilka dni do Warszawy. Przy wsparciu Anety Ostrowskiej, wiceprezeski Stowarzyszenia Akceptacja działającego na rzecz rodziców osób LGBT, zgodził się opowiedzieć o swych synach – wystąpił w telewizji i w radiu.

My poprosiliśmy o wypowiedzi nie tylko Adama, ale i samych zainteresowanych – Alana, Adriana i Krystiana oraz ich mamę Kasię.  

Kasia

Właściwie to ja chciałam mieć córkę. Jak urodził się Alan, to pomyślałam: no dobrze, może następnym razem będzie dziewczynka. I co? Cztery lata później urodziły się bliźniaki. Najpierw Adrian, a piętnaście minut później Krystian. Stwierdziłam: córki nie są mi widać pisane, za to będę miała trzy synowe. No, i proszę, jak zostałam potraktowana? (śmiech) Synowych nie będzie, za to może będzie trzech zięciów (śmiech).

Jak dorastałam, to na wszelkich „odmieńców” – czy to rudych, czy grubych, czy gejów – chociaż wtedy się nie mówiło „gej” – miałam określenie „sprawni inaczej”. To byli dla mnie zawsze jacyś „oni”, gdzieś daleko. Pamiętam, że Alan próbował mnie edukować, zanim jeszcze zrobił coming out. Na przykład pytał, czy wiem, że homoseksualiści tacy się rodzą. Niezbyt mnie to interesowało, odpowiedziałam: dobrze, dobrze, a niech tam się rodzą.

Miał siedemnaście lat, gdy zaczął mówić mi o „o osobie, w które się zakochał”. Jaki to jest szczęśliwy. Dziwnie brzmiała „ta osoba” i nabrałam podejrzeń, ale nie naciskałam. Przeciwnie – odsuwałam tę myśl od siebie. Powiedziałam tylko Adamowi, ich ojcu, a on: „No, to Alan jest gejem”. „A, tam, gejem, akurat ty się znasz na gejach!”. Geje niech sobie będą, ale my tu wszyscy przecież normalni (śmiech).

Alan zapytał, czy chciałabym poznać „tę osobę”?. „Tę dziewczynę?”. „No, tę osobę, w które jestem zakochany”. Któregoś razu był u nas na kolacji jego przyjaciel, miły chłopak. Gdy wyszedł, Alan powiedział, że to właśnie była „ta osoba”. „Acha. No, to daj mi teraz chwilę, synku, muszę trochę ochłonąć”. I zamiast ochłonąć, to histeria. Płacz. Nie będę udawała, że przyjęłam to bez problemu. Poryczałam sobie trochę, przez jakiś czas tak mnie trochę szarpało. Potem pomyślałam: przecież to jest nadal mój kochany syn. Zaczęłam się edukować, czytać, dopytywać Alana. Przypomniało mi się gdzieś zasłyszane czy przeczytane zdanie, że gej to nie jest to, kim jesteś – możesz być, kim chcesz, a gej – to jest tylko orientacja seksualna, jedna z wielu cech człowieka. Wyżaliłam się jednej koleżance, zadzwoniłam do Polski do drugiej – lesbijki. Powiedziała: „Kaśka, pamiętaj tylko, ty nic z tym nie zrobisz, nie walcz, zaakceptuj i ciesz się, że jesteście w Ameryce, bo u nas jest okropna nietolerancja”.

Było obwinianie się – ojciec Alana sugerował, że to nasza wina, że może Alan zbyt dużo czasu spędzał z babciami i ciotkami, jak był mały. Albo żeby obserwować, jaki Alan ma wpływ na bliźniaków, żeby oni go nie naśladowali. Tak jakby to się dało naśladować! Z kolei mój obecny mąż, Bryan, uparcie uważa, że bycie gejem to jest sprawa wyboru. A jednocześnie akceptuje moich synów. Nie komentuje, nie wyśmiewa – i to też już jest coś. Byłoby dobrze, gdyby wszyscy chociaż wyznawali zasadę: żyj i daj żyć innym.

Z Alana jestem bardzo dumna. To typ naukowca. Bardzo zdolny. Po ośmiu miesiącach pobytu w Niemczech płynnie mówił po niemiecku i wyrobił licencję tłumacza. A ja kilkanaście lat w „Stanikach” i nie mówię tak płynnie po angielsku!

W zeszłym roku Adrian zaczął chodzić struty. Pytam, co mu się stało, a on, że mu nie wychodzi z chłopakiem. Tak po prostu. Żadne tam „jestem gejem”. Pocieszyłam go, jakoś rozwiązali problemy, nadal są razem. Adrian to był zawsze „łobuz”, nigdy bym go nie podejrzewała o bycie gejem! A tu masz! Alan przynajmniej był spokojny, grzeczny, z trochę inną wrażliwością. A Adrian jak był mały, to był szatan.

Po kilku miesiącach od coming outu Adriana zapytałam Krystiana, bo wszędzie się prowadzał z dziewczyną – tak mu zagaiłam poł żartem, poł serio: „Robisz mi nadzieję z tą dziewczyną czy może też jesteś gejem?” Jak mi powiedział, że to drugie, to ogarnęło mnie takie wielkie uczucie spokoju – że teraz to już nic mnie nie zaskoczy. Gorzej być nie może (śmiech).

My się nawzajem szanujemy i ufamy sobie, często koledzy moich synów przychodzą do mnie porozmawiać, na przykład trudno im się wyoutować przed rodzicami. A niektórzy rodzice nie potrafią tego przyjąć. Jedna znajoma mówi, że to niemożliwe, by jej syn był gejem, bo oni przecież są chrześcijanami. A potem się dziwi, dlaczego syn wybiera studia na drugim końcu Stanów – byle tylko dalej od domu.

Adam

Zauważyłem, że Alan ciągle przebywał z tym samym kolegą, byli nierozłączni. Nie mieszkam z synami i ich mamą, jesteśmy po rozwodzie, ale do mnie też Alan przyjeżdżał z nim. Kilka razy próbował zacząć rozmowę o homoseksualizmie, ale go zbywałem. Ucinałem temat. Myślałem, że jak zobaczy moją srogą postawę, to sam się „przywoła do porządku”. Bałem się. To był zwykły strach, że jak zaczniemy gadać, to się okaże, że jest gejem i trzeba będzie jakoś reagować. Łudziłem się, że nawet jeśli, to pewnie to jest „faza przejściowa” i mu przejdzie. Ale sam przecież żadnej fazy przejściowej nie miałem… Zadzwoniłem z prośbą o radę do kuzynki Anety, która miała za sobą coming out córki Wiktorii – a od zeszłego roku jest wiceprezeską Akceptacji. Aneta rozsądnie pozbawiła mnie złudzeń. „Spodziewaj się coming outu, Adaś, i bądź dzielny” – powiedziała. W końcu się zebrałem. Alan miał wtedy 18 lat.

Jechaliśmy samochodem. Serce biło mi strasznie, nie chciałem go spłoszyć. Pilnowałem się, by czegoś głupiego nie powiedzieć. Zdobyłem się na odwagę i zapytałem, czy jest odmiennej orientacji. Powiedział, że tak. Starałem się opanować, ale nie było łatwo. To wstyd, ale myślałem: no, jakoś to będzie – mam jeszcze dwóch synów. Zamiast 3:0 dla hetero, jest 2:1 dla hetero. Trudno. Powiedziałem, że go kocham i że nic się nie zmienia. I zaraz zacząłem się o niego bać – czy nie zostanie odrzucony przez rówieśników, jak sobie da radę w życiu, czy będą go spotykały przykrości. Teraz Alan mi mówi, że owszem, jest ciężej, bo jest się w mniejszości – ale dyskryminacji na studiach nie odczuwa.

Po coming oucie Alana niby wszystko wróciło do normy, ale jednak zrobiłem jeden wielki błąd. Nie odrobiłem lekcji do końca. Przed Alanem zachowywałem się tak, jakby było w porządku, ale bliźniakom mówiłem niedobre rzeczy na temat homoseksualizmu. Na przykład krytykowałem przegięty styl chłopaka Alana. Mówiłem im, żeby mieli dziewczyny. Jakbym starał się ich „ochronić” przed homoseksualizmem. To była niewłaściwa postawa – narobiłem im tylko dodatkowych zmartwień. Z jednej strony chciałem im pokazać, że jestem tolerancyjny, ale z drugiej – że homoseksualizmu nie popieram. Przez takie moje zachowanie oni mieli jeszcze trudniej niż Alan. Żałuję tego.

Coming outy Krystiana i Adriana to świeża sprawa. Najpierw zauważyłem, że Alan złapał z Krystianem niesamowity, wręcz magiczny kontakt. Dużo ze sobą rozmawiają, Alan się Krystianem opiekuje. Potem moja była żona powiedziała mi, że Krystian przed nią się ujawnił i że bardzo to przeżywa, że płakał. Zabrałem go do restauracji, rozmawialiśmy. Wyoutował się, powiedział „wiem, że ci sprawiam przykrość” – więc ja, żeby się nie przejmował. Przypomniałem sobie te wszystkie moje nieszczere teksty rzucane jemu i Adrianowi. Poczułem się winny. Było mi go bardzo szkoda i zdałem sobie jeszcze raz sprawę, jakie głupie rzeczy im nieopatrznie gadałem. Krystian ma koleżankę, która jest lesbijką, o czym też wcześniej nie wiedziałem. Czasem zostawała na noc – można by się spodziewać, że do czegoś dojdzie, a tymczasem do niczego nie dochodziło (śmiech).

A więc już nie 2:1 dla hetero, tylko dla homo. Ale OK, jest jeszcze Adrian.

Całkiem niedawno, kilka miesięcy temu, przez dalszą rodzinę dotarła do mnie informacja, że Adrian na Facebooku zrobił coming out. Pytałem go wcześniej i zaprzeczał – utajniał to ze strachu przed moją reakcją. Telefon do Anety: „Wiesz, Aneta, mamy tu taką dziwną sytuację, Adrian chyba też jest gejem, to się chyba nieczęsto zdarza, co?”. Bo jak to, wszyscy trzej? Pytałem znajomego lekarza, psychologa. Mówił: „Co mam ci powiedzieć, stary, czasem po prostu tak jest”. No, więc mam 3:0 dla homo. Żeby aż takie szczęście mieć? Muszę chyba w Totolotka zagrać (śmiech)

Teraz, gdy mówię o tym wszystkim otwarcie, to zaczynam czuć moc i pewność siebie. Jak człowiek to ukrywa, w towarzystwie czuje się zepchnięty na pobocze, jak jakiś oszust – jakbym miał coś na sumieniu. A jak mówię prosto z mostu, to czuję się silniejszy. Zacząłem się też interesować sytuacją gejów i lesbijek w USA i w Polsce.

Alan

Moim braciom powiedziałem wcześniej, niż rodzicom. Miałem 17 lat i woziłem ich samochodem. Często brałem też mojego chłopaka – trudno było mi go przed nimi ukryć, a udawać mi się nie chciało. Moj coming out nie zrobił na nich specjalnego wrażenia (śmiech). Potem Adrian zachorował i cała uwaga mamy i taty skupiła się na nim. Zaprzyjaźniłem się wtedy bardziej z Krystianem i powiedział mi o sobie. Stwierdził, że rodzicom powie dopiero, jak będzie miał własny dom i pracę. Wyszło mu inaczej (śmiech)

Adrian zawsze chodził trochę własnymi drogami, więc o nim najdłużej nie wiedziałem. Raz zawoziłem go do kina i jak już wysiadł, to Krystian, który też jechał z nami, powiedział: „Właśnie odwiozłeś Adriana na randkę”. Ja na to: „Ale on mówił, że idzie do kina z kumplem”. „No, właśnie”. Acha. Przez chwilę Adrian sądził, że może jest bi, ale chyba bardziej dlatego, ze bi to tak trochę bliżej „normalności” niż homo, nie? (śmiech). No, więc wszyscy wiedzieliśmy, że jesteśmy gejami, ale coming outów z rodzicami nie obgadywaliśmy, każdy działał na własną rękę.

Ciążyło mi już to, że mama nie wie. My jesteśmy generalnie otwartą rodziną, a jak siedziałem z moim chłopakiem w pokoju, to gdy tylko ktoś wchodził, musieliśmy się odsuwać, bo siedzieliśmy za blisko. W więc końcu mamie powiedziałem. Dużo potem rozmawialiśmy, zadawała mi mnóstwo pytań. Jak się dowiedziała, co i jak, to wszystko właściwie wróciło do normy. Tacie mniej chciałem powiedzieć, bo jest chyba bardziej konserwatywny. Kiedyś wracamy z zakupów i nagle mnie przygwoździł – zapytał wprost. No, to już nie miałem wyjścia.

Stosunek do gejów i lesbijek zmienia się w Stanach bardzo szybko na lepsze. W moim gimnazjum powiedziałem paru osobom. Miałem kilka nieprzyjemnych sytuacji. Czułem się tam niepewnie. Raz mama jednego z uczniów zadzwoniła do mnie z pogróżkami. W liceum postanowiłem od razu mieć zupełnie inną postawę – mówić wszystkim. I jak ci się nie podoba, że jestem gejem, to nie będziesz moim kumplem. Zadziałało! Wiesz, jaką moc ma taka postawa? Ludzie cię uważają za odważnego i już nic do ciebie nie mają. Polubili mnie – nie za to, że jestem gejem, tylko jaki jestem. Teraz na studiach jest tak samo. Studiuję inżynierię przemysłową. W akademiku jestem „kierownikiem” piętra (resident assistant), w ten sposób zarabiam na mój pokój.

Jak komuś mówię, że moi bracia też są gejami, to nie dowierzają, dopytują, jak to jest. OK, może i jest to prześmieszne, ale ja przecież nie znam innej sytuacji, nie mam porównania.

Teraz jest mi już obojętne, kto o mnie wie, a kto nie – nie kontroluję tego. Jak tata mnie zapytał, czy może wystąpić w polskiej telewizji jako ojciec trzech gejów, to powiedziałem: spoko. Tylko, moim zdaniem, powinien był więcej powiedzieć o tym, że te nasze coming outy to nie były takie bezproblemowe. Przeżywaliśmy to wszyscy, płakaliśmy. Moi rodzice nie przyjęli tego od razu znakomicie. Dla mnie są super właśnie dlatego, że pomimo trudności zaakceptowali i zrozumieli. Całą trojkę (śmiech). Jeśli komuś nasza historia może pomoc, to dobrze.

Adrian

Coming out przed rodzicami miałem w zeszłym roku. Byłem z moim chłopakiem od jakichś trzech miesięcy i pewnego dnia bardzo się pokłóciliśmy. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca, miałem dół, chodziłem smutny z kąta w kąt. Mama to widziała i w końcu zapytała, o co chodzi. Pamiętałem jej reakcję, gdy Alan się wyoutował parę lat wcześniej – bałem się, że się zdenerwuje, ale pomyślałem: trudno, nadszedł już czas. Przemogłem się: „Bo widzisz, mamo, mam chłopaka, pokłóciłem się z nim…” – i opowiedziałem jej wszystko. Była spokojna. Po prostu zaczęliśmy rozmawiać o moim chłopaku. Tacie nie chciałem mówić, bo jak wcześniej próbowałem, to on zaczynał od razu wygłaszać jakieś swoje teorie. Podkreślał mnie i Krystianowi, że powinniśmy mieć dziewczyny. No, to myślałem: OK, w ogóle mu nie powiem. A Krystian na początku był na mnie zły, że zrobiłem coming out przed mamą. Pomyślał chyba, że teraz on sam też będzie musiał się ujawnić, że już kolej na niego (śmiech).

Potem pogodziłem się z chłopakiem i napisałem o nim na Facebooku. Tata to zobaczył i zaczął mi podsyłać takie wiadomości w stylu „a to ciekawe…” albo „czy chcesz mi coś powiedzieć?”. To nie było fajne. Jak z nim gadałem, to czułem się niekomfortowo, bo on mówił, że może homoseksualizm da się zmienić, że może to tylko mój wybór.

Dziwię się, że niektórzy ludzie mocno wierzący, chrześcijanie, uważają homoseksualizm za najcięższy grzech. Przecież Jezus ani słowa nie powiedział o homoseksualizmie! Cudzołóstwo na przykład potępiał – a jednak ludzie tego za wielki grzech nie uważają. Nasz pastor powiedział, że bycie gejem nie przeszkadza być dobrym chrześcijaninem.

Nie wszystkim opowiadam, że jestem gejem – przecież nie muszę. Nie lubię zwracać na siebie uwagi. Ja akurat nie jestem takim typem, że po mnie widać moją orientację. Po moich braciach zresztą też nie. Niektórzy geje u nas zachowują się chyba celowo w trochę przesadzony sposób – jakby naśladują styl charakterystyczny dla Murzynek z tak zwanego getta – są głośni, pewni siebie, agresywni. Ja w ogóle taki nie jestem i taki styl mi się nie podoba.

A mama żartuje, że skoro już jestem tym gejem, to mógłbym być „prawdziwym” gejem czyli takim, co jest zawsze ładnie ubrany, pachnący i sprząta. A ja mam trochę inny charakter (śmiech). Babcia się martwi, że nie będziemy mieć dzieci. Powiedzieliśmy jej: „Babciu, my nie jesteśmy bezpłodni. Dzieci mogą być”.

Krystian

Jestem najmłodszy, więc coming out zrobiłem ostatni. Musi być po kolei, porządek (śmiech).

Że jesteśmy gejami, to wiedzieliśmy z Adrianem od czwartej klasy. Powiedziałem Adrianowi o jakimś facecie, że mi się podoba, a on, że jemu też. No, to super. Cieszyliśmy się, że mamy to samo zdanie. Z początku nie wiedzieliśmy, że to jest coś dziwnego czy innego. Nawet mamie zaraz powiedziałem, że jestem gejem, ale mi nie uwierzyła. „Ty gejem? E, tam. Pocałowałbyś Bryana?” – zapytała. Bryan to drugi mąż mamy, mieszka z nami. „No, nie, nie pocałowałbym Bryana”. „No, widzisz, to nie jesteś żadnym gejem”.

Potem się zorientowałem, że ludzie mówią o gejach rożne złe rzeczy i zrobiło mi się smutno. Poczułem się źle, postanowiłem nikomu nie mówić. Ale jak Alan się wyoutował, to zobaczyłem, że można mieć normalne życie, będąc gejem. Nadal jednak siedziałem cicho. Myślałem: uuuu, jakby mama się jeszcze o mnie i o Adrianie dowiedziała, to by dopiero była „zadowolona”! Nawet miałem plan, że rodzicom powiem dopiero, jak skończę college i będę miał własny dom. A w ogóle to miałem najgorzej, bo Alan i Adrian, jak się outowali, to mogli powiedzieć, że się zakochali, przedstawić swoich chłopaków. A ja byłem samotny. Jak nie masz chłopaka, to coming out jest dużo trudniejszy. I wciąż nie mam chłopaka! Może zostanę mnichem? (śmiech) Mam za to najlepszą przyjaciółkę, która jest lesbijką. Razem przeżywaliśmy, że mamy „niewłaściwą” orientację, oglądaliśmy stare filmy o miłości i narzekaliśmy, że nas to nigdy nie spotka – och, jacy jesteśmy nieszczęśliwi! A gdybyśmy tylko byli „straight” (prości czyli hetero), życie byłoby takie proste. Wszyscy brali nas za parę. W końcu mama mnie zapytała, czy robię jej nadzieję, ciągle przebywając z tą moją koleżanką, czy może też jestem gejem? Akurat wtedy próbowałem być z jednym chłopakiem, to był ciężki okres dla mnie. Powiedziałem, że jestem gejem i się rozpłakałem. Mama zrobiła bardzo poważną minę. Przez chwilę wyglądała jak mumia. Powiedziała: „Dziwna z nas rodzina, ale jakoś to przejdziemy”. Potem tata zabrał mnie na rozmowę do restauracji. Nie czułem się dobrze, było tam mnóstwo ekranów telewizyjnych, które mnie rozpraszały, ale w końcu udało się.

Jestem z Adrianem w jednej klasie. Jak na lekcji niedawno był temat do dyskusji „adopcja dzieci przez gejów i lesbijki”, nikt nie rozumiał, jaki w tym jest problem. Wszyscy byli za. A to miała być debata!

Niektórym przyjaciołom powiedzieliśmy, a innym nie. Prawie nikt nas nie podejrzewa, bo nie zachowujemy się jak typowi geje. Chociaż w szkole coraz łatwiej się rozpoznaje, kto jest, a kto nie jest. Chłopaki hetero zwracają uwagę przede wszystkim na wygląd dziewczyn, więc jak któryś mówi, że jakaś dziewczyna to ma super osobowość albo że jest słodka i ma dobre serce, to prawdopodobnie gej.

Jak to jest być gejem i mieć braci, którzy też są gejami? Normalnie. Fajnie. A jak to jest być hetero i mieć braci hetero? Chyba tak samo, a być gejem i mieć brata hetero? Albo siostrę? Bo tego nie wiem. Zawsze bardzo lubiliśmy jeździć na rowerach. Teraz się śmiejemy, że wiadomo dlaczego: lubimy sobie popedałować (śmiech)

Kasia

Po wystąpieniu Adama w telewizji czytaliśmy komentarze w internecie. Niektórzy tam pisali, że on pewnie chce robić karierę też jako ojciec trzech synów gejów. Co za bzdury?! Jeśli inni rodzice mają problem z zaakceptowaniem syna geja czy córki lesbijki, to możemy opowiedzieć, jak to z nami było. Może to komuś pomoże zrozumieć. Ja na żaden coming out syna nie reagowałem „O, jak cudownie!”. Było trudno, ale przyjęłam to na klatę (śmiech) jak facet.

 

Tekst z nr 46/11-12 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moja mama

Specjalnie dla „Repliki” o Elżbiecie Szczęsnej, mamie geja, prezesce Stowarzyszenia Akceptacja, nominowanej w październiku br. do prestiżowej niemieckiej nagrody Respektpreis za działalność na rzecz rodziców osób LGBT, pisze jej syn – Jerzy M. Szczęsny

 

Elżbieta Szczęsna przemawia w Berlinie na konferencji największej niemieckiej organizacji LGBT – Lesben- und Schwulenverband in Deutschland (LSVD), 2013 r.; foto: Caro Kadatz

 

Wyoutowałem się mamie, jak miałem 20 lat. Wróciłem właśnie z dwutygodniowego seminarium w Berlinie, na którym poznałem kilku gejów. Nie mieli problemu z mówieniem o swym homoseksualizmie. Ja też tak chciałem! Miałem już za sobą pierwszy związek z chłopakiem, który przed mamą ukrywałem. To było bardzo męczące i nieuczciwe, wciąż się zastanawiałem, jak jej powiedzieć.

Ich bin schwul

Postanowiłem, że dłużej nie mogę zwlekać. Mama wyjeżdżała akurat do sanatorium, wymyśliłem, że będzie najlepiej, jeśli jej to powiem tuż przed wyjazdem, by nie było czasu na nieprzyjemną dyskusję. Miała jakieś poł godziny do wyjścia z domu, gdy poprosiłem o rozmowę. Popatrzyłem na mamę i… nie, nie byłem w stanie wymówić słów „jestem gejem”. Po prostu nie. W tej desperacji znalazłem wyjście i… powiedziałem to po niemiecku, mama zna niemiecki. Wykrztusiłem: „Ich bin ein Schwul” – właśnie tak, z błędem.

Zobaczyła, że nie żartuję i że w ogóle ledwo żyję z nerwów – i się rozpłakała. To trwało kilka minut. Jeszcze we łzach powiedziała mi, że mnie kocha, żebym o tym pamiętał. Za chwilę musiała wychodzić. Po kilku dniach dostałem od niej list. Wtedy jeszcze nie pisaliśmy do siebie mejli, to był 1999 rok. Nic specjalnie odkrywczego – jeszcze raz, że mnie kocha, że będzie mnie wspierać, dlaczego z tym czekałem, czemu aż tak się denerwowałem i dlaczego powiedziałem jej przed samym wyjazdem. Ale życzę każdemu gejowi, każdej lesbijce takiego „pocomingoutowego” listu od mamy – przeczytałem go ze sto razy.

Gdy wróciła, zaczęliśmy gadać. Dużo pytała, na wszystko grzecznie odpowiadałem. Koniec z kłamaniem! Już mogę mówić, do jakich klubów chodzę wieczorami. Tak, chodzę do gejowskich klubów, mamo. Do Paradise, do Mykonosu i innych.

Sytuacja się unormowała, tylko mama zaczęła się martwić – że mnie zwyzywają, pobiją i tak dalej.

A potem miałem serię „stałych” związków, przeciętnie trwały jakieś trzy miesiące. Każdy chłopak był jedyny i każdego mamie przedstawiałem. Mama była dzielna, wszystkich cierpliwie zniosła bez mrugnięcia okiem. Ba! Okazywała im chyba więcej serdeczności niż chłopakom mojej siostry. A oni, ci moi wybrankowie, byli jak jeden mąż: wygadani, głośni, ekspresyjni, egzaltowani, snuli fantastyczne, nierealne plany. Raz czy dwa mama mi tylko powiedziała z delikatnym uśmiechem, że chyba gustuję w takich „z bujną wyobraźnią, co?”.

Potem zostałem pobity i to był dla mamy przełom. Wsiadałem pod Paradisem do taksówki, gdy dopadło mnie czterech. Motywacja była jasna – czekali na „jakiegoś pedała” wychodzącego z klubu. Po chwili na szczęście udało mi się wyswobodzić, ale oberwałem. Chciałem nawet od razu jechać na policję, taksówkarz jednak odmówił – powiedział, że nie chce mieć z tego żadnych kłopotów. Cały zakrwawiony i bardzo, bardzo wkurzony dałem się zawieźć do domu. Wyobrażacie sobie reakcję mamy, gdy mnie zobaczyła… A ja, nie dość, że we krwi, to jeszcze krzyczałem z tej bezsilności. Pomstowałem na nich, na całą Polskę, na papieża homofoba, na tę cholerną sytuację, którą muszę znosić. Głośno, by sąsiedzi usłyszeli. Lata później, zapytana o motywację do działania, mama opowiedziała właśnie o tamtym wieczorze: Widoku mojego pobitego syna w drzwiach nie zapomnę do końca życia. To brzmi może patetycznie, ale wówczas poczułam, że muszę się zaangażować, aby żadna inna matka nie musiała oglądać swego dziecka w takim stanie.

Mama stała się pełnoprawną członkinią społeczności LGBT. Śledziła wszystkie nasze sprawy, chodziła na Parady. Gdy niedługo później przechodziła na emeryturę, wymyśliliśmy razem, że mogłaby się zgłosić do Lambdy Warszawa z gotowością założenia grupy wsparcia rodziców gejów i lesbijek.

Jednosobowa grupa

Znałem Krzyśka Kliszczyńskiego z Lambdy, obgadaliśmy szczegóły. Powstała grupa wsparcia rodziców. Grupa, dodam, składająca się z jednej osoby – Elżbiety Szczęsnej. Mama była samotną pionierką. W 2006 r. poszła na swój pierwszy dyżur. I tak dyżuruje do dziś.

Spodobało jej się, poczuła się potrzebna. Choć to zajęcie do łatwych nie należy. W mediach co rusz słyszała prawicowych polityków mówiących, że żadnej homofobii nie ma – a na dyżurach ciągle widuje nieprzyjemną twarz tej homofobii. Przy czym te najcięższe przypadki w ogóle do niej nie trafiają – najbardziej zatwardziali nie przyjdą przecież po pomoc czy poradę do „siedziby zboczeńców”.

Przychodzą głownie mamy gejów i lesbijek lub, znacznie rzadziej, pary – mamy z ojcami. Sam ojciec po dziś dzień – a to już siedem lat – pojawił się tylko raz.

Ci rodzice są przerażeni. „Świat mi się zawalił” – to było najczęstsze pierwsze zdanie. A zaraz następne: „Moj mąż nie może się dowiedzieć”. Przy takich założeniach rzeczywiście ciężko żyć. Mama nie poszła w dawanie prostych rad. Nastawiła się na słuchanie. To miało ogromną wartość terapeutyczną – samo wypowiedzenie zdania „mój syn jest gejem” jest przecież trudne. Mamy przychodzą często ze sprzecznymi uczuciami. Jakby chciały od mojej mamy uzyskać iskierkę nadziei, że „to” się da zmienić. Że może to „tylko taka faza” albo „może on mi robi na złość”, albo „może ma jakąś traumę i zaraz jej przejdzie”, albo „to wszystko przez takiego jednego chłopaka, co go sprowadził na złą drogę”.

Większość rodziców przychodzi tylko raz, niektórzy więcej. Raz jedyny przyszła mama z transseksualną córką. Ona mówiła o sobie jako o dziewczynie, a jej mama – uparcie jako o chłopaku. Moja mama nauczyła się obserwować fazy wychodzenia z homofobii – widziała zaprzeczanie połączone z nadzieją na zmianę orientacji, przekonanie o tym, że „nigdy nikomu o tym nie powiemy”, strach przed tym, co dziecku może się przytrafić ze względu na nietolerancję (i również strach przed AIDS), a wreszcie akceptację i pierwsze coming outy samych rodziców.

Swoje własne coming outy robiła stopniowo – najpierw najbliższa rodzina, najbliższa przyjaciółka, potem dalsze. Z czasem zaczęła mówić o tym normalnie.

W 2011 r. mama została zaproszona przez grupę włoskich rodziców osób LGBT na EuroPride do Rzymu. Jechała na platformie razem z nimi. Mijali wielu gejów i lesbijki, którzy na widok grupy tańczących, radosnych rodziców płakali ze wzruszenia.

Jeszcze Polska nie zginęł

Po sześciu latach dyżurowania, w 2012 r., mama dowiedziała się, że Kampania Przeciw Homofobii rozpoczyna nowy projekt – Akademię Zaangażowanego Rodzica. Zgłosiła się. Wreszcie nie była sama! Tak długo czekała na innych rodziców gejów i lesbijek chcących pomagać i się doczekała.

Na początku tego roku powstało Stowarzyszenie Akceptacja działające na rzecz rodzin osób LGBT. Mama została prezeską. W tym samym czasie KPH zorganizowała głośną akcję „Rodzice, odważcie się mówić”.

Kilka miesięcy temu na zaproszenie największej niemieckiej organizacji LGBT – Lesben- und Schwulenverband in Deutschland (LSVD) mama pojechała do Berlina na konferencję, na której wygłosiła przemówienie po niemiecku dla kilkuset działaczy/ek. Byłem tam i nieskromnie powiem, że wypadła świetnie. Mama zapewniła, że polski ruch LGBT działa i rozwija się, że coraz więcej osób chce działać, a związki partnerskie są u nas kwestią czasu. Podczas gdy jeszcze parę lat temu rodzice przede wszystkim pytali, co zrobić z homoseksualizmem swoich dzieci, teraz dominuje postawa akceptacyjna i strach o ich przyszłość. Jestem przekonana, że ludzie na całym świecie w coraz większym stopniu będą uświadamiali sobie, że nie można karać za miłość – mówiła. Zakończyła słowami „Jeszcze Polska nie zginęła” – po niemiecku to brzmi „Noch ist Polen nicht verloren”. Dostała wielominutową owację na stojąco. Myślę, ze to przemówienie przyczyniło się do nominowania mojej mamy do nagrody Respektpreis.

Wiele osób, szczególnie gejów i lesbijek, gdy słyszy o mojej mamie, mówi mi, że jestem szczęściarzem. Tak, jestem. Mam kilku niemieckich przyjaciół, których rodzice odmówili przyjścia na ich ślub, bo nie akceptują homoseksualizmu. Dla mojej mamy to niepojęte.

Jeśli wyszła mi z tego tekstu laurka na cześć Elżbiety Szczęsnej, to przepraszam. Mogę dodać, że czasem się kłócimy. Ona nie jest pomnikiem, ma swoje wady (i ja też).

Ale jakkolwiek nieobiektywnie to zabrzmi, myślę, że polskiej społeczności LGBT dobrze się przysłużyła.

Mamo, dziękuję.

 

***

Nagrodę Respektpreis wręcza Koalicja przeciw Homofobii – to ponad 80 organizacji, firm i instytucji (m.in. Coca Cola, Deutsche Bank, berlińska Policja, Gmina Żydowska, Deutscher Fussballbund). Tegoroczni nominowani to: Bertold Hocker, przedstawiciel Kościoła Ewangelickiego w Berlinie (za działania na rzecz równouprawnienia par jednopłciowych w Kościele Ewangelickim i za organizowanie corocznej mszy w ramach berlińskiej Parady Równości), Gunter Morsch, historyk (za badania dotyczące homoseksualnych ofiar reżimu hitlerowskiego), Elżbieta Szczęsna, prezeska Akceptacji (za wieloletnią pracę na rzecz wspierania rodziców osób LGBT), Christiane Taubira, francuska ministra sprawiedliwości (za walkę o małżeństwa jednopłciowe Francji). Wręczenie nagrody odbędzie się 2 grudnia 2013 r. w berlińskim Grand Hotel Esplanade. Nagroda wręczona zostanie przez ministrę ds. pracy, integracji i kobiet Landu Berlina – Dilek Kolat.

 

Tekst z nr 46/11-12 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rozróba Pankowskiego

Pisarz opowiada o swoim życiu i twórczości, drodze z Sanoka do Brukseli. I kolekcjonowaniu gejowskich anonsów z szaletów publicznych

 

 

Piotr Marecki „Nam wieczna w polszczyźnie rozróba! Marian Pankowski mówi”, Korporacja Ha!art, Krakow 2011

Marian Pankowski, autor prekursorskiego i kultowego „Rudolfa” zmarł w kwietniu ubiegłego roku w wieku 92 lat. Przez ostatnie sześć lat życia był świadkiem odkrycia swego pisarstwa w Polsce, licznych omówień, nagród, wydawania i wznawiania kolejnych tytułów. Największa w tym zasługa Piotra Mareckiego, ostatniego wydawcy Pankowskiego, który także przeprowadził z pisarzem wywiad-rzekę ukazującą się właśnie jako ostatnie dzieło i jednocześnie swoisty testament autora „Pątników z Macierzyzny”.

Ta książka jest tak niezwykła, jak niezwykły był sam Pankowski. Z elegancją, ale jednocześnie naturalnością, opowiada o swoim życiu, poczynając od dzieciństwa i młodości w przedwojennym Sanoku, miasteczku wieloetnicznym, gdzie żyli obok siebie Polacy, Żydzi i Ukraińcy; rodzinie w której szczególną rolę odegrała matka; kultywowanej w domu tradycji socjalistycznej. Od początku w jego opowieści istotne jest wszystko, co uznawane za tabu, bo związane z ciałem i seksualnością. Dlatego zapytany o gimnazjum, przede wszystkim wspomina, jak na zebraniu szkolnego kołka polonistycznego uczeń mający przynieść wiejskie powiedzenie, wyrecytował: Łóżko trzeszczy/baba wrzeszczy/ chłop nie pyta/tylko pcha. Z typową dla siebie przekorą opisuje znajomość z kolegą ze studiów, Karolem Wojtyłą, którego zapamiętał przede wszystkim ze względu na jego wiecznie przetłuszczone włosy. Po latach znów mieli kontakt, Jan Paweł II oferował swą pomoc, gdyby Pankowski miał jakieś „problemy duchowe”. Znajomość urwała się, gdy pisarz wziął w obronę kleryków wyklętych przez władze kościelne za znalezione w ich komputerach zdjęcia pornograficzne.

W swojej twórczości Pankowski konsekwentnie szedł pod prąd, krytykował tradycyjne rozumienie polskości, ludowy katolicyzm, stereotypowy podział na kata i ofiarę. Także jako polonista zajął się marginesem mowy – przekleństwami i skatologią. W tej książce, on, więzień obozów koncentracyjnych, kilkakrotnie wspomina o „przystojnych esesmanach”, opisuje panujące w obozie stosunki homoseksualne między kapo i piplem. Bez oporów mówi o swoim „pierwszym razie”, wizycie u prostytutki, a jednocześnie kochanej platonicznie Ali, której dedykował pierwszy tomik wierszy. Nie mogło oczywiście zabraknąć opowieści o pierwowzorze Rudolfa, starszym mężczyźnie, Niemcu, zupełnie obłąkanym na punkcie swojej przeszłości seksualnej i romansów z mężczyznami. Zostawił on Pankowskiemu nie tylko erotyczną autobiografię, ale też liczne rysunki erotyczne, (dwa nich prezentujemy obok), również prezentujące bardzo realistycznie męsko-męski seks (patrz: ramka).

Po wojnie pisarz zamieszkał w Belgii, ale w przeciwieństwie do większości emigracji, nie miał czarno-białego spojrzenia na PRL. Pamiętając II RP potrafi ł dostrzec zalety powojennego awansu społecznego i dostępności kultury. Na tym tle rozeszły się jego drogi z Giedroyciem i paryską „Kulturą”. Regularnie publikował w Polsce, ale kolejne jego książki, zdecydowanie wyprzedzające swój czas, docierały jedynie do wąskiej grupy wtajemniczonych. Co zrozumieć mogła krytyka literacka w 1984 r. z „Rudolfa”? Niewiele, uznała go więc za pornografię. Problemy miał też z publikacją w kraju swojego bodaj najważniejszego dzieła „Matuga idzie” (1959): Proponowałem ją w Krakowie i powiedzieli mi: „Proszę pana, tam jednak są rzeczy takie, że ten numer nie przejdzie”. Potem rozmawiałem z Brandysem: „Panie Marianie, pan pisze wbrew nurtom literatury postępowej”. A Iwaszkiewicz: „Taka książka, z takimi słowami obrzydliwymi…”. Ostatecznie powieść ukazała się w 1983 roku w Lublinie.

Fantastycznym uzupełnieniem „Nam wieczna w polszczyźnie rozróba!” są liczne ilustracje, także skany listów od matki i korespondencji z wydawcami, okładki kolejnych edycji, legitymacje, reprodukcje portretów. Najważniejsze są jednak zdjęcia. Szczególnie, jeśli pamięta się Pankowskiego tylko jako siwego, dystyngowanego pana, niezwykłym doświadczeniem jest zobaczyć go w kolejnych okresach życia, gdy był delikatnym chłopcem, a potem młodym mężczyzną. Znakomite dopełnienie, a jednocześnie nowe otwarcie. Tym zresztą jest cała ta książka.

 

Tekst z nr 35/1-2 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Żniwa

Żniwa (Stadt Land Fluss); reż. B. Cantu. Wyk. L. Steltner, K.M. Müller; Niemcy 2011; dystr. Tongariro; premiera w kinach: sierpień 2012

 

mat. pras.

 

„Żniwa” to historia spotkania dwóch młodych chłopaków na praktykach na farmie. Rzecz dzieje się w Janicksdorf, na terenach byłej NRD w okolicy Berlina. Trafi a tam młodzież z problemami rodzinnymi i społecznymi. Pracownicy socjalni starają się pomoc im wystartować w życiu.

Marko to cichy, stroniący od rówieśników samotnik z patologicznej rodziny. Pracowity, ale bez przekonania do tego, co robi. W zasadzie nie ma planów na dalsze życie. Ożywia się trochę, gdy pewnego dnia na farmie pojawia się nowy praktykant Jacob. Między Marko a Jacobem nie „iskrzy” – raczej mozolnie wiąże się nić sympatii, która przeradza się w romans. Nie wszystko idzie łatwo – obaj nie są zbyt rozmowni, nie umieją również nazwać tego, co się między nimi dzieje. A otoczenie raczej nie sprzyja coming outom. Marko bardzo jest spragniony czułości, ale i nieufny – stawia opor i na początku ucieka Jacobowi. Ten delikatnie próbuje się do niego zbliżyć. Ostatecznie noc spędzona wspólnie w Berlinie przełamuje lody.

Film jest bardzo wyciszony, odbiegający od standardowej formy wartkiej narracji. Chwilami przypomina nawet dokument – ujęcia z ręki, zaglądanie bohaterom przez ramię. Akcja toczy się spokojnie w rytm prac na farmie. Farma w Janicksdorf to autentyczne miejsce, więc można się przyjrzeć, jak faktycznie wygląda życie rolnika. Może nie wszyscy są entuzjastami takich klimatów, ale sama historia warta jest obejrzenia. A już szczególnie ostatnia, bardzo wzruszająca scena.

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.