O „Okay”, jednym z pierwszych polskich gejowskich czasopism, o gwiazdach śpiewających homoerotyczne piosenki i o „polskiej Conchicie” z Jerzym Andrzejem Masłowskim, dziennikarzem, pisarzem, happenerem, aktywistą LGBT i politykiem, rozmawia Wojciech Kowalik
Redakcja „Repliki” to kilku zapaleńców, którzy za darmo starają się tworzyć coś na rzecz społeczności LGBT. W „Okay”, któremu szefowałeś, było tak samo?
Myślę, że było znacznie trudniej. Gazety robiło się wtedy w archaiczny sposób: nie było składu komputerowego ani Internetu, a telefony komórkowe znaliśmy z amerykańskich filmów. Autorzy przywozili teksty do redakcji, przepisywała je maszynistka, gazetę składał litera po literze zecer, a korekta polegała na tym, że czytało się złożony w drukarni tekst i trzeba było wychwycić błędy. To było praco- i czasochłonne. Dostawaliśmy, co prawda, symboliczne honoraria od wydawcy, ale bez nich też byśmy „Okay” robili.
Skąd pomysł na tworzenie pism gejowskich tuż po upadku komuny? Chcieliście mieć tak samo, jak w Niemczech czy w Stanach?
I to bardzo. Za komuny „branża” była zepchnięta do podziemia. Ktoś musiał pomoc gejom wyjść z szafy. Jak przyszedłem do „Okay”, była już ogólna koncepcja miesięcznika. Dostałem zadanie: wymyślaj, co ma być w środku. Na szczęście nie brałem udziału w pierwszych awanturach o tytuł, podobno były wielkie. Grupa była już jako tako uformowana i wydawca szukał kogoś, kto to poprowadzi.
Dlaczego ty?
Kiedyś w knajpie podszedł do mnie wydawca, Włodek Antos. Powiedział, że kojarzy mnie z innych mediów – byłem dziennikarzem w „Sztandarze Młodych”, pracowałem w Telewizji Polskiej. Powiedział, że podobają mu się moje teksty, wśród których, co warto zaznaczyć, były także reportaże o sytuacji gejów w Polsce, a które, o dziwo!, wydrukowała komunistyczna prasa. Zaproponował mi prowadzenie „Okay”.
Kto pisał do pierwszych numerów?
Do pierwszych dziesięciu, którym szefowałem, pisali dziennikarze, między innymi z radiowej Trojki, z tzw. prasy kolorowej, a także wykładowcy uniwersyteccy. Pisali też debiutanci.
Poezja, teksty literackie, biografie intymne, Warhol, Almodovar, Pasolini, Ginsberg, Czechowicz, publicystyka, reportaż, plotki, sytuacja gejów w innych krajach, recenzje filmowe, teatralne, baletowe… Ambitnie!
A nawet krzyżówki! Były też wywiady. Np. z Jerzym Urbanem, prof. Andrzejem Stapińskim – szefem Instytutu Wenerologii AM, Danutą Stankiewicz – piosenkarką, pierwszą w show-biznesie, która odważyła się udzielić nam wywiadu, Markiem Barbasiewiczem – aktorem, Józefiną Pellegrini – słynną wówczas wróżką, autorką horoskopów. Misz-masz, ale przyjemny.
Ale comingoutowych wywiadów nie było.
To jeszcze nie były czasy coming outów. Co najwyżej można się było domyślać, ale nic wprost. Mieliśmy też kącik kulinarny, porady kosmetyczne, horoskop. Oraz czterostronicową wkładkę dla dziewczyn, gdzie pisały m.in. aktywistki z warszawskiej Lambdy. Nie było właściwie żadnych zwrotów z kiosków. Każdego miesiąca schodził kilkudziesięciotysięczny nakład.
Wtedy powstały też inne pisma gejowskie – „Inaczej”, „Filo”. (patrz: „Replika”, nr 44). Jak sobie radziliście z konkurencją? Współpraca czy walka?
Znaliśmy się i lubiliśmy. W konkurencyjnej gazecie pracował mój kochanek, z którym byłem w krótkotrwałym związku. Ludzie byli głodni takiej prasy.
Ale pewnie wstydzili się kupować „takie” tytuły w kioskach?
Oczywiście! Mieliśmy specjalną panią zatrudnioną do prenumeraty – pakowała tego mnóstwo, odnosiła trzy-cztery stosy kopert codziennie na pocztę.
Mieliście oddźwięk od czytelników?
I to jaki! Gratulowali, pisali listy, radzili, co ma być w kolejnych numerach, jakie nowe rubryki założyć. Po tych sugestiach pojawił się „Chłopak Miesiąca”. Ludzie przysyłali swoje fotki z pozamazywanymi częściami ciała, twarzami, fiutami. Co prawda zdjęcia były raczej kiepskiej jakości, ale czytelnicy głosowali i co miesiąc wybierali swego ulubieńca.
Skąd braliście inne zdjęcia?
Mieliśmy umowy z trzema zachodnimi tytułami, które zezwalały na bezpłatne przedruki. Do dziś nie wierzę, że się zgodzili! Ten zecer, który składał „Okay” – drukowaliśmy w Wojskowych Zakładach Graficznych – patrzył na mnie spode łba. W jego oczach byłem Głównym Pedałem Polski, koordynatorem rozpasania i rozpusty wszelakiej.
Drukarnia nie robiła problemów?
Nie, Włodek Antos miał ojca generała. Niestety, któregoś razu nie zapłacił drukarni i po roku „Okay” skończył z gigantycznym długiem. Projekt się wywalił.
A jakie były pozaśrodowiskowe reakcje na czasopismo?
Czasem ostre, negatywne. Byłem wyzywany, dostawaliśmy listy od katolików w stylu „niech was Bóg pokarze”, „mam nadzieję, że zostaniecie wiecznie potępieni”, „żeby was zżarł HIV” itp. Jeden z listów zaczynał się od słów „Chamy i parmezany: oby was szlag trafił, was i wasze przyjaciółki lesbinki”. Sporo tego było. Pod redakcją pojawiali się skinheadzi, były jakieś przepychanki. Dręczyła nas nawet prokuratura.
Za co?
Opublikowaliśmy zdjęcie dwóch trzymających się za ręce mężczyzn. Jeden był rozebrany do połowy, a drugi był nagi i miał penisa w półwzwodzie. Zakwalifikowano to jako pornografię i ja, jako naczelny, poszedłem się tłumaczyć. Pani prokurator powiedziała wprost, że to pornografia i że grozi mi do pięciu lat. Była bardzo nieprzyjemna. Sprawa rozeszła się jednak po kościach. Po trzech miesiącach umorzono „śledztwo”. Poza mną i wydawcą nikt nie wiedział o problemach z prokuraturą, nie chcieliśmy wystraszyć współpracowników
Po odejściu z „Okay” pisałeś do „Mena”.
Pracę zaproponował mi naczelny – Sławek Starosta. Było to pierwsze polskie gejowskie czasopismo porno! Ale nie uciekaliśmy od polityki. Było tam też dużo satyry, psychozabawy, poradnictwo, kącik turystyczny. I masa pikantnych, dobrej jakości zdjęć. W „Menie” byłem zastępcą naczelnego przez kilkanaście miesięcy. Równolegle pracowałem w Telewizji Polskiej, gdzie rządziła silna prawica. Jako że się nie kryłem z orientacją, byłem pod ciągłym ostrzałem. Pewnego razu miałem rozmowę z szefem przy kawie. Powiedział: jeśli ja ciebie nie zwolnię, to mnie zwolnią. Odszedłem sam.
Pisałeś już wtedy wiersze?
Nie, to się zaczęło parę lat później. Najpierw zacząłem pisać teksty piosenek. Pierwsze utwory napisałem dla wówczas bardzo popularnych wykonawców: Andrzeja Dąbrowskiego, Elżbiety Adamiak, wspomnianej Danuty Stankiewicz. Wylansowałem kilka przebojów, szybko przyszły zamówienia od innych.
Motyw homoerotyczny w twoich wierszach jest wyraźnie widoczny.
Moje wiersze i teksty piosenek mówią o miłości, bliskości. Nie znam innej miłości czy bliskości niż ta z mężczyzną – piszę o niej właśnie. Jednak moje teksty są uniwersalne i może je śpiewać kobieta do mężczyzny, kobieta do kobiety, facet do faceta… Czyli człowiek do człowieka. Wielu wykonawców, dla których piszę, nawet nie przypuszcza, że niektóre kawałki pisałem dla mojego Wojtka, partnera od 18 lat.
Pisałeś piosenki dla prawdziwych gwiazd: Artur Barciś, Dorota Stalińska, Krystyna Prońko, Maria Seweryn, Olga Bończyk, Seweryn Krajewski, Stan Borys, Marian Opania, Danka Błażejczyk, Lora Szafran, Emilian Kamiński. Czy oni wiedzą, że jesteś gejem?
Z tych wymienionych powyżej: Krysia Prońko, Marysia Seweryn, Danka Błażejczyk – wiedzą. Inni tylko się domyślają.
Należysz do Zielonych 2004. Skąd pomysł, żeby zająć się polityką?
Wszystko, co robiłem, było kwestią polityczną. „Okay” – kwestia polityczna. Zakładałem pierwszą Lambdę w Warszawie na przełomie lat 80. i 90. – kwestia polityczna. Zieloni to był dla mnie naturalny wybór. Staram się pomagać koleżankom i kolegom z Zielonych, choćby w okresie przedwyborczym, a oni pomagają w happeningach politycznych, które od lat robi moja grupa artystyczna „Zawleczka”. Jej współzałożycielem jest mój partner. To moje oczko w głowie. Wydawaliśmy też gazetkę, którą nazwaliśmy „Moherowy Berecik”, mocno krytyczną wobec Ojca Dyrektora. Nalewaliśmy się z niego i z katolickiej mentalności. Gazetkę rozdawaliśmy „moherom” z okazji… np. religijnych procesji.
Ryzykowne.
Niekoniecznie. Można to robić, pod warunkiem że ma się szybkie nogi. Potem zrobiliśmy antyprawicową gazetkę „Chrześcijańska masakra Piłką”. To były czasy, gdy współrządził LPR (2006. rok), a jednym z liderów był antygejowski polityk Marian Piłka. Na okładce gazetki umieściliśmy collage, którego podstawą był plakat z filmu „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (aktor trzyma piłę unurzaną we krwi). Jednak w miejsce głowy aktora włożyliśmy głowę Mariana Piłki. Środek gazetki był wypełniony tekstami i rysunkami wyśmiewającymi polskich „prawiczków”, dulszczyznę, itp. O tej prowokacji pisały gazety, np. „Trybuna”.
Robiliście nie tylko gazetki.
Chodziliśmy bronić kultowego klubu Le Madame, który władze miasta za czasów prezydenta Kaczyńskiego wyrzuciły z lokalu. Wtedy też zaczęliśmy poznawać Zielonych, choć do partii przystąpiliśmy nieco później. Dla mnie wstąpienie do partii to jest podjęcie zobowiązań, z których najmniejszym jest wpłata 240 złotych rocznej składki. To przede wszystkim udzielanie się, wspomaganie, poświęcenie czasu, czasem żmudna robota. Nie chciałem być politykiem, mój partner też nie. Ale w końcu się zaangażowaliśmy. Dziś mam poczucie winy, że nie zawsze mogę poświęcić Zielonym tyle czasu, ile chciałoby moje serce, ale praca zawodowa, obowiązki domowe itp. zajmują dużo czasu w mym życiu. Ponadto wciąż robimy jakieś akcje politycznospołeczne, co nieraz bardzo komplikuje życie, np. sprawa Allegro, która wiązała się z długotrwałymi wizytami w kancelarii prawnej, sądzie.
Co to za sprawa?
Na Allegro były sprzedawane współcześnie wytworzone gadżety promujące ideologię nazistowską – kubki z Hitlerem, swastyki, płyty zespołów z tekstami ksenofobicznymi, homofobicznymi, rasistowskimi. Stowarzyszenie „Nigdy więcej”, Jurek Owsiak, Janina Ochojska i inni wzywali Allegro, by zlikwidować aukcje tymi przedmiotami, jednak Allegro nie reagowało. Sam napisałem dwa mejle w tej sprawie, ale i mnie olali. Więc zrobiliśmy prowokację i zniekształciliśmy logo Allegro: w miejsce liter LL wstawiliśmy SS, symbol nazistowskiej formacji wojskowej Waffen, i z takim billboardem jeździliśmy po Warszawie.
Wydrukowaliśmy też pocztówki z owym przerobionym logo, które rozdawaliśmy na ulicach Warszawy 21 marca – w Międzynarodowy Dzień Walki z Rasizmem. O akcji rozpisywały się gazety, m.in. „Wyborcza”. Allegro się oburzyło i postawiło nas przed sądem z paragrafu o naruszenie dóbr osobistych. Proces trwał trzy lata! W pierwszej instancji przegraliśmy, ale finalnie pomogła nam Helsińska Fundacja Praw Człowieka i w lutym tego roku wygraliśmy w apelacji. Dziwię się, że ani Piłka, ani Rydzyk ani inni politycy, których wyśmiewaliśmy nie ciągali nas po sądach.
Lubisz prowokować, przekraczać granice.
Uwielbiam przekraczać granice! Pamiętasz rzeczniczkę praw dziecka, ultraprawicową Ewę Sowińską, słynną z tego, że chciała badać, czy Teletubiś Tinky Winky jest gejem? Otóż, dowiedzieliśmy się, że przeraził ją penis w rzeźbie mężczyzny autorstwa Mitoraja przed Centrum Olimpijskim w Warszawie. Sugerowała, by go zasłonić. Zrobiliśmy wtedy niby-album pt. „Penis w przestrzeni publicznej”. Przez kilka dni biegaliśmy po Warszawie i fotografowaliśmy wszystkie fiuty na rzeźbach. W formie donosu wysłaliśmy to pani rzeczniczce, którą, o ile pamiętam, nazwaliśmy w gazetce „Mieczem krocza polskiego”. Gazetkę rozrzuciliśmy też w warszawskich klubach, knajpach, wysłaliśmy do rożnych redakcji. Wszędzie budziła powszechną radość.
Nasza najnowsza akcja, dosłownie sprzed paru tygodni, nosi tytuł „Polska Conchita”. Zaprojektowaliśmy plakat, na którym jest dziewczyna z brodą, a obok niej napis: „Chcecie czy nie – jesteśmy wśród was!” Plakat pojawił się na billboardach w kilku miastach, m.in. w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku. Rozkleiliśmy plakaty na tydzień przed Paradą Równości, też pisała o tym „Gazeta Wyborcza”. Kilka z nich zniszczono (śmiech).
Masz jeszcze jakieś plany działalności prowokacyjnej na rzecz LGBT?
Właśnie napisałem musical pt. „Zakochany Tel Aviv”, który m.in. pokazuje, że miłość homo i hetero to taka sama miłość. Jest tam też krytyka ortodoksji religijnej i tzw. tradycji (zarówno żydowskiej, jak też katolickiej). A poza tym świetne piosenki, super choreografia i reżyseria. Teraz szukamy sceny, co nie jest łatwe, bo – wbrew temu, co by się wydawało – w teatrach panuje homofobia, a dyrektorzy uzależnieni od miejskich pieniędzy unikają kontrowersyjnych projektów i wolą wystawiać bezpieczne ramoty napisane 50 lat temu, które zwykle nie mają nic wspólnego z otaczającą nas rzeczywistością.
Plany na przyszłość?
Kończę przygotowywać trzeci tomik wierszy, do którego, tak jak w dwóch poprzednich, dołączona będzie płyta z moimi najnowszymi piosenkami zaśpiewanymi przez fajnych wykonawców. Właśnie zaczęły się nagrania.
A marzenia?
Napisałem i wystawiłem w swoim życiu pięć sztuk teatralnych i marzę, by mieć własną scenę, na której wystawiałbym rzadziej swoje, a częściej cudze teksty o tematyce „branżowej”, komedie, farsy, dramaty, musicale. Nie byłby to jednak teatr eksperymentalny i elitarny, a popularny, do którego chodziliby także heterycy. Mam pomysły repertuarowe i organizacyjne, brak tylko odpowiednich funduszy. Ale wciąż szukam.
Tekst z nr 50/7-8 2014.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.