Prowokacje są “okay”

O „Okay”, jednym z pierwszych polskich gejowskich czasopism, o gwiazdach śpiewających homoerotyczne piosenki i o „polskiej Conchicie” z Jerzym Andrzejem Masłowskim, dziennikarzem, pisarzem, happenerem, aktywistą LGBT i politykiem, rozmawia Wojciech Kowalik 

 

 

Redakcja „Repliki” to kilku zapaleńców, którzy za darmo starają się tworzyć coś na rzecz społeczności LGBT. W „Okay”, któremu szefowałeś, było tak samo?

Myślę, że było znacznie trudniej. Gazety robiło się wtedy w archaiczny sposób: nie było składu komputerowego ani Internetu, a telefony komórkowe znaliśmy z amerykańskich filmów. Autorzy przywozili teksty do redakcji, przepisywała je maszynistka, gazetę składał litera po literze zecer, a korekta polegała na tym, że czytało się złożony w drukarni tekst i trzeba było wychwycić błędy. To było praco- i czasochłonne. Dostawaliśmy, co prawda, symboliczne honoraria od wydawcy, ale bez nich też byśmy „Okay” robili.

Skąd pomysł na tworzenie pism gejowskich tuż po upadku komuny? Chcieliście mieć tak samo, jak w Niemczech czy w Stanach?

I to bardzo. Za komuny „branża” była zepchnięta do podziemia. Ktoś musiał pomoc gejom wyjść z szafy. Jak przyszedłem do „Okay”, była już ogólna koncepcja miesięcznika. Dostałem zadanie: wymyślaj, co ma być w środku. Na szczęście nie brałem udziału w pierwszych awanturach o tytuł, podobno były wielkie. Grupa była już jako tako uformowana i wydawca szukał kogoś, kto to poprowadzi.

Dlaczego ty?

Kiedyś w knajpie podszedł do mnie wydawca, Włodek Antos. Powiedział, że kojarzy mnie z innych mediów – byłem dziennikarzem w „Sztandarze Młodych”, pracowałem w Telewizji Polskiej. Powiedział, że podobają mu się moje teksty, wśród których, co warto zaznaczyć, były także reportaże o sytuacji gejów w Polsce, a które, o dziwo!, wydrukowała komunistyczna prasa. Zaproponował mi prowadzenie „Okay”.

Kto pisał do pierwszych numerów?

Do pierwszych dziesięciu, którym szefowałem, pisali dziennikarze, między innymi z radiowej Trojki, z tzw. prasy kolorowej, a także wykładowcy uniwersyteccy. Pisali też debiutanci.

Poezja, teksty literackie, biografie intymne, Warhol, Almodovar, Pasolini, Ginsberg, Czechowicz, publicystyka, reportaż, plotki, sytuacja gejów w innych krajach, recenzje filmowe, teatralne, baletowe… Ambitnie!

A nawet krzyżówki! Były też wywiady. Np. z Jerzym Urbanem, prof. Andrzejem Stapińskim – szefem Instytutu Wenerologii AM, Danutą Stankiewicz – piosenkarką, pierwszą w show-biznesie, która odważyła się udzielić nam wywiadu, Markiem Barbasiewiczem – aktorem, Józefiną Pellegrini – słynną wówczas wróżką, autorką horoskopów. Misz-masz, ale przyjemny.

Ale comingoutowych wywiadów nie było.

To jeszcze nie były czasy coming outów. Co najwyżej można się było domyślać, ale nic wprost. Mieliśmy też kącik kulinarny, porady kosmetyczne, horoskop. Oraz czterostronicową wkładkę dla dziewczyn, gdzie pisały m.in. aktywistki z warszawskiej Lambdy. Nie było właściwie żadnych zwrotów z kiosków. Każdego miesiąca schodził kilkudziesięciotysięczny nakład.

Wtedy powstały też inne pisma gejowskie – „Inaczej”, „Filo”. (patrz: „Replika”, nr 44). Jak sobie radziliście z konkurencją? Współpraca czy walka?

Znaliśmy się i lubiliśmy. W konkurencyjnej gazecie pracował mój kochanek, z którym byłem w krótkotrwałym związku. Ludzie byli głodni takiej prasy.

Ale pewnie wstydzili się kupować „takie” tytuły w kioskach?

Oczywiście! Mieliśmy specjalną panią zatrudnioną do prenumeraty – pakowała tego mnóstwo, odnosiła trzy-cztery stosy kopert codziennie na pocztę.

Mieliście oddźwięk od czytelników?

I to jaki! Gratulowali, pisali listy, radzili, co ma być w kolejnych numerach, jakie nowe rubryki założyć. Po tych sugestiach pojawił się „Chłopak Miesiąca”. Ludzie przysyłali swoje fotki z pozamazywanymi częściami ciała, twarzami, fiutami. Co prawda zdjęcia były raczej kiepskiej jakości, ale czytelnicy głosowali i co miesiąc wybierali swego ulubieńca.

Skąd braliście inne zdjęcia?

Mieliśmy umowy z trzema zachodnimi tytułami, które zezwalały na bezpłatne przedruki. Do dziś nie wierzę, że się zgodzili! Ten zecer, który składał „Okay” – drukowaliśmy w Wojskowych Zakładach Graficznych – patrzył na mnie spode łba. W jego oczach byłem Głównym Pedałem Polski, koordynatorem rozpasania i rozpusty wszelakiej.

Drukarnia nie robiła problemów?

Nie, Włodek Antos miał ojca generała. Niestety, któregoś razu nie zapłacił drukarni i po roku „Okay” skończył z gigantycznym długiem. Projekt się wywalił.

A jakie były pozaśrodowiskowe reakcje na czasopismo?

Czasem ostre, negatywne. Byłem wyzywany, dostawaliśmy listy od katolików w stylu „niech was Bóg pokarze”, „mam nadzieję, że zostaniecie wiecznie potępieni”, „żeby was zżarł HIV” itp. Jeden z listów zaczynał się od słów „Chamy i parmezany: oby was szlag trafił, was i wasze przyjaciółki lesbinki”. Sporo tego było. Pod redakcją pojawiali się skinheadzi, były jakieś przepychanki. Dręczyła nas nawet prokuratura.

Za co?

Opublikowaliśmy zdjęcie dwóch trzymających się za ręce mężczyzn. Jeden był rozebrany do połowy, a drugi był nagi i miał penisa w półwzwodzie. Zakwalifikowano to jako pornografię i ja, jako naczelny, poszedłem się tłumaczyć. Pani prokurator powiedziała wprost, że to pornografia i że grozi mi do pięciu lat. Była bardzo nieprzyjemna. Sprawa rozeszła się jednak po kościach. Po trzech miesiącach umorzono „śledztwo”. Poza mną i wydawcą nikt nie wiedział o problemach z prokuraturą, nie chcieliśmy wystraszyć współpracowników

Po odejściu z „Okay” pisałeś do „Mena”.

Pracę zaproponował mi naczelny – Sławek Starosta. Było to pierwsze polskie gejowskie czasopismo porno! Ale nie uciekaliśmy od polityki. Było tam też dużo satyry, psychozabawy, poradnictwo, kącik turystyczny. I masa pikantnych, dobrej jakości zdjęć. W „Menie” byłem zastępcą naczelnego przez kilkanaście miesięcy. Równolegle pracowałem w Telewizji Polskiej, gdzie rządziła silna prawica. Jako że się nie kryłem z orientacją, byłem pod ciągłym ostrzałem. Pewnego razu miałem rozmowę z szefem przy kawie. Powiedział: jeśli ja ciebie nie zwolnię, to mnie zwolnią. Odszedłem sam.

Pisałeś już wtedy wiersze?

Nie, to się zaczęło parę lat później. Najpierw zacząłem pisać teksty piosenek. Pierwsze utwory napisałem dla wówczas bardzo popularnych wykonawców: Andrzeja Dąbrowskiego, Elżbiety Adamiak, wspomnianej Danuty Stankiewicz. Wylansowałem kilka przebojów, szybko przyszły zamówienia od innych.

Motyw homoerotyczny w twoich wierszach jest wyraźnie widoczny.

Moje wiersze i teksty piosenek mówią o miłości, bliskości. Nie znam innej miłości czy bliskości niż ta z mężczyzną – piszę o niej właśnie. Jednak moje teksty są uniwersalne i może je śpiewać kobieta do mężczyzny, kobieta do kobiety, facet do faceta… Czyli człowiek do człowieka. Wielu wykonawców, dla których piszę, nawet nie przypuszcza, że niektóre kawałki pisałem dla mojego Wojtka, partnera od 18 lat.

Pisałeś piosenki dla prawdziwych gwiazd: Artur Barciś, Dorota Stalińska, Krystyna Prońko, Maria Seweryn, Olga Bończyk, Seweryn Krajewski, Stan Borys, Marian Opania, Danka Błażejczyk, Lora Szafran, Emilian Kamiński. Czy oni wiedzą, że jesteś gejem?

Z tych wymienionych powyżej: Krysia Prońko, Marysia Seweryn, Danka Błażejczyk – wiedzą. Inni tylko się domyślają.

Należysz do Zielonych 2004. Skąd pomysł, żeby zająć się polityką?

Wszystko, co robiłem, było kwestią polityczną. „Okay” – kwestia polityczna. Zakładałem pierwszą Lambdę w Warszawie na przełomie lat 80. i 90. – kwestia polityczna. Zieloni to był dla mnie naturalny wybór. Staram się pomagać koleżankom i kolegom z Zielonych, choćby w okresie przedwyborczym, a oni pomagają w happeningach politycznych, które od lat robi moja grupa artystyczna „Zawleczka”. Jej współzałożycielem jest mój partner. To moje oczko w głowie. Wydawaliśmy też gazetkę, którą nazwaliśmy „Moherowy Berecik”, mocno krytyczną wobec Ojca Dyrektora. Nalewaliśmy się z niego i z katolickiej mentalności. Gazetkę rozdawaliśmy „moherom” z okazji… np. religijnych procesji.

Ryzykowne.

Niekoniecznie. Można to robić, pod warunkiem że ma się szybkie nogi. Potem zrobiliśmy antyprawicową gazetkę „Chrześcijańska masakra Piłką”. To były czasy, gdy współrządził LPR (2006. rok), a jednym z liderów był antygejowski polityk Marian Piłka. Na okładce gazetki umieściliśmy collage, którego podstawą był plakat z filmu „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (aktor trzyma piłę unurzaną we krwi). Jednak w miejsce głowy aktora włożyliśmy głowę Mariana Piłki. Środek gazetki był wypełniony tekstami i rysunkami wyśmiewającymi polskich „prawiczków”, dulszczyznę, itp. O tej prowokacji pisały gazety, np. „Trybuna”.

Robiliście nie tylko gazetki.

Chodziliśmy bronić kultowego klubu Le Madame, który władze miasta za czasów prezydenta Kaczyńskiego wyrzuciły z lokalu. Wtedy też zaczęliśmy poznawać Zielonych, choć do partii przystąpiliśmy nieco później. Dla mnie wstąpienie do partii to jest podjęcie zobowiązań, z których najmniejszym jest wpłata 240 złotych rocznej składki. To przede wszystkim udzielanie się, wspomaganie, poświęcenie czasu, czasem żmudna robota. Nie chciałem być politykiem, mój partner też nie. Ale w końcu się zaangażowaliśmy. Dziś mam poczucie winy, że nie zawsze mogę poświęcić Zielonym tyle czasu, ile chciałoby moje serce, ale praca zawodowa, obowiązki domowe itp. zajmują dużo czasu w mym życiu. Ponadto wciąż robimy jakieś akcje politycznospołeczne, co nieraz bardzo komplikuje życie, np. sprawa Allegro, która wiązała się z długotrwałymi wizytami w kancelarii prawnej, sądzie.

Co to za sprawa?

Na Allegro były sprzedawane współcześnie wytworzone gadżety promujące ideologię nazistowską – kubki z Hitlerem, swastyki, płyty zespołów z tekstami ksenofobicznymi, homofobicznymi, rasistowskimi. Stowarzyszenie „Nigdy więcej”, Jurek Owsiak, Janina Ochojska i inni wzywali Allegro, by zlikwidować aukcje tymi przedmiotami, jednak Allegro nie reagowało. Sam napisałem dwa mejle w tej sprawie, ale i mnie olali. Więc zrobiliśmy prowokację i zniekształciliśmy logo Allegro: w miejsce liter LL wstawiliśmy SS, symbol nazistowskiej formacji wojskowej Waffen, i z takim billboardem jeździliśmy po Warszawie.

Wydrukowaliśmy też pocztówki z owym przerobionym logo, które rozdawaliśmy na ulicach Warszawy 21 marca – w Międzynarodowy Dzień Walki z Rasizmem. O akcji rozpisywały się gazety, m.in. „Wyborcza”. Allegro się oburzyło i postawiło nas przed sądem z paragrafu o naruszenie dóbr osobistych. Proces trwał trzy lata! W pierwszej instancji przegraliśmy, ale finalnie pomogła nam Helsińska Fundacja Praw Człowieka i w lutym tego roku wygraliśmy w apelacji. Dziwię się, że ani Piłka, ani Rydzyk ani inni politycy, których wyśmiewaliśmy nie ciągali nas po sądach.

Lubisz prowokować, przekraczać granice.

Uwielbiam przekraczać granice! Pamiętasz rzeczniczkę praw dziecka, ultraprawicową Ewę Sowińską, słynną z tego, że chciała badać, czy Teletubiś Tinky Winky jest gejem? Otóż, dowiedzieliśmy się, że przeraził ją penis w rzeźbie mężczyzny autorstwa Mitoraja przed Centrum Olimpijskim w Warszawie. Sugerowała, by go zasłonić. Zrobiliśmy wtedy niby-album pt. „Penis w przestrzeni publicznej”. Przez kilka dni biegaliśmy po Warszawie i fotografowaliśmy wszystkie fiuty na rzeźbach. W formie donosu wysłaliśmy to pani rzeczniczce, którą, o ile pamiętam, nazwaliśmy w gazetce „Mieczem krocza polskiego”. Gazetkę rozrzuciliśmy też w warszawskich klubach, knajpach, wysłaliśmy do rożnych redakcji. Wszędzie budziła powszechną radość.

Nasza najnowsza akcja, dosłownie sprzed paru tygodni, nosi tytuł „Polska Conchita”. Zaprojektowaliśmy plakat, na którym jest dziewczyna z brodą, a obok niej napis: „Chcecie czy nie – jesteśmy wśród was!” Plakat pojawił się na billboardach w kilku miastach, m.in. w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku. Rozkleiliśmy plakaty na tydzień przed Paradą Równości, też pisała o tym „Gazeta Wyborcza”. Kilka z nich zniszczono (śmiech).

Masz jeszcze jakieś plany działalności prowokacyjnej na rzecz LGBT?

Właśnie napisałem musical pt. „Zakochany Tel Aviv”, który m.in. pokazuje, że miłość homo i hetero to taka sama miłość. Jest tam też krytyka ortodoksji religijnej i tzw. tradycji (zarówno żydowskiej, jak też katolickiej). A poza tym świetne piosenki, super choreografia i reżyseria. Teraz szukamy sceny, co nie jest łatwe, bo – wbrew temu, co by się wydawało – w teatrach panuje homofobia, a dyrektorzy uzależnieni od miejskich pieniędzy unikają kontrowersyjnych projektów i wolą wystawiać bezpieczne ramoty napisane 50 lat temu, które zwykle nie mają nic wspólnego z otaczającą nas rzeczywistością.

Plany na przyszłość?

Kończę przygotowywać trzeci tomik wierszy, do którego, tak jak w dwóch poprzednich, dołączona będzie płyta z moimi najnowszymi piosenkami zaśpiewanymi przez fajnych wykonawców. Właśnie zaczęły się nagrania.

A marzenia?

Napisałem i wystawiłem w swoim życiu pięć sztuk teatralnych i marzę, by mieć własną scenę, na której wystawiałbym rzadziej swoje, a częściej cudze teksty o tematyce „branżowej”, komedie, farsy, dramaty, musicale. Nie byłby to jednak teatr eksperymentalny i elitarny, a popularny, do którego chodziliby także heterycy. Mam pomysły repertuarowe i organizacyjne, brak tylko odpowiednich funduszy. Ale wciąż szukam.

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

„Przyjaciele” i „Przyjaciółki”

Historia prasy queerowej ma swój początek w Niemczech 124 lata temu. Jej szybki rozwój przerwało dojście do władzy nazistów w 1933 r.

 

„Der Eigene” – pierwsze czasopismo gejowskie na świecie ukazywało się
w latach 1896-1933; na zdjęciu okładka numeru z 1920 r.; „Die Freundin” – pierwsze czasopismo lesbijskie powstało w 1924 r., na
zdjęciu okładka numeru z 1929 r.

 

Wczesna historia prasy LGBTI to w głównej mierze historia niemiecka. Właśnie w Cesarstwie Niemieckim (1871- 1918), a później w Republice Weimarskiej (1918-1933) powstały pierwsze czasopisma dla osób homoseksualnych i transpłciowych, w tym – prawdopodobnie pierwszy na świecie – magazyn dla homoseksualnych mężczyzn „Der Eigene”.

Przetarcie szlaku i wojny z cenzurą

Pierwszym periodykiem o charakterze głównie naukowym i publikacją poświęconą w całości zagadnieniom nieheteroseksualnego pożądania i odmienności płciowej był „Jahrbuch für sexuelle Zwischenstufen”, wydawany raz do roku począwszy od 1899 r. przez Komitet Naukowo-Humanitarny (WhK, Wissenschaftlich-humanitäres Komitee), na którego czele stał legendarny seksuolog i lider emancypacji mniejszości seksualno-płciowych Magnus Hirschfeld. Publikacja ta podsumowywała prace Komitetu i składały się na nią obszerne artykuły naukowe z dziedziny medycyny, antropologii czy psychologii. Przedrukowywano również teksty z niemieckiej prasy powszechnej, dotyczące (na ogół sensacyjnych) historii, których bohater(k)ami były osoby transpłciowe i homoseksualne. Ponieważ artykuły te ukazywały się pierwotnie w prasie „heteronormatywnej”, ich wymowa była często negatywna lub utrzymana w stylistyce skandalu, dlatego w „Jahrbuch…” pojawiały się opatrzone komentarzem. To właśnie tam opisana jest historia hrabiny Diny Almy de Paradedy, którą przedstawiłem w „Replice” (nr 80, lipiec/sierpień 2019). Z racji naukowego charakteru tej publikacji, jej wydawanie nie wzbudzało większego zainteresowania organów odpowiedzialnych za cenzurę. Inaczej było z „Der Eigene” Adolfa Branda, którego pierwszy numer pojawił się już w 1896 r. Uznawany za pierwszy magazyn dla homoseksualnych mężczyzn na świecie, miał profil literacko-artystyczno-społeczny; na wydawane w nim teksty składały się odezwy i eseje polityczne (m.in. dotyczące słynnego paragrafu 175, na podstawie którego skazywano mężczyzn uprawiających seks z mężczyznami, oraz ich sytuacji społeczno-prawnej w Niemczech), wiersze, opowiadania, zdjęcia nagich mężczyzn, a także anonse towarzyskie (przykłady drukujemy większą czcionką – przyp. „Replika”) i drobne ogłoszenia. To właśnie z powodu tych ostatnich Brand miał liczne zatargi z cenzurą. Epoka wilhelmińska (od lat 90. XIX w. do I wojny światowej) oraz lata 20. XX w. to dla właściciela „Der Eigene” czas nieustannych procesów sądowych, które w niektórych przypadkach kończyły się karą, głównie finansową, ale też więzieniem. Ponadto, w latach 1907-1909 miał miejsce głośny „skandal eulenburski” – grupa dygnitarzy z otoczenia cesarza Wilhelma II padła ofiarą oskarżeń o utrzymywanie relacji homoseksualnych. Prasowej kampanii paszkwili i oszczerstw towarzyszyły procesy sądowe, w wyniku których na karę więzienia skazano kilka osób z dworu cesarskiego. Skandal eulenburski zahamował rozwój i tak skromnej prasy homoseksualnej oraz towarzyszącą mu kampanię na rzecz osób nieheteronormatywnych. Wszelkie zwycięstwa, jakie w świadomości społecznej mogła odnieść działalność środowisk Hirschfelda i Branda, straciły znaczenie.

Odwilż

W proklamowanej w przededniu końca I wojny światowej Republice Weimarskiej dążono do obalenia struktur i organów władzy związanych z poprzednim systemem, a więc i cenzury. Konstytucja nowo powstałego państwa (przynajmniej na papierze) gwarantowała m.in. wolność myśli i słowa, a atmosfera polityczna dla rodzącego się ruchu emancypacyjnego osób LGBTI stała się nagle o wiele bardziej przyjazna niż za czasów cesarza. To spowodowało rozkwit „tęczowej” prasy. 14 sierpnia 1919 r., a więc krótko po wejściu w życie ustawy zasadniczej, wydawnictwo Karla Schutza wydało w Berlinie pierwszy numer gazety zatytułowanej „Die Freundschaft” („Przyjaźń”, która w tradycji niemieckiej, a zwłaszcza w opisywanym okresie często była synonimem miłości homoerotycznej). Za cel działalności autorzy wzięli przede wszystkim agitację za wykreśleniem paragrafu 175 z niemieckiego kodeksu karnego, jak również edukację dotyczącą LGBTI. W gazecie pojawiały się treści wszelakiej maści: eseje, artykuły i wyniki badań dotyczące społeczno- prawnych i naukowych aspektów nieheteronormatywności, teksty o zabarwieniu politycznym, felietony, recenzje literatury naukowej i popularnej, sztuk teatralnych i filmów, przeglądy prasy niemieckiej traktującej o homo- i transseksualności, artykuły popularnonaukowe, poezja, opowiadania, powieści w odcinkach, jak również ogłoszenia i anonse towarzyskie, które, oprócz prenumerat i prywatnych datków, były głównym źródłem finansowania przedsięwzięcia. Wkrótce „Die Freundschaft” zaczęło być sprzedawane w największych miastach niemieckich, później swym zasięgiem objęło również miasta bardziej prowincjonalne, jak Wrocław, Legnicę czy Szczecin, a nawet inne kraje, jak Austria czy Stany Zjednoczone. Początki „Die Freundschaft” nie były łatwe; pierwsze numery liczyły zaledwie po kilka stron, a redakcja musiała ciągle mierzyć się z problemami finansowymi i cenzurą, która zakazywała wystawiania gazety w kioskach i utrudniała jej wydawanie, oskarżając o propagowanie nieprzyzwoitych treści i obrazę moralności (chodziło głównie o anonse towarzyskie). W latach 1919-1923 przeciwko „Die Freundschaft” wytoczono co najmniej pięć procesów, które doprowadziły do trzech wyroków skazujących i czasowego wstrzymania publikacji. Gazeta odegrała jednak fundamentalną rolę w historii ruchu emancypacyjnego; stała się platformą dla powstających lokalnych stowarzyszeń LGBTI (pierwszym był powstały we wrześniu 1919 r. berliński „Klub der Freunde und Freundinnen” – „Klub przyjaciół i przyjaciółek”), a później oficjalnym organem Deutscher Freundschaftsverband (DFV, Niemiecki Związek Przyjaźni), powołanej w sierpniu 1920 r. organizacji federacyjnej zrzeszającej wspomniane grupy lokalne. Luźny związek mniejszych i politycznie nieistotnych stowarzyszeń przerodził się w zorganizowany i skoordynowany ruch społeczno-polityczny, który dzięki temu zwiększył grono odbiorczyń/ ców i którego sprawczość była teraz nieporównanie większa.

Walka o monopol

W pierwszych latach ruchu emancypacyjnego „Die Freundschaft” pełniła rolę najważniejszej publikacji dla tzw. inwertytów (Invertierte), jak często same określały się osoby o nienormatywnym pożądaniu lub ekspresji płciowej. Stanowiła wzór dla innych czasopism homofilnych powstających w tym czasie (jak np. hamburskiego „Die Sonne” czy berlińskiego „Uranos”) i doprowadziła do powstania organizacji lokalnych zrzeszających osoby LGBTI oraz nowego rozdziału w historii ich kultury. Jednocześnie działalność kontynuowali Hirschfeld i Brand, a ich organizacje nadal wydawały wspomniane wcześniej gazety. W 1923 r. DFV, trawiony przez problemy finansowe i wewnętrzne konflikty, przemianował się na Bund für Menschenrecht (BfM, Związek na rzecz Praw Człowieka), którego pierwszym przewodniczącym został Friedrich Radszuweit – jedna z najważniejszych postaci w historii ruchu, człowiek kontrowersyjny i nie jednoznaczny. Marzeniem i politycznym celem Radszuweita było uczynienie ruchu LGBTI ruchem masowym, odgrywającym istotną rolę w życiu społeczno-politycznym Republiki Weimarskiej i kształtującym jej prawo. Jedną z jego najśmielszych inicjatyw była propozycja powołania w wyborach do niemieckiego parlamentu Homoerotische Freundschaftspartei (Homoerotycznej Partii Przyjaźni), i choć starał się o to kilkakrotnie, nigdy nie doszła ona do skutku. Radszuweit zainicjował również szereg działań mających na celu wyjście ze środowiskowej bańki i dotarcie z homofilnym przekazem do mas poprzez publiczne zgromadzenia, wykłady i wysłuchania ekspertów. Ponieważ w momencie jego wyboru na przewodniczącego BfM wyrokiem sądowym wstrzymano publikację „Die Freundschaft”, Radszuweit rozpoczął wydawanie innej gazety – „Blätter für Menschenrecht” („Pismo na rzecz Praw Człowieka”), która miała wypełnić lukę po poprzedniczce i przejąć rolę organu BfM i najważniejszego czasopisma środowiskowego. Apetyt Radszuweita był nieposkromiony; za jego inicjatywą tworzono kolejne gazety LGBTI, w tym „Das Freundschaftsblatt” („Pismo przyjaźni”) i od 1924 r. – „Die Freundin” („Przyjaciółka”), pierwszy w historii niemieckiej prasy queerowej magazyn poświęcony w całości kobietom. Radszuweit nie ograniczał się do nowych publikacji, poświęcał się też walce z wszelką konkurencją prasową powstającą poza ramami jego organizacji. Aktywnie zwalczał nowinki na queerowym rynku prasowym, posuwając się do tak nieczystych metod, jak dyskredytowanie i publiczne oczernianie twórców podobnych inicjatyw lub swoich dawnych przyjaciół i współpracowników z DFV. W samej BfM miał niepochlebną opinię dyktatora i bezwzględnego biznesmena-kapitalisty, co doprowadziło do tego, że wiele osób opuściło organizację, by dołączyć do nowego DFV, które jednak wtedy mogło już tylko pomarzyć o dawnej świetności. Do końca Republiki Weimarskiej to właśnie BfM odgrywał najważniejszą rolę w ruchu LGBTI. W tym miejscu warto też wspomnieć o intensywnie rozwijającej się równolegle do queerowej prasy męskiej lub generycznej (przeznaczonej dla całego środowiska) prasie kobiecej/lesbijskiej. Choć kobiety stanowiły dużą część ruchu emancypacyjnego, były w nim marginalizowane. Nie pełniły ważniejszych funkcji politycznych i dopiero w 1924 r. doczekano się pierwszej kobiety na stanowisku członkini zarządu BfM – była nią Aenne Weber, redaktorka naczelna wspomnianej „Die Freundin”. Artykuły do gazet (nawet tych lesbijskich) były pisane prawie wyłącznie przez mężczyzn, co przekładało się na ograniczony wpływ kobiet wewnątrz ruchu. Podobnie jak gazety „głównego nurtu”, pisma kobiece również zmagały się z cenzurą i problemami finansowymi, co prowadziło do tego, że często zmieniały nazwę lub rozpoczynano wydawanie nowych pozycji. W Republice Weimarskiej było wydawanych łącznie 6 czasopism lesbijskich/ kobiecych, co w stosunku do łącznej liczby dwudziestu kilku gazet queerowych wydawanych w latach 1896-1933 jest wcale niemałą liczbą. Były to: „Die Freundin”, „Ledige Frauen” („Wolne panie”), „Frauenliebe” („Miłość kobieca”), „Frauen, Liebe und Leben” („Kobiety, miłość i życie“), „Garçonne-Junggesellin” („Towarzyszka“) i „Blätter idealer Frauenfreundschaft” („Pismo idealnej kobiecej przyjaźni”), z których najbardziej prominentną była ta pierwsza, wydawana w latach 1924-1933. W całej wczesnej historii niemieckiej prasy queerowej pojawiła się tylko jedna gazeta poświęcona w całości osobom transpłciowym (choć tematy trans były obecne i mocno reprezentowane w pismach generycznych), była to „Das dritte Geschlecht – die Transvestiten” („Trzecia płeć – transwestyci”), która w latach 1930 i 1932 ukazała się łącznie 5 razy. Mimo krótkiego żywota, miała ambitne plany i doprowadziła do powstania osobnej organizacji w łonie BfM zrzeszającej osoby trans ze swoją rezolucją i śmiałymi postulatami politycznymi, wśród których wymieniano prawne usankcjonowanie ich statusu oraz społeczną akceptację dla nienormatywnej ekspresji płciowej.

Schyłek

Rozwój niemieckiej prasy queerowej oraz towarzyszący mu ruch emancypacyjny przed II wojną światową jest z dzisiejszej perspektywy niewątpliwie krokiem milowym w niemieckiej oraz światowej historii emancypacji mniejszości seksualnych. Należy jednak pamiętać, że nie jest to opowieść wyłącznie radosna czy napawająca nadzieją; ruch był podzielony na kilka mniejszych, często intensywnie zwalczających się środowisk, które były jednak zdolne czasem połączyć siły. Zawieszenie lub zakończenie publikacji gazet z powodów finansowych lub politycznych, nieustanne procesy sądowe i cenzura znacznie utrudniały funkcjonowanie czasopism LGBTI. Dojście w 1933 r. do władzy nazistów oznaczało gwałtowny koniec. Trauma czasów nazistowskich spowodowała, że ruch emancypacyjny i związana z nim prasa odradzała się powoli i stopniowo – dopiero w latach 50. w Niemczech pojawiły się znów pojedyncze czasopisma LGBTI. Przed wojną niektóre gazety swoje ostatnie wydania miały jeszcze w marcu 1933 r. Czytając je, można odnieść wrażenie, że w Niemczech nic takiego się nie dzieje – do ostatniej chwili środowisko starało się funkcjonować tak, jak zawsze, nie ulegając powszechnej atmosferze porażki i strachu. Ta postawa niezłomności to coś, co w historii queerowej jest elementem stałym i naszym bezsprzecznym powodem do dumy.

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jeden chłopak z komputerem

Radkiem Oliwą, twórcą i szefem największego polskiego portalu LGBT queer.pl (wcześniej innastrona.pl), który obchodzi właśnie 20-lecie, rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. arch. pryw.

 

Skąd w 1996 r. w twojej głowie wziął się pomysł, by założyć gejowską stronę internetową? Był już wtedy w ogóle jakiś Internet gejowski czy lesbijski w Polsce?

Internet się dopiero pojawiał jako komercyjny wynalazek, właśnie powstała Wirtualna Polska, dlatego można powiedzieć, że Queer.pl istnieje tak długo jak najstarszy polski portal. Miałem 21 lat, mieszkałem w niewielkim mieście na południu Niemiec, bo moja rodzina wyprowadziła się tam, gdy byłem szesnastolatkiem. Byłem więc podwójnie osamotniony: jako chłopak z Polski i jako gej. Internet jako medium, które dopiero zaistniało, stał się dla mnie oknem na świat, przez które zajrzałem, by sprawdzić, czy są jacyś geje w Polsce. Okazało się, że nie ma – po wpisaniu w wyszukiwarkę Altavista hasła „gej Polska” nie pokazywało się nic. Postanowiłem więc zrobić coś od początku – w trzy dni narysowałem ikonki, nauczyłem się podstaw HTML-a i powstała Inna Strona.

Miałeś już jakieś doświadczenie informatyczne? Jakieś wzorce?

Interesowałem się technologią. Miałem własny komputer i jakieś podstawy. Sam korzystałem wówczas z niemieckiego portalu www.eurogay.net, który już nie istnieje. To był dla mnie punkt odniesienia, pozwalał mi orientować się w tym, jak robi się stronę dla gejów.

A lesbijek?

Nie miałem wówczas pojęcia, czego szukają dziewczyny, więc Inna Strona adresowana była do gejów. Tworzyłem ją sam, włącznie z tym, że pisałem wszystkie teksty, co musiało się przełożyć na jakość (śmiech). Zamieszczałem opisy książek, adresy klubów gejowskich w Polsce, zdjęcia półnagich mężczyzn… Byłem na przykład, i jestem nadal, wielkim fanem Oscara Wilde’a, więc pojawiało się dużo tekstów o nim. Nie były to wybitne rzeczy, ale bardzo autentyczne. To były czasy, gdy tematyka gejowska była bardzo niszowa i każda informacja była na wagę złota.

Kiedy pojawiła się druga, bardziej interaktywna odsłona strony?

Już po kilku miesiącach powstała platforma, na której ludzie mogli się poznawać. Wystarczyło, że wysłali do mnie wiadomość, publikowałem ją jako ogłoszenie towarzyskie. Zainteresowanie było spore. Kontaktowali się ze mną też ludzie, którzy chcieli coś napisać na stronę, opowiadanie czy wiersz.

Pisywały osoby znane już wtedy albo później?

Tak, dość wcześnie teksty kulturalne zaczął przysyłać Marcin Pietras (recenzje filmowe, opowiadania, tłumaczenia komiksów), później Krzysiek Tomasik pisał bardzo dobre artykuły. Nie wszystkie osoby mogę zidentyfikować, bo nie każdy chciał publikować pod imieniem i nazwiskiem.

Kiedy to się zaczęło zmieniać?

Na przełomie wieków. Pojawiały się profile użytkowników, wiadomości prywatne no i zdjęcia, co uważam za punkt przełomowy. Wraz z nimi ludzie zaczęli pisać trochę więcej o sobie. Brak zdjęcia oznaczał mniejsze uprawnienia, co było dla wielu sporą motywacją. To ważne, bo w ten sposób wychodzili z ukrycia. Zdjęcia były oczywiście w jakiś sposób chronione, trzeba było się zarejestrować, by móc je zobaczyć, ale jest już tak, że gdy publikuje się swoje zdjęcie na portalu gejowsko-lesbijskim, to przyznaje się przed samym sobą, że jest się po „innej stronie”. To rewolucja!

Kiedy staliście się stroną gejowsko-lesbijską?

Mniej więcej w tym samym czasie. Już miałem większą świadomość tematu, z czasem zaczęły się też ukazywać portale przeznaczone tylko dla lesbijek. Zacząłem podejmować temat, choć przyznaję, że początkowo dość nieudolnie. Ważnym krokiem dla włączenia kwestii dziewczyn były same profile, w których pojawiły się specjalne opcje, np. „wymarzona partnerka” w kwestionariuszu. Wcześniej dziewczyny, które zakładały sobie profil, wypełniały rubrykę „mój wymarzony partner” i opisywały kobietę, o której marzą. Skoro pojawiła się potrzeba, to znalazło się i rozwiązanie. To właśnie użytkowniczki same postanowiły, że chcą tu być.

Czy można podzielić waszą działalność na te dwa dziesięciolecia?

Właśnie tak i jest między nimi dużo znaczących różnic. Na początku na przykład kwestia finansowa nie miała znaczenia – był jakiś darmowy hosting w USA, później wystarczyło wykupić domenę, mieć komputer i Internet. Zresztą wszystko to mnie tak fascynowało, że nawet mógłbym płacić, by móc to robić. Redagowanie portalu i serwisowanie było do ogarnięcia we własnym zakresie. Później sytuacja się zmieniła. W najlepszych czasach mieliśmy ok. 20 milionów „odsłon”, czyli wejść na konkretne strony miesięcznie, a to nie jest mało. Pojawiła się potrzeba osobnego serwera, a kontakt z użytkownikami zaczął pochłaniać kilka godzin dziennie. Strona stała się na tyle popularna, że użytkownicy wychodzili z założenia, że stoi za nią sztab zawodowców.

Pamiętasz jakieś teksty, które miały szczególną popularność?

Z głośnym odzewem spotykały się teksty Witolda Jabłońskiego, który pisze felietony świadomie w taki sposób, by prowokowały myślenie. W podobnym kierunku szedł Jacek Kochanowski, który wniósł trochę naukowy, a trochę równościowy punkt widzenia. Pamiętam jego tekst o door selection – selekcji w klubach. Był pewien klub w Warszawie, który to wprowadził i zaczął wpuszczać tylko ludzi ładnych. Jacek napisał o tym tekst, jak dla mnie bardzo ważny, potrzebny, będący odpowiedzią na to, co się pojawiło, czyli wykluczenie wewnątrzśrodowiskowe. Tekst spotkał się z burzliwą debatą i… fochem właściciela tego klubu. Prawdziwą fabryką tekstów był Janusz Marchwiński.

Jak się poznaliście z Januszem Marchwińskim? (aktor znany m.in. z adaptacji „Lubiewa”, dziennikarz, niegdyś współpracownik Radia Wolna Europa, od lat szef krakowskiego klubu LGBT Cocon – przyp. red.)

Napisał kiedyś do mnie, że chciałby poznać redakcję Innej Strony. Sam spędził wiele lat na emigracji i właśnie przenosił się do Krakowa. Przyjechał i zobaczył, że redakcja IS to jest jeden chłopak siedzący przy komputerze. Postanowił, że chce się włączyć. Publikował bardzo dużo i bardzo dobrze – także pod pseudonimami. Rozrzut tematyczny był imponujący. Największą popularnością cieszyły się teksty-poradniki. Najpopularniejsze, jak tekst o pryszczach czy raku prostaty, osiągnęły ponad milion „odwołań”. Kiedyś przy winie Janusz zapytał, czy nie myślałem o przeniesieniu się do Polski. Kilka miesięcy później mieszkałem już w Krakowie.

Jak to wpłynęło na Inną Stronę?

Dostała kopa! Zahaczyłem bardziej o środowisko, a gdy dwa lata później prężnie zaczęła się rozwijać moja firma zajmująca się programowaniem stron internetowych – bo przecież ja cały czas poza tym pracowałem, IS to było hobby – mogłem się trochę „odciążyć”. Pojawiły się nowe osoby. Jeśli pierwsze dziesięć lat działalności strony było chałupniczo-hobbystyczne, to drugie już zdecydowanie bardziej profesjonalne. Konieczna stała się komercjalizacja przedsięwzięcia, trzeba było zarejestrować firmę. Zmieniło się tyle, że nie byłem już w stanie nadążać technicznie, stała się niemożliwa sytuacja, w której wszystkim zajmuje się jedna osoba.

Od kilku lat w samej redakcji najważniejsza jest Magda Dropek. Jaka jest jej rola?

Rzeczywiście, Magda była pierwszą osobą zatrudnioną na cały etat, by pisać teksty. Wpłynęła swoją osobowością na charakter portalu. Po pierwsze, dzięki niej tematy kobiece zyskały większą wagę, co wywołało zauważalny przyrost użytkowniczek oraz tematy ogólnospołeczne. Można powiedzieć, że to, czym ostatecznie stał się nasz portal, to mieszanka trzech osobowości: Magdy, mnie i Janusza Marchwińskiego.

Pojawiły się też inne twoje przedsięwzięcia – wiadomości wideo, sklep, portal randkowy.

W drugim dziesięcioleciu rzeczywiście poszerzyliśmy ofertę. Pojawiło się Kumpello, które było odpowiedzią na pomysł, by bardziej odciągnąć od naszej strony charakter randkowy, dać dziewczynom więcej swobody, ale nie rezygnować z użytkowników, którzy chcą randkować. Ten ruch namieszał w portalach randkowych w Polsce, pozgarniał konkurencji dużo użytkowników do tego stopnia, że najpopularniejszy z nich stanął przed koniecznością przebudowania swej formuły. Włożyliśmy dużo pracy intelektualnej w to, by dać tematowi randek trochę ciepła – pojawiło się tam więcej opcji niż „waga” czy „rozmiar”. Niestety w dalszy rozwój portalu włożyliśmy za mało serca i portal znacznie spowolnił.

Jeśli chodzi o sklep PrideShop, to ideą było, by sprowadzić do Polski te rzeczy, których nigdy nie mieliśmy, by nie trzeba było ich samemu ściągać z Chin czy Stanów – od tęczowych flag, przypinek, po książki i filmy. Temat filmów i książek staje się w dobie elektronicznej dystrybucji nieaktualny, ale myślimy mimo tego o odświeżeniu tego pomysłu. Z innych naszych projektów, była też „telewizja”, czyli cotygodniowe wiadomości publikowane na YouTube. Gdy dziś się to ogląda, ze strony technicznej wygląda to dosyć słabo, ale w każdej minucie widać zaangażowanie i chęć zrobienia czegoś z niczego.

Skąd wziąłeś pomysł na założenie Sibro – krakowskiej kawiarni LGBT, która funkcjonowała w latach 2012-2014?

To było marzenie faceta, który po prostu chciał mieć swój bar (śmiech). Nie miałem o tym pojęcia – wynająłem lokal w złym miejscu, o złym metrażu i za nie te pieniądze. Było tam albo pusto, albo tak pełno, że ludzie przychodzili i od razu wychodzili, co się zaczęło przekładać na obroty. Mieliśmy wieczorki z grami towarzyskimi, dyskusje – to było miejsce dla tych, którzy nie chcą zabłysnąć na parkiecie, bo tego nie czują, nie chcą pójść do klubu, ale chcą mieć taką kawiarnię, w której znajdą znajomych ze społeczności LGBT. Pod tym względem spełniło się w stu procentach, ale musiałem się wycofać, bo było to podwójne obciążenie: finansowe, co dałoby się jeszcze znieść, i czasowe. Problemy zdrowotne i nieprzychylność sąsiadów też zaważyły na decyzji o zamknięciu. Bardzo mi tego miejsca szkoda.

Sama Inna Strona też przeszła rewolucję i w 2013 r. przekształciła się w znany w obecnej formie Queer.pl. Jakie były przyczyny zmiany?

Naszym celem było unowocześnienie formatu, narzędzi – nazwa przestała już pasować. Po pierwsze, „inna” – to słowo stało się nieadekwatne do tego, co robimy. „Inność” była czymś, co definiowało LGBT 20-30 lat temu – czuję, że dziś definiuje nas nie inność, a różnorodność. Myślę, że krok od „inności” do „różnorodności” jest krokiem emancypacyjnym i tak też odbieram tę zmianę. Po drugie, „strona” – to też formuła, która stała się ograniczająca. Queer.pl to już nie tylko strona i nie ma co zamykać sobie dróg – może będzie to coś wydrukowanego, może mobilnego?

Jak użytkownicy przyjęli tę zmianę?

Na początku dostawaliśmy dużo listów ze skargami. Sporo osób pisało: „Mieliście taką neutralną nazwę, można było się za nią ukryć, a teraz wchodzą do mojego pokoju i widzą na ekranie komputera queer, co ja mam zrobić?”. Trudno. To świadoma misja, koniec udawania. Jeśli ktoś chce się ukrywać, to niech to robi, a gdy stwierdzi, że jego komputer jest już gotowy na przyjęcie takich treści, to niech się zarejestruje.

Na Innej Stronie wychowało się już pokolenie polskich gejów i lesbijek. Jaką macie w związku z tym dziś misję?

Kilka pokoleń! (śmiech) Zawsze staraliśmy się podążać za tematami, które już się na Zachodzie pojawiły, dlatego kolej rzeczy była typowa: najpierw geje, później otwarcie się na lesbijki i tematykę kobiecą, biseksualność, transpłciowość, wykluczenie wewnątrzśrodowiskowe. Myślę, że zmiany na portalu doskonale odzwierciedlają to, co dzieje się w naszej społeczności. Niezmienny pozostał główny cel: staramy się pomagać odwiedzającym nas osobom w budowaniu pozytywnej tożsamości, aby łatwiej było im wyjść z ukrycia. To jest podstawa naszej emancypacji.

Jakie masz marzenia odnośnie mediów LGBT w Polsce? Chciałbym, aby nasz głos częściej trafiał do głównego nurtu: nic o nas bez nas! Tymczasem wydarzenia związane z LGBT komentowane są przez dziennikarzy „Frondy” po jednej stronie oraz „Gazety Wyborczej” po drugiej. Nasz głos ginie. Wciąż nie ma świadomości, że LGBT to jest pewna dziedzina wiedzy. Chciałbym zobaczyć kiedyś w debacie dziennikarzy Mariusza Kurca lub Magdę Dropek!

Jak się czujesz jako twórca Internetu LGBT w Polsce? Czego życzyć queer.pl z okazji 20-lecia?

Właściwie to jestem dość spełniony. Chciałbym, by media LGBT w Polsce miały większą opiniotwórczą moc – zarówno w mainstreamie, jak i w samej społeczności. Będziemy nad tym pracować. Jestem dobrej myśli. Jeśli nie uda się nam, to może uda się to komuś innemu?  

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.