Cała naprzód!

Pięć lat Fundacji Trans-Fuzja

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Tekst: Voca Ilnicka

W lipcu 2008 r. wrocławski sąd zarejestrował naszą organizację. Dobrze pamiętam ten upalny dzień, przed oczami mam Antyfaceta w spodniczce mini, który z apetytem zajada nasz urodzinowy tort. W życiu nie przyszłoby nam wtedy do głowy, że dzięki Trans-Fuzji, pierwszej polskiej organizacji działającej na rzecz osób transpłciowych, z tematem transpłciowości w ciągu następnych pięciu lat zetknie się praktycznie każdy Polak i każda Polka. A jedna z naszych założycielek, Anna Grodzka, otrzyma mandat posłanki i światowy rozgłos.

Dwie matki chrzestne

Akt założycielski podpisywaliśmy w lutym 2008 r., ale działalność zaczęliśmy jeszcze wcześniej. Pamiętaj: chcę przeczytać w tym tekście o dwóch matkach chrzestnych Trans-Fuzji, bo przecież na początku byłaś ty i Ania – zastrzega Lalka Podobińska, obecna prezeska Trans-Fuzji, gdy dzwonię do niej z prośbą o wypowiedź do tekstu. Tak jest – była Anka Grodzka i byłam ja, Voca Ilnicka – dwudziestokilkuletnia wtedy dziewczyna z Wrocławia, nie trans i nawet nie les, za to bardzo napalona na powołanie do życia Trans- Fuzji. Zostałam pierwszą prezeską organizacji i funkcję tę pełniłam do początku 2009 r. Potem pałeczkę przejęła Anka Grodzka. Gdy w związku z działalnością polityczną opuściła organizację, zastąpiła ją Lalka Podobińska – mężatka, matka i nawet babcia, która nie jest transką, ale od lat jest „transmatką” i wsparciem dla wielu osób (wywiad z Lalką Podobińską – patrz „Replika” nr 40).

Ku legalizacji działań najbardziej parła Anna Grodzka, która wiedzę na temat transpłciowości propagowała już lata wcześniej. To dzięki jej staraniom wydawnictwo Almapress wydało, już w 1991 r., takie książki, jak „Galernicy seksu” i „Zbłąkana płeć”.

Nazwę Trans-Fuzja wymyśliła Freja, która odpowiada również za nasze logo i za pierwszą wersję naszej strony internetowej. Pojawiła się ona w sieci 1 czerwca 2007 r. Dziś pod adresem transfuzja.org znajdziecie cały portal. To kopalnia wiedzy o transpłciowości. Lalka chwali się: To jest teraz pierwszy adres internetowy, na który natrafiają osoby wpisujące w wyszukiwarkę słowo „transpłciowość”. A gdy zaczynaliśmy działać, to nawet samego określenia „transpłciowość” praktycznie nie było w użyciu.

Oswajanie transpłciowości 

Pierwsze działania Trans-Fuzji sprowadzały się do prowadzenia warsztatów i paneli dyskusyjnych oraz grup wsparcia. Niby niewiele, ale dzięki takim spotkaniom nawiązaliśmy mnóstwo kontaktów, zaczęła się tworzyć wspólnota transpłciowych osób i ich sojuszników/czek. Tych ostatnich standardowo zresztą brano i bierze się za osoby trans. I Lalka, i ja mamy tu rozległe doświadczenia – po niejednym oficjalnym spotkaniu urzędnicy komplementowali mnie, że zupełnie nie widać, że kiedyś byłam chłopcem. Byli rozczarowani, gdy mówiłam, że nie przechodziłam korekty płci, bo nie jestem trans.

Na warsztatach pojawiała się wybuchowa mieszanka aktywistów, fetyszystów, studentek oraz nauczycieli akademickich, a także psycholożek prowadzących praktykę. Przychodziły też osoby trans, które często dopiero po warsztacie gdzieś w rozmowie w szatni ujawniały tożsamość. Tytuł naszych pierwszych warsztatów to „Oswajanie transpłciowości”. Właśnie taki cel przyświecał fundator(k)om – zapoznać z tematem, odtabuizować, pokazać, że to nie demon. Wiele osób czuje „instynktowną” niechęć dla osób o niecodziennej ekspresji płciowej nie z głębokiego przekonania, tylko z czystej niewiedzy. Naszą misją jest więc bycie widocznymi, zabieranie głosu w mediach, na uczelniach, na konferencjach, mówienie o rzeczywistości widzianej oczami osób trans, o ich realnych problemach i radościach, odkłamanie wizerunku „zboczeńca w miniówce”. Zależy nam również, by odejść od dyskursu medycznego i przejść do społecznego. Zwykły szacunek dla osoby trans powinien przecież być czymś oczywistym, a niestety, nie jest. Wiele spośród samych osób trans miało, i niektóre nadal mają, z tym problem: niskie poczucie własnej wartości, poczucie, że nie zasługuje się na status pełnoprawnego obywatela.

Finansowo nie zaczęliśmy najlepiej. Lalka Podobińska mogłaby długo wymieniać potencjalnych grantodawców, którzy pozostali dla Trans- Fuzji potencjalni, bo wsparcia odmówili. Pierwsze pieniądze zdobyliśmy dopiero w 2010 r. od Lambdy Warszawa. Był to mikrogrant z funduszu Stonewall o wysokości 1.500 zł. Poszedł na druk pierwszej ulotki i na koszty warsztatów „Oswajanie transpłciowości”, które zawitały do miast wcześniej dla nas niedostępnych, z powodów czysto logistycznych i finansowych.

świecie LGB i T

Trans-Fuzja szybko odnalazła się w świecie organizacji pozarządowych, a nasze starsze siostry – Lambda i Kampania Przeciw Homofobii okazały nam życzliwość i zaoferowały pomoc. Wielu aktywistów LGB cieszyło się, że w końcu pojawiła się realna reprezentacja literki „T” w skrócie „LGBT”. W KPH odbywały się cotygodniowe spotkania grup wsparcia. Zaczęły też powstawać oddziały Trans-Fuzji z lokalnymi działacz(k)ami, m.in. we Wrocławiu, w Poznaniu, w Gdańsku, na Śląsku. Ukonstytuowały się trzy zasadnicze pola naszej działalności: pomoc dla osób trans, propagowanie kultury związanej z transpłciowością (wieczorki filmowe) oraz lobbowanie za uporządkowaniem sytuacji osób trans w polskim systemie prawnym. Anna Grodzka odbierała trans-telefon zaufania w Lambdzie, pojawił się też pomysł trans-karty, czyli legitymacji z dwoma zdjęciami dla osób, których wizerunek mógł odbiegać od danych z dokumentów.

Greta Puchała, wiceprezeska Trans-Fuzji: Na nasze spotkania przychodziło wiele osób zagubionych i straumatyzowanych. Na początku nie miały śmiałości, by chociaż się odezwać. Potem stopniowo obserwowaliśmy, jak się otwierają. W końcu zaczęły artykułować swe problemy. Na następnym etapie te problemy stawały się „sprawami do załatwienia”, przechodziło się do realnego działania. Właśnie w Trans-Fuzji Greta, która identyfikuje się jako lesbijka, poznała Anię, która jest biologicznym mężczyzną, ale woli funkcjonować jako kobieta, choć nie myśli o zabiegu korekty płci. Dziewczyny zakochały się w sobie. O ich niezwykłym związku pisaliśmy w „Replice” (nr 20). Dwa lata temu wzięły ślub. Dziś wychowują rocznego synka i razem zasiadają w zarządzie Trans-Fuzji.

Ania Grodzka zmienia polską świadomość

W 2011 r. Trans-Fuzja wypłynęła na szersze wody – regularnie spotykaliśmy się z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, zapraszano nas w roli ekspertów od transpłciowości do mediów. Wespół z Kim Lee zorganizowaliśmy też wybory Miss Trans.

Nasza inicjatywa zaktywizowała słowackie środowisko. Powstał oddział Trans-Fuzji w Bratysławie. Wiktor Dynarski, najmłodsza osoba z grupy fundatorów, obecnie wiceprezes fundacji, jest członkiem kilku trans organizacji o zasięgu międzynarodowym. Od lat konsekwentnie reprezentuje osoby trans na spotkaniach w całej Europie. Ale dla niego początki też nie były łatwe. Po pierwsze musiał się zdecydować na coming out, po drugie doświadcza tych samych problemów, z jakimi na co dzień borykają się dziesiątki trans osób: Na pierwszą konferencję zagraniczną, na którą mnie zaproszono, nie stawiłem się. Bałem się pojechać do Berlina, bo wtedy nie miałem jeszcze zmienionych dokumentów i obawiałem się problemów na granicy.

Ale jeszcze w połowie 2011 r. nikt nie przewidywał tego, że po wyborach 9 października 2011 r. prezeska Trans-Fuzji, Anna Grodzka, zasiądzie w ławie sejmowej. Postęp świadomościowy, który dokonał się w ciągu ostatnich dwóch lat, za sprawą Anki Grodzkiej i Trans-Fuzji, jest nieprawdopodobny. Jeszcze niedawno nawet dziennikarze nie wiedzieli, jak ugryźć temat, dziś trudno nam zliczyć artykuły o transpłciowości – mówi Edyta Baker, rzeczniczka prasowa fundacji.

W wielkim świecie polityki

Dziś fundacja realizuje kilkanaście projektów, wśród nich tak poważne kwestie, jak np. badanie działania polskiego wymiaru sprawiedliwości odnośnie postępowań sądowych dotyczących zmiany płci metrykalnej, wszczynanych przez osoby transpłciowe – monitoring prowadzony pod kątem zachowania międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka.

Trans-Fuzja współtworzyła m.in. projekt ustawy o uzgodnieniu płci. Pierwszy taki w Polsce, bo warto podkreślić, że obecnie zarówno chirurgiczne zabiegi korekty płci, jak i prawna zmiana płci, dokonywane są u nas bez uregulowań ustawowych. Trzeba pozwać do sądu własnych rodziców o to, że podali błędną płeć do aktu urodzenia. Brzmi absurdalnie, ale taka jest polska trans-rzeczywistość. Jedna ustawa jako akt porządkujący cały proces korekty płci jest dojmująco potrzebna. Czy zostanie uchwalona w tej kadencji Sejmu?

Tymczasem Trans-Fuzja robi swoje. Kończymy remont naszej pierwszej siedziby z prawdziwego zdarzenia, przy Noakowskiego 10 w Warszawie. Przygotowujemy też plebiscyt na transprzyjazną osobowość roku. A w planach dalekosiężnych mamy stworzenie schroniska dla osób trans, które zostały wyrzucone z domów.

Jak Anna Grodzka podsumowuje pierwsze pięć lat Trans-Fuzji? Widzę ogrom pracy przed Trans-Fuzją, ale muszę powiedzieć, że, nawet jeśli zabrzmi to nieskromnie, jestem z Trans-Fuzji bardzo, bardzo dumna. Udało się nam. Pomogliśmy całej masie osób. Trzymajcie kciuki za następne pięć lat.  

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ian McKellen

Największy aktywista LGBT wśród aktorów

 

Na Paradzie Równości w Manchesterze (2010)

 

Tekst: Mariusz Kurc

Gdy dorastałem, nie było jawnych gejów w parlamencie ani talk show Grahama Nortona (jawnego geja – przyp. MK). Zewsząd słyszałem, że bycie gejem to zło, więc odciąłem tę część siebie ze świadomości. Nauczyłem się udawać heteryka. To było jak aktorska szkoła! Potem zrozumiałem, że coming out jest kluczowy dla poczucia własnej wartości. Zdałem sobie też sprawę, że osoby publiczne, mówiąc o sobie publicznie, mogą pomoc innym. Wyjście z szafy zmieniło całe moje życie na lepsze. Żałuję, że nie zrobiłem tego wcześniej – powiedział Ian McKellen na spotkaniu z uczniami w londyńskiej szkole w październiku br.

Aktor wyoutował się w 1988 r. Miał 49 lat. Konserwatywny brytyjski rząd debatował właśnie nad projektem ustawy o zakazie propagandy homoseksualnej – coming outem na falach stacji BBC McKellen wyraził swój sprzeciw (ustawę uchwalono, po kilkunastu latach zniesiono, a niedawno konserwatyści za nią przeprosili).

Magneto i Gandalf

McKellen miał już wtedy wysoką pozycję aktorską w teatrze, ale dopiero później, po pięćdziesiątce, jego fi lmowa kariera rozkwitła w pełni. Jego najsłynniejsze role to Magneto w „X-Men” i Gandalf we „Władcy pierścieni”. W tej drugiej zobaczymy go znów już w grudniu: na premierę czeka „Hobbit. Niezwykła podroż” Petera Jacksona.

Z perspektywy LGBT najważniejszy film McKellena to biograficzny „Gods and Monisters” (1998) Billa Condona. Aktor zagrał homoseksualnego reżysera Jamesa Whale’a, autora słynnego „Frankensteina”, zafascynowanego młodym pięknym ogrodnikiem. Otrzymał nominację do Oscara.

Ian urodził się w 1939 r. Do aktorstwa zachęciła go inscenizacja „Piotrusia Pana”, którą zobaczył, gdy miał 12 lat. W szkole aktorskiej zakochał się w Dereku Jacobim (znanym z serialu „Ja, Klaudiusz”), ale była to miłość nieodwzajemniona i niezadeklarowana. Lata później Jacobi, dziś również wyoutowany gej, wyznał, że… kochał się skrycie w McKellenie (w latach 80., już nie skrycie i z wzajemnością, kochał się w McKellenie Rupert Everett, o czym pisze bez ogródek w swej autobiografii).

W 1965 r. McKellen trafi ł pod skrzydła Laurence’a Oliviera, a reszta jest już częścią historii teatru brytyjskiego – aktor zagrał praktycznie wszystkie najważniejsze role, szekspirowskie i nie tylko. Obecnie zaś pracuje nad sitcomem „Vicious old queens”, w którym gra starą, złośliwą ciotę. Partneruje mu… Derek Jacobi.

Fuck off, I’m gay”

W 1991 r. McKellen otrzymał od królowej tytuł szlachecki, a w 2008 r. – medal honorowy za osiągnięcia w sztuce i za działania na rzecz równości. Bardzo chętnie wypowiada się na tematy LGBT. Działa w brytyjskich organizacjach LGBT (jest współzałożycielem jednej z nich – „Stonewall”), często pojawia się na Paradach Równości w Londynie, Manchesterze, San Francisco czy Johannesburgu. Prawna i społeczna równość osób homoseksualnych na całym świecie to dla mnie najważniejsza sprawa – pisze na swej stronie internetowej.

Słynie z ciętego języka. W jednym z wywiadów wspominał debatę z lat 80. o zakazie „propagandy homoseksualnej”, w której brał udział wraz z Michaelem Howardem, ministrem środowiska. Howard nie zmienił stanowiska pod wpływem argumentów aktora, ale na koniec spotkania poprosił go o autograf. Fuck off, I’m gay – napisał McKellen.

W 2007 r. w Singapurze podczas wywiadu TV na żywo dziennikarz zapytał go, jakie miejsca planuje zwiedzić. Może poleciłbyś mi jakiś gejowski klub? – wyparował McKellen.

Najbardziej irytuje go rozpowszechniony pogląd, że aktorowi trudno się wyoutować, bo jawny gej grający heteryka nie będzie wiarygodny: Co za bzdury! Ludzie doskonale zdają sobie sprawę, że na ekranie są aktorzy, którzy udają. Widzą mnie we „Władcy pierścieni” i co? Myślą, że naprawdę jestem czarodziejem?

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Aktywizm jest sexy

Za to jak słyszę geja mówiącego, że jest „spoza środowiska”, to wszystko mi opada

 

fot. Mariusz Kurc

 

Tekst: Mariusz Kurc

 

Zgłosił się niedawno do „Repliki”, pewien chłopak. 24 lata, inteligentny. Powiedział, że już tak nie może – wprawdzie pracuje i studiuje jednocześnie, ale sumienie nie pozwala mu dłużej nie działać na rzecz LGBT.

Idzie nowe? Oby. Bo jak dotąd z aktywizmem nie jest u nas dobrze. Mam wrażenie, że nawet ci, którzy byliby skorzy do jakichś działań, są u nas ściągani w dół – wciąż panuje głupia moda na stanie z boku. Na „daj spokój, nie bawię się w takie rzeczy”, na „mam biegać z flagą po mieście, chyba kpisz”, na „ale mnie jest to do niczego niepotrzebne”, na „masz poczucie misji, tak? Proszę cię!” Do tego dochodzi wielkie narzekanie: „czekam na związki partnerskie i co? I nic!”, „nie zdajesz sobie sprawy, jakimi homofobami są moi starzy/sąsiedzi/ludzie u mnie w pracy”. I najważniejsze: „a polskie organizacje LGBT nic nie robią!”. Jasne. Niedawno spotkałem pewnego nauczyciela geja (niewyoutowanego), który utyskiwał, że nie dotarła do niego publikacja Kampanii Przeciw Homofobii „Lekcja równości”. Kto jest winien, że nie dotarła? Oczywiście, KPH. Pokazałem mu, że „Lekcja równości” jest dostępna w wersji pdf na stronie Kampanii.

Aktywizm może być kręcący – nagle z dosłownie niczego zaczyna powstawać coś. Robert Biedroń, działając sam, dał w 2001 r. ogłoszenie, że szuka ludzi chcących się zaangażować – i z pięcioma znalezionymi w ten sposób założył Kampanię Przeciw Homofobii. Elżbieta Szczęsna przez sześć lat była jedyną mamą geja, która dyżurowała w Lambdzie Warszawa, wspierając innych rodziców osób LGBT – aż doczekała powstania stowarzyszenia Akceptacja. Znaleźli się wreszcie inni rodzice chętni do pomocy.

Właśnie o tym, jak działać, jak znajdywać ludzi, jak tworzyć grupę nie tylko przyjaciół, ale grupę zdolną do np. zorganizowania Marszu równości, jak przemoc myślenie pt. „No, fajnie, ale u nas to nie przejdzie” – dyskutowaliśmy na specjalnym spotkaniu w Lambdzie Warszawa w czerwcu. W panelu uczestniczyła trojka aktywistów – każdy z trochę innej „parafii”, ale wszyscy pod tęczowym parasolem LGBT. Magda Łuczyn niezmordowanie od lat aktywizuje społeczność LGBT w Lublinie (była pomysłodawczynią spotkania). Agnieszka Rożańska działa w poznańskim kolektywie Kłak, który programowo jest lekko podziemny, niehierarchiczny i queeruje.

Przemek Minta, stosunkowo młody stażem działacz z trójmiejskiego stowarzyszenia Tolerado, przyjechał na spotkanie opromieniony wielkim sukcesem pierwszego w Gdańsku Marszu Równości, podczas którego pełnił funkcję Przewodniczącego Zgromadzenia. Przemek: Dwa lata temu przeczytałem w sieci, że Tolerado organizuje kursy Queer Tanga. Zawsze chciałem zatańczyć tango z moim facetem, zgłosiliśmy się. Poznałem świetnych ludzi, m.in. Annę Strzałkowską, która dosłownie zaraża energią i chęcią do działania. Ledwo się obejrzałem i już nie tylko tańczyłem tango, ale robiłem mnóstwo innych rzeczy. Sam byłem zaskoczony, jak się wkręciłem. Marsz Równości to był ogromny wysiłek, niesamowita adrenalina – a satysfakcja z sukcesu ogromna. Na pomarszowy poniedziałek i wtorek miałem urlop w pracy, ale jeszcze w środę nie ochłonąłem w pełni. Mamy już pomysły na kolejne działania, a Marsz za rok w Trójmieście będzie jeszcze lepszy.

Kilka dni po spotkaniu w Lambdzie przyszła wiadomość, że udało się reaktywować dogorywający Marsz w Poznaniu. Powstała tam Grupa Stonewall, która, jak słyszę, mocno już działa. Go Poznań!

A ten 24-latek, o którym piszę na początku – ciacho. Bo aktywizm naprawdę jest sexy.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mam grubą skórę

O życiu LGBT w Istambule, o gejowskich domach publicznych w Imperium Otomańskim, o coming outach, o tym, że przyzwyczaił się do pobić i o honorowych zabójstwach gejów oraz o uchodźcach z Syrii mówi Efe Songun, turecki działacz LGBT, w rozmowie Mariusza Kurca

 

foto: Berkay Yahya

 

„Faceci chodzą tam pod rękę, czasem nawet za rękę, obejmują się, dotykają na ulicy. To jest odjazd, inna kultura” – mówią mi często znajomi geje po wycieczce do Istambułu.

(Efe zaczyna się śmiać)

Sam też byłem i takie obrazki widziałem.

Oj, chciałbym, żeby ci wszyscy faceci byli gejami! (śmiech) To są jednak najzwyklejsi heterycy. Granica męsko-męskiej czułości czy okazywania sobie przyjaznych uczuć, jest u nas rzeczywiście inaczej ustawiona niż w Europie. My jesteśmy w ogóle strasznie dotykalscy, ciągle jakieś poklepywanie, głaskanie, buzi buzi na powitanie i pożegnanie między dwoma kolegami to jest normalka. Ja akurat tego nie lubię, ale tak rzeczywiście jest.

To może parom gejowskim jest łatwiej wtopić się w tłum?

Właśnie nie. Jest jakaś subtelna różnica, której ludzie z zewnątrz mogą nie dostrzegać. Para zakochanych w sobie facetów, gdyby okazywali sobie publicznie uczucia, natychmiast zostałaby zauważona.

Jak zostałeś działaczem LGBT?

Wyoutowałem się siostrze 11 lat temu, gdy zacząłem studia, psychologię. Siostra, starsza ode mnie, nie tylko zareagowała w porządku, ale też postanowiła znaleźć mi towarzystwo i wsparcie. Niemal zaprowadziła mnie do działającej w Ankarze organizacji LGBT – KAOS. Oni rzeczywiście pomogli mi zaakceptować siebie. Stanąłem na nogi na tyle, że na studiach chciałem nawet założyć grupę LGBT, ale władze uniwersytetu nie pozwoliły. Wtedy z „petenta” KAOSu stałem się wolontariuszem.

To jest główna organizacja LGBT w Turcji, tak?

Jest największa, ma sieć oddziałów w wielu miastach, portal, własny biuletyn, zatrudnia nawet kilka osób. Działa od 1994 r. Kilka lat temu organizacje LGBT działające w naszym kraju zjednoczyły się pod jedną „parasolową” organizacją – Rainbow Coalition i w niej też działałem. I jeszcze w Lambdzie, i w tureckiej PFLAG, która ma na koncie dokumentalny fi lm „Moje dziecko”.

O rodzicach osób LGBT. Kampania Przeciw Homofobii pokazywała ten fi lm u nas. Wspaniały.

To przekażę twórcom, ucieszą się. W każdym razie zdobyłem trochę aktywistycznego doświadczenia przez ostatnie 10 lat.

Czym się zajmowałeś?

Wszystkim. Od organizowania eventów po fundraising i koordynację wolontariuszy – to ostatnie to niebagatelna sprawa. Wiele osób przychodzi do organizacji bez konkretnego pomysłu. Po prostu chcą działać, ale nie wiedzą, co dokładnie chcieliby robić. „Zagospodarowanie” ich to też jest umiejętność.

Teraz zainicjowałem grupę Harup, która zajmuje się wizualną sztuką z wątkami LGBT. Przygotowujemy dokument o queerowych artystach w Istambule.

Studiowałeś w Ankarze, potem przeprowadziłeś się do Istambułu – bo życie LGBT w Istambule jest barwniejsze?

Tak, ale nie tylko. Jeśli w Turcji wyprowadzasz się z domu, to albo dlatego, że się żenisz, albo dlatego, że przenosisz się do innego miasta. Opcji wyprowadzki na swoje w tym samym mieście bez ożenku praktycznie nie ma. A ponieważ u mnie opcji ożenku w ogóle nie było (śmiech), a chciałem zamieszkać na swoim, trzeba więc było opuścić Ankarę (śmiech). Istambuł to zresztą żadna zsyłka, przeciwnie. Tu ściągają geje z całej Turcji. 90% facetów w Istambule to są geje!

No to pojechałeś.

Dobra, 70%.

70%?

W każdym razie bardzo dużo! (śmiech)

Na istambulskiej Paradzie w 2013 r. było podobno ponad 100 tys. osób.

Tak, niemniej wtedy akurat Parada połączyła się jakby z protestem w pewnej lokalnej sprawie, więc przyszło wiele osób niekoniecznie związanych z ruchem LGBT. Ale rzeczywiście, od kilku lat frekwencja na Paradach jest u nas liczona w tysiącach. Paradujemy od lat 90., tylko wtedy niewiele osób przychodziło, więc i znaczenie było mniejsze. Teraz Parady są liczniejsze, zaczęły być polityczne, stąd np. zakaz wydany w zeszłym roku.

W 2014 r. na Paradę założyłem szpilki, miałem makijaż. W ramach eksperymentu. Chciałem sprawdzić reakcje ludzi. Ilość nienawistnych spojrzeń i wyzwisk, które usłyszałem, jadąc na Paradę, była niestety ogromna. Potem policja zrobiła na Paradę nalot, do domu wracałem na bosaka, ze szpilkami w ręku. To doświadczenie pomogło mi lepiej zrozumieć ludzi ze społeczności trans. A wracając do twojego pytania – tak, w sumie jest barwnie. Działa sporo klubów gejowskich.

Są słynne łaźnie. Oglądałem fi lm „Hamam” Ferzana Ozpetka.

Tak, one należą do naszej tradycji (śmiech).

Efe, jeszcze wrócę do rodziny. Rozumiem, że relacje z siostrą są bez zarzutu, a rodzice?

Z siostrą bez zarzutu, tyle tylko, że ona jest daleko, mieszka w Niemczech.

Od dawna?

Od 10 lat.

Czyli wyprowadziła się zaraz po twoim coming oucie.

Myślisz, że chciała uciec ze wstydu przed bratem gejem? Nie, nie (śmiech).

Mamie wyoutowałem się parę lat temu, ale wciąż wiele kwestii między nami jest tabu. A tata… Gdy miałem 17 lat, po prostu powiedział: „Efe, wydaje mi się, że jesteś gejem”.

Serio? To konkretny tata jest.

Sparaliżował mnie. Wyobraź sobie: wchodzę do mojego pokoju, on siedzi w fotelu i znienacka rzuca to zdanie. Zdołałem tylko odpowiedzieć: „Nie jestem gotowy na tę rozmowę”. „OK, to porozmawiajmy, jak będziesz gotowy”.

Kiedy porozmawialiście?

Jeszcze nie porozmawialiśmy.

Ups.

Rodzice poznawali i akceptowali moich chłopaków, ale rozmowy o byciu gejem nie było. I nigdy nie pocałowałbym się z chłopakiem przy nich, o nie. Ledwo w zeszłym roku zacząłem przy nich palić, a palę od 10 lat.

Czasami żałuję, że nie wyoutowałem się przed rodzicami, gdy byłem nastolatkiem. Dziś mam „większą” osobowość, jestem bardziej pewny siebie, niezależny, pewne rzeczy jakby się zasklepiły i trudno je odkręcić.

Masz teraz chłopaka? Chyba łatwiej jest rozmawiać o swej orientacji, gdy jesteś w związku, masz podporę w partnerze.

Jestem singlem od prawie trzech lat i właśnie zaczynam tęsknić za kimś na stałe. Niby świetnie się bawię, ale jakaś taka malutka pustka mi się zaczyna zakradać.

Jesteś muzułmaninem?

Babcia i dziadek zapoznali mnie z islamem, próbowali wpoić zasady religii. Rytuały znam, ale… Jestem chyba po prostu ateistą.

Wiem, że w Belgii od kilku lat działa organizacja muzułmanów LGBT „Marhaba”, u nas niedawno powstała podobna. Życzliwie im kibicuję, ale godzenie religii z homoseksualnością to na szczęście nie moja sprawa.

Twoja comingoutowa sytuacja jest typowa dla tureckiego geja/lesbijki, czy raczej należysz do wyjątków?

No i w tym miejscu nasza rozmowa chyba przestanie być przyjemna. W Istambule jest w miarę w porządku, ale na dużych obszarach, szczególnie małych miast i wsi – ciężko. W najlepszym razie działa zasada „Don’t ask, don’t tell” – ludzie nie pytają, a ty siedzisz cicho ze swym gejostwem. Często poświęcasz mnóstwo energii, by się ukrywać, bo wyjście prawdy na jaw grozi wyrzuceniem cię z domu, co prowadzi do kolejnych komplikacji, na czele z bezdomnością i prostytucją jako jedynym sposobem na utrzymanie się.

W najgorszym razie za bycie gejem możesz po prostu zostać zamordowany, a niebezpieczni mogą okazać się twoi najbliżsi. Są w Turcji przypadki honorowych zabójstw gejów. To jest nasz największy problem.

Najgłośniejsza chyba sprawa honorowego zabójstwa geja zakończyła się w 2014 r. Nasz, czyli aktywistów, sukces polegał na tym, że słowo „homoseksualizm” znalazło się w sentencji wyroku jako przyczyna zabójstwa, o co zabiegaliśmy, bo często w podobnych przypadkach homoseksualizm zamiata się pod dywan. 17-letni Rosin Çiçek z Diyarbakır został zamordowany przez swojego ojca i dwóch wujków (dostali dożywocie). Był jawnym gejem, więc wieść o morderstwie i jego przyczynie szybko obiegła społeczność LGBT. Pozostała część rodziny nie chciała zeznawać przeciwko mężom, ojcom – co też jest częste w podobnych sprawach. Nas, aktywistów, nienawidzili za to, że walczymy, by rzeczywisty powód śmierci Rosina był uznany.

Rosin nie jest jedyną homoseksualną ofiarą honorowego zabójstwa w Turcji. Przed nim był choćby Ahmet Yıldız i inni.

To przy okazji procesu Rosina zostałeś pobity?

Tak (śmiech).

Czemu się śmiejesz?

Bo już jestem przyzwyczajony do pobić za gejostwo. To nie był pierwszy raz. No, więc… (śmiech).

Niesamowite, że możesz się z tego śmiać.

Normalnie było tak, że policja oddzielała aktywistów od rodziny Rosina, której niektórzy członkowie byli wobec nas agresywni. Podczas jednej rozprawy był jednak taki moment, że wyszedłem na papierosa przed budynek sądu a tam akurat stał kuzyn Rosina. Policji chwilowo nie było i oberwałem od niego.

A inne razy? Raz na Paradzie, raz na demonstracji w obronie praw kobiet… Nie kryję się z moimi poglądami, nie udaję heteryka, więc zdarza się, że dostaję. Mam już grubą skórę.

Związki partnerskie w Turcji to sprawa dalekiej przyszłości?

Chyba tak. Ten temat w publicznej debacie właściwie nie istnieje. Wprawdzie premier Erdogan w 2000 r. – czyli zanim został premierem – miał wypowiedzi gay-friendly, ale teraz milczy. Jest udawanie, że nas nie ma. Nasz główny postulat to walka z dyskryminacją, przestępstwami motywowanymi homofobią. Chcielibyśmy, by zapis o zakazie dyskryminacji ze względu na orientację seksualną znalazł się w naszej konstytucji.

Teraz na politycznej wokandzie w całej Europie są uchodźcy z Syrii. Macie wielu uchodźców, prawda?

A ilu wśród nich gejów?! Mnóstwo. W Istambule jest im relatywnie dobrze. Znam kilku. Ale dla większości nie jest kolorowo – i znów: często lądują na ulicy, zarabiając własnym ciałem.

Jeśli chodzi o turecką kulturę LGBT, to znam Bulent Ersoy, waszą transseksualną divę o niesamowitym głosie.

To jest rzeczywiście ikona. Gdy zaczynała karierę, była bardzo przystojnym młodym mężczyzną, którego zmuszono do emigracji. Wróciła po latach triumfalnie. To przypadek jej korekty płci stał się precedensowy i na jego podstawie przeprowadza się u nas do tej pory wszystkie tranzycje.

Inna nasza ikona to Zeki Müren, nieżyjący już od 20 lat. Miał nieprawdopodobny głos. Ubierał się kolorowo jak ptak, był do granic przegięty. Jego popularność w naszym społeczeństwie maczo to był niewytłumaczalny fenomen. Zeki był wspaniały, wygooglaj go koniecznie. Legenda głosi, że jak przyjeżdżał do Istambułu, to specjalnie dla niego gejowska łaźnia była zamykana – ale z gośćmi w środku, którzy mieli go zabawiać.

Przygotowując się do wywiadu dowiedziałem się, że homoseksualizm zalegalizowano u was już w 1858 r., za czasów Imperium Otomańskiego. To jest zadziwiające.

Co jest zadziwiające?

Byliście bardzo postępowi. Zalegalizowaliście homoseksualizm na ponad 100 lat przed Niemcami czy Wielką Brytanią!

A tak, rzeczywiście. I powiem ci ciekawostkę. Legalizacja opłaciła się sułtanowi, bo po niej burdele męskie nie musiały już kryć się w podziemiu, tylko zaczęły normalnie płacić podatki jak burdele żeńskie. Zachowało się wiele ksiąg rachunkowych tych miejsc. Wszystko „grzecznie” rozliczano, tylko zamiast wpisywać nazwę usługi, to… rysowano ją. Tam, gdzie teoretycznie powinno być np. „oral” – i obok cena, albo „anal” i obok cena, to był rysunek pokazujący oral, anal czy inne usługi. Obok ceny. Takie księgi rachunkowe.

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kim jest Michael?

I am Michael (USA, 2015) reż. J. Kelly, wyk. J. Franco, Z. Quinto, C. Carver. Dystr. Mayfly, premiera w Polsce: 4.12.2015

 

Historia prawdziwa. Michael Glatze (świetny James Franco) był kilkanaście lat temu cenionym aktywistą LGBT, redagował magazyn dla queerowej młodzieży, którą zachęcał do akceptowania homoseksualnej orientacji. Żył w szczęśliwym związku z facetem, a nawet z dwoma – tworzyli harmonijny trójkąt. Nagle kłopoty z sercem, niekontrolowane wybuchy paniki i strach przed śmiercią, która, jak sądził, może nadejść w każdej sekundzie, sprawiły, że zwrócił się ku konserwatywnemu chrześcijaństwu. Odnalazł Boga – i to takiego, który homoseksualności nie akceptuje. Porzucił swój „styl życia”, pożegnał się ze zszokowanymi partnerami. Został pastorem. Zaczął spotykać się z dziewczyną.

Znamy co najmniej kilku tzw. eks-gejów, którzy przeszli rzekomo udaną „terapię” zmiany orientacji (takie terapie zawsze są z homo na hetero, nigdy odwrotnie) a po latach przyznawali, że pod wpływem religii żyli w kłamstwie. Powstrzymywali się od seksu z mężczyznami, ale popęd w ich kierunku nie ustał.

Znamy też całkiem sporo gejów, którzy zaczynali życie seksualno-uczuciowe od związków z kobietami. Ale to nie „eks-heterycy” – mówią, że wszystko przez brak samoakceptacji (sam się do nich zaliczam!). Taka ścieżka to zresztą stały motyw gejowskich filmów.

Przypadek Michaela Glatze jest jednak inny i wyjątkowy, bo chodzi o aktywistę, który swą homoseksualność zaakceptował, a potem… przestał akceptować.

Film jest zrobiony w prosty sposób, po bożemu (nomen omen). Jakby twórcy sugerowali: popatrzcie i zinterpretujcie sobie tę historię, jak chcecie. Chyba że ostatnia scena mówi coś więcej? (Mariusz Kurc)  

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moja Grecja, mój Grindr

O losach ustawy o związkach partnerskich, o „małżeństwach z Tilos”, o greckich i bałkańskich Paradach i o tym, kiedy wyoutował się rodzicom, opowiada Athanasios Georgios Vlachiogiannis, grecki działacz, szef Parady Równości w Salonikach (Thessaloniki Pride) i wiceszef OLKE, najważniejszej greckiej organizacji LGBT, w rozmowie Mariusza Kurca

 

Fot.: mat. prryw.

 

Słyszałeś, jak słynna irlandzka drag queen Panti Bliss skomentowała debatę o zadłużeniu Grecji?

Jasne. Kocham Panti i w ogóle wszystkie drag queens. Ale nie będziemy mówić o kryzysie finansowym, co?

 „Na Boga, odpuśćmy Grecji te pieniądze! Tyle na pewno możemy zrobić – przecież to oni dali nam homoseksualizm – i to za darmo! Co, jeśli zażądają opłaty? Albo, co gorsza, zabiorą go tylko dla siebie?”

Spokojnie, nie zabierzemy. Homoseksualizm pozostanie międzynarodowy (śmiech).

Nie wkurza cię, że dla wielu osób pierwszym skojarzeniem na słowo „homoseksualizm” jest „och, już starożytni Grecy…”.

Nie wkurza, bo homoseksualność nie jest niczym złym, ale coś innego ci powiem. Wielu współczesnych Greków może by i się wkurzało, ale oni o tym skojarzeniu po prostu nie wiedzą. Albo tak skutecznie je wypierają? O tej starożytnej Grecji, w której męski homoseksualizm był na porządku dziennym, to ja słyszę tylko od cudzoziemców. W greckich szkołach, ani w ogóle nigdzie u nas nie mówi się o tym.

Aż trudno uwierzyć.

Dlatego film „Aleksander”, w którym Oliver Stone jednoznacznie sugeruje, że nasz wielki wódz nie był hetero, spotkał się w Grecji z protestami. To samo było w zeszłym roku, gdy odkryto grób z tamtych czasów. Rozmiar i ornamenty wskazują, że pochowano tam kogoś bardzo ważnego. Niektórzy archeolodzy mówili, że chodzić może o Hefajstiona, partnera Aleksandra – i znów opinia publiczna zareagowała z niesmakiem, z zawstydzeniem. To oczywiście ma związek z dominującym we współczesnej Grecji Kościołem prawosławnym. Wszystko, co wiąże się z seksem, jest w oczach Kościoła źródłem co najmniej niepokoju.

Współczesna Grecja wydaje mi się, przynajmniej z perspektywy LGBT, dość podobna do Polski.

Słucham, słucham, mów.

Oba nasze kraje są maruderami w UE pod względem związków partnerskich, a raczej ich braku, o małżeństwach jednopłciowych nie wspominając. Za to mamy wielkie dominujące religie – u nas to jest katolicyzm.

I jedno z drugim ma wiele wspólnego.

Zgaduję, że wasz Kościół też jest homofobiczny.

Od czterech lat organizuję w Salonikach Paradę Równości i co roku przy tej okazji nasz lokalny biskup Anthimos mówi takie rzeczy, że w końcu go pozwaliśmy.

Co mówi?

Że jesteśmy „zboczeńcami”. Wzywa, by w dniu Parady pilnować dzieci. Albo nawołuje, by ludzie „reagowali”. W mojej opinii to jest sugestia przemocy.

Pozwaliście go w trybie…?

Przetestujemy naszą nową ustawę antydyskryminacyjną, która penalizuje mowę nienawiści ze względu na orientację seksualną lub tożsamość płciową.

My takiej na razie nie mamy, choć postulat jest. Opowiesz, jak to jest w Grecji ze związkami partnerskimi? U nas pierwsze podejście w parlamencie było w 2003 r., potem długa przerwa i w ostatnich latach – kolejne trzy. Póki co, bez sukcesu.

Debata publiczna na temat związków rozpoczęła się gdzieś koło 2004 r., gdy organizacja OLKE (Społeczność Gej/Les Grecji), której mam zaszczyt być wiceprezesem, wysunęła ten postulat. W tym samym roku mieliśmy medialny skandal: w popularnym serialu „Klíse ta mátya” („Zamknij oczy”) na Mega Channel dwie postaci, geje, pocałowali się. Stacja otrzymała za to grzywnę od krajowego regulatora TV i radia – wyobrażasz sobie?

Cztery lata później parlament… uchwalił ustawę o związkach! Ale, uwaga – tylko dla par heteroseksualnych! Została ona zaskarżona przez grupę aktywistów LGBT do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.

I?

Zaczekaj. W 2008 r. miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Ponieważ nasze cywilne prawo małżeńskie nigdzie nie mówi o „kobiecie i mężczyźnie”, tylko o osobach, to – w obliczu tej dyskryminującej ustawy o związkach  – postanowiliśmy zadziałać. Znaleźliśmy dwie pary, jedną gejowską, drugą lesbijską, obie gotowe na ślub, oraz znaleźliśmy burmistrza gotowego udzielić im ślubu. I tak w czerwcu 2008 r. Anastassios Aliferis, cudowny, nieżyjący już dziś burmistrz małej wysepki Tilos niedaleko Rodos, udzielił ślubu obu parom. Małżeństwa te były ważne przez 20 dni – potem sąd wyższej instancji (na Rodos) je anulował. Tak zwane małżeństwa z Tilos stały się jednym z gorących tematów 2008 r. Notabene, jedna z lesbijek zmarła kilka tygodni temu…

Natomiast w listopadzie 2013 r. przyszedł wyrok w sprawie ustawy o związkach tylko dla par hetero – pięć lat po jej uchwaleniu. Strasburg przemówił: prawo jest dyskryminujące, należy je zmienić.

Minęły dwa lata.

No, właśnie. We wrześniu wysłaliśmy pismo do Rady Europy informujące, że wyrok wciąż nie jest wdrożony. Od stycznia partią rządzącą jest lewicowa Syriza, która ma w programie związki partnerskie włącznie z adopcją dzieci. W czerwcu, na trzy dni przed ateńską Parada Równości, Ministerstwo Sprawiedliwości zaprezentowało projekt ustawy.

Nie wystarczy zmienić tej istniejącej, „otworzyć” ją na pary jednopłciowe?

Ona daje bardzo mało praw, pomysł, by uchwalić nową jest dobry. Na spotkaniu z nami, działaczami, przedstawiciele Ministerstwa byli pełni optymizmu. Już-już wszystko się miało zadziać, ale jednak jakimś cudem całymi tygodniami zwlekali z przesłaniem projektu do parlamentu. Aż w sierpniu ogłoszono przedterminowe wybory. Syriza znów wygrała – no i czekamy, czy tym razem się uda. Moją podejrzliwość budzi koalicyjny partner Syrizy – konserwatywna, religijna partia ANEL. Zobaczymy.

Walczycie również o prawo do adopcji dzieci?

Nie. Wprowadzenie związków partnerskich dla par jednopłciowych bez adopcji i tak będzie wielkim krokiem naprzód. Z niewidzialnych dla prawa staniemy się widzialnymi.

To jeszcze przepytam cię z Parad Równości.

Mamy trzy – w Atenach od 2005 r., w Salonikach, jak już wspomniałem – to moje „dziecko” – od 2012 r. oraz na Krecie od zeszłego roku.

Protestujący?

Teraz już raczej nie, ale na początku – tak. Sympatycy ultraprawicowej partii Złoty Świt. Leciały w naszą stronę jajka i pomarańcze.

Twoja organizacja Thesaloniki Pride współpracuje też z belgradzką Paradą Równości.

W tym roku widać było w Belgradzie duży postęp. Po raz pierwszy Parada miała w miarę radosny charakter i przebiegła w miarę pokojowo, choć oczywiście policji było dużo. W moich „okolicach”, że tak powiem, jest jeszcze Parada w stolicy Bułgarii – Sofii, parada na rowerach – nie pytaj, dlaczego, bo nie wiem – w Albanii, parada w Nikozji na Cyprze oraz parada w stolicy Czarnogóry – Podgoricy. No, i największa: Parada w Istambule, na którą przychodzi 100 tys. osób.

A ile ludzi przychodzi w Grecji na Parady?

W Salonikach ok. 12 tysięcy. W Atenach – ostatnio było 30.

To więcej niż w Warszawie, gratuluję.

A w Warszawie ile?

W tym roku 20 tysięcy.

Ha! To jeszcze musicie popracować. Work, bitch! (śmiech) Znasz ten kawałek Britney?

Mój ulubiony. Pracujemy, ale niełatwo jest sprawić, by ludzie się angażowali.

U nas jest to samo. W ogóle uważam, że głównym problemem społeczności LGBT w Grecji – i chyba nie tylko w Grecji – jest wewnętrzna homofobia, wstyd, ciągłe zastanawianie się: co pomyślą inni? Znam wiele jednopłciowych par, które nigdy nie pozwalają sobie publicznie choćby na najniewinniejszy gest świadczący o tym, że są razem.

Ale widzę też zmiany na lepsze. Może to kontrowersyjne, ale powiem: moim zdaniem, randkowe aplikacje na komórkę jak Grindr pomagają nie tylko w znalezieniu kogoś na seks, ale są też narzędziem emancypacji. Dwa kliknięcia i już widzisz, że nie jesteś sam – jest mnóstwo gejów wokół ciebie. To zmienia percepcję. Ja, gdy dorastałem, miałem poczucie dojmującej samotności.

Jak zostałeś aktywistą LGBT? W Polsce bycie aktywistą, mam wrażenie, nie cieszy się wielkim prestiżem w społeczności LGBT.

O, u nas też. Ja kocham być aktywistą. Do tego stopnia, że rzuciłem wyuczony zawód. Byłem dentystą. Nie byłem w stanie… Dobrze, opowiem od początku. Urodziłem się w 1980 r. w Atenach. Do Salonik przyjechałem na studia. Byłem wtedy młodym mężczyzną, jak to się mówi delikatnie, „zagubionym” w kwestii swej seksualności. Czytaj: siedziałem mocno w szafie. Po studiach zacząłem z tej szafy wychodzić, a kropką nad „i” był mój coming out przed rodzicami. W 2009 r. pojechałem na Paradę Równości do Brukseli. Spotkałem tam grupę rodziców osób LGBT. Pogadałem z nimi, byli wspaniali. Zrobili na mnie takie wrażenie, że jak tylko wróciłem do domu, to wyoutowałem się przed mamą i tatą.

I?

I była „grecka tragedia” (śmiech). Ale już jest OK.

Wracając do aktywizmu…

Miałem w głowie fałszywy obraz działacza – kogoś, kto nie zna życia poza aktywizmem, ma radykalne poglądy i jest w gruncie rzeczy anarchistą. Stopniowo zobaczyłem, że sprawdzam się w roli organizatora eventów LGBT – zapraszam czytelników/czki „Repliki” na Paradę w Salonikach! – sprawdzam się w występach medialnych, a jednocześnie nadal jestem sobą, czyli przesiaduję w gejowskich knajpach oraz na Grindrze (śmiech).

Dwa lata temu zrezygnowałem z bycia dentystą, bo po prostu lepiej realizuję się jako działacz LGBT. Mam szczęście, że mogę z tego się utrzymać. Już tak nie patrz na mnie – wiem, że w wielu krajach czy organizacjach to niemożliwe. Po prostu work, bitch (śmiech)

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak to się robi w Poznaniu?

Czyli o tym, jak Grupa Stonewall w ciągu kilku miesięcy odmieniła poznańską społeczność LGBTQ+ i sprawiła, że w Marszu Równości wziął udział prezydent Jacek Jaśkowiak

 

Fot.: archiwum Grupy Stonewall

 

Tekst: Przemysław Górecki

Osoby homoseksualne powinny mieć prawo legalizowania swoich związków, tak jak dzieje się to w nowoczesnych, zachodnich państwach. Jestem zwolennikiem wprowadzenia w Polsce związków partnerskich. Zależy mi, by Poznań był miastem otwartym, tolerancyjnym. I by ten przekaz poszedł w świat – powiedział prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak tuż przed tym, jak 26 września br. wziął udział w poznańskim Marszu Równości. Była to historyczna chwila – nigdy wcześniej żaden prezydent nie uczestniczył w Marszu w rządzonym przez siebie mieście. Gest Jaśkowiaka miał też znaczenie symboliczne dla polskiego ruchu LGBTQ+. Dokładnie 10 lat wcześniej poznański Marsz został spacyfikowany przez policję. Ponad 60 osób zatrzymano; siły porządkowe nie reagowały na przeciwników skandujących „pedały do gazu”.

W ostatnich latach poznański Marsz nie miał dużej frekwencji ani medialnego rozgłosu. Rozwojowi nie sprzyjał też niefortunny termin – w połowie listopada trudniej ludzi wyciągnąć z domów. Gdy już wydawało się, że Marsz jest skazany na odejście w niebyt, zyskał on nową energię. Reaktywacja przerosła oczekiwania: w tegorocznym Marszu ulicami miasta przeszło ok. 1000 osób – więcej niż kiedykolwiek przedtem. Było wesoło, energetycznie i politycznie, bo przecież impreza ma na celu zwrócenie uwagi na nasze, wciąż niezrealizowane, postulaty.

O dwóch takich

Historia reaktywacji Marszu (i zmiany jego terminu na wrześniowy) to opowieść wbrew narzekaczom, wbrew mniemaniu, że „to nie wyjdzie”, wbrew przekonaniu sporej części tęczowego środowiska, że być działaczem to obciach. Poznański ruch LGBTQ+ potrzebował „świeżej krwi”, która pojawiła się w osobach Arkadiusza Kluka i Pawła Skrodzkiego, pary na życie i na działanie. 35-letni Skrodzki jest radcą prawnym; 24-letni Kluk, ma za sobą m.in. sześć lat harcerstwa, studia (gospodarka przestrzenna na UAM), pracę w Multikinie oraz działalność polityczną, którą zaczął jeszcze w liceum w młodzieżówce PO. W tym roku kandydował z list Zjednoczonej Lewicy.

Pawłowi i Arkowi udało się „zarazić” energią kilkadziesiąt osób, które w trzy miesiące zorganizowały Marsz Równości oraz 24 wydarzenia towarzyszące podczas Poznań Pride Week – m.in. warsztat o homofobii, kurs salsy dla par jednopłciowych, debatę o rodzicielstwie osób homoseksualnych czy sześć pokazów filmowych z dyskusją zorganizowanych we współpracy z Tongariro, dystrybutorem kina LGBTQ+. W honorowym komitecie poparcia Marszu znaleźli się m.in. prof. Małgorzata Fuszara, Robert Biedroń, prof. Monika Płatek, Ewa Wanat, prof. Jan Hartman, Piotr Najsztub.

Arek: W listopadzie zeszłego roku przyłączyłem się do nieformalnej grupy, skupiającej m.in. członków/inie rozwiązanego stowarzyszenia Dni Równości i Tolerancji, które organizowało poprzednie Marsze. To był mój debiut jako aktywisty LGBTQ+. Większe doświadczenia z działalnością w barwach tęczy miał Paweł: W czasie studiów byłem zaangażowany w tworzenie toruńskiego oddziału Kampanii Przeciw Homofobii. Po wielu latach, już w Poznaniu, poznałem Arka, zakochałem się w nim, zamieszkaliśmy razem i praktycznie od początku czuliśmy potrzebę działania, a konkretnie – stworzenia organizacji zajmującej się prawną i psychologiczną pomocą osobom dyskryminowanym, działalnością równościową na polu edukacyjnym i przejęciem organizacji Marszu.

I o następnych

Trzon Grupy Stonewall zebrał się z grona osób zaangażowanych w DRiT, ze znajomych i przyjaciół oraz z zasłużonych dla poznańskiego ruchu LGBTQ+ działaczy, takich jak Sergiusz Wróblewski czy Andrzej Nowakowski. Wśród założycieli znaleźli się też m. in. Anna Krystowczyk i Piotr Moszczeński (jeden z „okładkowych” bohaterów „Repliki” nr 52, jako kandydat w wyborach samorządowych). Oboje stanowili filary organizacji imprezy.

Piotr: Jako rodowity poznaniak wniosłem do zespołu etos mozolnej, pozytywistycznej pracy, budowania szerokiego porozumienia i aktywistycznej misji. Mieszkając wcześniej w Belgii miałem okazję przyjrzeć się rzeczywistości, w której osoby nieheteronormatywne traktowane są jako obywatele/ki pierwszej, a nie drugiej kategorii a bycie działaczem LGBTQ+ jest powodem do dumy. Do Polski wróciłem z ideą założenia ośrodka LGBTQ+ zajmującego się animacją kultury i działalnością samopomocową. Pracuję też m.in. w stowarzyszeniu Spadochron zajmującym się edukacją seksualną i profilaktyką narkotykową (partyworkingiem).

Ania: Mieszkam w Poznaniu dopiero od kilku miesięcy. Jestem białostocczanką. Zanim dołączyłam do Grupy Stonewall, byłam współzałożycielką równościowej Grupy Iris, pisałam też dla Queer.pl.

Ania należy też do grupy chrześcijan LGBTQ Wiara i Tęcza. Bo w Grupie Stonewall są i katoliczki, i antyklerykałowie, anarchiści i prawnicy, apolityczni i partyjni. I ludzie hetero też. Także w kwestii wykształcenia i profesji panuje pluralizm.

Piotr: Mamy osoby z uzdolnieniami artystycznymi, prawników, socjologów, psychologów. Wielość dziedzin bezpośrednio przekłada się na możliwości działania i podział obowiązków związanych z organizacją Pride Week.

Są w GS osoby takie, jak Jakub Mróz, właściciel Tongariro i outfilm.pl, Andrzej Nowakowski, reżyser z doświadczeniem w organizowaniu wydarzeń artystycznych, a także Mateusz Sulwiński, Zuzanna Bartel-Luchowska, Agnieszka Kocznur i wielu innych.

Ania: W obrębie GS nie zawiązały się jeszcze wprawdzie pary, ale już funkcjonujące związki radzą sobie doskonale z problemem małej ilości czasu poświęcanej dla siebie. Moja partnerka również jest aktywistką, z doświadczenia wiem, że warto znaleźć sobie przestrzeń, w której działa się we dwójkę, lub we dwoje, nikt nie musi rezygnować przez zbyt małe zaangażowanie w tworzenie związku.

O czterdziestu partnerach

Dokumenty wymagane przy rejestracji stowarzyszenia zostały złożone w czerwcu. Prezesem GS został Arek Kluk. Początkowo spotkania grupy odbywały się raz w tygodniu, później częściej, a przed samym Pride Week trzeba było nawet siedzieć po nocach. Arek: Bardzo istotny stał się podział na cztery zespoły robocze od organizacji samego marszu, finansowania, promocji oraz wydarzeń towarzyszących. A spotkania nie były przymusem, tylko przyjemnością. Staliśmy się paczką znajomych.

Piotr: Jedną z istotniejszych kwestii było pozyskanie partnerów, które przybrało formę ulotki-mapki miejsc gay-friendly. Chętnych było więcej, niż przypuszczaliśmy. I to nie kwestia nadzwyczajnych starań – czasem wystarczy głośno i zdecydowanie powiedzieć swoje postulaty. Ania: Udało zebrać się około czterdzieści miejsc partnerskich. Chodziliśmy od lokalu do lokalu, takie bezpośrednie spotkania przynoszą najlepsze efekty. Paweł: Jak ktoś nie chciał, to odmawiał, reakcji homofobicznych nie było. Wielu właścicieli zdawało sobie sprawę, że mają klientów wśród LGBTQ+ i zwyczajnie… wstydzili się nie być na mapce. To dobry znak. Piotr: Niektórzy mówili wprost, że obecność na mapce to ich przemyślana deklaracja polityczna.

Prezydent Jaśkowiak, zapytany na początku sierpnia, czy weźmie udział w Marszu, odpowiedział: Muszę odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w Polsce tej równości nie ma i kto jest z tego równego traktowania wykluczany. Jeżeli dojdę do wniosku, że to słuszny protest, to spojrzę w kalendarz, porozmawiam z żoną i podejmę decyzję o ewentualnym udziale. Reakcją na te słowa była odpowiedź Pawła zamieszczona na łamach poznańskiej „Gazety Wyborczej”, w której czytamy m.in.: Ta nasza walka o równość to nie moda, kaprys czy walka o afirmację określonego stylu życia – to codzienne problemy około dwóch milionów ludzi, należących do społeczności LGBT żyjących w tym kraju. W naszym kręgu kulturowym i cywilizacyjnym, w świetle zasad konstytucyjnych i traktatowych zobowiązań Polski, w państwie członkowskim Unii Europejskiej, mamy prawo oczekiwać od władz, że realizację naszych praw będą urzeczywistniać poprzez przyjmowanie konkretnych rozwiązań ustawowych. To nie jest kwestia światopoglądu czy moralności przedstawicieli władzy publicznej.

Dziś Paweł wspomina: W zasadzie już podczas pikiety solidarności z migrantami w lipcu, gdy wyrażaliśmy swoją otwartość obok prezydenta, wyczułem z jego strony przychylność. Ale tydzień przed Pride Week, gdy mieliśmy konferencję prasową, jeszcze nie było wiadomo, czy prezydent przyjdzie na Marsz. Dopiero SMSowe zaproszenie, jakie na dzień przed imprezą wysłał do Macieja Nowaka, nowego dyrektora ds. artystycznych Teatru Polskiego (i wyoutowanego geja), było jasnym komunikatem.

Organizacji samego Marszu nie można zostawiać na ostatnią chwilę – w końcu to konkretne zadania: przygotowanie wniosku, spotkania w organie gminy i z policją. Ktoś musi wziąć odpowiedzialność i zostać Przewodniczącym Zgromadzenia. Został nim Paweł. (Z policją współpraca była wzorowa). Do tego dochodzi masa szczegółów. Paweł: Pojawiła się choćby konieczność wystąpienia o zgodę do Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej na skierowanie świateł prosto w niebo podczas koncertu Michała Kwiatkowskiego. Na wspomnianym koncercie wystąpili również Wiktor Korszla oraz drag queens Charlotte i Aldona Relax.

Tego nikt mi nie odbierze

Jak patrzą na Poznań Pride Week z dystansu prawie dwóch miesięcy?

Piotr: Widok pełnej sali podczas pierwszego spotkania – pokazu filmu „W jego oczach”, obecność gości z całej Polski, pozdrowienia nagrane przez Conchitę Wurst, uśmiechnięty prezydent Jaśkowiak idący w pierwszym rzędzie – tych wrażeń już mi nikt nie odbierze.

Grupa Stonewall rozpoczęła regularną, codzienną działalność. Oczywiście planuje już Poznań Pride Week i Marsz Równości 2016.

Arek: Mamy już nie cztery, tylko czternaście grup roboczych. Chętnych do działania zapraszamy!

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Oddział kobiecy

O tym, jak w latach 90. działały organizacje LGBT, a także o nastoletnich flirtach z dziewczynami i o późniejszych dorosłych związkach, z Romą Cieślą, aktywistką Lambdy Kraków i Grupy Safo, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Zastrzegam z góry, że na temat lat 70. i 80. niewiele mam do powiedzenia, bo nigdzie wtedy nie bywałam ani nie działałam” – napisałaś mi przed spotkaniem. Jednak to niebywanie i niedziałanie to też jest jakaś prawda – może nie tylko twoja własna, ale i wielu innych gejów i lesbijek?

Może, ale ja nie chcę mówić źle o tamtych latach. Byłam młoda i mimo komuny to był dobry dla mnie czas.

Homoseksualność nie była dla ciebie traumą?

Nie. Odkryłam, że podobają mi się dziewczyny, będąc nastolatką, a więc jakoś w końcu lat 60. i nie przeraziło mnie to, raczej zaintrygowało. Nawet może trochę podekscytowało? „O, ze mną jest inaczej!” Może i będzie trudniej, ale też chyba ciekawiej? Wiedziałam dobrze, że nie mogę tego nikomu wyjawiać, ale próbowałam szukać książek czy filmów na temat homoseksualności. Pamiętam jak przez mgłę jakiś francuski fi lm oglądany z rodzicami. Była w nim kobieta ubrana jak do jazdy konno, w wysokich butach, ze szpicrutą. Zwróciłam na nią uwagę, a mama powiedziała z dezaprobatą, że to pewnie lesbijka. Ten jej komentarz utkwił mi w głowie.

Ale poza tym – flirtowałam! To było cudowne i zupełnie niewinne. Uwielbiałam patrzeć na dziewczyny, trzymać je za rękę, przytulić na chwilę. Zaprzyjaźniałam się łatwo, ale żadnej nie byłam w stanie powiedzieć, o co naprawdę chodzi. Zbyt wielka była presja wychowania, stereotypów, kultury. Jednak nie odczuwałam tego jako jakiegoś szczególnego gnębienia.

Sześć lat jeździłam na obozy harcerskie i zawsze mi się tam jakaś dziewczyna podobała. Zaraz zagadywałam, opowiadałam żarciki, proponowałam, czy mogłybyśmy siedzieć w autokarze obok siebie. I jak potem ona usnęła i położyła mi głowę na ramieniu, to byłam w siódmym niebie. Albo innym razem tak zakombinowałam, że nocną wartę miałam akurat z tą najładniejszą z całej drużyny. Nawet zaproponowała, że mi pokaże, jak się całuje z chłopakami, ale nie chciałam, bo wystąpienie w roli chłopaka mi nie odpowiadało. Chętnie bym się z nią pocałowała, ale jak dziewczyna z dziewczyną! (śmiech)

A gdy dorosłaś?

To już na flirty się nie odważałam. Wylądowałam na okropnych, nudnych studiach – ekonomii. Marzyłam o anglistyce, ale była tak oblegana, że nawet nie próbowałam. Przez całe studia miałam chłopaka. Był fajny, studiował rok wyżej, wprowadził mnie w życie studenckie, zabierał na imprezy, do klubów. Odpowiadało mi to. Dziewczyny wydawały mi się nieosiągalne. A on się zakochał. Powiedziałam mu, że jestem homoseksualna i żeby sobie nie robił nadziei. Był strasznie rozgoryczony, ale kochał dalej, tylko prosił, żebym nikomu nie mówiła. Po studiach chciał się żenić.

Wiele osób homoseksualnych szło w małżeństwa dla przykrywki, nie?

Może, ale dla mnie małżeństwo byłoby nie do przyjęcia. Związek się skończył. Później poznałam kobietę, z którą byłam osiem lat.

Jak wtedy, w latach 70., kobiety homoseksualne szukały partnerek?

Nie wiem. Byłam chyba na to zbyt nieśmiała, brakowało mi przebojowości. Szukanie partnerek, coming out przed rodzicami czy dwoma braćmi nawet nie przychodziły mi do głowy.

Traktowałaś lesbianizm jak „wyrok” życia w samotności?

Nie. Ja po prostu nie miałam pojęcia, co się zdarzy. Tę kobietę poznałam zupełnie przypadkiem. Była mężatką, miała dwóch synów. Kilkanaście lat starsza. Wszystkimi rządziła, mną potem zresztą też. Typ lesbijki butch, jak dziś by się powiedziało. Życie zgodne z homoseksualną orientacją wydawało jej się nie do pomyślenia. Chciała mieć duży dom, samochód, męża, dzieci, przyjaciółki, podróże i kochankę. I miała to wszystko! Miała też pokój do wynajęcia w tym domu, wprowadziłam się tam. Jej mąż górnik wiecznie pracował albo spał. Funkcjonowaliśmy w takiej konfiguracji jako przyjaciółki. Nawet na wakacje jeździłam z nimi. Jej synów nauczyłam jeździć na nartach.

Dlaczego to się rozsypało?

Była tak silną osobowością, że zaczęłam czuć potrzebę wyzwolenia się. Byłam już śmielsza i w pracy, w biurze, poznałam inną dziewczynę. Podchody trwały z rok. Okazała się hetero, ale była ciekawa, by spróbować. Ostatecznie to ona zrobiła „ten” krok, nie zdając sobie sprawy, że to ja delikatnie do tego doprowadziłam. Do tej pory jestem z siebie dumna (śmiech). Ale nic więcej nie było. W kraju eksplozja Solidarności, potem stan wojenny, a ja miałam swoje rozterki. A druga połowa lat 80. to była taka marność. Partnerek nie szukałam, bo nie miałam na to sił. Nie było Internetu, gazet, klubów. W kolejnej pracy spodobała mi się kolejna kobieta hetero. Zaprzyjaźniłyśmy się, mogłam być z nią całkiem szczera. We wrześniu 1990 roku to właśnie ona pokazała mi ogłoszenie w „Dzienniku Polskim”, że na fali tej całej wolności i demokratyzacji rożne grupy społeczne przejawiają inicjatywę, by się organizować i tak zawiązało się stowarzyszenie Lambda Kraków dla ludzi homoseksualnych. „Chętnych zapraszamy” i podany numer skrzynki pocztowej. Fantastycznie! Natychmiast do nich napisałam i zapytałam, czy są w tej grupie też kobiety, bo ja chętnie bym przyszła. Dostałam odpowiedź, że jak najbardziej, jest także „oddział kobiecy” (śmiech). Poszłam na spotkanie w Śródmiejskim Ośrodku Kultury przy ulicy Mikołajskiej. Wszystko pamiętam z detalami, to był przełom, strasznie ważne wydarzenie.

I jak było?

Super. Z Warszawy przyjechały dwie dziewczyny, jedna z nich pracowała w redakcji „Okay”, czasopisma, które dopiero co wystartowało. Obie bardzo chętne do działania, bojowe. Ale generalnie „oddział kobiecy” był niewielki – oprócz mnie jeszcze może z siedem kobiet, w tym dwie to były hetero koleżanki gejów.

A gejów ilu przyszło?

A chyba ze stu!

Naprawdę?

Tak! Z Krakowa i spoza Krakowa. To było wielkie spotkanie. Połączone z projekcją jakiegoś filmu na temat bezpiecznego seksu. Później dostaliśmy pozwolenie na korzystanie z siedziby MONARu na Starowiślnej w piątkowe wieczory.

Mieściliście się?

To było duże mieszkanie na piątym piętrze starej kamienicy z drewnianymi schodami. Strasznie hałasowaliśmy po tych schodach i w końcu sąsiedzi zaczęli narzekać, ale to już wybiegam naprzód.

W każdym razie w te piątkowe wieczory – tłum. To było fantastyczne moc choć raz w tygodniu być sobą. Od dymu papierosowego – szaro. Chłopcy grali w bilard, bo tam był bilard. Luz. Co chwila czyjeś urodziny, imieniny. Sylwester z 1990 na 1991 – razem.

Jurek Krzyszpień cały czas mówił, że jest ILGA (Międzynarodowe Stowarzyszenie Gejów i Lesbijek – przyp. red.), inne międzynarodowe organizacje, że powinniśmy przedyskutować postulaty i zacząć działać. Miał rację, ale mało kto go słuchał. (wywiad z Jerzym Krzyszpieniem – patrz: „Replika” nr 35) Byliśmy zachłyśnięci samym faktem, że jesteśmy we własnym towarzystwie, że można o wszystkim mówić swobodnie.

Doszliście do jakichś postulatów?

Jurek miał z nami skaranie boskie. No, co my tu mieliśmy… (Roma zagląda do legitymacji Lambdy i czyta cele stowarzyszenia) „Kształtowanie pozytywnej świadomości mężczyzn i kobiet homoseksualnych”. Tym postulatem akurat się przejęłam – pewnie, że kształtowałam! (śmiech) Pozawiązywało się mnóstwo przyjaźni i miłości oczywiście też. Właśnie w Lambdzie, od razu na tym pierwszym spotkaniu, poznałam moją Violę, z którą byłam przez następne lata. Taka była efektowna, ruda. I miała temperament działaczki. Od razu sobie przypasowałyśmy. A wiesz, jak się dowiedziała o Lambdzie? Była nauczycielką w szkole zawodowej z klasą fryzjerską, zakolegowała się tam z jednym uczniem gejem, niewiele młodszym od niej. To on Violi powiedział.

Z Violą założyłaś „LL” – Lesbian Lambda.

Otworzyłyśmy odrębną skrzynkę pocztową. Ile dziewczyn do nas pisało! Na każdy list odpowiadałam. Własnoręcznie, to jeszcze nie był czas komputerów. (Roma pokazuje mi wielki segregator z listami). Lambda się rozrastała, zaczęłyśmy organizować spotkania w Warszawie, w Zakopanem. Nawiązałyśmy kontakty zagraniczne. Byłyśmy na zjazdach ILGI w Wiedniu i w Bratysławie. W 1992 r. lesbijki z Danii zaprosiły nas na dwutygodniowy międzynarodowy zjazd. Pojechało nas z Polski dziesięć dziewczyn. Na miejscu okazało się, że uczestniczki z Litwy, Łotwy i z Rosji nie zrozumiały, że chodzi o spotkanie lesbijskie. Przyjechały po prostu przedstawicielki komsomołu! Oczy im na wierzch wychodziły na widok całujących się Dunek. Ale po kilku dniach się przyzwyczaiły i była komitywa.

Początek lat 90. to musiał być wybuch energii, co?

Myśmy myślały, że teraz to już w ogóle tak będzie. Jest nas siła, a będzie jeszcze więcej. Wydawało nam się, że wszystko jest w zasięgu ręki. Tymczasem jak nas wyrzucili z tej Starowiślnej za zbyt głośne zachowanie, to zaczął się schyłek. Jeszcze przez jakiś rok spotykaliśmy się w kawiarni Pod Chochołami w budynku Teatru im. Słowackiego, ale potem ludzie zaczęli się wykruszać. Posiadanie siedziby było kluczowe – to była ta przestrzeń, w której mogliśmy czuć się bezpiecznie.

Kilka lat później nastąpiła reaktywacja.

Dzięki Demokratycznej Unii Kobiet i nieżyjącemu już politykowi SLD Andrzejowi Urbańczykowi, który użyczył nam lokalu grupy literackiej Kuźnica na Kazimierzu. W 1997 r. założyłyśmy tam Grupę Safo. W sobotnie popołudnia urządzałyśmy imprezy, projekcje filmowe, dyskusje o homoseksualności, o tym, czy mówić o sobie w domu, jak o tym mówić. Mniej więcej w tym czasie poznałam Anię Laszuk.

Jeden rozdział jej książki „Dziewczyny, wyjdźcie z szafy” jest o tobie.

Tak, ale to dużo później. Ania przyjechała do nas w 1998 r. i dała występ, z którego dochód poszedł na zakup komputera dla Grupy Safo. Ania pięknie śpiewała i grała na pianinie. Była też zainteresowana komunami lesbijskimi. Lata później sama mieszkałam w takiej komunie. Było nas cztery kobiety, ale nie wyszło nam, poprztykałyśmy się. Ania nawet nas odwiedziła, by zobaczyć, jak to działa. Nie przegadałyśmy zasad wspólnego mieszkania i nie wyszło. Potem pojechałam do takiej komuny w Berlinie. Świetna organizacja, regulamin, pokoje od jedno- do sześcioosobowych. Pełen profesjonalizm!

Jak długo funkcjonowała Grupa Safo?

Do 1999 r. Potem rozwalił się mój związek z Violą i już przestałyśmy to ogarniać. Następczynie kontynuowały przez jakiś czas organizację pod nazwą Labrys.

I to był koniec twojego aktywizmu?

Viola i ja stanowiłyśmy pewien wzór pary. Pokazywałyśmy, że można. Gdy się nasz związek rozpadł, to poczułam się trochę tak, jakbym nie miała nic do zaoferowania. Poszłam w prywatny biznes – zaczęłam organizować kursy komputerowe dla kobiet w średnim wieku i to mnie całkowicie pochłonęło.

Jak patrzysz na dzisiejszą sytuację osób LGBT?

Już jest dokąd pójść. Nowe pokolenie ośmiela się żyć otwarcie. Nie ma tej pustki, jak za moich młodzieńczych lat. Są organizacje, kluby. Łatwiej jest mówić. Widzę to sama po sobie – niedawno zaczęłam z bratem normalnie rozmawiać o homoseksualizmie. On niby wiedział, ale wcześniej to był temat nie do ruszania, a teraz jakaś bariera pękła. Na każdy Marsz Równości w Krakowie idę dumnie z tęczową parasolką w ręku. A z drugiej strony wciąż wiele osób jest tak zblokowanych, jak w latach siedemdziesiątych, to jest smutne.

Ale twoje rówieśniczki nie są widoczne.

Siedzą po domach. Przyjaźnię się z paroma. Jedna para to są panie już pod siedemdziesiątkę, od ponad 40 lat razem. A Jurek Krzyszpień cały czas ma energię do działania.

Nie sądzisz, że brakuje międzypokoleniowej łączności?

Brakuje. Do klubu na całonocną balangę nie chce mi się iść, już w końcu jestem po sześćdziesiątce. Ale poznać kogoś, pogadać – chętnie. Chodzę na spotkania krakowskiej Wiary i Tęczy. Wcale nie jestem kościołkowa, ale oni takich też przyjmują. Są w ogóle bardzo fajni, dobrze się tam czuję.

Na zajęciach literackich, na które uczęszczam, dostałam zadanie napisania opowiadania „o 20 latach z życia kobiety urodzonej w 1952 r.” Oczywiście z mojej bohaterki zrobiłam lesbijkę. Na te zajęcia chodzą ludzie w moim wieku i starsi. Nie zawiodłam się na nich. Przyjęli opowiadanie ze zrozumieniem, wywiązała się dyskusja. (tekst Romy znajdziecie tu: http://sagowce.eu/index.php/nasze-teksty/romaciesla/19-marianna-postac-z-serialu– przyp. red.)

A kilka miesięcy temu koleżanka zadzwoniła do mnie, by się pochwalić: „Jesteśmy w ciąży!”. Osłupiałam. Jak to? A było jeszcze lepiej, bo okazało się, że powinna była powiedzieć „Jesteśmy w ciążach”. Ona i jej dziewczyna niedawno urodziły. Jedna chłopca, druga dziewczynkę. Mówią, że jestem matką chrzestną tej rodziny, bo poznały się kilkanaście lat temu w Grupie Safo.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Prowokacje są “okay”

O „Okay”, jednym z pierwszych polskich gejowskich czasopism, o gwiazdach śpiewających homoerotyczne piosenki i o „polskiej Conchicie” z Jerzym Andrzejem Masłowskim, dziennikarzem, pisarzem, happenerem, aktywistą LGBT i politykiem, rozmawia Wojciech Kowalik 

 

 

Redakcja „Repliki” to kilku zapaleńców, którzy za darmo starają się tworzyć coś na rzecz społeczności LGBT. W „Okay”, któremu szefowałeś, było tak samo?

Myślę, że było znacznie trudniej. Gazety robiło się wtedy w archaiczny sposób: nie było składu komputerowego ani Internetu, a telefony komórkowe znaliśmy z amerykańskich filmów. Autorzy przywozili teksty do redakcji, przepisywała je maszynistka, gazetę składał litera po literze zecer, a korekta polegała na tym, że czytało się złożony w drukarni tekst i trzeba było wychwycić błędy. To było praco- i czasochłonne. Dostawaliśmy, co prawda, symboliczne honoraria od wydawcy, ale bez nich też byśmy „Okay” robili.

Skąd pomysł na tworzenie pism gejowskich tuż po upadku komuny? Chcieliście mieć tak samo, jak w Niemczech czy w Stanach?

I to bardzo. Za komuny „branża” była zepchnięta do podziemia. Ktoś musiał pomoc gejom wyjść z szafy. Jak przyszedłem do „Okay”, była już ogólna koncepcja miesięcznika. Dostałem zadanie: wymyślaj, co ma być w środku. Na szczęście nie brałem udziału w pierwszych awanturach o tytuł, podobno były wielkie. Grupa była już jako tako uformowana i wydawca szukał kogoś, kto to poprowadzi.

Dlaczego ty?

Kiedyś w knajpie podszedł do mnie wydawca, Włodek Antos. Powiedział, że kojarzy mnie z innych mediów – byłem dziennikarzem w „Sztandarze Młodych”, pracowałem w Telewizji Polskiej. Powiedział, że podobają mu się moje teksty, wśród których, co warto zaznaczyć, były także reportaże o sytuacji gejów w Polsce, a które, o dziwo!, wydrukowała komunistyczna prasa. Zaproponował mi prowadzenie „Okay”.

Kto pisał do pierwszych numerów?

Do pierwszych dziesięciu, którym szefowałem, pisali dziennikarze, między innymi z radiowej Trojki, z tzw. prasy kolorowej, a także wykładowcy uniwersyteccy. Pisali też debiutanci.

Poezja, teksty literackie, biografie intymne, Warhol, Almodovar, Pasolini, Ginsberg, Czechowicz, publicystyka, reportaż, plotki, sytuacja gejów w innych krajach, recenzje filmowe, teatralne, baletowe… Ambitnie!

A nawet krzyżówki! Były też wywiady. Np. z Jerzym Urbanem, prof. Andrzejem Stapińskim – szefem Instytutu Wenerologii AM, Danutą Stankiewicz – piosenkarką, pierwszą w show-biznesie, która odważyła się udzielić nam wywiadu, Markiem Barbasiewiczem – aktorem, Józefiną Pellegrini – słynną wówczas wróżką, autorką horoskopów. Misz-masz, ale przyjemny.

Ale comingoutowych wywiadów nie było.

To jeszcze nie były czasy coming outów. Co najwyżej można się było domyślać, ale nic wprost. Mieliśmy też kącik kulinarny, porady kosmetyczne, horoskop. Oraz czterostronicową wkładkę dla dziewczyn, gdzie pisały m.in. aktywistki z warszawskiej Lambdy. Nie było właściwie żadnych zwrotów z kiosków. Każdego miesiąca schodził kilkudziesięciotysięczny nakład.

Wtedy powstały też inne pisma gejowskie – „Inaczej”, „Filo”. (patrz: „Replika”, nr 44). Jak sobie radziliście z konkurencją? Współpraca czy walka?

Znaliśmy się i lubiliśmy. W konkurencyjnej gazecie pracował mój kochanek, z którym byłem w krótkotrwałym związku. Ludzie byli głodni takiej prasy.

Ale pewnie wstydzili się kupować „takie” tytuły w kioskach?

Oczywiście! Mieliśmy specjalną panią zatrudnioną do prenumeraty – pakowała tego mnóstwo, odnosiła trzy-cztery stosy kopert codziennie na pocztę.

Mieliście oddźwięk od czytelników?

I to jaki! Gratulowali, pisali listy, radzili, co ma być w kolejnych numerach, jakie nowe rubryki założyć. Po tych sugestiach pojawił się „Chłopak Miesiąca”. Ludzie przysyłali swoje fotki z pozamazywanymi częściami ciała, twarzami, fiutami. Co prawda zdjęcia były raczej kiepskiej jakości, ale czytelnicy głosowali i co miesiąc wybierali swego ulubieńca.

Skąd braliście inne zdjęcia?

Mieliśmy umowy z trzema zachodnimi tytułami, które zezwalały na bezpłatne przedruki. Do dziś nie wierzę, że się zgodzili! Ten zecer, który składał „Okay” – drukowaliśmy w Wojskowych Zakładach Graficznych – patrzył na mnie spode łba. W jego oczach byłem Głównym Pedałem Polski, koordynatorem rozpasania i rozpusty wszelakiej.

Drukarnia nie robiła problemów?

Nie, Włodek Antos miał ojca generała. Niestety, któregoś razu nie zapłacił drukarni i po roku „Okay” skończył z gigantycznym długiem. Projekt się wywalił.

A jakie były pozaśrodowiskowe reakcje na czasopismo?

Czasem ostre, negatywne. Byłem wyzywany, dostawaliśmy listy od katolików w stylu „niech was Bóg pokarze”, „mam nadzieję, że zostaniecie wiecznie potępieni”, „żeby was zżarł HIV” itp. Jeden z listów zaczynał się od słów „Chamy i parmezany: oby was szlag trafił, was i wasze przyjaciółki lesbinki”. Sporo tego było. Pod redakcją pojawiali się skinheadzi, były jakieś przepychanki. Dręczyła nas nawet prokuratura.

Za co?

Opublikowaliśmy zdjęcie dwóch trzymających się za ręce mężczyzn. Jeden był rozebrany do połowy, a drugi był nagi i miał penisa w półwzwodzie. Zakwalifikowano to jako pornografię i ja, jako naczelny, poszedłem się tłumaczyć. Pani prokurator powiedziała wprost, że to pornografia i że grozi mi do pięciu lat. Była bardzo nieprzyjemna. Sprawa rozeszła się jednak po kościach. Po trzech miesiącach umorzono „śledztwo”. Poza mną i wydawcą nikt nie wiedział o problemach z prokuraturą, nie chcieliśmy wystraszyć współpracowników

Po odejściu z „Okay” pisałeś do „Mena”.

Pracę zaproponował mi naczelny – Sławek Starosta. Było to pierwsze polskie gejowskie czasopismo porno! Ale nie uciekaliśmy od polityki. Było tam też dużo satyry, psychozabawy, poradnictwo, kącik turystyczny. I masa pikantnych, dobrej jakości zdjęć. W „Menie” byłem zastępcą naczelnego przez kilkanaście miesięcy. Równolegle pracowałem w Telewizji Polskiej, gdzie rządziła silna prawica. Jako że się nie kryłem z orientacją, byłem pod ciągłym ostrzałem. Pewnego razu miałem rozmowę z szefem przy kawie. Powiedział: jeśli ja ciebie nie zwolnię, to mnie zwolnią. Odszedłem sam.

Pisałeś już wtedy wiersze?

Nie, to się zaczęło parę lat później. Najpierw zacząłem pisać teksty piosenek. Pierwsze utwory napisałem dla wówczas bardzo popularnych wykonawców: Andrzeja Dąbrowskiego, Elżbiety Adamiak, wspomnianej Danuty Stankiewicz. Wylansowałem kilka przebojów, szybko przyszły zamówienia od innych.

Motyw homoerotyczny w twoich wierszach jest wyraźnie widoczny.

Moje wiersze i teksty piosenek mówią o miłości, bliskości. Nie znam innej miłości czy bliskości niż ta z mężczyzną – piszę o niej właśnie. Jednak moje teksty są uniwersalne i może je śpiewać kobieta do mężczyzny, kobieta do kobiety, facet do faceta… Czyli człowiek do człowieka. Wielu wykonawców, dla których piszę, nawet nie przypuszcza, że niektóre kawałki pisałem dla mojego Wojtka, partnera od 18 lat.

Pisałeś piosenki dla prawdziwych gwiazd: Artur Barciś, Dorota Stalińska, Krystyna Prońko, Maria Seweryn, Olga Bończyk, Seweryn Krajewski, Stan Borys, Marian Opania, Danka Błażejczyk, Lora Szafran, Emilian Kamiński. Czy oni wiedzą, że jesteś gejem?

Z tych wymienionych powyżej: Krysia Prońko, Marysia Seweryn, Danka Błażejczyk – wiedzą. Inni tylko się domyślają.

Należysz do Zielonych 2004. Skąd pomysł, żeby zająć się polityką?

Wszystko, co robiłem, było kwestią polityczną. „Okay” – kwestia polityczna. Zakładałem pierwszą Lambdę w Warszawie na przełomie lat 80. i 90. – kwestia polityczna. Zieloni to był dla mnie naturalny wybór. Staram się pomagać koleżankom i kolegom z Zielonych, choćby w okresie przedwyborczym, a oni pomagają w happeningach politycznych, które od lat robi moja grupa artystyczna „Zawleczka”. Jej współzałożycielem jest mój partner. To moje oczko w głowie. Wydawaliśmy też gazetkę, którą nazwaliśmy „Moherowy Berecik”, mocno krytyczną wobec Ojca Dyrektora. Nalewaliśmy się z niego i z katolickiej mentalności. Gazetkę rozdawaliśmy „moherom” z okazji… np. religijnych procesji.

Ryzykowne.

Niekoniecznie. Można to robić, pod warunkiem że ma się szybkie nogi. Potem zrobiliśmy antyprawicową gazetkę „Chrześcijańska masakra Piłką”. To były czasy, gdy współrządził LPR (2006. rok), a jednym z liderów był antygejowski polityk Marian Piłka. Na okładce gazetki umieściliśmy collage, którego podstawą był plakat z filmu „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (aktor trzyma piłę unurzaną we krwi). Jednak w miejsce głowy aktora włożyliśmy głowę Mariana Piłki. Środek gazetki był wypełniony tekstami i rysunkami wyśmiewającymi polskich „prawiczków”, dulszczyznę, itp. O tej prowokacji pisały gazety, np. „Trybuna”.

Robiliście nie tylko gazetki.

Chodziliśmy bronić kultowego klubu Le Madame, który władze miasta za czasów prezydenta Kaczyńskiego wyrzuciły z lokalu. Wtedy też zaczęliśmy poznawać Zielonych, choć do partii przystąpiliśmy nieco później. Dla mnie wstąpienie do partii to jest podjęcie zobowiązań, z których najmniejszym jest wpłata 240 złotych rocznej składki. To przede wszystkim udzielanie się, wspomaganie, poświęcenie czasu, czasem żmudna robota. Nie chciałem być politykiem, mój partner też nie. Ale w końcu się zaangażowaliśmy. Dziś mam poczucie winy, że nie zawsze mogę poświęcić Zielonym tyle czasu, ile chciałoby moje serce, ale praca zawodowa, obowiązki domowe itp. zajmują dużo czasu w mym życiu. Ponadto wciąż robimy jakieś akcje politycznospołeczne, co nieraz bardzo komplikuje życie, np. sprawa Allegro, która wiązała się z długotrwałymi wizytami w kancelarii prawnej, sądzie.

Co to za sprawa?

Na Allegro były sprzedawane współcześnie wytworzone gadżety promujące ideologię nazistowską – kubki z Hitlerem, swastyki, płyty zespołów z tekstami ksenofobicznymi, homofobicznymi, rasistowskimi. Stowarzyszenie „Nigdy więcej”, Jurek Owsiak, Janina Ochojska i inni wzywali Allegro, by zlikwidować aukcje tymi przedmiotami, jednak Allegro nie reagowało. Sam napisałem dwa mejle w tej sprawie, ale i mnie olali. Więc zrobiliśmy prowokację i zniekształciliśmy logo Allegro: w miejsce liter LL wstawiliśmy SS, symbol nazistowskiej formacji wojskowej Waffen, i z takim billboardem jeździliśmy po Warszawie.

Wydrukowaliśmy też pocztówki z owym przerobionym logo, które rozdawaliśmy na ulicach Warszawy 21 marca – w Międzynarodowy Dzień Walki z Rasizmem. O akcji rozpisywały się gazety, m.in. „Wyborcza”. Allegro się oburzyło i postawiło nas przed sądem z paragrafu o naruszenie dóbr osobistych. Proces trwał trzy lata! W pierwszej instancji przegraliśmy, ale finalnie pomogła nam Helsińska Fundacja Praw Człowieka i w lutym tego roku wygraliśmy w apelacji. Dziwię się, że ani Piłka, ani Rydzyk ani inni politycy, których wyśmiewaliśmy nie ciągali nas po sądach.

Lubisz prowokować, przekraczać granice.

Uwielbiam przekraczać granice! Pamiętasz rzeczniczkę praw dziecka, ultraprawicową Ewę Sowińską, słynną z tego, że chciała badać, czy Teletubiś Tinky Winky jest gejem? Otóż, dowiedzieliśmy się, że przeraził ją penis w rzeźbie mężczyzny autorstwa Mitoraja przed Centrum Olimpijskim w Warszawie. Sugerowała, by go zasłonić. Zrobiliśmy wtedy niby-album pt. „Penis w przestrzeni publicznej”. Przez kilka dni biegaliśmy po Warszawie i fotografowaliśmy wszystkie fiuty na rzeźbach. W formie donosu wysłaliśmy to pani rzeczniczce, którą, o ile pamiętam, nazwaliśmy w gazetce „Mieczem krocza polskiego”. Gazetkę rozrzuciliśmy też w warszawskich klubach, knajpach, wysłaliśmy do rożnych redakcji. Wszędzie budziła powszechną radość.

Nasza najnowsza akcja, dosłownie sprzed paru tygodni, nosi tytuł „Polska Conchita”. Zaprojektowaliśmy plakat, na którym jest dziewczyna z brodą, a obok niej napis: „Chcecie czy nie – jesteśmy wśród was!” Plakat pojawił się na billboardach w kilku miastach, m.in. w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku. Rozkleiliśmy plakaty na tydzień przed Paradą Równości, też pisała o tym „Gazeta Wyborcza”. Kilka z nich zniszczono (śmiech).

Masz jeszcze jakieś plany działalności prowokacyjnej na rzecz LGBT?

Właśnie napisałem musical pt. „Zakochany Tel Aviv”, który m.in. pokazuje, że miłość homo i hetero to taka sama miłość. Jest tam też krytyka ortodoksji religijnej i tzw. tradycji (zarówno żydowskiej, jak też katolickiej). A poza tym świetne piosenki, super choreografia i reżyseria. Teraz szukamy sceny, co nie jest łatwe, bo – wbrew temu, co by się wydawało – w teatrach panuje homofobia, a dyrektorzy uzależnieni od miejskich pieniędzy unikają kontrowersyjnych projektów i wolą wystawiać bezpieczne ramoty napisane 50 lat temu, które zwykle nie mają nic wspólnego z otaczającą nas rzeczywistością.

Plany na przyszłość?

Kończę przygotowywać trzeci tomik wierszy, do którego, tak jak w dwóch poprzednich, dołączona będzie płyta z moimi najnowszymi piosenkami zaśpiewanymi przez fajnych wykonawców. Właśnie zaczęły się nagrania.

A marzenia?

Napisałem i wystawiłem w swoim życiu pięć sztuk teatralnych i marzę, by mieć własną scenę, na której wystawiałbym rzadziej swoje, a częściej cudze teksty o tematyce „branżowej”, komedie, farsy, dramaty, musicale. Nie byłby to jednak teatr eksperymentalny i elitarny, a popularny, do którego chodziliby także heterycy. Mam pomysły repertuarowe i organizacyjne, brak tylko odpowiednich funduszy. Ale wciąż szukam.

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moja karta homoseksualisty

O zakonie paulinów w Krakowie, o pytaniach, które zadawali milicjanci w czasie akcji „Hiacynt” i o tym, dlaczego starsi geje w Wielkiej Brytanii wciąż mają problem z ujawnianiem się, z Waldemarem Zboralskim, jednym z pierwszych polskich aktywistów gejowskich, rozmawia Wojciech Kowalik

 

fot. arch. pryw

 

Czujesz się dziś bardziej gejem Polakiem czy gejem Anglikiem?

Zdecydowanie bardziej gejem Polakiem. Sponiewieranym, ale Polakiem.

Dlaczego sponiewieranym?

Wyrzuconym z domu. Kiedy po 2005 r. władzę w Polsce przejął Kaczyński do spółki z Lepperem i Giertychem, zaczęła się antyhomoseksualna krucjata. Nie czułem się bezpiecznie, bo byłem rozpoznawalny, bałem się prześladowań. Zabrałem partnera i uciekliśmy do Anglii.

W maju br. dostałeś brytyjskie obywatelstwo. Ale wciąż walczysz o polskie sprawy. N

a bieżąco informuję moją lokalną organizację LGBT tu w Manchesterze (Lesbian and Gay Foundation) o tym, co dzieje się w Polsce. Gdy kilka lat temu w Parlamencie Europejskim Prawo i Sprawiedliwość zostało przyjęte do tej samej frakcji, co konserwatyści Davida Camerona, późniejszego premiera Wielkiej Brytanii, natychmiast napisałem do BBC. Wybuchła afera, aż Cameron tłumaczył się ze swego dziwnego sojusznika.

Zawsze byłeś też mocno antyklerykalny, ale twoje początki to seminarium.

Był początek lat 80. Gdy nie dałem rady pójść na studia, ktoś podpowiedział mi zakon. Trafiłem do Paulinów na Skałce w Krakowie. Nie bez powodu, słyszałem o długiej tradycji swobód seksualnych w tym zakonie. Myślałem, że będzie mi tam dobrze. Szybko się przekonałem, że nie, takiej ilości intryg, zazdrości, tchórzostwa nie widziałem nigdy. Małe piekło, z którego szybko się wyrwałem.

Tradycje swobód seksualnych” potwierdziły się?

Jak najbardziej! Co czwartek mieliśmy wolne i każdy mógł wychodzić do miasta. Ja chodziłem do łaźni przy świętego Sebastiana. Ilu kolegów z seminarium tam spotykałem! Jeden z nich teraz nawet jest biskupem. W klasztorze byłem, zgodnie ze swoim wykształceniem, sanitariuszem i pielęgniarzem. Kiedyś dwóch kolegów chciało skorzystać z izolatki, dałem im klucze. Ktoś ich nakrył. Wylecieli z hukiem – ale, wzorem Kościoła, szybko odnaleźli się w innych seminariach.

A ty w wojsku. I tam od razu zaprzyjaźniłem się z grupą naturystów. Tak, naturyści w wojsku ludowym, co więcej, wiedzieli o mnie.

Wyoutowałeś się w polskim wojsku w latach osiemdziesiątych?

Oczywiście, jednostka JW1383 w Opolu. Każdy z tamtych czasów to potwierdzi. Fascynacja naturyzmem została też po wojsku. Zacząłem działać w lokalnej organizacji naturystów w rodzinnej Nowej Soli. Ale jak tylko się zorientowali, że jestem gejem, to kazali mi – mówiąc wprost – wypierdalać z pedalstwem, bo oni tam przyprowadzają rodziny i dzieci. Wtedy pomyślałem o stworzeniu własnej paczki wielbicieli naturyzmu. A zaraz potem: dlaczego by nie powołać do życia organizacji gejowskiej? Skoro naturystyczne można?

Zacząłeś działać?

W niemieckim „Spieglu” wyczytałem, że gdzieś w Jugosławii swój zjazd ma ILGA (Międzynarodowe Stowarzyszenie Gejów i Lesbijek – przyp. red.). Napisałem do redakcji i poprosiłem o namiary. To był 1983 rok. Skrzynką kontaktową dla tego typu próśb zza żelaznej kurtyny był Wiedeń – Andrzej Selerowicz. On miał już sporo kontaktów i tak poznałem ludzi z Łodzi, z Wrocławia. Zaczęliśmy robić grupę, którą zauważyły władze. Akurat wtedy zaczęła się akcja „Hiacynt”.

Byłeś pierwszą znaną z imienia i nazwiska ofiarą tej akcji.

Kiedy zaczęły się pierwsze zatrzymania, natychmiast napisałem list do Wiednia, do Selerowicza. Ten list, ta informacja pojawiła się w przekazach, we wszystkich materiałach na ten temat. Tak zostałem „twarzą” akcji „Hiacynt”.

Twarzą i ofiarą.

Milicjanci przyszli po mnie do pracy do szpitala, pracowałem jako pielęgniarz. To było 15 listopada 1985 r. Bez żadnego nakazu, nie chcieli powiedzieć, o co chodzi. Kazali się ubierać, zapakowali do nieoznakowanego samochodu i wywieźli na komisariat w Nowej Soli. Moja szefowa była przerażona. W pokoju przesłuchań na biurku milicjanta leżał formularz, napisany na maszynie, odbity na powielaczu. Na górze dostrzegłem tytuł: „KARTA HOMOSEKSUALISTY”, a na dole pytania i miejsce na moje odpowiedzi.

Jakie to były pytania?

Milicjant powiedział, że wiedzą o mojej orientacji. Zapytał o dane, adres. A później o to, od kiedy jestem homoseksualistą, czy mam partnera, czy utrzymuję kontakty z kimś z zagranicy. I o techniki seksualne.

Techniki seksualne?

Czy biorę do buzi, czy jestem aktywny czy pasywny. „Mogę pana zaprosić do łózka i pokazać, ale tu odpowiadać na takie pytania nie będę” – powiedziałem milicjantowi. Każde kolejne pytanie było bardziej intymne, na przykład, czy znam kogoś chorego na AIDS. Później zrobili mi zdjęcia, pobrali odciski palców. Nie było agresji, wszystko grzecznie.

Miałem torbę, w której był notes. A tam wszystkie kontakty od Andrzeja Selerowicza do ludzi, z którymi chciałem działać. Przeszukali mnie, znaleźli, skopiowali wszystko. To była kopalnia wiedzy o środowisku.

To było tylko jedno przesłuchanie?

Tak. Wielu moich kolegów przeżyło później to samo.

Do działania to cię nie zniechęciło.

Przeciwnie! Pomyślałem, że teraz, kiedy wszyscy wszystko wiedzą, tym bardziej muszę spożytkować rozpierającą mnie złość, bunt, energię. Okazja nadarzyła się wkrótce, bo wyjeżdżałem z Nowej Soli do pracy w Warszawie. Musiałem czegoś poszukać w stolicy, bo po akcji „Hiacynt” zaczęły się problemy w szpitalu. Okazało się, że podobno są skargi, że obmacuję pacjentów. Pracowałem wtedy na ortopedii, kiedy facet przyjeżdża ze złamaną nogą, to trzeba mu przecież zdjąć spodnie i przytrzymać mosznę zanim założy się gips od stopy po udo! Ordynator dał do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli odejdę. Mam mu za złe brak solidarności. W lutym 1986 r. zacząłem pracować w szpitalu kolejowym przy Brzeskiej w Warszawie. I z kopyta ruszyłem do działania.

Zaczęły się przygotowania do powołania Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego. Sławek Starosta mówił mi („Replika”, nr 39 – przyp. red.), że mieliście spore poparcie, zaangażowało się kilkadziesiąt osób. 

Później tak. Najpierw spotykaliśmy się w willi pewnego bogatego człowieka w Milanówku. Był naszym sponsorem, pozwalał nam nie tylko dyskutować, ale też robić imprezy. Czasami kończyły się tym, że biegaliśmy na golasa po podwórku! Ale też tam, w 1987 r., odbyła się impreza założycielska. WRH przygotowywaliśmy prawie dwa lata. Mieliśmy świetnych prawników, siedzibę, statut, wypełnione dokumenty – mogliśmy rejestrować pierwsze polskie stowarzyszenie LGBT!

Ale się nie udało.

Władze odmówiły rejestracji z powodu „naruszenia ładu moralnego”.

Próbowałeś dalej?

W 1988 r. miał się odbyć zjazd ILGA w Warszawie. SB groziło wtedy, że jeśli nie odwołam tej imprezy, to wpadnie na nią do spółki z ZOMO i ją rozgromi. Nie odwołałem, pomyślałem, że wtedy zwróci na nas uwagę cały świat. Ale były wielkie nerwy i wpadki organizacyjne. Sam zjazd się odbył, ale nie był udany, a SB z pałami w końcu nie wpadła. Zniechęciłem się. Na dwa lata wyjechałem do Niemiec. Ale gdy komuna padła, Niemcy „kazali” wracać do Polski.

Pisywałeś do „Inaczej” – wywiady, teksty, opowiadania, tłumaczyłeś z niemieckiego, ale na 10 lat praktycznie zniknąłeś.

Całe lata 90. próbowałem ułożyć sobie życie, poznać kogoś. Miałem dużo pracy.

Wróciłeś w latach dwutysięcznych. I to jak! Telewizja, prasa.

Po roku 2000 związałem się z Antyklerykalną Partią Postępu „Racja” i zacząłem tam forsować temat związków partnerskich. To był moment, kiedy swój projekt przygotowywała Maria Szyszkowska, a ja poznałem swojego Krzyśka. Zaczęliśmy głośno i otwarcie, z odkrytymi twarzami mówić o potrzebie wprowadzenia związków. Znalazł nas TVN, wylądowaliśmy w „Rozmowach w toku”. Później w „Wiadomościach”, w „Gazecie Wyborczej”, nawet prasa lokalna pokazywała nas jako parę homoseksualną, która pragnie zawrzeć związek partnerski.

Wasz ślub w Anglii w 2007 r. obiegł internet i całśrodowisko LGBT w Polsce.

Chciałem powiedzieć ludziom: zostawcie to wszystko, przyjeżdżajcie tu, róbcie to, co my i bądźcie szczęśliwi! Zgłosił się Robert Gliński i tak wzięliśmy udział w jego filmie „Homo.pl”.

Dwa lata temu wzięliście rozwód. Jak przebiega rozwód związku partnerskiego w Wielkiej Brytanii?

 Szybko i sprawnie. Musiałem napisać wniosek do brytyjskiego sądu. Procedura kosztuje 340 funtów, nie musieliśmy przyjeżdżać na rozprawę. Nie mieliśmy wobec siebie roszczeń finansowych, nie ubiegaliśmy się o prawo do opieki nad dzieckiem, więc nie trzeba było angażować adwokatów. Wszystko odbyło się korespondencyjnie.

W Wielkiej Brytanii cały czas pracujesz i cały czas jesteś pielęgniarzem. Teraz opiekujesz się starszymi ludźmi. Zdarzyło ci się mieć pod opieką geja?

Tak, opiekowaliśmy się nim razem z jego partnerem. Już nie żyje. Zdarzają się geje, ale starsi mężczyźni wciąż boją się o tym mówić.

Nadal? W latach 50. czy 60. na Wyspach Brytyjskich za homoseksualizm można było wylądować w więzieniu, ale dziś legalizuje się małżeństwa jednopłciowe.

Pamiętają też lata osiemdziesiąte i barbarzyńskie przepisy, jakie przeforsowała premier Margaret Thatcher. Zakaz tak zwanej propagandy homoseksualnej, za którą może być uznane praktycznie wszystko – choćby właśnie coming out. Już tych przepisów nie ma, ale widmo krąży: podobne przepisy niedawno przegłosowano w Rosji.

Jaką wiadomość z Polski najchętniej przekazałbyś swojej organizacji w Manchesterze?

Pytanie! Że wreszcie mamy związki partnerskie. To byłby najwspanialszy moment.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.