Cała naprzód!

Pięć lat Fundacji Trans-Fuzja

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Tekst: Voca Ilnicka

W lipcu 2008 r. wrocławski sąd zarejestrował naszą organizację. Dobrze pamiętam ten upalny dzień, przed oczami mam Antyfaceta w spodniczce mini, który z apetytem zajada nasz urodzinowy tort. W życiu nie przyszłoby nam wtedy do głowy, że dzięki Trans-Fuzji, pierwszej polskiej organizacji działającej na rzecz osób transpłciowych, z tematem transpłciowości w ciągu następnych pięciu lat zetknie się praktycznie każdy Polak i każda Polka. A jedna z naszych założycielek, Anna Grodzka, otrzyma mandat posłanki i światowy rozgłos.

Dwie matki chrzestne

Akt założycielski podpisywaliśmy w lutym 2008 r., ale działalność zaczęliśmy jeszcze wcześniej. Pamiętaj: chcę przeczytać w tym tekście o dwóch matkach chrzestnych Trans-Fuzji, bo przecież na początku byłaś ty i Ania – zastrzega Lalka Podobińska, obecna prezeska Trans-Fuzji, gdy dzwonię do niej z prośbą o wypowiedź do tekstu. Tak jest – była Anka Grodzka i byłam ja, Voca Ilnicka – dwudziestokilkuletnia wtedy dziewczyna z Wrocławia, nie trans i nawet nie les, za to bardzo napalona na powołanie do życia Trans- Fuzji. Zostałam pierwszą prezeską organizacji i funkcję tę pełniłam do początku 2009 r. Potem pałeczkę przejęła Anka Grodzka. Gdy w związku z działalnością polityczną opuściła organizację, zastąpiła ją Lalka Podobińska – mężatka, matka i nawet babcia, która nie jest transką, ale od lat jest „transmatką” i wsparciem dla wielu osób (wywiad z Lalką Podobińską – patrz „Replika” nr 40).

Ku legalizacji działań najbardziej parła Anna Grodzka, która wiedzę na temat transpłciowości propagowała już lata wcześniej. To dzięki jej staraniom wydawnictwo Almapress wydało, już w 1991 r., takie książki, jak „Galernicy seksu” i „Zbłąkana płeć”.

Nazwę Trans-Fuzja wymyśliła Freja, która odpowiada również za nasze logo i za pierwszą wersję naszej strony internetowej. Pojawiła się ona w sieci 1 czerwca 2007 r. Dziś pod adresem transfuzja.org znajdziecie cały portal. To kopalnia wiedzy o transpłciowości. Lalka chwali się: To jest teraz pierwszy adres internetowy, na który natrafiają osoby wpisujące w wyszukiwarkę słowo „transpłciowość”. A gdy zaczynaliśmy działać, to nawet samego określenia „transpłciowość” praktycznie nie było w użyciu.

Oswajanie transpłciowości 

Pierwsze działania Trans-Fuzji sprowadzały się do prowadzenia warsztatów i paneli dyskusyjnych oraz grup wsparcia. Niby niewiele, ale dzięki takim spotkaniom nawiązaliśmy mnóstwo kontaktów, zaczęła się tworzyć wspólnota transpłciowych osób i ich sojuszników/czek. Tych ostatnich standardowo zresztą brano i bierze się za osoby trans. I Lalka, i ja mamy tu rozległe doświadczenia – po niejednym oficjalnym spotkaniu urzędnicy komplementowali mnie, że zupełnie nie widać, że kiedyś byłam chłopcem. Byli rozczarowani, gdy mówiłam, że nie przechodziłam korekty płci, bo nie jestem trans.

Na warsztatach pojawiała się wybuchowa mieszanka aktywistów, fetyszystów, studentek oraz nauczycieli akademickich, a także psycholożek prowadzących praktykę. Przychodziły też osoby trans, które często dopiero po warsztacie gdzieś w rozmowie w szatni ujawniały tożsamość. Tytuł naszych pierwszych warsztatów to „Oswajanie transpłciowości”. Właśnie taki cel przyświecał fundator(k)om – zapoznać z tematem, odtabuizować, pokazać, że to nie demon. Wiele osób czuje „instynktowną” niechęć dla osób o niecodziennej ekspresji płciowej nie z głębokiego przekonania, tylko z czystej niewiedzy. Naszą misją jest więc bycie widocznymi, zabieranie głosu w mediach, na uczelniach, na konferencjach, mówienie o rzeczywistości widzianej oczami osób trans, o ich realnych problemach i radościach, odkłamanie wizerunku „zboczeńca w miniówce”. Zależy nam również, by odejść od dyskursu medycznego i przejść do społecznego. Zwykły szacunek dla osoby trans powinien przecież być czymś oczywistym, a niestety, nie jest. Wiele spośród samych osób trans miało, i niektóre nadal mają, z tym problem: niskie poczucie własnej wartości, poczucie, że nie zasługuje się na status pełnoprawnego obywatela.

Finansowo nie zaczęliśmy najlepiej. Lalka Podobińska mogłaby długo wymieniać potencjalnych grantodawców, którzy pozostali dla Trans- Fuzji potencjalni, bo wsparcia odmówili. Pierwsze pieniądze zdobyliśmy dopiero w 2010 r. od Lambdy Warszawa. Był to mikrogrant z funduszu Stonewall o wysokości 1.500 zł. Poszedł na druk pierwszej ulotki i na koszty warsztatów „Oswajanie transpłciowości”, które zawitały do miast wcześniej dla nas niedostępnych, z powodów czysto logistycznych i finansowych.

świecie LGB i T

Trans-Fuzja szybko odnalazła się w świecie organizacji pozarządowych, a nasze starsze siostry – Lambda i Kampania Przeciw Homofobii okazały nam życzliwość i zaoferowały pomoc. Wielu aktywistów LGB cieszyło się, że w końcu pojawiła się realna reprezentacja literki „T” w skrócie „LGBT”. W KPH odbywały się cotygodniowe spotkania grup wsparcia. Zaczęły też powstawać oddziały Trans-Fuzji z lokalnymi działacz(k)ami, m.in. we Wrocławiu, w Poznaniu, w Gdańsku, na Śląsku. Ukonstytuowały się trzy zasadnicze pola naszej działalności: pomoc dla osób trans, propagowanie kultury związanej z transpłciowością (wieczorki filmowe) oraz lobbowanie za uporządkowaniem sytuacji osób trans w polskim systemie prawnym. Anna Grodzka odbierała trans-telefon zaufania w Lambdzie, pojawił się też pomysł trans-karty, czyli legitymacji z dwoma zdjęciami dla osób, których wizerunek mógł odbiegać od danych z dokumentów.

Greta Puchała, wiceprezeska Trans-Fuzji: Na nasze spotkania przychodziło wiele osób zagubionych i straumatyzowanych. Na początku nie miały śmiałości, by chociaż się odezwać. Potem stopniowo obserwowaliśmy, jak się otwierają. W końcu zaczęły artykułować swe problemy. Na następnym etapie te problemy stawały się „sprawami do załatwienia”, przechodziło się do realnego działania. Właśnie w Trans-Fuzji Greta, która identyfikuje się jako lesbijka, poznała Anię, która jest biologicznym mężczyzną, ale woli funkcjonować jako kobieta, choć nie myśli o zabiegu korekty płci. Dziewczyny zakochały się w sobie. O ich niezwykłym związku pisaliśmy w „Replice” (nr 20). Dwa lata temu wzięły ślub. Dziś wychowują rocznego synka i razem zasiadają w zarządzie Trans-Fuzji.

Ania Grodzka zmienia polską świadomość

W 2011 r. Trans-Fuzja wypłynęła na szersze wody – regularnie spotykaliśmy się z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, zapraszano nas w roli ekspertów od transpłciowości do mediów. Wespół z Kim Lee zorganizowaliśmy też wybory Miss Trans.

Nasza inicjatywa zaktywizowała słowackie środowisko. Powstał oddział Trans-Fuzji w Bratysławie. Wiktor Dynarski, najmłodsza osoba z grupy fundatorów, obecnie wiceprezes fundacji, jest członkiem kilku trans organizacji o zasięgu międzynarodowym. Od lat konsekwentnie reprezentuje osoby trans na spotkaniach w całej Europie. Ale dla niego początki też nie były łatwe. Po pierwsze musiał się zdecydować na coming out, po drugie doświadcza tych samych problemów, z jakimi na co dzień borykają się dziesiątki trans osób: Na pierwszą konferencję zagraniczną, na którą mnie zaproszono, nie stawiłem się. Bałem się pojechać do Berlina, bo wtedy nie miałem jeszcze zmienionych dokumentów i obawiałem się problemów na granicy.

Ale jeszcze w połowie 2011 r. nikt nie przewidywał tego, że po wyborach 9 października 2011 r. prezeska Trans-Fuzji, Anna Grodzka, zasiądzie w ławie sejmowej. Postęp świadomościowy, który dokonał się w ciągu ostatnich dwóch lat, za sprawą Anki Grodzkiej i Trans-Fuzji, jest nieprawdopodobny. Jeszcze niedawno nawet dziennikarze nie wiedzieli, jak ugryźć temat, dziś trudno nam zliczyć artykuły o transpłciowości – mówi Edyta Baker, rzeczniczka prasowa fundacji.

W wielkim świecie polityki

Dziś fundacja realizuje kilkanaście projektów, wśród nich tak poważne kwestie, jak np. badanie działania polskiego wymiaru sprawiedliwości odnośnie postępowań sądowych dotyczących zmiany płci metrykalnej, wszczynanych przez osoby transpłciowe – monitoring prowadzony pod kątem zachowania międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka.

Trans-Fuzja współtworzyła m.in. projekt ustawy o uzgodnieniu płci. Pierwszy taki w Polsce, bo warto podkreślić, że obecnie zarówno chirurgiczne zabiegi korekty płci, jak i prawna zmiana płci, dokonywane są u nas bez uregulowań ustawowych. Trzeba pozwać do sądu własnych rodziców o to, że podali błędną płeć do aktu urodzenia. Brzmi absurdalnie, ale taka jest polska trans-rzeczywistość. Jedna ustawa jako akt porządkujący cały proces korekty płci jest dojmująco potrzebna. Czy zostanie uchwalona w tej kadencji Sejmu?

Tymczasem Trans-Fuzja robi swoje. Kończymy remont naszej pierwszej siedziby z prawdziwego zdarzenia, przy Noakowskiego 10 w Warszawie. Przygotowujemy też plebiscyt na transprzyjazną osobowość roku. A w planach dalekosiężnych mamy stworzenie schroniska dla osób trans, które zostały wyrzucone z domów.

Jak Anna Grodzka podsumowuje pierwsze pięć lat Trans-Fuzji? Widzę ogrom pracy przed Trans-Fuzją, ale muszę powiedzieć, że, nawet jeśli zabrzmi to nieskromnie, jestem z Trans-Fuzji bardzo, bardzo dumna. Udało się nam. Pomogliśmy całej masie osób. Trzymajcie kciuki za następne pięć lat.  

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Aktywizm jest sexy

Za to jak słyszę geja mówiącego, że jest „spoza środowiska”, to wszystko mi opada

 

fot. Mariusz Kurc

 

Tekst: Mariusz Kurc

 

Zgłosił się niedawno do „Repliki”, pewien chłopak. 24 lata, inteligentny. Powiedział, że już tak nie może – wprawdzie pracuje i studiuje jednocześnie, ale sumienie nie pozwala mu dłużej nie działać na rzecz LGBT.

Idzie nowe? Oby. Bo jak dotąd z aktywizmem nie jest u nas dobrze. Mam wrażenie, że nawet ci, którzy byliby skorzy do jakichś działań, są u nas ściągani w dół – wciąż panuje głupia moda na stanie z boku. Na „daj spokój, nie bawię się w takie rzeczy”, na „mam biegać z flagą po mieście, chyba kpisz”, na „ale mnie jest to do niczego niepotrzebne”, na „masz poczucie misji, tak? Proszę cię!” Do tego dochodzi wielkie narzekanie: „czekam na związki partnerskie i co? I nic!”, „nie zdajesz sobie sprawy, jakimi homofobami są moi starzy/sąsiedzi/ludzie u mnie w pracy”. I najważniejsze: „a polskie organizacje LGBT nic nie robią!”. Jasne. Niedawno spotkałem pewnego nauczyciela geja (niewyoutowanego), który utyskiwał, że nie dotarła do niego publikacja Kampanii Przeciw Homofobii „Lekcja równości”. Kto jest winien, że nie dotarła? Oczywiście, KPH. Pokazałem mu, że „Lekcja równości” jest dostępna w wersji pdf na stronie Kampanii.

Aktywizm może być kręcący – nagle z dosłownie niczego zaczyna powstawać coś. Robert Biedroń, działając sam, dał w 2001 r. ogłoszenie, że szuka ludzi chcących się zaangażować – i z pięcioma znalezionymi w ten sposób założył Kampanię Przeciw Homofobii. Elżbieta Szczęsna przez sześć lat była jedyną mamą geja, która dyżurowała w Lambdzie Warszawa, wspierając innych rodziców osób LGBT – aż doczekała powstania stowarzyszenia Akceptacja. Znaleźli się wreszcie inni rodzice chętni do pomocy.

Właśnie o tym, jak działać, jak znajdywać ludzi, jak tworzyć grupę nie tylko przyjaciół, ale grupę zdolną do np. zorganizowania Marszu równości, jak przemoc myślenie pt. „No, fajnie, ale u nas to nie przejdzie” – dyskutowaliśmy na specjalnym spotkaniu w Lambdzie Warszawa w czerwcu. W panelu uczestniczyła trojka aktywistów – każdy z trochę innej „parafii”, ale wszyscy pod tęczowym parasolem LGBT. Magda Łuczyn niezmordowanie od lat aktywizuje społeczność LGBT w Lublinie (była pomysłodawczynią spotkania). Agnieszka Rożańska działa w poznańskim kolektywie Kłak, który programowo jest lekko podziemny, niehierarchiczny i queeruje.

Przemek Minta, stosunkowo młody stażem działacz z trójmiejskiego stowarzyszenia Tolerado, przyjechał na spotkanie opromieniony wielkim sukcesem pierwszego w Gdańsku Marszu Równości, podczas którego pełnił funkcję Przewodniczącego Zgromadzenia. Przemek: Dwa lata temu przeczytałem w sieci, że Tolerado organizuje kursy Queer Tanga. Zawsze chciałem zatańczyć tango z moim facetem, zgłosiliśmy się. Poznałem świetnych ludzi, m.in. Annę Strzałkowską, która dosłownie zaraża energią i chęcią do działania. Ledwo się obejrzałem i już nie tylko tańczyłem tango, ale robiłem mnóstwo innych rzeczy. Sam byłem zaskoczony, jak się wkręciłem. Marsz Równości to był ogromny wysiłek, niesamowita adrenalina – a satysfakcja z sukcesu ogromna. Na pomarszowy poniedziałek i wtorek miałem urlop w pracy, ale jeszcze w środę nie ochłonąłem w pełni. Mamy już pomysły na kolejne działania, a Marsz za rok w Trójmieście będzie jeszcze lepszy.

Kilka dni po spotkaniu w Lambdzie przyszła wiadomość, że udało się reaktywować dogorywający Marsz w Poznaniu. Powstała tam Grupa Stonewall, która, jak słyszę, mocno już działa. Go Poznań!

A ten 24-latek, o którym piszę na początku – ciacho. Bo aktywizm naprawdę jest sexy.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie tylko dla brodaczy

O tym, jak Stanisław Chyla-Smyk, Paweł Kciuk Piotr Wojsznis rozkręcili największą gejowską imprezę w Warszawie

 

Foto: Agata Kubis

 

Tekst: Wojciech Kowalik

 

Kiedy wchodzę na październikową edycję COXY do klubu 1500m2, Piotrek, roześmiany gospodarz imprezy, już w progu częstuje mnie bananowym shotem, banan to logo imprezy. Z parkietu dobiegają mnie dźwięki podobne do tych, które słyszałem w berlińskich klubach.

Muzyka

Muzyka to bardzo ważny element imprezy. To efekt wielogodzinnych dyskusji – mówi Paweł. Organizatorzy starają się przemycić zarówno taneczny house, jak i bardziej rytmiczne techno. W rezultacie goście mają do dyspozycji dwa parkiety, na których królują polscy i zagraniczni DJ-e. To od początku miał być wyróżnik tej imprezy. Muzyka miała tworzyć klimat. Ponadto dzięki naszym DJ-om, poznaliśmy i wprowadziliśmy wiele gatunków muzycznych – dodaje Stanisław. Grają najlepsi DJ-e z Polski i ze świata, m.in. z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch, Australii i Nowej Zelandii. Wśród nich Massimilliano Pagliara, Ed Davenport czy duet Discodromo, którzy regularnie występują w najsłynniejszym berlińskim klubie – Berghain. We wrześniu ukazała się płyta „COXY vol. 1”, na którą trafi ły najciekawsze utwory zagrane podczas pierwszego sezonu imprezy. Stanisław przyznaje, że to fajna pamiątka oraz zwieńczenie ciężkiej pracy, a także podziękowanie dla wszystkich, którzy pomagali w rozkręceniu COXY.

Wchodzę do środka i to, co na „dobry wieczór” rzuca mi się w oczy, to setki (tak, setki!) tańczących facetów. Duży parkiet pełny. Mały zapełni się pewnie za moment. Przy barze tłum, a obsługa uwija się jak w ukropie. Goście COXY to w większości atrakcyjni faceci: bezpretensjonalni, nienadęci i uśmiechnięci. To oni są drugim znakiem rozpoznawczym COXY. Średnia wieku – trzydzieści kilka lat. Ale impreza ma wiernych fanów w każdym wieku. No dobrze, czas kupić drinka. Witam się ze znajomymi i uważnie przyglądam wszystkim gościom. Być może zbyt uważnie, ale niech tam! W końcu widoki na COXY są bardzo przyjemne, wierzcie mi.

Goście

Weekend, w którym odbywa się COXY to szczególny moment dla gejowskich portali randkowych – kipią wtedy od brodatych przystojniaków. Brodacze? To trochę „pułapka”, w którą wpadliśmy – przyznaje Piotr. Dlatego jako organizatorzy pracują nad tym, by obalić mit, że to impreza wyłącznie dla facetów z brodami. My jesteśmy brodaczami. Ty też jesteś. I w ogóle lubimy brodaczy i kumplujemy się z wieloma. Na pierwszą edycję przyszło mnóstwo naszych znajomych, stąd mogło powstać takie wrażenie. Ale to się zmienia – tłumaczy mi Paweł. Zmienia się między innymi za sprawą kobiet, które co miesiąc chętniej przychodzą na COXY. Bardzo się z tego cieszymy. Dziewczyny są szalone i dodają wigoru na parkiecie – dodaje Paweł. A faceci hetero? Też są. Przychodzą sami lub z dziewczynami. Są bardzo mile widziani – śmieje się Piotr. COXY jest dla każdego – podkreśla. Dlatego przychodzą mężczyźni w sukienkach, skórach czy harnesach, drag queens, lesbijki, pary, grupy, Polacy, obcokrajowcy. Chcemy, by COXY było przestrzenią otwartą na wszelką różnorodność. Ktoś, kto dusi się w pewnych konwencjach, może u nas, przynajmniej raz na miesiąc, zaszaleć i być całkowicie sobą – wtóruje mu Staszek. Pewne jest jedno – z miesiąca na miesiąc imprezę odwiedza coraz więcej gości, a stołeczne kluby pękają w szwach. Wiedza o COXY szybko rozniosła się po Polsce i świecie, dlatego wśród gości można spotkać mieszkańców Poznania, Krakowa, Trójmiasta, Berlina, Londynu, Madrytu czy Tel Awiwu.

Ale początki nie były łatwe. Kiedy w listopadzie 2013 r. przyszedłem na pierwsze COXY do Centralnego Domu Qultury, około północy byłem zaledwie jednym z kilkunastu gości. Pamiętam, że organizatorzy mieli nietęgie miny. Ale do czasu! Bo w zaledwie kilka kolejnych kwadransów pojawiło się mnóstwo wygłodniałych imprezowiczów. Tłum! Według niektórych bywalców, pierwsza edycja była najlepsza.

Historia

Pomysł na imprezę pojawił się dwa lata temu. Byliśmy rozczarowani innymi imprezami. Płaciliśmy za wstęp i nie dostawaliśmy praktycznie nic w zamian. Muzyka leciała z płyty. Właściciela nigdy nie widzieliśmy, a każdy weekend do złudzenia przypominał poprzedni. Chcieliśmy zrobić coś innego – wspomina Paweł. Wszyscy trzej, prywatnie przyjaciele, w maju 2013 r. pojechali na wspólne wakacje do Lizbony. Tam odkryli CONGĘ, czyli największą imprezę w Portugalii. Wróciliśmy do Warszawy i stwierdziliśmy, że działamy – opowiada Piotr. A nazwa? Pomysłów mieliśmy mnóstwo, ale zamysł jeden: nazwa musiała być krótka, chwytliwa i możliwa do wypowiedzenia przez obcokrajowców. Musiała mieć w sobie trochę geja, trochę dziewczyny, trochę „przegiętuski”, trochę seksu – dodaje Stanisław. Chyba udało się wszystko połączyć.

Problemy przyszły później – właściciele warszawskich klubów niechętnie patrzyli na trzech nowicjuszy w tej branży. Ale w końcu udało się przekonać właścicielki Centralnego Domu Qultury. Dopięliśmy tuzin organizacyjnych drobiazgów i… pozostało nam czekać na gości. 29 listopada 2013 r. o godzinie 22:00 stanęliśmy na bramce, żeby witać naszych gości. Przez pierwszą godzinę nikt się nie pojawił. Później przyszło kilka osób, a do samej północy może ze 30 osób. Traciliśmy wiarę i dobry humor, kiedy nagle nastąpił ten magiczny moment. Zaczęły podjeżdżać taksówki, jedna za drugą! – wspomina Staszek. Pierwsze COXY było jak wielka domówka, dlatego jest tak miło wspominane – dodaje Piotr. Ale to w trakcie drugiej edycji klub 1500 m2 przeżył prawdziwy szturm. Potem COXY gościło w takich miejscach jak Basen, Nowa Jerozolima oraz Iskra. I to nie wszystko: w wakacje chłopcy zorganizowali nowy cykl, czyli BLOK PARTY, mniejsze imprezy na patio jednego ze wspomnianych klubów.

Późną nocą zaczyna się zapełniać jeszcze jedno pomieszczenie – darkroom. Niektórzy zaglądają tu tylko na chwilę, inni na dłużej.

Seks, związki i rozstania

COXY to muzyka, zabawa, gorące ciała, erotyka i seks – wyjaśnia Paweł. I dodaje, że darkroom jak najbardziej wpisuje się w założenia imprezy. Chcemy ułatwiać poznawanie i tworzenie nowych znajomości. Na chwilkę bądź na całe życie – dodaje. Następnego dnia po imprezie dostajemy masę wiadomości od znajomych. Na temat facetów, pocałunków, wspólnych tańców, randek czy seksu w trakcie i po imprezie – mówi Piotr. Pierwszy sezon COXY połączył wiele osób w pary. Część z nich trwa po dziś dzień, część zdążyła się już rozpaść.

Oni na COXY są zawsze: trzech brodatych przystojniaków, którzy z niewymuszonym uśmiechem witają każdego gościa. I – co najważniejsze – mimo że pracują całą noc, z takim samym uśmiechem gości żegnają. Przy wyjściu dostaję wiec od nich buziaka (razy trzy) i wracam do domu, witając się z porankiem.

Stanisław, Paweł i Piotr

Sprawcy całego zamieszania. Paweł, lat 32, mówi o sobie, że jest wiecznie w podroży, albo służbowej albo wakacyjnej. Umysł ścisły, choć bardzo romantyczny. Stanisław, lat 31, z kolei zawsze jest w pracy. Gdyby mógł, rozciągnąłby dobę o kolejne 24 godziny, a telefon komórkowy przylutowałby do dłoni. Widziany tu i owdzie na skuterze, na którym przemierza swoją ukochaną, od urodzenia, Warszawę. Piotr, lat 31, to człowiek znad morza, który zacumował w stolicy blisko 5 lat temu. Kocha muzykę! Być może dlatego, że tata grał na basie w zespole – uwaga – The Gejzers. Dzięki COXY dokonał coming outu. Ta impreza jest tak ważna dla mnie, a chłopcy są mi tak bliscy, że musiałem opowiedzieć o wszystkim w domu – podsumowuje. Paweł i Stanisław wyjście z szafy mają już dawno za sobą. W trojkę mogą opowiadać o COXY godzinami. Dlatego nasze matki po pytaniach o pogodę i o pracę, od razu pytają, kiedy będzie kolejne COXY.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak rozmawiałam z Markiem Regnerusem

Mocno homofobiczne cytaty znalazły się na ulotkach Młodzieży Wszechpolskiej. Wzięto je rzekomo z badań amerykańskiego naukowca. Pomiędzy moim pierwszym a drugim listem do niego ulotki rozrosły się do wielkich płacht rozwieszonych na ulicach. Kto mógł wiedzieć, co będzie dalej? Miałam jednak przeczucie, że jeśli się dobrze skupię, znajdę sposób, by te płachty zniknęły

 

Jeden z wielkich plakatów-płacht Fundacji PRO – Prawo do Życia z 2014 r.

 

Tekst: Izabela Morska

18 października 2013 r. wybrałam się do Świetlicy Krytyki Politycznej w Trójmieście na debatę z okazji pierwszej edycji Festiwalu Tęczowych Rodzin zorganizowanej przez Tolerado. Nagle na salę weszli młodzi mężczyźni o zaciętych twarzach, choć raczej drobnej postury. Jeden z nich spróbował wziąć udział w dyskusji i od razu widać było, że język ma nienawykły do czasowników niemających zastosowania w gwarze ulicznej. Szybko wyszli, ale na odchodnym wręczyli nam małe ulotki. Obok „zakazu pedałowania” kompozycji na ulotce dopełniała przerażona istota, jakby żywcem przeniesiona z ulotek antysemickich.

Dowiaduję się o jego istnieniu

Najpierw uznałam, że statystyki widniejące na ulotce musiały powstać w wyobraźni jakiegoś słowiańskiego de Sade’a: 23 proc. dzieci wychowanych przez matkę lesbijkę mówiło, że było „dotykane seksualnie” przez rodzica i jej partnerkę; 31 proc. dzieci wychowanych przez matkę lesbijkę oraz 25 proc. przez ojca geja było zmuszanych do seksu wbrew ich woli. Autorem ulotki była Młodzież Wszechpolska. Powoływała się na źródło: www.markregnerus.com

Tego wieczoru dowiedziałam się o istnieniu Marka Regnerusa, „cenionego profesora socjologii Uniwersytetu w Teksasie”, jak też o Witherspoon Institute, ultrakonserwatywnym think tanku, który sfinansował jego badania, wykładając 700 tysięcy dolarów. Dla nieświadomych dodam, że tak niebotyczne dotacje przyznaje się na badania z zakresu medycyny lub fizyki jądrowej. Socjologowie, psychologowie i historycy są przeszczęśliwi na widok jednej dziesiątej tej sumy. Zleceniodawcy zależało na pośpiechu. Badanie musiało być skończone szybko, a jego wyniki zastosowane, by wpłynąć na decyzję Sądu Najwyższego USA w kwestii małżeństw homoseksualnych.

Tzw. Raport Regnerusa ukazał się pod nazwą New Family Structures Study w Social Science Research, poważnym magazynie. Skandal wybuchł, gdy okazało się, że dwaj z trzech recenzentów byli zatrudnieni przy badaniach jako konsultanci. Audyt wykazał oczywiste błędy w samym badaniu; krytycznie odniósł się do niego również macierzysty wydział socjologii Uniwersytetu Teksańskiego. O szczegółach kontrowersji można przeczytać pod adresem http://www.regnerusfallout.org

Tytuł badania był zmyłką. Regnerus nie badał „nowych rodzin”, tylko małżeństwa heteroseksualne w stanie kryzysu, a zwłaszcza sytuacje, w których żona lub mąż miał romans z osobą tej samej płci. Regnerus podkreśla, że szarpany rozterkami rodzic nie musiał wcale myśleć o sobie jako gej, lesbijka, czy osoba biseksualna (str. 105). Lecz choćby i żona po raz pierwszy i ostatni w życiu miała romans z kobietą, w badaniu Regnerusa klasyfi kowana była jako „lesbijka”, a jej dziecko jako „dziecko lesbijki”. Tłumacząc z polskiego na nasze, chodziło o to, że tylko 1.7% respondentów wychowało się naprawdę w rodzinach jednopłciowych.

Wieczorem miałam już jasność. Postanowiłam, że napiszę do Marka Regnerusa. Odkryłam, że gdy na jesieni 2013 pewien rosyjski prawnik, zainspirowany Raportem Regnerusa, zaproponował odbieranie dzieci homoseksualnym rodzicom, wywołało to międzynarodowy skandal i sam Regnerus napisał w tej kwestii list protestacyjny: taka interwencja państwa dopiero prowadziłaby do rozbicia rodzin! Miałam nadzieję, iż fakt, że jego nazwisko poniewiera się na szmatławych ulotkach rozdawanych przez młodych ludzi o wyglądzie niedożywionych skinheadów, zainspiruje go do podobnej reakcji.

Piszę do niego

Wysłałam list 23 października 2013 mailem, a potem też pocztą. Przedstawiłam się jako badaczka niegdyś związaną z Uniwersytetem Berkeley, a obecnie z Uniwersytetem Gdańskim. Zapytałam, czy dane na ulotce pochodzą z jego badań. Przetłumaczyłam ulotkę słowo w słowo, nie siląc się na piękno przekazu. Dodałam, że on, Mark Regnerus, nie jest pierwszym amerykańskim naukowcem cytowanym przez polskie ugrupowania posługujące się mową nienawiści. Wymieniłam Paula Camerona z Family Research Institute, który wystąpił z Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego tylko dlatego, by nie zostać z niego wyrzuconym i Richarda Cohena z International Healing Foundation. Ten ostatni został wyrzucony z American Councelling Association w 2002, ale już w 2004 r. wystąpił z wykładem w polskim Sejmie.

Napisałam, iż niepokoi mnie, że Regnerus i jego uniwersytet znaleźli się na ulotce grupy kojarzonej z nienawiścią, której ton jest zapożyczeniem z ulotek antysemickich z lat 1930. Ton ów wciąż mógł stanowić bezpośrednią zachętę do przemocy. Poprosiłam Regnerusa o pomoc w rozbrojeniu tej zachęty.

Regnerus widać nie bardzo przejął się moją suplikacją, bo nie odpowiedział.

Dwa miesiące później, 18 grudnia 2013, ukazał się napisany z militarnym zacięciem list pasterski Episkopatu. Wypowiadał wojnę tendencji „by społeczeństwo zaakceptowało prawo do zakładania nowego typu rodzin, na przykład zbudowanych na związkach o charakterze homoseksualnym”. Obecnie dostępna jest tylko jego skrócona wersja, bardziej cywilizowana, mniej alarmistyczna. Ale po parafiach krążyło ich dwie lub trzy. http://episkopat.pl/gender-destrukcja-relacjimiedzyludzkich-i-zycia-spolecznego/ Obawiałam się, że na modłę rosyjską będzie on postrzegany jako trąbka bojowa do przemocy.

Episkopat na wojnie, „Rzeczpospolita” wtóruje

Media społecznościowe odpowiedziały śmiechem. Episkopat wypowiadał wojnę czemuś, co w memach szybko przybrało kształt „potwora gender”. Ale ja czytałam wtedy dużo o Rosji, bo właśnie spędziłam lato w super nowoczesnym centrum badawczym w Puszkinowie. Na pół roku zanim latem 2013 pojawiły się doniesienia o aktach przemocy dokonywanych przez bojówki rosyjskich nacjonalistów na osobach, które były lub mogły być homo, Rosjanie też się śmiali. Zanim prawo o „zakazie propagandy homoseksualnej” klepnął rosyjski parlament, telewidzowie mogli dowiedzieć się wszystkiego o seksie oralnym i analnym. Taki nagły atak moralizatorstwa w kraju, gdzie reklamy w mediach nie stronią od heteroseksualnego rozbestwienia, porządnie rozbawił Rosjan. W Internecie kwitły dowcipy, memy, żarty z głupoty rządu. A potem rosyjski parlament przegłosował to prawo 11 czerwca 2013, a prezydent Putin podpisał je 30 czerwca 2013. I wtedy zaczęła się przemoc.

Na razie polska przemoc dokonywała się głównie w sferze symbolicznej. Od stycznia 2014 krajowe media wypełniły się doniesieniami o powstaniu Parlamentarnej Grupy do Walki z Ideologią Gender (Beata Kempa i czternastu ponuraków), o wykładzie w Sejmie księdza profesora Oko, a media zagraniczne miały ubaw, donosząc o odkryciu szatana w lalkach Hello Kitty. Mnie nie było do śmiechu. Trudno mi było uwierzyć, że grupa poważnych ludzi puściła w ruch kosztowną machinę (publikacje, wywiady i agitki polityczne w wykonaniu dostojników, dla których rozdział między państwem i kościołem był niczym), po to, żeby się „ostatecznie skompromitować” (co sugerowali rozmaici moi znajomi), bądź jako sztukę dla sztuki.

Nazwisko Regnerusa wróciło, gdy w Parlamencie Europejskim na 4 lutego 2014 wyznaczono głosowanie nad przyjęciem tzw. Raportu Lunacek o przemocy wobec osób LGBT w krajach UE. 31 stycznia 2014 w „Rzeczpospolitej” ukazał się tytuł „Homoseksualizm jest zaraźliwy”. Jego autor, Tomasz Krzyżak, oświadczał: Muszą szokować kwestie związane z doświadczeniami seksualnymi: 31 proc. dzieci wychowywanych przez matki lesbijki i 25 proc. wychowywanych przez ojca geja podało, że byli przez rodziców zmuszani do seksu wbrew swej woli. Powoływał się przy tym na „Wprowadzenie” pióra tłumacza raportu Regnerusa, dr Andrzeja Margasińskiego z Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. Ale u Margasińskiego takich danych nie ma. Są natomiast na ulotce Młodzieży Wszechpolskiej.

Regnerus podczas wywiadów nie pyta o sprawcę, którym, jak sam przyznaje, mógł być wujek, nauczyciel, przyjaciel rodziny lub jakikolwiek inny „amator” dzieci. Pisze: Jest jednak całkiem możliwe, że seksualna wiktymizacja została dokonana przez biologicznych ojców, co mogło w rezultacie nakłonić matkę do opuszczenia takiego związku i rozpoczęcia związku lesbijskiego (str. 118). Scenariusze mogły być nawet bardziej dramatyczne. Z powodu romansu dziecko mogło być kobiecie sądownie odebrane. Następnie trafiało do rodziny zastępczej. Tam, lub w trakcie przenosin, było niestety molestowane. W przeciwieństwie do jego polskich awatarów, Regnerus nie jest socjopatą: jest częściowo zdolny do empatii.

Link pod artykułem w „Rz” faktycznie prowadził do polskiego wydania raportu Regnerusa. W ten sposób Polska dołączyła do innych krajów, od Chin do Rosji, gdzie raport ten stosowano, by przykręcić śrubę, zmieniając sytuację prawną osób i organizacji LGBT. Dziwiło mnie, że komuś się chciało dopinać taką akcję na ostatni guzik: zgrywać w czasie publikację w „Rz” i wywiad w Katolickiej Agencji Informacyjnej (z przedstawicielem Watykańskiej Rady ds. Rodziny) z protestem obywatelskim, który odbył się 2 lutego na Placu Zamkowym w Warszawie pod hasłem „Cała Europa broni dzieci! Protest przeciwko homoadopcji”. Sama będąc spod znaku Panny, rozpoznałam rękę detalisty. Polscy europarlamentarzyści niemal zgodnie zagłosowali przeciw uznaniu, że w Europie, a zatem i w Polsce, osoby LGBT spotyka przemoc.

Regnerus – moje hobby, moja obsesja

Wtedy już czytanie o Regnerusie i jego kolegach po fachu stało się dla mnie czymś pomiędzy obsesją a hobby. Prywatnie nazywałam ich the dementors, bo krążyli po kuli ziemskiej niczym mrożące krew w żyłach postaci z Harry’ego Pottera. Był to Scott Lively, swego czasu fetowany przez ugandyjski rząd i parlament, oraz Brian S. Brown, który rosyjski zakaz „propagandy homoseksualnej” z dumą uznał za swoje dzieło. Obaj wywodzą się z amerykańskiego ruchu ex-gay, który to, wraz z wprowadzeniem związków partnerskich w poszczególnych stanach, a potem małżeństw na poziomie federalnym, stracił rację bytu w USA. Jego twórcy znaleźli więc umocowanie w małych dyktaturach, jak Uganda, albo dużych, jak Rosja. Paul Cameron na dobre rozgościł się w Polsce. Lively i Brown wzięli udział w Światowym Kongresie Rodzin w 2007 r. w Warszawie, gdzie zapewne poznał ich ks. prof. Oko. Wśród nich Regnerus wyróżnia się nie tylko tym, że jest najmłodszy. Jako jedyny z dementorów zamiast cichociemnego centrum badawczego ma solidne umocowanie na uniwersytecie. Nie musi szukać zleceń za granicą, udawać celebryty w jakimś kraju, w którym władza chce się uwierzytelnić, przydając sobie statusu moralnego. Zapewne smutny w sumie jest to żywot.

Kiedy mówiłam przyjaciołom, że Polska ma podążyć drogą Ugandy i Rosji, patrzyli na mnie z powątpiewaniem. Wszak Polska jest w Unii. Latem 2014 trudno było wyobrazić sobie, jak szybko Unia osłabnie, a jak bardzo umocnią się nacjonaliści i eurosceptycy. Zresztą wskazywałam tylko na podobieństwo strategii. Może dla tych strategów aktywizacja była ważniejsza od wygranej?

W Rosji umoralniający projekt rządu znalazł oparcie w podporządkowanych mu mediach państwowych. W Ugandzie nienawiść rozsiewali domokrążni kaznodzieje, którzy stając na skrzyżowaniach od rana do wieczora krzyczeli, że „homoseksualizm to grzech”. Jednak w 2014 r. w Polsce telewizja była niezależna. Tylko zgodnie z zasadą pluralizmu ulubiła sobie zestawienia typu „zaprośmy Hitlera i zaprośmy Annę Frank, będzie hit”. Na skrzynkach po owocach i na skrzyżowaniach kaznodzieje w Polsce nie stawali. Kościelna telewizja, sądząc po frekwencji na „antygenderowych” protestach, nie porywała tłumów.

W lipcu 2014 r. na ulicach Warszawy i Poznania ukazały się ogromne plakaty, tak zwane płachty, za sprawą Fundacji PRO – Prawo do Życia.

Bingo. Bo Polska ulicznymi reklamami stoi. Płachty pojawiły się w związku z poparciem dla projektu obywatelskiego, za którym stały Komitet Inicjatywy Ustawodawczej „Stop Pedofilii” oraz Fundacja PRO – Prawo do Życia. Podpisami wsparło go 250 000 osób. Projekt dotyczył uzupełnienia do artykułu 200b Kodeksu Karnego, który brzmi: Kto publicznie propaguje lub pochwala zachowania o charakterze pedofilskim, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2. Komitet chciał dodać treść: tej samej karze podlega, kto publicznie propaguje lub pochwala podejmowanie przez małoletnich poniżej lat 15 zachowań seksualnych lub dostarcza im środki ułatwiające podejmowanie takich zachowań. Głosowanie wyznaczono w Sejmie na 12 września 2014 r.

Można by pomyśleć, że główne działa wytoczą się przeciw szkolnym edukatorom, takim jak „Ponton”. Ale plakaty Fundacji PRO – Prawo do Życia przedstawiały dwóch mężczyzn w tęczowych przebraniach z gołymi pupami. Na plakacie znów pojawiły się statystyki: 31% lesbijek i 25% pederastów gwałci wychowane dzieci. Strach pomyśleć, jak wielkie pieniądze zostały tam wywalone na ulicę.

Plakaty przeraziły mnie tak samo, jak wcześniej list Episkopatu. Było oczywiste, że jeśli w świadomości publicznej dojdzie do zrównania homoseksualizmu z pedofilią, to uzupełnienie do artykułu 200b w praktyce służyć będzie zamykaniu organizacji LGBT, a może i „Repliki”. Bo zawsze mogłoby się okazać, że jakiś numer pisma wpadł w ręce osoby do lat piętnastu. Polski paragraf byłby więc zawoalowaną kopią rosyjskiego prawa o zakazie propagandy homoseksualnej, jak i głosem podobnym do tego, który 100 lat temu wołał, że Żydzi przerabiają dzieci na macę.

Miałam przeczucie, że jeśli się dobrze skupię, znajdę sposób na to, żeby te płachty zniknęły z polskich ulic. Zaczęłam od wysłania propozycji tekstu do „New York Times’a”, „Guardiana,” „The Advocate” i „Huffi ngton Post”. Bez rezultatu. Napisałam do biura Rzecznika Praw Obywatelskich. Byłam wtedy w Kalifornii i pisałam rozdział pracy, ale codziennie czytałam nowe informacje o plakatach. Mijały dni.

Spojrzałam jeszcze raz na przypis pod statystykami. Towarzyszący ciąg cyfr musiał się składać w pełen adres bibliograficzny. Wpisałam go do Google: Social Science Research, 41 (2012), 752-770. Wyszukiwarka zaprowadziła mnie do artykułu Regnerusa online. Pomyślałam: Założę się, że zapomnieli poprosić wydawcy o prawo do udostępnienia cytatu.

Rzecz jasna, było też możliwe, że Regnerus pozwolił Fundacji PRO – Prawo do życia na cytowanie. Ale czy także dał prawo do manipulacji? Żadne ze stwierdzeń na plakacie nie znajdowało się w jego pracy. Fundacja podawała więc kłamstwo jako naukową prawdę, co nie przeszkadzało jej nazwać „homoterrorystami” zdesperowanych anonimowych sprawców, którzy w Poznaniu próbowali plakat zamalować.

Kwartalnik naukowy musiał uzyskać zgodę na tłumaczenie jego raportu na polski, zapewne od Social Science Research. Ale czy Social Science Research udzieliłoby też zgody na wykorzystanie własnego tytułu na plakacie o homofobicznym przesłaniu? Postanowiłam zapytać.

W mailu wysłanym do redaktora Social Science Research załączyłam linki do plakatów. Ich wizualna zawartość mówiła sama za siebie. Zwróciłam uwagę, że tytuł pisma widoczny jest na plakatach, legalizując niejako ich przesłanie. Dodałam kontakt do Fundacji PRO – Prawo do życia. List wysłałam 22 lipca, a redaktor pisma, Jim Wright, odpowiedział momentalnie, iż posyła tę informacje do prawników wydawcy.

A potem nastąpiła cisza. Ze strony giganta wydawniczego Elseviera nie dostałam przez dłuższy czas żadnej wiadomości. Coś jednak musiało nastąpić, bo jednego dnia plakaty się ulotniły. Fundacja PRO – Prawo do Życia zamieściła przeprosiny na swojej stronie internetowej. Dopiero 18 września 2014 dostałam email z podziękowaniem od wydawczyni, Ilarii Meliconi, która streściła efekty działania podjętego przez prawników Elseviera.

Postanawiam próbować do skutku

Wcześniej odpowiedź od Wrighta zainspirowała mnie, żeby ponownie napisać do Regnerusa. Email wysłałam 25 lipca. Tym razem nie pisałam do niego z odległej Polski, ale z Kalifornii, podając amerykański numer telefonu. Uzgodniłam sama ze sobą, że będę próbować kontaktu z nim do skutku. Pomiędzy moim pierwszym a drugim listem do Regnerusa mała ulotka przez pół roku urosła do wielkiego plakatu. Kto mógł wiedzieć, co będzie dalej?

Gdy 28 lipca przeczytałam odpowiedź od Regnerusa, serce podskoczyło mi do gardła. Przez resztę dnia nie mogłam się uspokoić. Zgodził się, że plakaty „przekręcają dane” i są „nieprecyzyjne”. Dodał, że pewnie uważam jego badania za „bezwartościowe”, ale on „z tym się nie zgadza”. Zaproponował, że napisze oświadczenie na jedną stronę, ale wolałby to oświadczenie wysłać bezpośrednio do prasy, która nie byłaby niszowym produktem lewicowym ani prawicowym. I że prosi mnie o kontakty.

Z perspektywy amerykańskiej takie zadanie jest niemożliwe do wykonania. Naukowcy, z wyjątkiem tych o światowej sławie, nie mają kontaktów w mainstreamowej prasie. A tu dodatkowo należało znaleźć gazetę, która przyjęłaby oświadczenie Regnerusa „w ciemno”, nie znając treści. Do tego był to okres urlopów. Jeden naczelny był na wakacjach, drugi nie rozumiał, jak smaczny kąsek podaję mu na tacy. Do Aleksandry Pawlickiej zbyt późno dano mi kontakt. Ania Strzałkowska z Tolerado zapoznała mnie z Ewą Siedlecką z „Wyborczej”. Zrobiła się z tego rozmowa w głuchy telefon, a czas leciał. Siedlecka chciała z Regnerusem zrobić wywiad. Ja uważałam, że to niemoralne. W tamtym czasie prześladował mnie pewien koszmar na jawie. Wyobrażałam sobie dziennikarkę w typie Moniki Olejnik, jak mówi do gościa: Panie Adolfie, jak wpadł pan na pomysł obozów koncentracyjnych?

Na szczęście Regnerus nie dbał o wywiady. Zależało mu na naukowej reputacji. Było dla mnie oczywiste, że nie odpisał mi z dobroci serca. Ktoś trzymał mu bicz nad głową. Być może pani dziekan.

Rozumiałam dlaczego dziennikarka woli wywiad od oświadczenia. Wywiady są bardziej dynamiczne. Ale wszak oświadczenie można zdynamizować komentarzami. A jeśli oświadczenie Regnerusa okaże się zawoalowaną pochwałą wykorzystania jego badań dla celów politycznych (w marcu 2014 wystąpił przecież jako ekspert świadczący przeciwko małżeństwom jednopłciowym w stanie Michigan), to przecież nie trzeba go drukować. Zostawiałam w ten sposób furtkę też sobie. Co będzie, jeśli moje dobre chęci obrócą się przeciwko mnie? Jeśli zamiast polepszyć sprawę tylko ją pogorszę? Nie byłam dla niego, Regnerusa, dość silnym graczem. Wiedzieliśmy o tym oboje.

Popełniam strategiczny błąd

Tym bardziej, że 28 lipca sama popełniłam strategiczny błąd. Zniecierpliwiło mnie jego założenie, iż uważam jego pracę za niewiele wartą pod względem naukowym. Dlaczego obchodziło go, co myślę? Dla mnie „wartościowość” tych badań nie była najważniejszą kwestią. Zawsze ktoś może powiedzieć, że to czy tamto powinniśmy napisać lepiej. Jednak raczej nie potrafiłabym żyć ze świadomością, iż skutkiem mojego dzieła niewinni ludzie są torturowani i prześladowani, mają przykrości w pracy, żyją w strachu.

Opanowała mnie prawdziwa złość na tego człowieka, którego fanfaronada naukowa odznaczyła się na moim życiu. Odpisałam, że ja nie muszę rozsyłać po świecie sprostowań dotyczących moich badań. Dodałam, iż chyba wie, że dzieci z niestabilnych domów są namierzane przez prześladowców, którzy szukają dzieci społecznie osamotnionych. Nadmieniłam, że jego respondenci, dziś dorośli, dorastali w warunkach, kiedy stwierdzenie „moja matka jest lesbijką” było równoważne ze stwierdzeniem „świat się kończy” i mogło być wykorzystane jako usprawiedliwienie do rozmaitych aspołeczne zachowań. (Kiedyś poznałam w Nowym Jorku młodego człowieka, który sabotował, co się tylko dało w swoim życiu: pracę nauczyciela, zespół muzyczny, fajną dziewczynę; siedział więc w domu i palił trawkę, bo jego matka miała romans z kobietą. Ale tego nie dopowiedziałam, bo nie chciałam dzielić z Regnerusem żadnych wspomnień). Napisałam, że jego studium dotyczyło raczej niestabilnych heteroseksualnych rodzin, więc tytuł jego pracy jest mylący. A poważnym niedopatrzeniem było, iż nie zapytał o to, kim byli seksualni prześladowcy jego respondentów w dzieciństwie. Teraz cały świat musi się zmagać z konsekwencjami tego pominięcia. Podsumowałam, że sam zmienił swoje badania w zgadywankę i otworzył pole do manipulacji.

Myślałam, że to będzie koniec. Spodziewałam się, że Regnerus już się do mnie nie odezwie. Taka będzie cena za napisanie tego, co myślę. Ale odezwał się. Podziękował, nie skomentował. To było 29 lipca. Potem nastąpiła przerwa. 5 sierpnia wysłałam zapytanie, czy wszystko u niego w porządku. Pracował nad oświadczeniem, wyjaśnił, powoli.

Regnerus wydaje oświadczenie

Oświadczenie dostałam ostatecznie 7 sierpnia. Tłumaczenie wysłałam do Ewy Siedleckiej 11 sierpnia, jednocześnie deklarując, że wolę pozostać anonimowa. Upodobałam sobie rolę szarej eminencji. Artykuł ukazał się ostatecznie 18 sierpnia. Przeczytałam w nim, że „Wyborcza” zdobyła oświadczenie Marka Regnerusa w tej sprawie, co uznałam za przesadę, bo nie musiała niczego zdobywać. Była tylko proszona, żeby przyjąć.

Wydawało mi się, że odczytuję ślady mej zbyt szczerej krytyki w jego oświadczeniu. Napisał, między innymi:

W Polsce moje badanie jest cytowane na banerach i ogłoszeniach, które bezpośrednio obwiniają homoseksualnych mężczyzn i kobiety o seksualne wykorzystanie dzieci. Moje badania nie dają podstaw do takich twierdzeń. W ich trakcie nie pytaliśmy respondentów o to, kto był sprawcą molestowania – opis badania mówi o tym jasno. Wynika z nich tyle, że badane osoby dorosłe, których jedno z rodziców miało związek z osobą tej samej płci, wykazywały znacząco większą podatność na emocjonalne zranienie, niż dzieci ze stabilnych rodzin, gdzie była matka i ojciec. Jednakże stwierdzenie, co jest tego przyczyną, nie jest, na podstawie naszych badań, możliwe.

Rozbawiło mnie, że w końcowym paragrafie, świadomie lub nie, poparł małżeństwa jednopłciowe, stwierdzając, że dzieci najlepiej wychowują się w małżeństwie, bez względu na jego kształt.

Podobnie jak wielu innych, jestem zdania, że dzieci zasługują na matki i ojców, gotowych poświęcić się dla nich, przedłożyć interes dzieci ponad własny. Badania to jasno pokazują. A historycznie najpełniej ten ideał realizuje się w małżeństwie. Różniąc się w opinii na temat modelu małżeństwa i rodziny, ludzie dobrej woli powinni zgodzić się, że należy dyskutować uczciwie, a nie fałszywie interpretując i wyolbrzymiając wnioski z ważnego badania.

Oświadczenie Regnerusa ukazało się wraz z komentarzem Joanny Mizielińskiej, która właśnie kończyła badania na temat „tęczowych rodzin”. Płachty zniknęły z ulic polskich miast. Fundacja PRO – Prawo do Życia została skompromitowana. Projekt poprawki do artykułu 200b przepadł w Sejmie.

Niemal rok później do sprawy dopisał się epilog. Z datą 4 maja 2015 przyszła odpowiedź z biura Rzecznika Praw Obywatelskich (wtedy funkcję tę pełniła Irena Lipowicz). Miło było przeczytać: W ocenie Biura Rzecznika kampania „Stop Pedofilii” stanowi naruszający godność, rażący przejaw dyskryminacji ze względu na orientację seksualną i przykład homofobicznej mowy nienawiści. Tylko po płachtach dawno nie było już śladu. List nadmieniał, że w Sejmie złożone zostały projekty legislacyjne dotyczące wprowadzenia zmian w Kodeksie Karnym, by za rekomendacją Komitetu Praw Człowieka rozszerzyć ochronę ofiar dyskryminacji. Było to czysto komercyjne posunięcie. Wybierzcie nas znowu. Może przez następne cztery lata jakoś ten projekt pchniemy. W maju panowała już wyborcza atmosfera.

Zdaje się jednak, że nawet wiosną 2015 r. niewiele osób w Polce rozumiało, że język przemocy prowadzi do przemocy. Dopiero teraz, gdy przemoc, symboliczna bądź faktyczna, zaczyna grozić im również, gotowi są ten związek dostrzegać. Słaba to jednak lekcja empatii.

Po 7 sierpnia nie miałam już kontaktu z Markiem Regnerusem.

Cytaty za: Mark Regnerus, „Jak różne są dorosłe dzieci wychowane przez rodziców żyjących w związkach homoseksualnych?” Kwartalnik Naukowy 4 (16) 2013

***

Izabela Morska, niegdyś Filipiak (ur. 1961) – pisarka, autorka m.in. powieści „Absolutna amnezja” (1995), zbioru felietonów „Kultura obrażonych” (2003), rozprawy doktorskiej „Obszary odmienności” (2007) o transpłciowej poetce modernistycznej Marii Komornickiej (Piotrze Właście).

W 1998 r., jako jedna z pierwszych osób LGBT w Polsce zrobiła publiczny coming out (wraz z ówczesną partnerką). W 2007 r. udzieliła wywiadu „Replice” (nr 9). Obecnie mieszka w Trójmieście, wykłada na Uniwersytecie Gdańskim, współpracuje z Tolerado, trójmiejską organizacją LGBT.

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak się randkuje z fellow.pl

24-letni gej z Warszawy. Chce poznać faceta „na spotkanie, na rozmowę”. Deklaruje, że zawsze uprawia bezpieczny seks – oto typowy użytkownik najpopularniejszego w Polsce serwisu dla facetów szukających facetów

 

 

Tekst: Wojciech Kowalik

Przegapiliśmy w „Replice” dziesiąte urodziny Fellow.pl – najpopularniejszego w Polsce serwisu randkowego dla mężczyzn, którzy szukają mężczyzn. Teraz nadrabiamy zaległość.

10 lat

Fellow.pl powstał na przełomie lipca i sierpnia 2004 r. Najstarszy profil został utworzony 3 sierpnia 2004 r. i jego użytkownik nadal regularnie się loguje. Najstarszy profil, oczywiście, oprócz mojego – mówi współtwórca i współwłaściciel serwisu Przemek Chojnacki. Pierwszy rok funkcjonowania zakończyliśmy z wynikiem około 5 tysięcy użytkowników. Stutysięcznego użytkownika „zaliczyliśmy” w samym końcu grudnia 2010 r. Obecnie mamy ich 125 tysięcy. Jeśli przyjąć, że facetów zainteresowanych erotycznie innymi facetami jest jakieś 5%, daje to w naszym kraju liczbę ok. 800 tysięcy. Wyglądałoby więc na to, że jakieś 16% z nich ma profil na Fellow.pl. Czyli potencjał wzrostu, mimo że serwis ma konkurencję, chyba wciąż istnieje. Przemek dodaje: Należy też zaznaczyć, że profile nieaktywne przez 380 dni są usuwane, staramy się zachować aktualność. Takie „czystki” robimy 1-2 razy w roku. Dokonujemy również moderacji – np. usuwamy profil, jeśli dowiemy się, że jego właściciel posługuje się cudzym wizerunkiem lub jeśli notorycznie obraża innych użytkowników.

Dlaczego akurat Fellow ma najwięcej użytkowników w Polsce spośród serwisów randkowych dla facetów szukających facetów? Co kryje się za tym sukcesem? Przemek: Myślę, że czas startu był kluczowy – wtedy takie serwisy dopiero raczkowały w sieci. Dla gejów były i są chyba dużo bardziej potrzebne niż dla osób hetero. Geje nie dość, że „z definicji” należą do mniejszości to jeszcze wielu obawia się ujawnić. Trudniej znaleźć partnera czy kochanka. Mam również nadzieję, że na popularność wpłynęła sama konstrukcja serwisu i prostota w jego użytkowaniu, ale to nie mnie oceniać.

Użytkownicy

Użytkownicy Fellow.pl? Zacznijmy od geografii. Jeśli chodzi o reprezentację regionów, spójrzcie na mapkę. Warto przy tym dodać, że oprócz użytkowników z Polski, są też i tacy (9% wszystkich), którzy logują się z zagranicy, najczęściej z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Holandii i USA. Miasta? Warszawa, a potem długo, długo nic. Nadreprezentacji stolicy – aż 24% użytkowników – nie wyjaśnia tylko jej największa populacja. Na drugim miejscu jest Poznań z wynikiem 6%, dalej Kraków – 5%. Pierwszą piątkę zamykają Wrocław i Łódź (po 4%).

Jaką orientację seksualną deklarują użytkownicy serwisu? Wyniki mogą zaskoczyć. Owszem, większość to geje, ale aż 33% to faceci biseksualni – na „co dzień” w środowisku dużo mniej widoczni. A 2% definiuje się jako hetero. Hmm. O co może chodzić? Jeśli to autentyczni heterycy, to czemu szukają randek z innymi facetami? Może to faceci mniej lub bardziej bi/homo, tylko wypierają tę część siebie z autodefinicji? Albo wpisują „hetero”, licząc na tych, dla których dodatkową podnietę stanowi obietnica – mniej lub bardziej wyimaginowana – „męskiego” kolesia „spoza środowiska”?

I jeszcze jedna ważna dana: wiek (patrz: ramka). Aż 82% użytkowników to faceci poniżej 35-ego roku życia. Fellow.pl istnieje już 10 lat, a i tak młodość króluje niepodzielnie. Faceci po 45. roku życia to tylko 5% randkowiczów na Fellow. Chciałoby się zapytać: seniorzy, gdzie jesteście? Ale nie tylko seniorów brak. Nawet facetów w średnim wieku jest zastraszająco mało. Najliczniejszą grupę rocznikową reprezentują użytkownicy w wieku 24 lat, prawie 7000 profili, co stanowi 6% ogółu.

Kogo/czego szukają?

Czego/kogo szukają użytkownicy Fellow.pl? Samego seksu szuka 29% użytkowników. Trochę więcej (33%) szuka „spotkania, rozmowy”, czyli przyjaciela lub partnera, opcji „seks” nie wykluczając. A 25% zaznaczyło opcję „zaskocz mnie!” – takie kokietki!

Rola w seksie? Rozkład jest jak z podręcznika (gdyby istniał taki podręcznik): 49% to faceci uniwersalni, 26% przyjmuje rolę aktywną, a 25% pasywną.

No, i kluczowa, naszym zdaniem, dana: ilu z użytkowników Fellow.pl przy rubryce „bezpieczny seks” zaznaczyło opcję „zawsze”? 75%. Wynik chyba niezły. Tyle tylko, że wypełnienie tej rubryki nie jest obowiązkowe – zrobiło to 69% użytkowników. Dla 21% z nich „bezpieczny seks” to „temat do dyskusji”, 3% uprawia bezpieczny seks „czasami”, a „nigdy” – 0,7%. I jeszcze pamiętajmy, że to nie rzeczywistość, tylko deklaracje.

Wydaje mi się, że ważna statystycznie jest też dana dotycząca liczby profili ze zdjęciem – dodaje Przemek. Ona świadczy o rosnącej otwartości naszego środowiska. 10 lat temu, gdy zaczynaliśmy, profil z widocznym dla wszystkich użytkowników zdjęciem był nie do pomyślenia. Dziś jest ich 33%. Kolejne 42% profili ma zdjęcia zahasłowane. Tendencja jest zdecydowanie wzrostowa i bardzo nas to cieszy. Serwisy randkowe osób hetero są pełne zdjęć z twarzami, miejmy nadzieję, że i my kiedyś do tego dojdziemy. Moderacja zdjęć to temat na osobną rozmowę. Ideałem byłoby mieć każdy profil ze zdjęciem z twarzą, tak jak na serwisach hetero, ale aż tak wymagający nie mogę być. Wiem, że wciąż istnieje dyskryminacja i sporo osób boi się ujawnić. Z drugiej strony nie akceptujemy zdjęć, na których widać np. same nogi albo biceps.

Tak więc, najczęściej występujący „gatunek” użytkownika Fellow.pl to 24-letni gej z Warszawy. Chciałby poznać faceta „na spotkanie, na rozmowę”. Uprawia bezpieczny seks, przyjmuje w nim rolę uniwersalną. Ma zdjęcie, choć częściej ukryte pod hasłem, niż widoczne dla wszystkich.

Reklamy i plany

Serwis ze 125 tysiącami użytkowników musi przyciągać reklamodawców. Jakie to firmy? Głownie reklamują się u nas kluby „branżowe”. Dalej: sklepy odzieżowe i z bielizną oraz kosmetyki. Współpracujemy również z portalem oferującym „branżowe” filmy na życzenie (ale nie porno) oraz z księgarnią Bearbook.pl. Nieśmiało pojawiają się duże produkcje filmowe, developerzy, a nawet producenci samochodów – mówi Przemek.

Do grupy Fellow należy również serwis randkowy skierowany do kobiet szukających kobiet – fi lle.pl. Przemek: Założyliśmy go w 2007 r. Na chwilę obecną profili na fi lle.pl jest około 3 tysiące, czyli mniej niż Fellow.pl miał po pierwszych 6 miesiącach. Czemu tak niewiele? Nie mam pojęcia. Przyznam, że nurtuje mnie to mocno. W każdym razie mogę zdradzić, że w najbliższym czasie spróbujemy zaktywizować fille.

Inne plany na przyszłość? Przemek: Ponad 3 lata temu Fellow.pl przeszedł generalny remont – został napisany praktycznie od zera. Migracja danych do nowej platformy kosztowała nas sporo pracy i nerwów, ale udało się. Dziś kierunek rozwoju wytyczają potrzeby użytkowników. Obecnie obserwujemy prawdziwy boom na mobilność – smartfony, tablety, itp. Internet dostępny jest praktycznie z każdego miejsca. Mamy pełnowartościową mobilną wersję serwisu, komunikator na system Android oraz iOS, ale to za mało, użytkownicy zawsze chcą czegoś więcej, czegoś nowego. W najbliższym czasie ich cierpliwość zostanie wynagrodzona.

 

 

Tekst z nr 54/2-4 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kościół powinien się nawrócić

O tym, dlaczego nauczanie Kościoła w sprawach LGBT jest aberracją, o tym, jak reagować na homofobię a także o księżach gejach i o mediach z Marcinem Dzierżanowskim, zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Wprost”, członkiem grupy chrześcijan LGBT Wiara i Tęcza, rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Krystian Lipiec

 

Jesteś wicenaczelnym „Wprost”…

…ale będziemy rozmawiać o Wierze i Tęczy, prawda?

 Ale o dziennikarstwie i o mediach też, ok?

OK.

Jak trafiłeś do Wiary i Tęczy?

Jako gej katolik miałem kłopot z kościelną homofobią. Wierzące osoby LGBT mają rożne strategie: albo tłumią seksualność, albo rezygnują z wiary. To nie są wyjścia dla mnie. W Stanach działa organizacja Dignity skupiająca chrześcijan LGBT. Chciałem stworzyć polskie Dignity, ale nie miałem pomysłu, jak i z kim. Gdy trzy lata temu dowiedziałem się, że powstała Wiara i Tęcza, dołączyłem.

Nie chciałeś tłumić homoseksualności, ale w Kościele chciałeś zostać. Gdy ja zacząłem zastanawiać się nad homofobią Kościoła, zorientowałem się, że religia jako taka nie jest mi do niczego potrzebna. Odszedłem z radością. Nie myślałeś o tym nigdy?

Miałem momenty zawahania. Na szczęście nigdy nie wylądowałem na tzw. terapii reparatywnej, czy też w którejś z przykościelnych grup typu Odnowa w Duchu Świętym, w których atmosfera jest mocno homofobiczna. Zawsze starałem się być postępowym katolikiem, od liceum czytałem „Tygodnik Powszechny”. Dość wcześnie sobie ten homoseksualizm poukładałem w głowie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Kościół może mieć rację, dyskryminując osoby LGBT. Nie miałem też fazy wstrętu do siebie z tego powodu, że jestem gejem, czy tym podobnych historii.

Ale w pewnym okresie rzeczywiście przestałem chodzić do kościoła. Słuchałem rożnych wypowiedzi księży i zastanawiałem się: „Po cholerę miałbym być w takiej organizacji?” Sumienie mi nie pozwalało. Widziałem krzywdę, którą Kościół wyrządza osobom homoseksualnym. Łamał im życie.

Mrowisz o jakichś bliskich ci osobach?

Również.

To ponawiam pytanie: nie chciałeś odejść?

Nie. Ponieważ udało mi się to, nie boję się powiedzieć, obrzydzenie w stosunku do postawy Kościoła wobec osób LGBT, zamienić w energię do działania na rzecz jego zmiany

Niektórzy mówią, że ludzie tacy jak ja muszą mieć syndrom sztokholmski – jak można trwać w instytucji, która cię prześladuje?! Może to ryzykowne i dziwnie zabrzmi, ale porównałbym to do przywiązania do ojczyzny w sytuacji, gdy dzieje się w niej źle. Jedni wybierają emigrację i działają na rzecz kraju z zewnątrz. Inni wolą zostać. Mam szacunek dla obu tych opcji, sam wybrałem drugą. Taki patriotyzm wyznaniowy. Przypomina mi się generał Kiszczak, który w PRL-u proponował wybranym opozycjonistom wyjazd – a oni, że nie, że właśnie zostaną.

Zresztą, Kościół nie został założony – i nie jest własnością – księży czy biskupów. Został założony przez Jezusa.

Coś w tym jest. Mógłbym działać przeciwko homofobii wszędzie, ale najbardziej zależy mi na Polsce. Zdaje się, że próbując zmieniać Polskę masz większe szanse na sukces niż ja na „odcinku” kościelnym.

Jak oceniasz to, co stało się z kwestią gejów i lesbijek na niedawnym synodzie watykańskim?

Dużo dobrego się stało. Od roku śledziłem to, co o synodzie pisała zachodnia prasa kościelna, i wiedziałem, że szykuje się rewolucja. Dlatego postanowiłem zebrać w środowisku LGBT odpowiedzi na ankietę, którą papież wystosował do wiernych przed synodem. Odpowiedziało mi prawie sto wierzących lesbijek, gejów i osób transpłciowych z całej Polski. To był szok! Wysłaliśmy to biskupom. Owszem, synod nic mądrego w naszej sprawie nie ustalił, ale rozpoczął dyskusję. Kościelni konserwatyści nad tym dżinem już nie zapanują.

Wiara i Tęcza jest „bezpieczną przystanią dla takich „rozbitków”, jak chrześcijanie LGBT?

Nie wiem, czy bez Wiary i Tęczy byłbym dziś w Kościele. Protestuję, gdy słyszę, że Kościół powinien okazać osobom LGBT więcej miłosierdzia. Oczekujemy afirmacji, nie miłosierdzia. Jeśli gej czy lesbijka oszukuje i zdradza partnera, to niech się z tego spowiada, jak każdy. Ale nie z tego, że poświęca komuś swoje życie i chce z nim być w wiernym związku. To postawa ludzi Kościoła wobec osób LGBT jest grzechem, to Kościół powinien się nawrócić i przeprosić za homofobię tak, jak przeprosił za antyjudaizm.

Obecne nauczanie Kościoła dotyczące osób homoseksualnych jest aberracją. Najbardziej potępiane są te osoby homoseksualne, które żyją w stałych monogamicznych związkach, w miłości i wierności. Ci, którzy np. wiodą podwójne życie i realizują „skoki w bok”, mogą zawsze pobiec do spowiedzi, pożałować i dostaną rozgrzeszenie.

Podobnie jak z rozwodnikami – to okrutne nie dopuszczać do komunii np. kobiety, którą porzucił mąż, a która po latach ułożyła sobie życie z innym mężczyzną.

Ponoć są też pary homoseksualne, kore, chcąc sprostać nakazowi, że geje i lesbijki mają żyć w celibacie, decydują się na związki bez seksu. Przynajmniej z założenia – słyszałem o dwóch facetach, którzy po każdym „zapomnieniu się, odczuwali takie poczucie winy, że do spowiedzi jechali taksówką.

Czyli jednak się zapominali… Wiesz, nie będę nikogo krytykował dlatego, że chce żyć w białym związku. Kimże jestem, by ich oceniać? Natomiast uważam, że ludzie, poza wyjątkami, nie są stworzeni do celibatu – i nie można z niego robić jedynej możliwej drogi życia dla osób LGBT. My w Wierze i Tęczy postulujemy zaakceptowanie związków jednopłciowych opartych na miłości, odpowiedzialności i wierności.

Jak wygląda bieżąca działalność Wiary i Tęczy?

Spotykamy się co dwa tygodnie, dyskutujemy, modlimy się, czytamy Pismo Święte. Mamy też rekolekcje trzy razy w tygodniu.

Trzy razy w tygodniu?!

Co ja gadam, trzy razy w roku oczywiście, przepraszam. Ale bezcenne było zobaczyć to przerażenie w twoich oczach (śmiech). Mamy rożnych duszpasterzy, ale zasada jest jedna: żaden z nich nie chce nas leczyć. Jesteśmy na rożnych etapach samoakceptacji, ale od terapii reparatywnej się odżegnujemy.

W przeciwieństwie do samego Kościoła. Pamiętam, jak kilka lat temu nieżyjący już dziś biskup Życiński mówił, że lubelska grupa Odwaga notuje 30% wyleczeń.

Nie wiem, skąd wziął tę liczbę, wiem, że rożne ośrodki „leczące” osoby LGBT narobiły dużo złego. Ale życie bywa zabawne – nie uwierzysz, ale znam ludzi, którzy przeszli przez Odwagę i mówią, że dzięki niej zaakceptowali swą homoseksualność.

Serio? Czyli przeciwnie do intencji.

Trafiali do grupy wsparcia, w której często po raz pierwszy w życiu spotykali innych gejów, inne lesbijki. Resztę sobie możesz dopowiedzieć. Znam przypadki ludzi, którzy w Odwadze przeszli terapię indywidualną prowadzoną przez księży, którzy byli dobrymi, certyfikowanymi psychologami. I jako terapeuci, mimo że w sutannach, doprowadzili swych pacjentów do samoakceptacji.

A inne grupy?

Słyszałem jeszcze o grupie Pascha i Pomoc 2002 – z tego, co wiem, tam dochodzi do poważnych nadużyć.

Wracamy do Wiary i Tęczy.

Łączy nas chrześcijaństwo – rożnych wyznań – poza tym drogi życia, światopoglądy mamy rożne. Dzięki WiT mam wśród znajomych np. osoby bezrobotne. Jakkolwiek głupio to nie zabrzmi, dotąd obracałem się wśród ludzi pracujących, w większości dobrze sytuowanych, więc to dla mnie nowość. Na Śląsku liderem Wiary i Tęczy jest motorniczy tramwaju, wspaniały organizator. Obracając się w warszawce, głownie w świecie mediów, nigdy bym go nie spotkał.

Zacząłem też patrzeć na Kościół z perspektywy kobiet. Lesbijki mnie tego nauczyły. One nie wpisują się w stereotyp, którym Kościół mógłby straszyć, są więc w Kościele niedostrzegane, co jest chyba jeszcze gorsze, niż wygadywanie bzdur na temat gejów. Masz poczucie, że jesteś przezroczysta – nie istniejesz nawet jako wróg. Wykluczenie kobiet w Kościele jest dla mnie problemem. Dlaczego kobiet nie ma przy ołtarzu? Dlaczego nie ma dziewczynek ministrantek?

Wiara i Tęcza próbuje też zmieniać polski Kościół, prawda?

Owszem, choć bez napinki. Mówiąc szczerze, nie wiem, czy miałbym ochotę np. rozmawiać z biskupem, który mówi, że dzieci same włażą księżom do łóżek. Co miałoby z tej rozmowy wyniknąć? Czy mi rzeczywiście zależy, by być zaakceptowanym przez takie autorytety?

Jeśli jednak ktoś nas zaprasza do rozmowy, to zawsze się godzimy. Wziąłem np. udział w jednej debacie u dominikanów i zostałem przedstawiony jako członek Wiary i Tęczy. Nawiązaliśmy też kontakt z niektórymi publicystami katolickimi. Na przykład z Cezarym Gawrysiem i Katarzyną Jabłońską.

To autorzy niedawno wydanej „Wyzywającej miłości”, reporterskiej książki o homoseksualności z katolickiego punktu widzenia.

Według mnie – przełomowej.

Dlaczego?

Bo po raz pierwszy ktoś w polskim Kościele mówi tam o wartości związków jedno jednopłciowych. Bo ze strony Czarka, który wspierał terapie reparatywne, pada poruszające słowo: „przepraszam”.
Ale jednocześnie on pisze, że gdyby zgłosiła się do niego osoba z prośbą o informację na temat takich terapii, to on by wskazał odpowiedni adres. Moim zdaniem, to nie w porządku. Powinien przede wszystkim jasno mówić, że niemożliwa jest zmiana orientacji seksualnej w wyniku terapii.

Myślę, że dziś prędzej dałby kontakt do Wiary i Tęczy, ale nie chcę mówić za niego. Podziwiam go za drogę, którą wewnętrznie przeszedł, często wbrew katolickiemu środowisku. Inna sprawa, że ludzie są na rożnych etapach emancypacji. Jeśli ktoś desperacko pragnie być hetero i dostanie informację, że zmiana jest niemożliwa i koniec – to tego nie przyjmie. Zwróci się do kogoś innego.

Na trochę podobnej zasadzie trzeba oceniać sam język „Wyzywającej miłości”, dla wyemancypowanych gejów i lesbijek – czasem trudny do przyjęcia. Ale dla wielu innych to objawienie. Prowadziłem spotkania promocyjne tej książki w Olsztynie i Katowicach, przychodzili na nie księża i rodzice osób homoseksualnych. Pierwszy raz ktoś im mówił, że bycie gejem czy lesbijką może być darem od Boga. Byli w szoku. Pewna matka geja, żarliwa katoliczka, powiedziała nawet, że ta książka pomogła jej zrozumieć syna. Mam wrażenie, że takich matek są w Polsce tysiące.

Znacie księży, którzy nie są homofobami?

Znamy i współpracujemy z kilkoma. Nieoficjalnie.

Czyli nie wymienisz nazwisk.

Nie. Ale chciałbym podkreślić, że tacy księża też istnieją. Antycypując twoje następne pytanie – tak, znam też księży, którzy są gejami. W mojej opinii, w Kościele jest ich zresztą bardzo dużo. Znajomy ksiądz terapeuta powiedział mi kiedyś, że być może nawet 40 procent księży katolickich to geje!

To dopiero jest syndrom sztokholmski.

O takich, którzy żyją w zaprzeczeniu, niewiele wiemy, bo oni się boją z nami rozmawiać i najgłośniej nas atakują. Ci, którzy akceptują swoją psychoseksualność, są inni. Często bardziej wrażliwi na wykluczenie, również innych grup, nie tylko LGBT.

Ale o coming oucie księdza nie ma mowy, prawda?

Taki ksiądz pewnie z miejsca przestałby być księdzem, choć biskup musiałby wymyślić sposób, bo orientacja seksualna nie unieważnia święceń. I tu zresztą Kościół wpada we własną pułapkę. Bo jeśli nie istnieje coś takiego jak orientacja, to czemu księdzem nie mógłby być gej? Żyjący w celibacie, oczywiście. Okazuje się jednak, że jak trzeba gejów pognębić, to można uznać istnienie orientacji. Jedyny dokument kościelny, w którym pojawia się orientacja to ten, w którym nie dopuszcza się do święceń homoseksualistów.

Wydany przez poprzedniego papieża Benedykta XVI.

Tak.

Przejdźmy do mediów. Jak oceniasz sytuację osób LGBT?

Ty też jesteś w mediach, to chyba wiesz?

Replika” jest w niszy, a „Wprost” to mainstream. Wiesz, że jesteś teraz najwyżej postawionym w polskich mediach wyoutowanym gejem?

To trochę przerażające. Dziennikarzy homoseksualnych jest sporo, większość wyoutowana, ale tylko prywatnie.

I nie mamy dziennikarskiego celebryty LGBT – jak Anderson Cooper w CNN czy Graham Norton w BBC One. Polskie media są konserwatywne? Homofobiczne?

Jeśli porównać do średniej społecznej, to są bardziej liberalne. A jeśli do mediów na zachodzie – to są bardzo konserwatywne i homofobiczne. Wciąż nie ma obciachu, gdy dziennikarz na równych prawach zaprasza do programu osobę LGBT i homofoba.

Przykład: Agnieszka Gozdyra z Polsatu, która transpłciową Rafalalę „sparowała” z narodowcem Arturem Zawiszą.

Czarnego posła nikt by nie posadził do debaty z rasistą. Ale też mam dylemat: czy powinniśmy obrażać się na sporą część społeczeństwa, która niestety ma homofobiczne poglądy?

Rasistów też u nas nie brakuje, a jednak sam powiedziałeś…

Dobrze, dobrze, ok.

We „Wprost” jesteś od roku. Za twoich czasów na okładce pojawił się Michał Piróg z tytułem „Mam dość ukrytych gejów”.

On chyba rzeczywiście już ma ich dość, chodziło mu oczywiście o kryptogejów, którzy głoszą homofobiczne poglądy. Będąc wyoutowanym gejem, ma prawo krytykować, ale ujawniać innych już nie. Sam outing uważam za niedopuszczalny, może z wyjątkiem osób, które po cichu są homo, a głośno szkodzą środowisku. W takim wypadku uznałbym, że ujawniamy hipokryzję, a nie homoseksualizm.

A czy nie sądzisz, że ciekawiej byłoby zamiast wywiadu z Markiem Jakubiakiem, homofobem, właścicielem browaru Ciechan, opublikować wywiad z szefem którejś z organizacji LGBT, który opowiedziałby, po co jest bojkot?

Pijesz do tego, że „Wprost” opublikował rozmowę z Jakubiakiem? Sam miałem wątpliwości, ale autorka mnie przekonała, że nie zamierza dać mu forum do głoszenia poglądów, lecz go ostro z nich rozliczyć. I rzeczywiście, to było bardziej przesłuchanie niż rozmowa. Czytelnik nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, po której stronie jest redakcja. Więc ostatecznie nie protestowałem. Wiesz, jako członek Wiary i Tęczy muszę mieć chrześcijańskie miłosierdzie dla grzeszników, nawet dla homofobów (śmiech).

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Za granicą łatwiej być sobą

O warszawskim światku gejowskim lat 70., o konserwatywnych historykach i o ślubie w Toronto z Johnem Stanleyem, kanadyjskim historykiem, badaczem polskiego ruchu LGBT rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Jak to się stało, że ty, Kanadyjczyk, zostałeś historykiem polskiego ruchu LGBT?

Zacznę od tego, że mieszkam w Kanadzie od ponad 40 lat, moja mama była Kanadyjką, ale urodziłem się i dorastałem w USA – w Seattle w stanie Waszyngton. Obywatelstwo kanadyjskie mam od 1980 r.

Studiowałem historię, kurs dotyczący Europy Środkowej i Wschodniej zainteresował mnie na tyle, że postanowiłem pisać pracę doktorską o historii tego obszaru. Ale jak tu pisać o dwudziestu krajach? Dwa uniwersytety zaoferowały mi stypendia; Indiana ze specjalizacją Jugosławia i Toronto ze specjalizacją Polska. Wybrałem Toronto, bo tam stypendium było wyższe. I już zostałem.

Historia Polski mnie zafascynowała. Pierwszy raz przyjechałem do was w 1971 r. Nie byłem jeszcze świadomym gejem, miałem nawet dziewczynę. Nie mówiłem ani słowa po polsku – nawet „tak”, byliśmy po prostu turystami. Zatrzymaliśmy się w warszawskim hostelu przy Smolnej. Poznałem facetów… Nie wszyscy byli gejami, ja zresztą siedziałem w szafie. Utrzymaliśmy kontakt, a rok później przyjechałem do szkoły językowej, już bez dziewczyny. Wtedy nastąpiła moja gejowska seksualna inicjacja i emancypacja. W Polsce.

Serio? Potrzebowałeś Polski, by zaakceptować swój homoseksualizm? Kanada lat 70, nie była bardziej LGBT-friendly?

(śmiech) Była. W 1971 r. zaczął wychodzić u nas pierwszy gejowski magazyn „Body Politic”, porządny, profesjonalny i mocno wywrotowy, subwersywny. Ale w Polsce czułem się bardziej wolny, oderwany od korzeni i od całego bagażu mojego „ja”. Wiesz, za granicą łatwiej jest być sobą. Byłem inny już na „dzień dobry” – jako Amerykanin, homoseksualizm stał się „tylko” jeszcze jedną cechą różniącą mnie od reszty. Zrozumiałem, kim jestem, co czuję. W 1974 r. przyjechałem do Polski na dwa lata. Gejowską scenę w Warszawie poznałem lepiej niż w Toronto.

Jak ona wyglądała?

Przede wszystkim miała charakter prawie wyłącznie erotyczny. Seks i cała sfera kontaktów społecznych były rozdzielone. Faceci, z którymi uprawiałem seks, nie byli moimi przyjaciółmi ani kolegami. To był seks anonimowy. Praktycznie nie istniało coś takiego jak społeczność. Facetów na przyjaźń czy na związek poznawało się przez hermetyczne grupki towarzyskie.

Główną pikietę odkryłem przypadkowo. Idąc do domu – wynajmowałem pokój przy Boya-Żeleńskiego, tuż przy Placu Unii Lubelskiej – mijałem któregoś razu blaszak na Placu Trzech Krzyży i ktoś krzyknął za mną „pedał”. Nie wiedziałem, co to znaczy. Zapytałem kolegów hetero, przed którymi nie byłem jeszcze wyoutowany. Gdy mi wytłumaczyli, stwierdziłem: o, w takim razie muszę odwiedzić to miejsce!

Potem chodziłem do baru Alhambra przy al. Jerozolimskich i baru w hotelu Ambasador przy al. Ujazdowskich. To też były miejsca głownie na cruising, na podryw, a nie na wspólne spędzanie czasu. W Alhambrze wyrwałem pierwszego w życiu hustlera, męską prostytutkę. Nawet nie zdałem sobie z tego sprawy na początku, dopiero gdy przyszło do płacenia. Ale OK, był wart tych 100 zł.

W Ambasadorze poznałem pewnego Kanadyjczyka z Winnipeg, który miał dobre rozeznanie w gejowskiej Warszawie. Raz zapytał, czy mam ochotę na orgię. Orgię? Nigdy w życiu nie uczestniczyłem w orgii! „No, więc chodźmy”. Zorganizował ośmiu czy dziewięciu chętnych i poszliśmy na nocny autobus. Nadjechał pusty i mój kolega dał kierowcy łapówkę, żeby zawiózł nas wprost pod wskazany adres.

I była orgia?

Była, a jakże! Potem, od początku lat dziewięćdziesiątych przyjeżdżałem do Polski z moim facetem – Helmutem. Dzięki Kazikowi Jędrzejczakowi poznałem w Krakowie Jerzego Krzyszpienia, z który przyjaźnię się do dziś. A sam Kazik prowadził w Toronto polskie stowarzyszenie gejów i lesbijek – Polish Lesbian and Gay Association (PLGA), w który ja też działałem. Tam było ze dwieście osób.

Organizacja dwustu polskich gejów i lesbijek w Toronto?

Och, tak, jak nie więcej. Mnóstwo polskich gejów i lesbijek emigrowało do Kanady. Kazik długo walczył, by to stowarzyszenie stało się częścią Kongresu Polonii Kanadyjskiej. Gdy w końcu dopiął swego, to… stracił zainteresowanie. Stowarzyszenie wkrótce przestało działać.

Wróćmy do twojego zainteresowania historią polskiego ruchu LGBT.

Doktorat na temat Księstwa Warszawskiego obroniłem w 1979 r. Mniej więcej wtedy wziąłem udział w dużej konferencji historyków homoseksualności w Toronto. Jej uczestnicy zaczęli mnie namawiać, bym napisał coś o homoseksualności w Polsce. Temat idealny dla mnie, ale jak się do tego zabrać? Od czego zacząć? Jaka w ogóle jest historia homoseksualności w Polsce? Przecież nie chodzi o zbiór faktów czy dat, tylko o ich powiązanie, o zbudowanie narracji. Znałem biograficzne teksty o ludziach, którzy podobno byli homoseksualni, ale na jakiej podstawie wyciągać ogólniejsze wnioski? Ogrom zadania obezwładnił mnie na całe lata. Pierwszy, krótki artykuł o homoseksualności w Polsce opublikowałem w „Body Politic” w 1984 r. Nosił tytuł „Poland. A Recollection”

Za pierwszy w polskiej prasie uznaje się tekst „Homoseksualizm a opinia” z 1974 r. autorstwa Tadeusza Gorgola („Życie Literackie”), następny to „Gorzki fi olet” z 1981 r. Barbary Pietkiewicz („Polityka”).

Potem stworzyłem hasło o homoseksualności w Polsce w encyklopedii LGBT, która wyszła w Kanadzie. Nieco dłuższy, ale wciąż szkicowy tekst, napisałem dopiero 10 lat temu. Od tamtego czasu pracuję nad książką o historii polskiej homoseksualności. Mamy masę pracy do wykonania. Mówię „my” jako my, historycy. Jesteśmy na początku drogi.

Powstały już pierwsze prace. Krzysztof Tomasik, z który „Replika” ściśle współpracuje, opublikował Homobiografie”, „Gejerel”.

Te pozycje są nie do przecenienia. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że Tomasik jest bardziej aktywistą i dziennikarzem niż historykiem. To typowe dla ruchu LGBT, że pierwsze prace historyczne wychodzą nie od historyków, tylko od aktywistów, dla których historia jest narzędziem do rozbudzania świadomości i do rozwoju społeczności.

Czytając o tym, jak kiedyś żyło się gejom, dowiaduję się więcej o samym sobie. Widzę siebie i swoją sytuację w kontekście. Lepiej wiem, kim jestem i skąd jestem.

Absolutnie tak. Nie deprecjonuję tego. Oprócz Tomasika mógłbym jeszcze wymienić Wojtka Szota, który jest bardzo zaangażowany i też funkcjonuje poza akademickim obiegiem.

Mamy też pracę „Homoseksualność staropolska” Piotra Oczki i Pawła Nastulczyka oraz kalendarium „LESteśmy w Polsce”, ktore powstało dzięki Porozumieniu Lesbijek. W historii seksualności, szczególnie kobiecej, lesbijskiej specjalizuje się Agnieszka Weseli.

I to też są inicjatywy aktywistyczne. Aktywiści przecierają szlaki, którymi podążą, miejmy nadzieję, historycy. Bo historia na uniwersytetach we wschodniej Europie i w Polsce jest zdominowana przez konserwatystów – nie wiem dlaczego, ale tak jest. Na Węgrzech czy na Słowenii – to samo. Jeśli historia LGBT gdzieś istnieje w akademickich kręgach, to raczej na socjologii czy literaturoznawstwie. Na historii – pustynia. Brakuje nam profesjonalnych historyków LGBT. Takich, którzy wykonają tę benedyktyńską robotę: dotrą do źródeł, posprawdzają fakty i ułożą z nich opowieść. Krzysztof Skwierczyński, świetny specjalista od średniowiecza na Uniwersytecie Warszawskim, podejmuje niekiedy problematykę LGBT.

Mogę dorzucić jeszcze Pawła Fijałkowskiego.

I Kamila Frejlicha. To już właściwie wszyscy – dość krótka ławka, ale z czasem ona się zapełni, zobaczysz. Mam nadzieję, że historia homoseksualności w Polsce stanie się częścią historii Polski.

Słyszałeś o awanturze, która wybuchła po tym, jak doktor Elżbieta Janicka powiedziała o możliwej homoseksualności Zośki i Rudego z „Kamieni na szaniec”?

Oburzenie, które nastąpiło, pokazuje, jak Polacy widzą samych siebie. Mianowicie: „wszyscy Polacy są heteroseksualni”. Dla homoseksualnych zwyczajnie nie ma miejsca. A już szczególnie dla homoseksualnych bohaterów. Przykro to stwierdzić, ale mit Polaka o jedynie słusznej heteroseksualnej orientacji jest podtrzymywany również przez wielu historyków.

Twoje zainteresowanie polskim ruchem LGBT nie jest w Kanadzie odbierane jako dziwne? Fanaberia? Oczywiście. „Pewnie jesteś Polakiem” – ciągle słyszę. A gdy mówię, że nie, to uznają, że kłamię. Na pewno nazywałem się „Stanisławski” i tylko zmieniłem na „Stanley”.

Dla LGBT Kanada jest dziś rajem. Od 2005 r. macie legalne małżeństwa jednopłciowe.

Stosunki homoseksualne zostały zalegalizowane w 1969 r., za rządów premiera Pierre’a Trudeau, którego w związku z tym natychmiast uznano za geja. Mimo że słynął z wielu romansów z kobietami.

M.in. z Barbrą Streisand.

Podobno. Zaraz potem zaczął wychodzić „Body Politic”, o którym już mówiłem, a ulicami Ottawy w 1971 r. przeszła pierwsza kanadyjska Parada Równości. W moim Toronto pierwsza Parada była kilka lat później. Początki były trudne: wyznaczono nam trasę wokół uniwersytetu, kilkaset osób paradowało w kółko. Dziś mamy ponad milion uczestników/ek.

Ty i Helmut jesteście małżeństwem?

Tak, wzięliśmy ślub 14 lutego 2012 r. w dwudziestą rocznicę naszego związku. Zaprosiliśmy trzystu naszych przyjaciół i znajomych na koncert w studio Glenna Goulda.

Żyjemy w niesamowitych czasach, ale walka mniejszości o równe traktowanie nie jest zakończona i być może nigdy nie będzie. Historia, niestety, nie jest prostą ścieżką ku lepszemu. Nie wierzę w coś takiego, jak ogólny postęp. Podobną, a może i większą akceptację dla męskiej homoseksualności już mieliśmy. Kiedy? Dwa tysiące lat temu. Co się potem stało? Popatrz na historię Żydów. Sycylia w IX wieku była uznawana za raj dla Żydów, tysiąc lat później przyszedł Holocaust. Musimy nieustannie pracować nad tym, by heteroseksualna większość uznała prawa mniejszości homoseksualnej za niezbywalne i w istocie – za naszą wspólną sprawę.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jeden chłopak z komputerem

Radkiem Oliwą, twórcą i szefem największego polskiego portalu LGBT queer.pl (wcześniej innastrona.pl), który obchodzi właśnie 20-lecie, rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. arch. pryw.

 

Skąd w 1996 r. w twojej głowie wziął się pomysł, by założyć gejowską stronę internetową? Był już wtedy w ogóle jakiś Internet gejowski czy lesbijski w Polsce?

Internet się dopiero pojawiał jako komercyjny wynalazek, właśnie powstała Wirtualna Polska, dlatego można powiedzieć, że Queer.pl istnieje tak długo jak najstarszy polski portal. Miałem 21 lat, mieszkałem w niewielkim mieście na południu Niemiec, bo moja rodzina wyprowadziła się tam, gdy byłem szesnastolatkiem. Byłem więc podwójnie osamotniony: jako chłopak z Polski i jako gej. Internet jako medium, które dopiero zaistniało, stał się dla mnie oknem na świat, przez które zajrzałem, by sprawdzić, czy są jacyś geje w Polsce. Okazało się, że nie ma – po wpisaniu w wyszukiwarkę Altavista hasła „gej Polska” nie pokazywało się nic. Postanowiłem więc zrobić coś od początku – w trzy dni narysowałem ikonki, nauczyłem się podstaw HTML-a i powstała Inna Strona.

Miałeś już jakieś doświadczenie informatyczne? Jakieś wzorce?

Interesowałem się technologią. Miałem własny komputer i jakieś podstawy. Sam korzystałem wówczas z niemieckiego portalu www.eurogay.net, który już nie istnieje. To był dla mnie punkt odniesienia, pozwalał mi orientować się w tym, jak robi się stronę dla gejów.

A lesbijek?

Nie miałem wówczas pojęcia, czego szukają dziewczyny, więc Inna Strona adresowana była do gejów. Tworzyłem ją sam, włącznie z tym, że pisałem wszystkie teksty, co musiało się przełożyć na jakość (śmiech). Zamieszczałem opisy książek, adresy klubów gejowskich w Polsce, zdjęcia półnagich mężczyzn… Byłem na przykład, i jestem nadal, wielkim fanem Oscara Wilde’a, więc pojawiało się dużo tekstów o nim. Nie były to wybitne rzeczy, ale bardzo autentyczne. To były czasy, gdy tematyka gejowska była bardzo niszowa i każda informacja była na wagę złota.

Kiedy pojawiła się druga, bardziej interaktywna odsłona strony?

Już po kilku miesiącach powstała platforma, na której ludzie mogli się poznawać. Wystarczyło, że wysłali do mnie wiadomość, publikowałem ją jako ogłoszenie towarzyskie. Zainteresowanie było spore. Kontaktowali się ze mną też ludzie, którzy chcieli coś napisać na stronę, opowiadanie czy wiersz.

Pisywały osoby znane już wtedy albo później?

Tak, dość wcześnie teksty kulturalne zaczął przysyłać Marcin Pietras (recenzje filmowe, opowiadania, tłumaczenia komiksów), później Krzysiek Tomasik pisał bardzo dobre artykuły. Nie wszystkie osoby mogę zidentyfikować, bo nie każdy chciał publikować pod imieniem i nazwiskiem.

Kiedy to się zaczęło zmieniać?

Na przełomie wieków. Pojawiały się profile użytkowników, wiadomości prywatne no i zdjęcia, co uważam za punkt przełomowy. Wraz z nimi ludzie zaczęli pisać trochę więcej o sobie. Brak zdjęcia oznaczał mniejsze uprawnienia, co było dla wielu sporą motywacją. To ważne, bo w ten sposób wychodzili z ukrycia. Zdjęcia były oczywiście w jakiś sposób chronione, trzeba było się zarejestrować, by móc je zobaczyć, ale jest już tak, że gdy publikuje się swoje zdjęcie na portalu gejowsko-lesbijskim, to przyznaje się przed samym sobą, że jest się po „innej stronie”. To rewolucja!

Kiedy staliście się stroną gejowsko-lesbijską?

Mniej więcej w tym samym czasie. Już miałem większą świadomość tematu, z czasem zaczęły się też ukazywać portale przeznaczone tylko dla lesbijek. Zacząłem podejmować temat, choć przyznaję, że początkowo dość nieudolnie. Ważnym krokiem dla włączenia kwestii dziewczyn były same profile, w których pojawiły się specjalne opcje, np. „wymarzona partnerka” w kwestionariuszu. Wcześniej dziewczyny, które zakładały sobie profil, wypełniały rubrykę „mój wymarzony partner” i opisywały kobietę, o której marzą. Skoro pojawiła się potrzeba, to znalazło się i rozwiązanie. To właśnie użytkowniczki same postanowiły, że chcą tu być.

Czy można podzielić waszą działalność na te dwa dziesięciolecia?

Właśnie tak i jest między nimi dużo znaczących różnic. Na początku na przykład kwestia finansowa nie miała znaczenia – był jakiś darmowy hosting w USA, później wystarczyło wykupić domenę, mieć komputer i Internet. Zresztą wszystko to mnie tak fascynowało, że nawet mógłbym płacić, by móc to robić. Redagowanie portalu i serwisowanie było do ogarnięcia we własnym zakresie. Później sytuacja się zmieniła. W najlepszych czasach mieliśmy ok. 20 milionów „odsłon”, czyli wejść na konkretne strony miesięcznie, a to nie jest mało. Pojawiła się potrzeba osobnego serwera, a kontakt z użytkownikami zaczął pochłaniać kilka godzin dziennie. Strona stała się na tyle popularna, że użytkownicy wychodzili z założenia, że stoi za nią sztab zawodowców.

Pamiętasz jakieś teksty, które miały szczególną popularność?

Z głośnym odzewem spotykały się teksty Witolda Jabłońskiego, który pisze felietony świadomie w taki sposób, by prowokowały myślenie. W podobnym kierunku szedł Jacek Kochanowski, który wniósł trochę naukowy, a trochę równościowy punkt widzenia. Pamiętam jego tekst o door selection – selekcji w klubach. Był pewien klub w Warszawie, który to wprowadził i zaczął wpuszczać tylko ludzi ładnych. Jacek napisał o tym tekst, jak dla mnie bardzo ważny, potrzebny, będący odpowiedzią na to, co się pojawiło, czyli wykluczenie wewnątrzśrodowiskowe. Tekst spotkał się z burzliwą debatą i… fochem właściciela tego klubu. Prawdziwą fabryką tekstów był Janusz Marchwiński.

Jak się poznaliście z Januszem Marchwińskim? (aktor znany m.in. z adaptacji „Lubiewa”, dziennikarz, niegdyś współpracownik Radia Wolna Europa, od lat szef krakowskiego klubu LGBT Cocon – przyp. red.)

Napisał kiedyś do mnie, że chciałby poznać redakcję Innej Strony. Sam spędził wiele lat na emigracji i właśnie przenosił się do Krakowa. Przyjechał i zobaczył, że redakcja IS to jest jeden chłopak siedzący przy komputerze. Postanowił, że chce się włączyć. Publikował bardzo dużo i bardzo dobrze – także pod pseudonimami. Rozrzut tematyczny był imponujący. Największą popularnością cieszyły się teksty-poradniki. Najpopularniejsze, jak tekst o pryszczach czy raku prostaty, osiągnęły ponad milion „odwołań”. Kiedyś przy winie Janusz zapytał, czy nie myślałem o przeniesieniu się do Polski. Kilka miesięcy później mieszkałem już w Krakowie.

Jak to wpłynęło na Inną Stronę?

Dostała kopa! Zahaczyłem bardziej o środowisko, a gdy dwa lata później prężnie zaczęła się rozwijać moja firma zajmująca się programowaniem stron internetowych – bo przecież ja cały czas poza tym pracowałem, IS to było hobby – mogłem się trochę „odciążyć”. Pojawiły się nowe osoby. Jeśli pierwsze dziesięć lat działalności strony było chałupniczo-hobbystyczne, to drugie już zdecydowanie bardziej profesjonalne. Konieczna stała się komercjalizacja przedsięwzięcia, trzeba było zarejestrować firmę. Zmieniło się tyle, że nie byłem już w stanie nadążać technicznie, stała się niemożliwa sytuacja, w której wszystkim zajmuje się jedna osoba.

Od kilku lat w samej redakcji najważniejsza jest Magda Dropek. Jaka jest jej rola?

Rzeczywiście, Magda była pierwszą osobą zatrudnioną na cały etat, by pisać teksty. Wpłynęła swoją osobowością na charakter portalu. Po pierwsze, dzięki niej tematy kobiece zyskały większą wagę, co wywołało zauważalny przyrost użytkowniczek oraz tematy ogólnospołeczne. Można powiedzieć, że to, czym ostatecznie stał się nasz portal, to mieszanka trzech osobowości: Magdy, mnie i Janusza Marchwińskiego.

Pojawiły się też inne twoje przedsięwzięcia – wiadomości wideo, sklep, portal randkowy.

W drugim dziesięcioleciu rzeczywiście poszerzyliśmy ofertę. Pojawiło się Kumpello, które było odpowiedzią na pomysł, by bardziej odciągnąć od naszej strony charakter randkowy, dać dziewczynom więcej swobody, ale nie rezygnować z użytkowników, którzy chcą randkować. Ten ruch namieszał w portalach randkowych w Polsce, pozgarniał konkurencji dużo użytkowników do tego stopnia, że najpopularniejszy z nich stanął przed koniecznością przebudowania swej formuły. Włożyliśmy dużo pracy intelektualnej w to, by dać tematowi randek trochę ciepła – pojawiło się tam więcej opcji niż „waga” czy „rozmiar”. Niestety w dalszy rozwój portalu włożyliśmy za mało serca i portal znacznie spowolnił.

Jeśli chodzi o sklep PrideShop, to ideą było, by sprowadzić do Polski te rzeczy, których nigdy nie mieliśmy, by nie trzeba było ich samemu ściągać z Chin czy Stanów – od tęczowych flag, przypinek, po książki i filmy. Temat filmów i książek staje się w dobie elektronicznej dystrybucji nieaktualny, ale myślimy mimo tego o odświeżeniu tego pomysłu. Z innych naszych projektów, była też „telewizja”, czyli cotygodniowe wiadomości publikowane na YouTube. Gdy dziś się to ogląda, ze strony technicznej wygląda to dosyć słabo, ale w każdej minucie widać zaangażowanie i chęć zrobienia czegoś z niczego.

Skąd wziąłeś pomysł na założenie Sibro – krakowskiej kawiarni LGBT, która funkcjonowała w latach 2012-2014?

To było marzenie faceta, który po prostu chciał mieć swój bar (śmiech). Nie miałem o tym pojęcia – wynająłem lokal w złym miejscu, o złym metrażu i za nie te pieniądze. Było tam albo pusto, albo tak pełno, że ludzie przychodzili i od razu wychodzili, co się zaczęło przekładać na obroty. Mieliśmy wieczorki z grami towarzyskimi, dyskusje – to było miejsce dla tych, którzy nie chcą zabłysnąć na parkiecie, bo tego nie czują, nie chcą pójść do klubu, ale chcą mieć taką kawiarnię, w której znajdą znajomych ze społeczności LGBT. Pod tym względem spełniło się w stu procentach, ale musiałem się wycofać, bo było to podwójne obciążenie: finansowe, co dałoby się jeszcze znieść, i czasowe. Problemy zdrowotne i nieprzychylność sąsiadów też zaważyły na decyzji o zamknięciu. Bardzo mi tego miejsca szkoda.

Sama Inna Strona też przeszła rewolucję i w 2013 r. przekształciła się w znany w obecnej formie Queer.pl. Jakie były przyczyny zmiany?

Naszym celem było unowocześnienie formatu, narzędzi – nazwa przestała już pasować. Po pierwsze, „inna” – to słowo stało się nieadekwatne do tego, co robimy. „Inność” była czymś, co definiowało LGBT 20-30 lat temu – czuję, że dziś definiuje nas nie inność, a różnorodność. Myślę, że krok od „inności” do „różnorodności” jest krokiem emancypacyjnym i tak też odbieram tę zmianę. Po drugie, „strona” – to też formuła, która stała się ograniczająca. Queer.pl to już nie tylko strona i nie ma co zamykać sobie dróg – może będzie to coś wydrukowanego, może mobilnego?

Jak użytkownicy przyjęli tę zmianę?

Na początku dostawaliśmy dużo listów ze skargami. Sporo osób pisało: „Mieliście taką neutralną nazwę, można było się za nią ukryć, a teraz wchodzą do mojego pokoju i widzą na ekranie komputera queer, co ja mam zrobić?”. Trudno. To świadoma misja, koniec udawania. Jeśli ktoś chce się ukrywać, to niech to robi, a gdy stwierdzi, że jego komputer jest już gotowy na przyjęcie takich treści, to niech się zarejestruje.

Na Innej Stronie wychowało się już pokolenie polskich gejów i lesbijek. Jaką macie w związku z tym dziś misję?

Kilka pokoleń! (śmiech) Zawsze staraliśmy się podążać za tematami, które już się na Zachodzie pojawiły, dlatego kolej rzeczy była typowa: najpierw geje, później otwarcie się na lesbijki i tematykę kobiecą, biseksualność, transpłciowość, wykluczenie wewnątrzśrodowiskowe. Myślę, że zmiany na portalu doskonale odzwierciedlają to, co dzieje się w naszej społeczności. Niezmienny pozostał główny cel: staramy się pomagać odwiedzającym nas osobom w budowaniu pozytywnej tożsamości, aby łatwiej było im wyjść z ukrycia. To jest podstawa naszej emancypacji.

Jakie masz marzenia odnośnie mediów LGBT w Polsce? Chciałbym, aby nasz głos częściej trafiał do głównego nurtu: nic o nas bez nas! Tymczasem wydarzenia związane z LGBT komentowane są przez dziennikarzy „Frondy” po jednej stronie oraz „Gazety Wyborczej” po drugiej. Nasz głos ginie. Wciąż nie ma świadomości, że LGBT to jest pewna dziedzina wiedzy. Chciałbym zobaczyć kiedyś w debacie dziennikarzy Mariusza Kurca lub Magdę Dropek!

Jak się czujesz jako twórca Internetu LGBT w Polsce? Czego życzyć queer.pl z okazji 20-lecia?

Właściwie to jestem dość spełniony. Chciałbym, by media LGBT w Polsce miały większą opiniotwórczą moc – zarówno w mainstreamie, jak i w samej społeczności. Będziemy nad tym pracować. Jestem dobrej myśli. Jeśli nie uda się nam, to może uda się to komuś innemu?  

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.