Żadnego „status quo”

Tammy Baldwin jest pierwszą jawnie homoseksualną osobą w Senacie USA. Ale wyoutowani amerykańscy politycy/czki to już cała grupa z własną historią

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Agnieszka Szyk

Ignorujcie malkontentów, cyników i wszystkich tych, którzy kurczowo trzymają się status quo. Tych, którzy powtarzają „nie da się”, „to niemożliwe” – oto główne przesłanie Tammy Baldwin z Partii Demokratycznej. W listopadzie 2012 r. Tammy została pierwszą jawnie homoseksualną osobą w Senacie USA. Jest też pierwszą kobietą, która w Senacie reprezentuje stan Wisconsin – ten sam, z którego kiedyś mandat zdobył Joseph McCarthy, osławiony pogromca komunistów i homoseksualistów. Co więcej, zwolnione po Baldwin miejsce w Izbie Reprezentantów (niższej Izbie Kongresu), w której polityczka zasiadała przez 13 lat, zajął teraz Marc Pocan, wyoutowany gej.

Nie wierzcie tym, którzy wmawiają: nie możesz, nie powinnaś albo nie wypada – mówi Baldwin. Kilka lat temu na konferencji poświęconej coming outom w pracy opowiadała: Mój własny proces coming outu zaczęłam w 1983 r., gdy byłam studentką. Stopniowo ujawniałam się moim przyjaciołom i rodzinie. Rozpoczynając karierę zawodową, byłam jednak przeświadczona, że muszę dokonać wyboru: albo chcę realizować się w dziedzinach, które mnie pasjonują, czyli w prawie i polityce, albo chcę żyć jako dumna, całkowicie wyoutowana lesbijka. Nie sądziłam, że mogę mieć jedno i drugie.

Dziewczyna z Wisconsin

Tammy Suzanne Green Baldwin urodziła się 11 lutego 1962 r. w Madison w stanie Wisconsin. Wychowywana była przez mamę oraz babcię i dziadka. W 1989 r. skończyła studia prawnicze i podjęła pracę w kancelarii prawnej. Karierę polityczną rozpoczęła już w 1986 r., gdy została radną hrabstwa Dane. Gdy w 1992 r. startowała w wyborach do stanowego parlamentu, była jedną z tylko sześciu wyoutowanych kandydatów/ ek w całych Stanach. Zdobyła mandat. Powtórzyła ten sukces jeszcze w dwóch kolejnych stanowych wyborach. W 1999 r., jako pierwsza jawna osoba homoseksualna, dostała się na szczebel krajowy – do Izby Reprezentantów. Zasiadała w niej aż do 2012 r.

Od 2010 r. Baldwin jest singielką. Wcześniej, przez 15 lat była w związku z Lauren Azar – panie rozstały się niecały rok po zawarciu związku partnerskiego w 2009 r.

Senatorka jest niestrudzoną działaczką na rzecz praw kobiet i osób LGBT. Otwarcie krytykowała Billa Clintona, gdy ten wprowadzał zasadę „Don’t ask, don’t tell”, zgodnie z którą geje i lesbijki mogli służyć w armii pod warunkiem, że ukrywali swą orientację. Już w latach 90-tych proponowała również wprowadzenie małżeństw jednopłciowych w stanie Wisconsin.

Ale pytana przy okazji zeszłorocznej kampanii, jaką rolę odgrywa w niej jej orientacja seksualna, odpowiedziała: Ta sprawa w ogóle nie pojawia się na moich spotkaniach z wyborcami. Ludzi o wiele bardziej interesują moje poglądy na walkę z bezrobociem. Niemniej, republikański kontrkandydat Tammy, gubernator Tommy Thompson, próbował lesbianizm rywalki wykorzystać: jeden z jego sztabowców kpił, pokazując zdjęcie Baldwin tańczącej na Paradzie Równości, że ta kandydatka na pewno nie zapewni tradycyjnych wartości.

Wyborcy znali jednak dokonania Baldwin, która była aktywną członkinią Komisji ds. Energii i Handlu w Izbie Reprezentantów. Lobbowała na rzecz energetycznej niezależności USA, popierała reformę systemu ochrony zdrowia Baracka Obamy. Doprowadziła do zmiany w przepisach pozwalającej nieubezpieczonym kobietom na bezpłatną mammografię. Jako nowo wybrana senatorka deklarowała: Zajmować się będę przede wszystkim amerykańskimi rodzinami borykającymi się z bezrobociem i niezapłaconymi rachunkami, przedsiębiorcami i robotnikami, emerytami oraz opieką nad nimi, weteranami, którzy walczyli za nas, a teraz my musimy zawalczyć o nich. Obiecuję, że zrobię absolutnie wszystko, żeby nie zawieść zaufania mieszkańców naszego stanu.

Spraw LGBT nie zaniedbuje: gorąco pochwaliła prezydenta Obamę, gdy ten w maju zeszłego roku oficjalnie poparł małżeństwa jednopłciowe. Doprowadziła też do wprowadzenia przepisów, zgodnie z którymi ubezpieczenia zdrowotne mogą również dotyczyć partnera/ki w związku jednopłciowym. Lobbowała na rzecz niższych cen leków dla ubogich osób żyjących z HIV lub chorujących na AIDS.

Baldwin opowiada się za upaństwowieniem całego systemu ubezpieczeń zdrowotnych i rządowej kontroli nad służbą zdrowia. Współtworzyła przepisy zapewniające dodatkowe fundusze dla osób sparaliżowanych, dla ubogich kobiet cierpiących na raka piersi, dla weteranów wojennych. W 2009 r. przeforsowała w Kongresie ustawę o zakazie dyskryminacji pracowników ze względu na płeć, w praktyce zobowiązującą pracodawców do płacenia kobietom takich samych stawek jak mężczyznom. Działa również na rzecz ochrony środowiska i energii odnawialnej.

Musicie się wyoutować

Fakt, że Tammy Baldwin może dziś łączyć karierę polityczną z postawą „dumnej, wyoutowanej lesbijki” jest jej wielkim osobistym sukcesem, ale nie osiągnęłaby go w pojedynkę. Na ten sukces pracowali też inni politycy, którzy dokonując coming outów, przełamywali tabu dotyczące homoseksualności. Na „liście wyoutowanych polityków/czek w USA” w Wikipedii widnieje już ponad 100 nazwisk. Ich historia liczy sobie 40 lat. Nie ma dziś stanu USA, w którym nie byłoby wyoutowanych polityków/czek.

Pierwszymi osobami homoseksualnymi, które dokonały coming outu w trakcie sprawowania politycznej funkcji byli Jerry DeGrieck i Nancy Weschler – radni z Ann Arbor w Michigan. Oboje „wyszli z szafy” w 1973 r.

Kathy Kozachenko w 1974 r. i Elaine Noble w 1975 r. były pierwszymi lesbijkami, które wybrano na polityczne stanowiska (pierwsza była radną Ann Arbor, druga zasiadła w stanowym parlamencie Massachusetts). Noble znalazła się w pierwszej delegacji gejów i lesbijek, którą w 1977 r. zaproszono do Białego Domu w celu przedstawienia kwestii istotnych dla społeczności LGBT.

Pierwszym jawnym gejem, który został wybrany na polityczne stanowisko był Harvey Milk, dziś ikona ruchu LGBT na całym świecie, bohater biograficznego filmu „Obywatel Milk” z 2008 r. z oscarową rolą Seana Penna. Milk zdobył mandat radnego San Francisco w 1977 r. Sprawował go niecały rok: 27 listopada 1978 r. został zamordowany z pobudek homofobicznych. 12 sierpnia 2009 r. prezydent Obama pośmiertnie odznaczył Harveya Milka Medalem Wolności. Jego główne przesłanie do społeczności LGBT akcentowało potęgę ujawnienia: Musicie się wyoutować. Wiem dobrze, jak to jest trudne, ale musicie powiedzieć o sobie swej rodzinie, krewnym, przyjaciołom, ludziom, z którymi pracujecie, ludziom, u których robicie zakupy i tak dalej. Gdy oni się zorientują, że jesteśmy wszędzie, że jesteśmy ich dziećmi, sąsiadami, kolegami, to kłamstwa, mity i uprzedzenia zostaną zniszczone. A poza tym, poczujecie się wspaniale.

Po Milku

Po Harveyu Milku homoseksualna szafa zaczęła otwierać się szerzej. W 1987 r. wyoutował się pierwszy członek Kongresu USA – Barney Frank. To chyba najbardziej znany, obok Baldwin, wyoutowany amerykański polityk. Sprawował mandat w Izbie Reprezentantów nieprzerwanie przez ponad 30 lat – od 1983 do 2012 r. W zeszłym roku, gdy wziął ślub ze swoim partnerem Jimem Ready, stał się pierwszym członkiem Kongresu pozostającym w jednopłciowym związku małżeńskim.

Osobny rozdział to outingi, czyli przypadki polityków, którzy się nie wyoutowali, tylko których wyoutowano (Gerry Studs, Steve Gunderson i inni). Jeszcze inni – ci, którzy aktywnie popierali homofobiczne przepisy – outowali się niekoniecznie z własnej woli, lecz pod presją organizacji LGBT tropiących hipokryzję (opowiada o nich świetny fi lm dokumentalny „Outrage”).

Sygnałem rosnącej akceptacji dla mniejszości jest również zdobywanie mandatów przez ludzi takich, jak Mark Takano, który w 2012 r. został pierwszym otwarcie homoseksualnym i niebiałym członkiem Kongresu. Takano jest pochodzenia japońskiego.

Kariery polityczne Tammy Baldwin, Barneya Franka, Marka Takano czy Annise Parker, wyoutowanej burmistrzyni Houston w słynącym z konserwatyzmu Teksasie, pokazują, że rzeczywiście nie warto oglądać się na status quo. Nie da się? Da się! Otwarcie homoseksualny prezydent? Czemu nie? Choć może na początek, po czterdziestu czterech mężczyznach, przydałaby się na tym stanowisku po prostu kobieta?

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jak oni się ślizgają!

W żadnej dyscyplinie sportu nie ma tylu wyoutowanych gejów, co w łyżwiarstwie figurowym na lodzie

 

fot. mat. pras.
Johnny Weir

 

Tekst: Mariusz Chabasiński

W tekście o najważniejszych wyoutowanych sportowcach („Tęczowi zawodnicy”, „Replika”, nr 37) Marcin Malinow celowo pominął łyżwiarzy fi gurowych – jest ich tylu, że, jak stwierdził, powinniśmy poświęcić im osobny artykuł. Sezon na łyżwy w pełni, więc spełniamy obietnicę Marcina.

Szybszy niż wentylator

Zacząć wypada od Ronalda „Ronniego” Robertsona (1937-2000). Jego piruety były zawrotne – mówiono, że Ronnie jest szybszy niż wentylator. Dwukrotnie zdobył tytuł wicemistrza świata, a w 1956 r. również medal olimpijski. W tamtych czasach publiczny coming out nie przychodził mu do głowy, a potem, gdy zakończył karierę, sława minęła i nie było już dobrej okazji. Robertson osiadł na amerykańskiej prowincji i wraz ze swym partnerem prowadził mały hotel. O jego homoseksualności dowiedzieliśmy się z autobiografii hollywoodzkiego amanta Taba Huntera wydanej w 2006 r. („Tab Hunter Confi – dential: The Making of a Movie Star”). Przystojny aktor, dziś 83-letni, wyznał w niej, że jest gejem i że w latach 50. był w związku z Ronaldem Robertsonem (oraz znanym z „Psychozy” aktorem Anthony’m Perkinsem).

Z innym aktorem, Brytyjczykiem Alanem Batesem, był natomiast związany John Curry (1949-1994) – zdobywca złotego medalu olimpijskiego w 1976 r. w Innsbrucku, a także Sportowa Osobowość Roku 1976 w plebiscycie BBC. Curry’ego uważa się za prekursora, wraz z Tollerem Cranstonem (patrz niżej), nowego stylu męskiej jazdy figurowej łączącej balet z tańcem nowoczesnym. Curry został wyoutowany przez niemiecki tabloid „Bild-Zeitung” tuż przed igrzyskami olimpijskimi w 1976 r. W 1987 r. wykryto u niego obecność wirusa HIV, a pięć lat później padła diagnoza: AIDS. Alan Bates napisał w swych pamiętnikach, że łyżwiarz zmarł na jego rękach. Miał 44 lata.

Tańcząc z AIDS

Curry nie był jedynym wyoutowanym łyżwiarzem, którego pochłonęła epidemia AIDS. Robert „Rob” McCall (1958-1991), brązowy medalista olimpijski, wraz z partnerką Tracy Wilson, z 1988 r. oraz siedmiokrotny mistrz Kanady, odszedł w wieku 33 lat. Brian James Pockar, też Kanadyjczyk, trzykrotny mistrz Kanady – w wieku 34 lat, w roku 1992 (kilka lat później wyoutował go w swej autobiografii „Landing It: My Life on and off the Ice” inny łyżwiarz – Scott Hamilton).

Słowak Ondrej Nepela, jedyny wśród wyoutowanych łyżwiarzy przedstawiciel Europy Środkowo-Wschodniej, zmarł na AIDS w wieku 38 lat, w 1989 r. Nepel ma na swym koncie wiele medali i tytułów: przede wszystkim złoty medal olimpijski (1973), a poza tym trzykrotne mistrzostwo świata i pięciokrotne mistrzostwo Europy. Podczas igrzysk olimpijskich w 1973 r. Ondrej zakochał się w swoim rywalu – Tollerze Cranstonie (patrz niżej). I to z wzajemnością: Cranston narzekał później w pamiętnikach, iż tak się zaangażował w romans z Ondrejem, że w efekcie przegrał z nim walkę o złoty medal.

Val Joe „Rudy” Galindo (ur. 1969) zrobił coming out w 1996 r., tuż przed zdobyciem mistrzostwa w USA, co uczyniło go pierwszym wyoutowanym łyżwiarzem w tym kraju. 4 lata później zrobił kolejny coming out – tym razem „HIVowy”. AIDS zabrało mu brata i trenera. Val nadal czynny zawodowo, pracuje jako trener.

 Birodzynek

Czas napisać parę słów o wspomnianym dwukrotnie Tollerze Cranstonie (ur. 1949). To jedyny otwarty biseksualista wśród czempionów łyżwiarskich; brązowy medalista na olimpiadzie w 1976 (przegrał z Nepelą), dwukrotny brązowy medalista mistrzostw świata oraz siedmiokrotny mistrz Kanady. Opublikował dwie autobiograficzne książki, w których pisze o swych związkach zarówno z kobietami, jak i mężczyznami, zapewniając jednocześnie, że z natury jest singlem i nie przepada za silnymi emocjonalnymi więzami. Mieszka dziś w Meksyku, zajmuje się malarstwem (łyżwiarstwo dominuje wśród tematów jego obrazów).

Matthew Hall (ur. 1970) był pierwszym łyżwiarzem, który wyoutował się w czasie trwania kariery (w 1992 r.). W 1994 r. wziął udział w Gay Games, czyli igrzyskach homoseksualnych sportowców. Jest medalistą z Mistrzostw Kanady z 1989 r. Swoją drogą, Kanada to istne „zagłębie” wyoutowanych łyżwiarzy… Brianowi Orserowi (ur. 1961) coming out przyszedł nie bez trudu. Ten dziewięciokrotny (!) mistrz Kanady w 1998 r. przegrał proces o ujawnienie sporu o alimenty, który toczył ze swym partnerem. Jego obawy, że jawna homoseksualność zaszkodzi karierze, okazały się bezpodstawne – Orsera wsparli zarówno inni łyżwiarze, jak i kanadyjska opinia publiczna. Wspomnijmy jeszcze Davida Wilsona (ur. 1966), Kanadyjczyka (oczywiście), którego karierę przerwała kontuzja kolana. David mieszka w Montrealu ze swym partnerem, Jeanem Pierrem Boulais i spełnia się jako choreograf.

Och, Johnny!

Na koniec – prawdziwy gwiazdor. 29-letni Amerykanin norweskiego pochodzenia Johnny Weir zaczął trenować dopiero w wieku 12 lat, ale szybko osiągnął znaczące sukcesy: mistrzostwo świata juniorów w 2001 r., trzykrotnie mistrzostwo USA (2004-2006) i wreszcie brązowy medal na Mistrzostwach Świata w 2008 r. Johnny słynie z efektownego, baletowego stylu i szalenie oryginalnych, ekstrawaganckich kostiumów. A poza tym – to celebryta. Jest częstym gościem plotkarskich portali, w wolnych chwilach śpiewa (wydał nawet singiel), pracuje jako model na wybiegu, występuje w telewizyjnym kanale LGBT „Logo” i „udziela się” na salonach.

Jego homoseksualna orientacja pozostawała jakiś czas tajemnicą poliszynela. Pytany o nią, mówił: Mogę spać, z kimkolwiek zechcę i nie ma to wpływu na to, co robię na lodowisku (co właściwie nie pozostawiało wątpliwości, prawda?). W wydanej dwa lata temu książce „Welcome to my world” zrobił jednak coming out, chcąc – jak tłumaczył – wesprzeć młodych gejów/lesbijki. Przerażają mnie statystyki dotyczące samobójstw wśród homoseksualnej młodzieży – wyjaśnił. Chciałem pokazać, że będąc gejem, można się realizować i być szczęśliwym. Weir wspiera również organizację The Trevor Project, której głównym celem jest zapobieganie samobójstwom wśród homoseksualnej młodzieży. W 2011 r. Johnny poślubił swego faceta Viktora Voronova (obaj uwielbiają kulturę rosyjską, czytają i piszą w tym języku) i zaczął używać podwójnego nazwiska.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Andrzej Selerowicz „Kryptonim „Hiacynt”

Queermedia 2015

 

 

Książka historyczna w obu znaczeniach słowa – bo pierwsza na ten temat oraz bo traktująca o autentycznych sprawach z przeszłości. Minie w tym roku 30 lat od akcji „Hiacynt”, w ramach której Milicja Obywatelska PRL-u wyłapała i przesłuchała kilkanaście tysięcy gejów. Założono im teczki, potencjalny instrument szantażu. Status teczek jest do dziś nieznany. Nawet nie wiadomo, czy jeszcze istnieją. Andrzej Selerowicz, jeden z pierwszych polskich działaczy gejowskich nie jest ofiarą akcji – w latach 1985-8, gdy miała miejsce, od dawna mieszkał już w Austrii. Dysponuje jednak relacjami kolegów gejów, wykonał też sporą pracę badawczą.

Ubrał wszystko w formę powieści – wątpliwą, bo fikcja miesza się z faktami a wśród postaci bez nazwisk można rozpoznać działaczy z tamtych czasów – m.in. Waldemara Zboralskiego, Ryszarda Kisiela, Sławka Starostę. Struktura książki jest dość chaotyczna, bohaterów zbyt wiele, dialogi często brzmią deklaratywnie, niemało dygresji. Zdarzają się też błędy: np. w 2005 r. nie było jeszcze kościelnej nagonki antygenderowej, a w maju 2006 r. Robert Biedroń nie był jedynym wyoutowanym publicznie gejem, po coming outach byli już m.in. Jacek Poniedziałek, Bartosz Żurawiecki, Krystian Legierski, Jakub Janiszewski.

Niemniej, należy się wielkie uznanie za wytrwałość i samo podjęcie tematu, którym historycy kompletnie się nie interesują. Poza tym, Selerowicz przelewa na papier unikalne doświadczenia z tworzenia się ruchu gej/les w Polsce. (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie dla mnie kapcie i kanapa

Był jednym z głównych redaktorów miesięcznika „Inaczej” – najważniejszego pisma LGBT ukazującego się przez dwanaście lat od 1990 r., sam przepracował w redakcji dekadę. Od czterech lat jest menadżerem poznańskiego HaH, uznanego na targach EroTrendy za najlepszy lifestyle’owy klub w Polsce. Z Sergiuszem Wróblewskim rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. arch. pryw.

 

W czerwcu minęło 25 lat od ukazania się pierwszego numeru „Inaczej”. Sam do redakcji dołączyłeś w 1992 r., ale czytelnikiem byłeś od początku?

Tak. Pamiętam, jak kupowałem pierwszy numer. W sex shopie, który mieścił się na trzecim piętrze Domu Książki na Gwarnej w Poznaniu, przy Okrąglaku. Z „pewną nieśmiałością” poprosiłem o czasopismo, o którego powstaniu dowiedziałem się z „Ekspressu Poznańskiego”. W krótkim artykule poinformowano, że w Poznaniu powołano do życia gejowski magazyn i podano listę miejsc, gdzie jest on dostępny.

Znałeś już wtedy „Filo”, które w obiegu nieco podziemnym ukazywało się od 1988 r.?

Nie, na „Filo” trafiłem po „Inaczej”. Interesowałem się czasopismami gejowskimi, byłem spragniony nawet bardziej romantycznych opowiadań niż zdjęć. Miałem wtedy 20 lat i za sobą pierwsze kontakty z innymi gejami, ale tylko listowne. Geje wtedy zamieszczali anonse w „zwykłych” pismach, tyle że one były zakamuflowane. Trzeba było umieć je czytać, umieć wykazać się spostrzegawczością i wyobraźnią.

Dziś byśmy powiedzieli: „gejdarem”.

Gdy ktoś pisał, że „szuka przyjaciela”, to można było przypuszczać, że coś jest na rzeczy. Wyszukiwałem takie ogłoszenia np. w „Widnokręgach” i poznałem w ten sposób, tylko na korespondencję, gejów z Polski, z Pakistanu, ze Związku Radzieckiego. W „Relaksie i Kolekcjonerze Polskim” (comiesięcznym dodatku do „Kuriera Polskiego”) było sporo ogłoszeń towarzyskich damsko-męskich, niekiedy wśród nich można było znaleźć nagle napisany wprost anons: „pan pozna pana w celach matrymonialnych”.

Poznawanie się listownie to była cała „instytucja”, dziś, w dobie Internetu i iPhone’ów – nie do pomyślenia. Trzeba było kupić gazetę, znaleźć ogłoszenie, odpisać – albo do gazety, albo wprost do ogłoszeniodawcy, często na jakąś skrytkę pocztową, bo zazwyczaj nie podawano adresów. I jak odpisywałeś, to na cztery strony kancelaryjne, a nie żaden tam esemesik. A w odpowiedzi dostawałeś dwanaście stron, więc potem, by nie być gorszym, pisałeś choć na sześć. Mnóstwo gejów wciąż ślęczało i pisało (śmiech).

Ogłoszenia towarzyskie były siłą napędową wielu czasopism, a anonse gejowskie i lesbijskie dodatkowo przyciągały społeczność LGBT w czasach, w których nie było „naszych” pism. Gdy pojawiło się „Inaczej”, ogłoszeń nie mogło zabraknąć.

Inaczej” było pierwszym gejowsko-lesbijskim medium, które pojawiło się w kioskach, zostało oficjalnie zarejestrowane.

Redakcja narodziła się i przez cały czas działała w Poznaniu. Pomysłodawcą był Andrzej Bulski (pod pseudonimem Andrzej Bul), pracownik poznańskiego „Pałacu Kultury”. To on wpadł na pomysł, że przydałoby się coś w rodzaju przewodnika po lokalach wraz z ogłoszeniami towarzyskimi i być może jakimś artykułem czy opowiadaniem. Trzeba było wyłożyć pierwsze środki – zrobił to Zdzisław Zińczuk (pseudonim: Henryk Zieliński), kierownik tej sekcji „Pałacu Kultury”, w której pracował Andrzej. Zińczuk był heterykiem, którego przekonała perspektywa zrobienia dobrego biznesu na czasopiśmie gejowskim, na które wtedy, jak się okazało, rzeczywiście było zapotrzebowanie. Sekretarzem redakcji został Mariusz Piochacz (jako Marek Kiss), kaowiec w firmie budowlanej, odbywający wtedy zasadniczą służbę wojskową. Później – wieloletni partner życiowy Andrzeja Bulskiego. Działem wysyłki zajmował się Roman Murzynowski, jako pierwszy występujący pod własnym nazwiskiem. Skład personalny „Inaczej” był grupą kilku bliskich znajomych.

Niemal cała redakcja kryła się pod pseudonimami.

Znak tamtego czasu. Ćwierć wieku temu.

Kiedy w redakcji pojawił się Marcin Krzeszowiec, autor „Bólu istnienia” – jednej z pierwszych powieści gejowskich?

Krzeszowiec pochodził z Lublina, początkowo współpracował na odległość. Był adiunktem na wydziale rusycystyki UMCS, ale zakończył karierę naukową i zdecydował, że zacznie pracę w czasopiśmie. W 1994 r. wydaliśmy jego „Bol istnienia” – bo zaczęliśmy prowadzić też działalność wydawniczą. A Marcin do końca „Inaczej” specjalizował się w artykułach o naukowym zacięciu, w dociekaniach literackich, kto był gejem. Publikował sylwetki literatów, w których analizował każdą myśl czy wydarzenie. Na stałe do redakcji (i do Poznania) dotarł we wrześniu 1994 r., w październiku został zatrudniony – dokładnie w tym samym czasie, co ja.

Jakie były te początki w 1990 r.? Opowiadali ci założyciele?

Pierwszy numer o nakładzie 5 tysięcy sztuk, rozszedł się na pniu i trzeba było robić dodruk, chyba co najmniej drugie tyle. Mieliśmy dowód na to, że takie pismo jest potrzebne i można je wydawać regularnie. Sama redakcja wciąż się przenosiła: na początku znajdowała się na ostatnim piętrze bloku na osiedlu Rusa, potem na osiedlu Armii Krajowej w mieszkaniu matki Andrzeja Bulskiego, następnie na ulicy Poznańskiej i, ostatecznie, na Mylnej, gdzie do dzisiaj mieści się siedziba Agencji Wydawniczo-Reklamowej „Softpress”, założonej przez Bulskiego. To ta sama, która, tuż po tej inwestycji Zińczuka, zaczęła w 1990 r. wydawać „Inaczej”, a także nasze późniejsze pisma – „InterHom”, „On i On”. Do dziś publikuje erotyczne magazyny „Adam” i „Super Adam”.

Softpress działa nieprzerwanie 25 lat i jest chyba najdłużej istniejącą gejowską firmą w Polsce. Mieliście problemy z wydawaniem „Inaczej” na tle homofobicznym?

Andrzej Bulski zaniósł ten pierwszy numer do Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk, którego dni wtedy, wiosną 1990 r., były już policzone. Tak naprawdę ci cenzorzy bali się bardziej niż Bulski. Nie zmienili nawet przecinka.

Wszelkie problemy wokół „Inaczej” miały związek z dystrybucją (nie zawsze docieraliśmy wszędzie tam, gdzie chcieliśmy), nie homofobią, może poza jednym przypadkiem, kiedy nie przedłużono nam umowy w drukarni, gdy przeszła ona pod kierownictwo pani, która nie kryła katolickich wartości i przekonań.

Największym wyzwaniem było prawdziwe zatrzęsienie anonsów, które okazały się wręcz racją istnienia „Inaczej”! Ogłoszeń przychodziło po kilkaset sztuk co miesiąc i na każde z nich od kilkudziesięciu do kilkuset odpowiedzi – były to całe półki, trzeba było to wszystko posegregować i wysłać do ogłoszeniodawców. Wysyłałem, segregowałem. Wiele ludzkich emocji i związków przeszło przez moje ręce. A na interesujące mnie ogłoszenia sam odpowiadałem jako pierwszy, korzystając z prawa „pierwokupu” (śmiech). Ale zawsze już po ukazaniu się pisma, żeby było sprawiedliwie.

W pewnym momencie Softpress zaczął wydawać także książki, choćby wspomnianego Krzeszowca.

W tamtych czasach nie było żadnych wydawnictw zajmujących się publikowaniem książek LGBT. Mieliśmy nadzieję, że nasza seria stworzy biblioteczkę pozycji ważnych i potrzebnych. Wydaliśmy m.in. „Teleny’ego” Oscara Wilde’a, antologię polskiej prozy homoerotycznej, ale z czasem zrezygnowaliśmy, to jednak nie był opłacalny interes.

Wydaliście też „Putto” Mariana Pankowskiego.

Marian Pankowski prenumerował „Inaczej” – jego przyjaciel z Polski wysyłał mu egzemplarz do Brukseli, gdzie pisarz mieszkał. Ponoć słał „Tygodnik Powszechny”, „NIE” i… „Inaczej”. Ponieważ publikowaliśmy jego przekłady rożnych artykułów, odezwał się do nas z żalem, że żadne wydawnictwo nie chce wydać jego nowej powieści, która porusza problematykę pedofilii. Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy wydać książkę o takiej problematyce, ale przekonało nas uczciwe potraktowanie tematu i samo nazwisko Pankowskiego. Po opublikowaniu „Putto” zrobiłem wywiad z autorem. Jeśli dwudziestoparolatek może zakochać się w siedemdziesięcioparolatku, to właśnie wtedy to się stało! Spędziłem z Pankowskim cały dzień w Warszawie, słuchałem jego niekończących się opowieści o znanym mu z autopsji świecie przedwojennej literackiej Polski. Ta znajomość zaowocowała wieloletnią korespondencją, którą mam do dzisiaj.

Do innych gigantów, których udało mi się poznać i przeprowadzić z nimi wywiady do „Inaczej”, zaliczam m.in. prof. Marię Janion, prof. Marię Szyszkowską, prof. Zofię Kuratowską, prof. Mikołaja Kozakiewicza czy marszałka seniora Aleksandra Małachowskiego. Podobno swego czasu moja rozmowa z Janion była „hitem” i krążyła w odbitkach wśród jej studentek.

Grono profesorskie. Czy te osoby stawały się już wtedy ambasadorami spraw gej/les?

Zawsze można było liczyć na Marię Szyszkowską – szacunku, empatii i miłości do drugiego człowieka, jakie z niej płynęły, nie można porównać z niczym. Mikołaj Kozakiewicz był z pewnością autorytetem i ambasadorem, to je den z tych seksuologów, którzy wypowiadali się na tematy gejowskie i pozytywnie. Podobnie Aleksander Małachowski, ze względu na program telewizyjny „Telewizja nocą” z Haliną Miroszową, w którym pojawiały się też tematy związane z homoseksualnością. Wywiadu udzielił też sam prezydent Kwaśniewski.

Z gwiazd – choćby Kora, Małgosia Ostrowska czy Maryla Rodowicz, która okazała się wspaniałym człowiekiem także prywatnie. Gdy w 2005 r. policja zatrzymała mnie podczas poznańskiego Marszu Równości, a telewizja to pokazała, Maryla zatelefonowała do mnie z pytaniem, czy nie potrzebuję np. pieniędzy na adwokata.

Od piętnastostronicowego zeszytu z ogłoszeniami i opowiadaniami „Inaczej” stało się w połowie lat 90. opiniotwórczym głosem środowiska gej/les.

Do miękkiej erotyki i anonsów stopniowo dokładaliśmy publicystykę, opowiadania, wywiady właśnie. Sama „Polityka” cytowała nas co najmniej raz w miesiącu! Później ewolucja pchnęła nas w czyszczenia pisma z erotyki i jeszcze więcej poważnych tematów. Moim marzeniem było, by „Inaczej” miało wpływ na zmiany społeczne w Polsce.

Wywiadu udzielił wam Lech Falandysz, Minister Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy.

Na początku lat 90. kancelaria przygotowywała tzw. Kartę Praw i Wolności (w ramach prac nad przyszłą konstytucją RP – przyp. red.). Napisałem wtedy list do Falandysza z prośbą o dodanie zapisu o zakazie dyskryminacji na tle orientacji seksualnej. Falandysz, o dziwo, odpisał, że rzeczywiście należałoby to zrobić. Nie zapomnę dnia, w którym siedziałem u znajomych przy włączonym radiu i opowiadałem im o tym. Mówili „Sergiusz, jesteś idealistą, świata nie zmienisz” – i właśnie wtedy radio nadało komunikat o wprowadzeniu tego zapisu. „A może jednak zmienisz?!” – patrzyli na mnie z niedowierzaniem.

Niestety, Karta nie przeszła przez Sejm.

Dlaczego w 2002 „Inaczej” upadło?

Od drugiej połowy lat 90. odnotowywaliśmy stopniowy i pogłębiający się spadek nakładu. Bo wycofaliśmy się z erotyki? Bo właśnie wtedy ruszyliśmy ze stricte erotycznym magazynem „Adam” i to był strzał w dziesiątkę? Może. Ale myślę raczej, że głównym „zabójcą” „Inaczej” był Internet, który właśnie wtedy się pojawił. Ogłoszenia towarzyskie tam się przeniosły, podobnie erotyka. Gdyby środowisko gejowskie miało silniejszą świadomość społeczno-polityczną, może moglibyśmy się utrzymać, jadąc „tylko” na poważnych sprawach… Nie wiem.

A lesbijki? Mówisz o środowisku gejowskim, ale w „Inaczej” był też dział „Widziane z Lesbos”.

Oczywiście. Od początku w ogłoszeniach zamieszczaliśmy też dużo anonsów lesbijskich, były opowiadania, wywiady. Ale nigdy tak dużo jak treści gejowskich. Lesbijki, tak to przynajmniej wynika z mojej perspektywy, nie garnęły się do pisania. Może czuły się zniechęcone, że muszą przebrnąć przez tych wszystkich nagich facetów na zdjęciach, żeby dotrzeć do paru stron o kobietach?

Jak się potoczyły losy członków redakcji po zamknięciu „Inaczej”?

Andrzej Bulski, jak pewnie wiesz, zmarł w 2007 r. Jego partner Marek Piochacz jest nadal właścicielem Softpressu i nadal pracuje z nim Marcin Krzeszowiec. Po krótkiej przygodzie z drukowaniem „InterHom” i nieco dłuższej z „On i On”, zawiesiliśmy wydawanie prasy, został jedynie „Adam”, dziś dwumiesięcznik. Ja rozstałem się z Softpressem cztery lata temu i od razu otrzymałem od Jakuba Wilczyńskiego propozycję zostania menadżerem artystycznym nowopowstałego klubu HaH, którego on był właścicielem. Wilczyński, człowiek miliona pomysłów, miał w Poznaniu kawiarnię Halo Cafe i klub Heros z darkroomami, ale brakowało mu dyskoteki z prawdziwego zdarzenia.

Dziś HaH świętuje czwarte urodziny.

To miejsce z dobrymi didżejami i muzyką, nastawione na imprezy. Jesteśmy „heterofriendly”. Klub funkcjonuje również we Wrocławiu, otwiera się w Trójmieście. W głosowaniu smsowym zostaliśmy wybrani najlepszym klubem 2014 w Poznaniu, a na targach Ero Trendy przyznano nam nagrodę dla najlepszego klubu lifestyle’owego w Polsce.

Wśród bywalców HaHu przeważają ludzie przed czterdziestką, a najbardziej widoczni są ci koło dwudziestki. Gdzie są dzisiaj twoi rówieśnicy, geje 40+?

Sam się zastanawiam. Być może szukają czegoś innego? Może mają partnerów i prowadzą życie pt. „kapcie i kanapa”, może nie czują się komfortowo wśród młodzieży? Sam, jak byłem młodszy, zadawałem sobie to pytanie: gdzie są ci starsi geje, którzy pojawili się w moim życiu, a potem poznikali. Działali, działali – i nagle zaczęli się oddalać i traciłem ich z oczu. Moi rówieśnicy często mają nastawienie w rodzaju „Ja już swoje zrobiłem, teraz niech działają młodsi”. Z całą pewnością ja nie mam takiego podejścia, czuję się młody i uważam, że mam jeszcze w życiu coś do zrobienia. Jest ze mnie typ społecznika i mam nadal siłę, by kołtunom, homofobom i ksenofobom jeszcze trochę krwi napsuć! (śmiech)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ameryka wyzwolona?

Druga część tekstu Krystyny Mazur o kulturze i emancypacji AfroAmerykanów/ek LGBT

 

Kadr z filmu „Paris Is Burning” (mat. pras.)

 

W jednym z późnych wywiadów z pisarzem Jamesem Baldwinem, w programie TV białego dziennikarza (perspektywa, z której szerokiej publiczności prezentowani są czarni artyści jest niezmiennie biała) pojawia się charakterystyczna scena. Prowadzący wylicza jego społeczne „ograniczenia”: „Kiedy zaczynałeś jako pisarz, byłeś czarny, byłeś biedny i byłeś homoseksualistą” – na twarzy Baldwina pojawia się wyraz rozbawienia – „Musiałeś czasem myśleć, kurczę, można być bardziej pokrzywdzonym?” „Ależ skąd, myślałem, że wygrałem los na loterii!” ripostuje Baldwin ku uciesze dziennikarza i publiczności. Zdaje się, że nikt nie rozpoznaje ironii tej odpowiedzi, bo wtedy zapewne zamilkliby w konsternacji. Ale czy chcieliby uświadamiać sobie własną arogancję? Dziennikarz chciał chyba wydobyć z Baldwina łapiącą za serca historię upośledzenia społecznego. Jak zauważył inny czarny gej, Jason Holliday, „ludzie uwielbiają patrzeć na cierpienie”. Baldwin się nie dał, odpowiedział krótko i błyskotliwie, ale przez jego twarz przemknął teraz rodzaj zmęczenia, jakiego doświadczamy, kiedy znowu trzeba wszystko tłumaczyć od początku. „To było skandaliczne”, śmieje się, „nie do przebicia! Więc trzeba było znaleźć sposób, żeby to wykorzystać”. Znowu salwa śmiechu, zalew beztroskiej ignorancji i znowu nikomu przez myśl nie przyjdzie, że ten żart może mieć podwójne dno. Że to z nich Baldwin może kpić, że tym, kto ma być wykorzystany jest być może właśnie uprzywilejowany, biały, heteroseksualny dziennikarz i publiczność, której jest klonem. Ten rodzaj podwójnego języka – kodu wykluczonych, do którego wykluczający nie mają dostępu, gdyż, jak to diagnozował Baldwin, zbyt jest im droga iluzja własnej niewinności – jest obecny w obu społecznościach, do których będzie należał Baldwin do końca życia, nawet kiedy przestanie być biedny: gejów i czarnych. Ale w tym podwójnym języku i podwójnej perspektywie zasadza się też przewaga „pokrzywdzonych”, którzy widzą więcej, niż da się zobaczyć z pozycji przywileju.

Inna pisarka tego samego pokolenia, Lorraine Hansberry (1930-65), została pośmiertnie wsadzona do szafy wraz z „kompromitującą” częścią swego archiwum. Hansberry rozpoznawana jest jako orędowniczka praw czarnych Amerykanów i autorka m.in. „Raisin in the Sun” („Rodzynek w słońcu” to cytat z wiersza Langstona Hughesa o rasowej opresji i budzącym się buncie Afroamerykanów), sztuki o segregacji rasowej niepozwalającej czarnym na przeprowadzanie się do „białych” dzielnic. Z jej biografii wycina się systematycznie związki z kobietami oraz fakt, że w czasach, kiedy było to karalne, wstąpiła do pierwszej amerykańskiej organizacji lesbijskiej, „Daughters of Billitis”, oraz publikowała (anonimowo) w czasopismach lesbijskich i gejowskich. Dowodziła, że narzędzia feministyczne są niezbędne w walce o prawa zarówno lesbijek jak i gejów, ponieważ prześladowanie homoseksualistów ma u źródeł normatywne postrzeganie ról płciowych. Dopiero rok temu jej spadkobiercy udostępnili badaczom całe jej archiwum.

Kiedy tego lata odwiedziłam Lesbian Herstory Archives w Brooklyńskim Park Slope (archiwum, które jest nieocenionym źródłem materiałów dotyczących lesbijek w Stanach), wolontariuszka, z zawodu bibliotekarka, opowiedziała mi dramatyczną historię panelu, który ostatnio prowadziła na temat Hansberry. Otóż, wzięła w nim udział córka męża Hansberry, która w poruszających słowach wspominała o pragnieniu ojca, aby całe dziedzictwo pisarki było dostępne przyszłym pokoleniom. Jej wzruszenie mieszało się z żalem, że musiało minąć prawie pół wieku, aby ziściło się jego życzenie i aby zniesiono cenzurę, którą objęto życie i twórczość artystki. Wspomniała też, że swego czasu powstawała obszerna biografia Hansberry, ale jej autorka porzuciła ambitny projekt i urwał się z nią kontakt. Być może dlatego właśnie, że nie o wszystkim wolno jej było mówić? Dlatego, że nie miała dostępu do pełnego archiwum pisarki? Czy dziś, gdy archiwum zostało otwarte, mogłaby dokończyć dzieła? „Nigdy się tego nie dowiemy.” – zakończyła. Na te słowa wśród publiczności pojawiła się uniesiona ręka. „To ja. Ja pisałam biografię Hansberry”. Podobno burza, która się rozpętała po tym „wywołaniu ducha” była nie do okiełznania. To akademickie z założenia spotkanie stało się historycznym momentem zniesienia cenzury na kluczowy aspekt życiorysu pisarki.

Czego chcą czarne feministki?

Młodsza od Hansberry o cztery lata Audre Lorde (1934-1992), podobnie jak Baldwin, otwarcie pisała o swojej seksualności, co więcej, jej misją było właśnie przełamywanie milczenia: na temat seksualności kobiet, cielesności, rasizmu, mizoginii. Przedstawiała się jako „feministka, lesbijka, poetka, matka, wojowniczka”, odmawiając redukowania się do jednej tożsamości. Była autorką kultowych tekstów lesbijskich i feministycznych, w tym rewelacyjnej autobiografii Zami: „A New Spelling of My Name” (która niestety nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia), zbioru esejów „Sister Outsider” (polskie tłumaczenie „Siostra Outsiderka” właśnie się ukazało), „Cancer Journals” (również nieznanej w Polsce feministycznej krytyki amerykańskiego medycznego establishmentu z punktu widzenia chorej na raka piersi), wielu tomów poezji.

Lorde była uosobieniem odwagi i nieprzejednania w odmowie współpracy z jakąkolwiek formą opresji. Jej siła i bezkompromisowość stały się symbolicznym wsparciem dla pokoleń kobiet wielu ras i narodowości (nad jedną z pierwszych Manif w Warszawie górował portret Audre Lorde). Nawoływała do wspólnych działań i przełamywania strachu, który prowadzi do milczenia. Boimy się mówić, pisała, ale milczenie nie ratuje nas przed strachem. Mówienie może być bolesne, ale w obliczu nadchodzącej śmierci – Lorde po diagnozie raka – najbardziej żałuję tego, czego nie zdążyłam powiedzieć. Wierzyła w koalicje ponad różnicami narzucanymi przez arbitralnie definiowane koncepcje rasy, płci, klasy, orientacji seksualnej, wieku i stanu zdrowia. Podczas kilkuletniego pobytu w Niemczech doprowadziła do integracji i mobilizacji społeczności Afro-Niemek. Ale też wytykała marginalizację w obrębie społeczności aktywistek. W otwartym liście do wielkiej amerykańskiej działaczki feministycznej i lesbijki Mary Daly, Lorde pisze o „historii białych kobiet, które niezdolne są do usłyszenia słów kobiet czarnych” i zakładają, że wszystkie kobiety doświadczają takiej samej opresji. Co więcej, ślepota na punkt widzenia czarnych kobiet uprawomocnia białą patriarchalną przemoc wobec tych kobiet. W ostatecznym rozrachunku, odrzucenie czarnych kobiet przez radykalną lesbijską teorię feministyczną – mówi Lorde – prowadzi do jej upadku. (Daly jakby na potwierdzenie tego zarzutu nigdy Lorde nie odpowiedziała.)

Czarny feminizm lesbijski (odpowiedź na wykluczenie lesbijek przez feministki i marginalizację niebiałych kobiet w społeczności lesbijskiej) ma w Stanach długą tradycję, by wspomnieć Black Lesbian Caucus, który wyłonił się w 1971 r. z Gay Liberation Front, powstałą w 1974 r. grupę Combahee River Collectiva, działaczki takie jak Angela Davis, pisarki takie jak Bell Hooks. Ma też swoje odzwierciedlenie w literaturze, począwszy od przełomowej powieści Alice Walker „Color Purple” („Kolor Purpury”, 1982), science fi ction Jewelle Gomez i Octavii Butler, czy pisarstwa Sapphire (fi lm „Hej, skarbie” jest ekranizacją jej powieści „Push”).

Kto zostaje wyzwolony?

Audre Lorde i James Baldwin, pisarze afroamerykańscy, którzy jako pierwsi otwarcie mówili o związkach homoseksualnych, byli również zaangażowani w ruch praw obywatelskich i debaty związane z afroamerykańską walką o równouprawnienie w latach 60. i 70. Wyrośli w czasach segregacji rasowej, oboje opowiadają o doświadczeniu odmowy obsługi w białej restauracji, o udziale w protestach, ale też o heteronormatywności ruchów wyzwolenia. Świadectwem skali wykluczenia osób nieheteronormatywnych z Civil Rights Movement jest Bayard Rustin, organizator sławnego Marszu na Waszyngton w 1963 r. Pacyfi sta, komunista (potem socjalista) i działacz antywojenny, Rustin stał się ważnym doradcą Martina Luthera Kinga (m.in. uczył go filozofi i biernego oporu wypracowanej przez Gandhiego). Z powodu homoseksualnej orientacji i radykalnych poglądów, Rustin stał się obiektem niezliczonych ataków, zarówno ze strony establishmentu broniącego się przed uznaniem praw Afroamerykanów jak i współpracujących z Kingiem działaczy. Został uznany za obciążenie dla ruchu i zmuszony do usunięcia się w cień. Rustin do końca życia walczył o równouprawnienie, przenosząc w latach 80. nacisk na prawa gejów i lesbijek, twierdząc, że tak, jak w latach 60. barometrem praw człowieka w Stanach byli Afroamerykanie, tak w latach 80. są nim geje i lesbijki. Zmarł w 1987 r. Najwyższe odznaczenie w USA – Prezydencki Medal Wolności – przyznał mu pośmiertnie Barack Obama w 2013 r.

Ruch Black Power, który odrzucił pokojowe strategie Martina Luthera Kinga przyjmując ideologię czarnego nacjonalizmu, pogłębił jeszcze wykluczenie osób nieheteroseksualnych (i kobiet). Jeden z przywódców Partii Czarnych Panter, Eldridge Cleaver twierdził, że „Pokój Giovanniego” Baldwina jest świadectwem „rozdzierającej, totalnej nienawiści do Czarnych” jej autora. Wraz z innymi przywódcami ruchu używał zarzutu o zdradę rasową, twierdząc, że wchodząc w związki homoseksualne czarni mężczyźni poddają się białej korupcji i zostają pozbawieni męskości. W obrębie ruchu o prawa kobiet walczyła – do dziś aktywna politycznie ikona czarnego radykalizmu i feminizmu – Angela Davis, należąca wtedy do Czarnych Panter. W 1997 r. ujawniła, że jest lesbijką.

Kogo widzimy w wyzwolonym świecie?

Mimo tak bogatej tradycji artystycznej i politycznej, kultura mainstreamu nadal nie „rejestruje” czarnych mniejszości seksualnych. Dobrym przykładem jest powstały właśnie fi lm Ronalda Emmericha Stonewall, który we wrześniu miał premierę w Stanach. Film jest szeroko krytykowany w środowisku LGBTQ za wymazywanie sprawczej obecności czarnych gejów i drag queens w wydarzeniach Stonewall. Bez względu na spory o to, kto „zadał pierwszy cios” czy „rzucił pierwszą cegłę” nikt nie ma wątpliwości, że osoby w dragu i osoby transgender (takie jak Marsha P. Johnson czy Storme deLarverie), które mobilizowały tłum do podjęcia walki z policją, nie były białe. Film wkłada cegłę w rękę białego geja cisgender i już na pierwszy rzut oka na obsadę widać, że są to sami biali mężczyźni. Co więcej, fi lm opisywany jest jako „polityczne przebudzenie i dorastanie młodego mężczyzny w dniach i tygodniach prowadzących do zamieszek Stonewall”. Stonewall był momentem masowego protestu, którego znaczenie polegało na tym, że stworzył walczącą wspólnotę. Emmerich, w sposób charakterystyczny dla amerykańskiego mainstreamu, przedstawia ten historyczny przełom jako indywidualną historię białego chłopca.

Reprezentacja części społeczności LGBTQ, która nie jest biała i cisgender, pozostaje w rękach niezależnych reżyserów/ek. Jednym z najodważniejszych i najbardziej prowokacyjnych wśród nich był Marlon Riggs. Jego paradokumentalny fi lm „Tongues Untied” („Rozwiązane języki”, 1989), krytyka homofobii i rasizmu, jest specyficzną mieszanką dokumentu, performance, scen seksu, zdjęć archiwalnych, lirycznych obrazów, poezji, rapu i autobiografii. Również ton filmu – połączenie wściekłości i humoru – jest niekonwencjonalny i niepokorny. Film pokazuje obecność homofobii w społeczności Afroamerykanów (czy to w scenicznych żartach Eddie Murphy’ego, czy w filmie Spike’a Lee „School Daze”). Podobnie jak Lorde, Riggs wzywa czarnych gejów do przerwania milczenia. Ale według niego już „sam fakt, że czarny mężczyzna kocha czarnego mężczyznę jest aktem rewolucyjnym”.

Marlon Riggs zmarł w 1994 r. na powikłania związane z AIDS, chorobą, która najbardziej dotkliwie doświadczyła właśnie czarną społeczność gejowską. Jej ofiarami byli między innymi poeta Essex Hemphill, powieściopisarz Melvin Dixson, choreograf Alvin Ailey, poeta Assotto Saint, działacz i pisarz Joseph Beam, powieściopisarz Steven Corbin. Lista jest bardzo długa.

Niezwykle ważnym filmem jest też Paris Is Burning („Paryż płonie”, 1990, reż. J. Livingston), który dokumentuje nowojorską kulturę balową lat 80. w afroamerykańskim i latynoskim środowisku gejowskim i transgender (jej historia, jak pisałam wcześniej, sięga XIX w!). Film rejestruje konkursy, których uczestnicy występują („chodzą”) jak modelki haute couture, z elementami tańca i voguing: drag staje się tu nie tylko subwersywnym odegraniem płci, ale też rasy i klasy. Ważnym elementem filmu, oddającym głos jego bohaterom, są wywiady, w których opowiadają o zmaganiach z rasizmem, homofobią i AIDS, ale także o swych aspiracjach i dumie ze scenicznych osiągnięć.

Ta duma wpisuje się w zmieniającą się (auto) prezentację czarnych osób nieheteroseksualnych na scenie niezależnej już nie (albo nie tylko) jako ofiar, ale też jako podmioty sprawcze. Coraz więcej jest też przestrzeni dla płynnych definicji płci a osoby trans są coraz bardziej widoczne i odgrywają kluczową rolę w kształtowaniu się czarnej kultury LGBTQ. Ikony subkultury, takie jak Vaginal Davis (czarna latynoska performerka genderqueer, artystka związana ze sceną punkrockową i queercore, autorka kultowych zinów, blogerka), czy gwiazdy mainstreamu, takie jak Laverne Cox z serialu „Orange Is the New Black”, już nie muszą się starać o publiczność, ale wręcz nadają ton – czy to modzie, czy kierunkom nowej dziedziny akademickiej, Czarnych Studiów Queer. Dekady aktywizmu LGBTQ niewątpliwie wiele zmieniły w świadomości amerykańskiej. Ale jednak, jak pokazują badania, Amerykanom rzeczownik „gej” nadal kojarzy się z przymiotnikami „biały i bogaty”.

***

Dr Krystyna Mazur jest wykładowczynią Ośrodka Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończyła studia magisterskie na warszawskiej anglistyce i doktoranckie w Cornell University. Jej doktorat Poetry and Repetition był opublikowany przez Routlege w 2005 r. Jej główne zainteresowania badawcze to poezja, modernistyczna i współczesna literatura transnarodowa oraz teoria queer. Pisze też o literaturze, fi lmie afro-amerykańskim i literaturze Latino/a.

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Za granicą łatwiej być sobą

O warszawskim światku gejowskim lat 70., o konserwatywnych historykach i o ślubie w Toronto z Johnem Stanleyem, kanadyjskim historykiem, badaczem polskiego ruchu LGBT rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Jak to się stało, że ty, Kanadyjczyk, zostałeś historykiem polskiego ruchu LGBT?

Zacznę od tego, że mieszkam w Kanadzie od ponad 40 lat, moja mama była Kanadyjką, ale urodziłem się i dorastałem w USA – w Seattle w stanie Waszyngton. Obywatelstwo kanadyjskie mam od 1980 r.

Studiowałem historię, kurs dotyczący Europy Środkowej i Wschodniej zainteresował mnie na tyle, że postanowiłem pisać pracę doktorską o historii tego obszaru. Ale jak tu pisać o dwudziestu krajach? Dwa uniwersytety zaoferowały mi stypendia; Indiana ze specjalizacją Jugosławia i Toronto ze specjalizacją Polska. Wybrałem Toronto, bo tam stypendium było wyższe. I już zostałem.

Historia Polski mnie zafascynowała. Pierwszy raz przyjechałem do was w 1971 r. Nie byłem jeszcze świadomym gejem, miałem nawet dziewczynę. Nie mówiłem ani słowa po polsku – nawet „tak”, byliśmy po prostu turystami. Zatrzymaliśmy się w warszawskim hostelu przy Smolnej. Poznałem facetów… Nie wszyscy byli gejami, ja zresztą siedziałem w szafie. Utrzymaliśmy kontakt, a rok później przyjechałem do szkoły językowej, już bez dziewczyny. Wtedy nastąpiła moja gejowska seksualna inicjacja i emancypacja. W Polsce.

Serio? Potrzebowałeś Polski, by zaakceptować swój homoseksualizm? Kanada lat 70, nie była bardziej LGBT-friendly?

(śmiech) Była. W 1971 r. zaczął wychodzić u nas pierwszy gejowski magazyn „Body Politic”, porządny, profesjonalny i mocno wywrotowy, subwersywny. Ale w Polsce czułem się bardziej wolny, oderwany od korzeni i od całego bagażu mojego „ja”. Wiesz, za granicą łatwiej jest być sobą. Byłem inny już na „dzień dobry” – jako Amerykanin, homoseksualizm stał się „tylko” jeszcze jedną cechą różniącą mnie od reszty. Zrozumiałem, kim jestem, co czuję. W 1974 r. przyjechałem do Polski na dwa lata. Gejowską scenę w Warszawie poznałem lepiej niż w Toronto.

Jak ona wyglądała?

Przede wszystkim miała charakter prawie wyłącznie erotyczny. Seks i cała sfera kontaktów społecznych były rozdzielone. Faceci, z którymi uprawiałem seks, nie byli moimi przyjaciółmi ani kolegami. To był seks anonimowy. Praktycznie nie istniało coś takiego jak społeczność. Facetów na przyjaźń czy na związek poznawało się przez hermetyczne grupki towarzyskie.

Główną pikietę odkryłem przypadkowo. Idąc do domu – wynajmowałem pokój przy Boya-Żeleńskiego, tuż przy Placu Unii Lubelskiej – mijałem któregoś razu blaszak na Placu Trzech Krzyży i ktoś krzyknął za mną „pedał”. Nie wiedziałem, co to znaczy. Zapytałem kolegów hetero, przed którymi nie byłem jeszcze wyoutowany. Gdy mi wytłumaczyli, stwierdziłem: o, w takim razie muszę odwiedzić to miejsce!

Potem chodziłem do baru Alhambra przy al. Jerozolimskich i baru w hotelu Ambasador przy al. Ujazdowskich. To też były miejsca głownie na cruising, na podryw, a nie na wspólne spędzanie czasu. W Alhambrze wyrwałem pierwszego w życiu hustlera, męską prostytutkę. Nawet nie zdałem sobie z tego sprawy na początku, dopiero gdy przyszło do płacenia. Ale OK, był wart tych 100 zł.

W Ambasadorze poznałem pewnego Kanadyjczyka z Winnipeg, który miał dobre rozeznanie w gejowskiej Warszawie. Raz zapytał, czy mam ochotę na orgię. Orgię? Nigdy w życiu nie uczestniczyłem w orgii! „No, więc chodźmy”. Zorganizował ośmiu czy dziewięciu chętnych i poszliśmy na nocny autobus. Nadjechał pusty i mój kolega dał kierowcy łapówkę, żeby zawiózł nas wprost pod wskazany adres.

I była orgia?

Była, a jakże! Potem, od początku lat dziewięćdziesiątych przyjeżdżałem do Polski z moim facetem – Helmutem. Dzięki Kazikowi Jędrzejczakowi poznałem w Krakowie Jerzego Krzyszpienia, z który przyjaźnię się do dziś. A sam Kazik prowadził w Toronto polskie stowarzyszenie gejów i lesbijek – Polish Lesbian and Gay Association (PLGA), w który ja też działałem. Tam było ze dwieście osób.

Organizacja dwustu polskich gejów i lesbijek w Toronto?

Och, tak, jak nie więcej. Mnóstwo polskich gejów i lesbijek emigrowało do Kanady. Kazik długo walczył, by to stowarzyszenie stało się częścią Kongresu Polonii Kanadyjskiej. Gdy w końcu dopiął swego, to… stracił zainteresowanie. Stowarzyszenie wkrótce przestało działać.

Wróćmy do twojego zainteresowania historią polskiego ruchu LGBT.

Doktorat na temat Księstwa Warszawskiego obroniłem w 1979 r. Mniej więcej wtedy wziąłem udział w dużej konferencji historyków homoseksualności w Toronto. Jej uczestnicy zaczęli mnie namawiać, bym napisał coś o homoseksualności w Polsce. Temat idealny dla mnie, ale jak się do tego zabrać? Od czego zacząć? Jaka w ogóle jest historia homoseksualności w Polsce? Przecież nie chodzi o zbiór faktów czy dat, tylko o ich powiązanie, o zbudowanie narracji. Znałem biograficzne teksty o ludziach, którzy podobno byli homoseksualni, ale na jakiej podstawie wyciągać ogólniejsze wnioski? Ogrom zadania obezwładnił mnie na całe lata. Pierwszy, krótki artykuł o homoseksualności w Polsce opublikowałem w „Body Politic” w 1984 r. Nosił tytuł „Poland. A Recollection”

Za pierwszy w polskiej prasie uznaje się tekst „Homoseksualizm a opinia” z 1974 r. autorstwa Tadeusza Gorgola („Życie Literackie”), następny to „Gorzki fi olet” z 1981 r. Barbary Pietkiewicz („Polityka”).

Potem stworzyłem hasło o homoseksualności w Polsce w encyklopedii LGBT, która wyszła w Kanadzie. Nieco dłuższy, ale wciąż szkicowy tekst, napisałem dopiero 10 lat temu. Od tamtego czasu pracuję nad książką o historii polskiej homoseksualności. Mamy masę pracy do wykonania. Mówię „my” jako my, historycy. Jesteśmy na początku drogi.

Powstały już pierwsze prace. Krzysztof Tomasik, z który „Replika” ściśle współpracuje, opublikował Homobiografie”, „Gejerel”.

Te pozycje są nie do przecenienia. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że Tomasik jest bardziej aktywistą i dziennikarzem niż historykiem. To typowe dla ruchu LGBT, że pierwsze prace historyczne wychodzą nie od historyków, tylko od aktywistów, dla których historia jest narzędziem do rozbudzania świadomości i do rozwoju społeczności.

Czytając o tym, jak kiedyś żyło się gejom, dowiaduję się więcej o samym sobie. Widzę siebie i swoją sytuację w kontekście. Lepiej wiem, kim jestem i skąd jestem.

Absolutnie tak. Nie deprecjonuję tego. Oprócz Tomasika mógłbym jeszcze wymienić Wojtka Szota, który jest bardzo zaangażowany i też funkcjonuje poza akademickim obiegiem.

Mamy też pracę „Homoseksualność staropolska” Piotra Oczki i Pawła Nastulczyka oraz kalendarium „LESteśmy w Polsce”, ktore powstało dzięki Porozumieniu Lesbijek. W historii seksualności, szczególnie kobiecej, lesbijskiej specjalizuje się Agnieszka Weseli.

I to też są inicjatywy aktywistyczne. Aktywiści przecierają szlaki, którymi podążą, miejmy nadzieję, historycy. Bo historia na uniwersytetach we wschodniej Europie i w Polsce jest zdominowana przez konserwatystów – nie wiem dlaczego, ale tak jest. Na Węgrzech czy na Słowenii – to samo. Jeśli historia LGBT gdzieś istnieje w akademickich kręgach, to raczej na socjologii czy literaturoznawstwie. Na historii – pustynia. Brakuje nam profesjonalnych historyków LGBT. Takich, którzy wykonają tę benedyktyńską robotę: dotrą do źródeł, posprawdzają fakty i ułożą z nich opowieść. Krzysztof Skwierczyński, świetny specjalista od średniowiecza na Uniwersytecie Warszawskim, podejmuje niekiedy problematykę LGBT.

Mogę dorzucić jeszcze Pawła Fijałkowskiego.

I Kamila Frejlicha. To już właściwie wszyscy – dość krótka ławka, ale z czasem ona się zapełni, zobaczysz. Mam nadzieję, że historia homoseksualności w Polsce stanie się częścią historii Polski.

Słyszałeś o awanturze, która wybuchła po tym, jak doktor Elżbieta Janicka powiedziała o możliwej homoseksualności Zośki i Rudego z „Kamieni na szaniec”?

Oburzenie, które nastąpiło, pokazuje, jak Polacy widzą samych siebie. Mianowicie: „wszyscy Polacy są heteroseksualni”. Dla homoseksualnych zwyczajnie nie ma miejsca. A już szczególnie dla homoseksualnych bohaterów. Przykro to stwierdzić, ale mit Polaka o jedynie słusznej heteroseksualnej orientacji jest podtrzymywany również przez wielu historyków.

Twoje zainteresowanie polskim ruchem LGBT nie jest w Kanadzie odbierane jako dziwne? Fanaberia? Oczywiście. „Pewnie jesteś Polakiem” – ciągle słyszę. A gdy mówię, że nie, to uznają, że kłamię. Na pewno nazywałem się „Stanisławski” i tylko zmieniłem na „Stanley”.

Dla LGBT Kanada jest dziś rajem. Od 2005 r. macie legalne małżeństwa jednopłciowe.

Stosunki homoseksualne zostały zalegalizowane w 1969 r., za rządów premiera Pierre’a Trudeau, którego w związku z tym natychmiast uznano za geja. Mimo że słynął z wielu romansów z kobietami.

M.in. z Barbrą Streisand.

Podobno. Zaraz potem zaczął wychodzić „Body Politic”, o którym już mówiłem, a ulicami Ottawy w 1971 r. przeszła pierwsza kanadyjska Parada Równości. W moim Toronto pierwsza Parada była kilka lat później. Początki były trudne: wyznaczono nam trasę wokół uniwersytetu, kilkaset osób paradowało w kółko. Dziś mamy ponad milion uczestników/ek.

Ty i Helmut jesteście małżeństwem?

Tak, wzięliśmy ślub 14 lutego 2012 r. w dwudziestą rocznicę naszego związku. Zaprosiliśmy trzystu naszych przyjaciół i znajomych na koncert w studio Glenna Goulda.

Żyjemy w niesamowitych czasach, ale walka mniejszości o równe traktowanie nie jest zakończona i być może nigdy nie będzie. Historia, niestety, nie jest prostą ścieżką ku lepszemu. Nie wierzę w coś takiego, jak ogólny postęp. Podobną, a może i większą akceptację dla męskiej homoseksualności już mieliśmy. Kiedy? Dwa tysiące lat temu. Co się potem stało? Popatrz na historię Żydów. Sycylia w IX wieku była uznawana za raj dla Żydów, tysiąc lat później przyszedł Holocaust. Musimy nieustannie pracować nad tym, by heteroseksualna większość uznała prawa mniejszości homoseksualnej za niezbywalne i w istocie – za naszą wspólną sprawę.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Cioteczki i psychopaci

LGBT w kinie amerykańskim część pierwsza: do roku 1969

 

fot. mat. pras.
Vito Russo (1946-1990), autor „The Celuloid Closet” (1981), klasycznej książki o homoseksualności w kinie

 

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Klasyczną książką opisującą dzieje homoseksualizmu w kinie, obowiązkowym podręcznikiem dla wszystkich, którzy chcą się zajmować tą tematyką, jest „The Celluloid Closet” Vita Russo (niestety, wciąż nieprzetłumaczony na język polski). Po raz pierwszy praca ta ukazała się w 1981 r., sześć lat później pojawiło się wydanie poprawione. Autor zmarł na AIDS w roku 1990, w 1995 natomiast powstała filmowa wersja książki – dokument wyreżyserowany przez Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana (można go obecnie oglądać w ramach, objeżdżającego polskie kina, cyklu „Zabić geja”, polski tytuł – „Pułapka z celuloidu”). Od tej pory sporo się zmieniło w kinie, także hollywoodzkim, któremu Russo poświęcił najwięcej miejsca. Dzisiaj postać geja czy lesbijki nie budzi już wielkiej sensacji, a relacje homoseksualne bywają równoprawnym elementem fabuły. Nigdy wcześniej nie było nam tak dobrze. Nie znaczy to jednak, że jest zawsze różowo.

Świetnie przyjęty na ostatnim festiwalu w Cannes fi lm Stevena Soderbergha „Behind the Candelabra”, opowiadający o związku słynnego pianisty i showmana, Liberace’a ze Scottem Thorsonem, początkowo nie mógł w ogóle powstać. Producenci hollywoodzcy odrzucili bowiem scenariusz, uznając go za „zbyt gejowski”. Nie pomogła renoma reżysera – laureata Oscara za „Traffic” i autora kasowej serii „Ocean’s 11, 12, 13” – ani zaangażowanie dwóch gwiazd, Michaela Douglasa i Matta Damona. „Behind the Candelabra” wyprodukowała wreszcie telewizja HBO, którą żadnego tematu się nie boi.

Sissies

Nie narzekajmy jednak. Kiedyś było znacznie gorzej. „Odmieńcy seksualni” albo w ogóle nie mieli wstępu do filmów hollywoodzkich, albo mogli się tam pojawiać wyłącznie w rolach psychopatów, morderców, względnie samobójców. Najwcześniej jednak, w okresie kina niemego i wczesnego dźwiękowego, naszymi reprezentantami były przede wszystkim przegięte ciotunie, tzw. sissies, które przewijały się na drugim czy trzecim planie w komediach i musicalach. Nie tylko wywoływały one śmiech ze względu na swe „pedalskie” zachowanie, ale też były źródłem dwuznacznych, pikantnych dowcipów. Np. w parodii westernu „The Soilers” z roku 1923 przegięty kowboj przesyła bohaterowi całusa. A gdy ten reaguje z odrazą, zrzuca na niego doniczkę z kwiatem. Z kolei, w późniejszym o osiem lat dramacie „Call Me Savage” z udziałem szalenie wówczas popularnej gwiazdy, Clary Bow mamy pierwszą w hollywoodzkim kinie wyprawę do gejowskiej knajpy, gdzie dwóch młodych mężczyzn w strojach pokojówek odśpiewuje piosenkę o tym, jak bardzo im trzeba marynarza.

Przedmiotem śmiechów bywały także przebieranki płciowe (zwłaszcza gdy to mężczyzna przebierał się w damskie ciuszki) i, generalnie, zniewieściałe zachowanie. Jeden z klasyków burleski, Harold Lloyd odtwarzał w swoich komediach postać drobnego młodzieńca w okrągłych okularach, nieco pogubionego w agresywnym świecie samców alfa, ale dzielnie stawiającego im czoła. W filmie z roku 1927 – „The Kid Brother” („Młodszy braciszek”) – gra tytułową postać w rodzinie potężnych drwali. Ze względu na swą posturę i nietypową dla wiejskiego środowiska „wrażliwość” musi wykonywać w obejściu wszystkie kobiece obowiązki: pierze, gotuje, sprząta… Wzdycha jednak do braci-karków, chciałby być taki, jak oni. W jednej ze scen panowie biorą go omyłkowo za piękną dziewczynę, którą nocowała w ich domu. Obdarzają czułościami i śniadaniem. Gdy odkrywają prawdę, wpadają we wściekłość i zaczynają gonić swego braciszka po okolicy.

Przebieranki w drugą stronę – kiedy to kobiety zakładały męskie stroje – utrzymane były w znacznie poważniejszych tonacjach. Wyrażały bowiem najczęściej aspiracje bohaterek do robienia tego, czego ich płci robić nie było wolno. Ale zarazem także w tych scenach czuje się – jak zauważa Russo – seksualne napięcie, którego brakowało w uciesznych sekwencjach męskich zmian garderoby. Przypomnijmy chociaż „kultowy” pocałunek, jaki Marlena Dietrich, występująca na kabaretowej scenie we fraku i cylindrze, składa na ustach innej kobiety („Maroko” Josefa von Sternberga) czy Gretę Garbo, którą w „Królowej Krystynie” całuje księżnę Ebbę Sparre (graną przez Elizabeth Young).

Nieznajomi z… kina

„Niewidzialne lata” – tak nazywa Russo okres prawie czterech dekad, w czasie których homoseksualiści de facto zniknęli z hollywoodzkich filmów. Spowodowane to było wprowadzeniem Kodeksu Producenckiego, stworzonego przez amerykańskiego polityka, Williama Harrisona Haysa, czyli przepisów określających, co należy, a czego nie wolno pokazywać na ekranie. Stanowił ów Kodeks cenzurę obyczajową, którą ostro zwalczała wszelkie nawiązania do seksu, a szczególnie nienawidziła „zboczeń seksualnych”. Z ekranu nie mogło nawet paść słowo „homoseksualista” czy „homoseksualizm”.

W 1936 roku William Wyler po raz pierwszy przeniósł na ekran sztukę Lilian Hellman „The Children’s Hour”. Oryginalny tekst opowiada historię dwóch nauczycielek, które zostają „oskarżone” przez jedną z uczennic o lesbijstwo. Tymczasem w filmie, zatytułowanym „These Three” („Ich troje”), mamy absolutnie heteroseksualną historię podejrzeń o romans jednej pani z narzeczonym drugiej pani. Cenzura zakazała informowania, że fi lm oparty jest na dramacie Hellman. Wiele lat później Wyler po raz drugi sięgnął po ten utwór. Już nie musiał kamuflować, o co w nim naprawdę chodzi. W filmie z roku 1961 – „The Children’s Hour” (w Polsce znanym pod tytułem „Niewiniątka”) główne role zagrały Audrey Hepburn i Shirley MacLaine.

Podobna „podmianka” miała miejsce przy okazji thrillera Edwarda Dmytryka „Crossfire” („Krzyżowy ogień”) z roku 1947, adaptacji powieści Richarda Brooksa. W książce oś fabuły stanowi śledztwo w sprawie morderstwa na tle homofobicznym. W filmie homofobia została zastąpiona przez antysemityzm – ofiara ginie nie dlatego, że jest gejem, lecz dlatego, że jest Żydem. Dwuznaczność jednak pozostała. Każdemu „zorientowanemu” widzowi włączy się gejdar, gdy bohater zacznie zapraszać żołnierzy do swego domu „na drinka”.

Gdy już pojawiała się w filmie postać, której zachowanie sugerowało jakieś „nienaturalne skłonności”, to, niejako automatycznie, musiała okazać się ona złoczyńcą. Tak jest chociażby w klasycznych kryminałach kina noir – „Sokole maltańskim” (1941) Johna Hustona czy „Wielkim śnie” (1946) Howarda Hawksa. Skądinąd, to powiązanie „innej” seksualności z inklinacjami psychopatycznymi będzie pokutować w kinie hollywoodzkim jeszcze przez kilka dekad.

Jednym z twórców, któremu udało się nieco naruszyć zmowę milczenia wokół homoseksualizmu, był Alfred Hitchcock. W jego hollywoodzkim debiucie – filmie „Rebeka” (1940), według książki Daphne du Maurier – pojawia się postać demonicznej służącej (nominowana za tę rolę do Oscara Judith Anderson), którą jest obsesyjnie zakochana w swej nieżyjącej już pani. Jądrem fabuły dwóch innych thrillerów Hitchcocka – „Sznura” (1948) i „Nieznajomych z pociągu” (1951) – jest męska, ewidentnie homoerotyczna fascynacja. I tu jednak wykroczenie poza seksualną normę łączy się z psychopatią i, w konsekwencji, prowadzi do zbrodni.

Jeszcze inną strategię ukazywania „nienazwanego” obrali twórcy komedii i filmów obyczajowych. W tak znanych dziełach, jak „Żebro Adama” (1949), „Wszystko o Ewie” (1950) czy „Prymus” (1959) można wypatrzeć na drugim planie postać „najlepszego przyjaciela” głównych bohaterek. Przeważnie samotnego mężczyzny, „starego kawalera”, o nieco ekscentrycznym sposobie bycia.

Rożne tabu dotyczące seksualności zaczynają powoli pękać w kinie amerykańskim w latach 50. Między innymi, dzięki kolejnym ekranizacjom głośnych, „skandalizujących” sztuk Tennessee Williamsa. Jeszcze w słynnej adaptacji „Tramwaju zwanego pożądaniem” (1951) mąż Blanche popełnia samobójstwo nie z powodu swojego homoseksualizmu, lecz dlatego, że jest… poetą. Także w filmie „Kotka na gorącym blaszanym dachu” (1958) skrzętnie usunięte zostają wszelkie gejowskie sugestie.

Ale już Josepha L. Mankiewicza „Suddenly, Last Summer” („Nagle, ostatniego lata”, rok 1959) śmiało opisuje homoseksualne przygody człowieka, który podczas egzotycznych wakacji wykorzystywał swoją narzeczoną (Elizabeth Taylor) jako przynętę na młodych chłopców i w końcu został przez nich w bestialski sposób zamordowany. Trzy lata wcześniejszy, inny fi lm o teatralnej proweniencji – „Tea and Sympathy” („Herbatka i współczucie”) Vincente Minnelliego według sztuki Roberta Andersona – jest historią nastolatka prześladowanego przez swych kolegów z powodu odmiennej… wrażliwości. Zamiast bowiem grać w piłkę, on szyje, gra na gitarze, słucha muzyki klasycznej, czyta książki… W obu filmach ani razu nie pada z ekranu słowo „homoseksualizm” czy „gej”, lecz dokładnie wiadomo, o co w nich biega.

Zgwałcony przez grupę marynarzy

Trzeba jednak dodać, ze równolegle z kinem głównego nurtu istniało w Ameryce kino undergroundowe, niezależne. Tam pożądanie homoseksualne przejawiało się bez żadnych przeszkód, choć większość z tych filmów krążyła w obiegu podziemnym, była konfiskowana przez policję, a ich dystrybucji zakazywały sądy. W 1947 roku powstała krótkometrażówka Kennetha Angera „Fireworks” („Fajerwerki”). Jak głosi legenda, nastoletni reżyser nakręcił ją w domu pod nieobecność rodziców – wyraził w niej swe sadomasochistyczne fantazje. Na ekranie brutalnie gwałci go grupa marynarzy.

W latach 60. Andy Warhol i rezydenci słynnej Factory – czyli rożnego rodzaju artyści, freaki, odmieńcy – kręcili mocno odjechane, eksperymentalne filmy, pełne zarówno nagości, jak i aktów erotycznych wszystkich rodzajów. Trzeba też wspomnieć Jacka Smitha i jego zakazany w 22-och stanach fi lm „Flaming Creatures” (1961), iście transową podroż przez seksualne wizje.

Lata 60. XX wieku to generalnie czas kontrkultury i zmian obyczajowych. Zmieniają się zachodnie społeczeństwa, zmienia się kino. W Hollywood Kodeks Haysa powoli zaczyna odgrywać coraz mniejszą rolę, aż wreszcie odchodzi do lamusa. Coraz więcej filmów coraz bardziej otwarcie mówi o seksualności. Ale akurat homoseksualizm jest wciąż niemile widziany. Pojawia się gdzieś marginalnie, najczęściej w sensacyjnym kontekście. W głośnym dramacie politycznym Otto Premingera „Advise and Consent” (1962) mamy, na przykład, szantaż, którego ofiarą pada polityk mający romans z mężczyzną.

W 1968 r. trafi a na ekrany amerykańskich kin thriller Gordona Douglasa „The Detective” z Frankiem Sinatrą w tytułowej roli śledczego badającego sprawę brutalnych morderstw w środowisku nowojorskich gejów. Jest on człowiekiem tolerancyjnym, wyznaje zasadę „żyj i pozwól żyć”, ale widzimy w filmie sceny brutalnych najazdów policji na tzw. „miejsca schadzek homoseksualistów” i poniżającego traktowania gejów przez siły porządkowe. „Detektyw” pokazuje, jak napięta była sytuacja mniejszości w Stanach i dlaczego musiało w końcu dojść do wybuchu, którym stały się zamieszki w klubie Stonewall. Miały one miejsce ledwie rok po premierze filmu Douglasa, w czerwcu 1969 roku. Odtąd nic już nie będzie takie samo jak przedtem, również obraz osób LGBT w kinie amerykańskim. O filmach, które powstały po Stonewall, opowiem w następnym numerze „Repliki”.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Gayzety

W 1983 r. pojawił się pierwszy polski biuletyn skierowany do gejów. Z okazji 30-lecia polskiej prasy LGBT „Replika” przypomina swe poprzedniczki

 

 

Tekst: Krzysztof Tomasik

Na początku lat 80. nie było w Polsce zorganizowanego środowiska homoseksualnego, ale w dużych miastach pojawili się pierwsi chętni gotowi działać na rzecz mniejszości seksualnych. Ogromną rolę w ich aktywizacji odegrał Andrzej Selerowicz, od 1976 r. mieszkający w Wiedniu i związany z austriacką organizacją Homosexuelle Initiative (HOSI), którą stworzyła oddział do kontaktów z Europą Wschodnią – EEIP (Eastern Europe Information Pool). W 1983 r. Selerowicz przesłał do osób, z którymi korespondował, pierwszy numer biuletynu informacyjnego i w ten sposób rozpoczął historię prasy gejowskiej w Polsce.

Podziemny etap

Selerowicz najściślej współpracował z kierowaną przez Ryszarda Ziobrę grupą „Etap” z Wrocławia, więc od 1986 r. właśnie tak nazwano pismo przesyłane do Polski, a konkretnie Etapgazetka gejowska”. Drugi ośrodek mieścił się w Gdańsku, gdzie w listopadzie 1986 r. Ryszard Kisiel stworzył Filo Express”, a trzeci to stolica i środowisko skupione wokół Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego, które w latach 1987–88 wydało dwa numery pisma Efebos”.

Kiedy dziś sięga się po prekursorskie tytuły, może zadziwiać ich zgrzebny charakter, były to po prostu kartki papieru zapisane na maszynie i odbijane na ksero. Tworzone i powielane własnym sumptem, rozdawane kilkudziesięciu znajomym średnio raz na kwartał, stanowiły „trzeci obieg”, poza władzą i opozycją. Mimo niewielkiego zasięgu, tworzyły ważną część ruchu gejowsko- lesbijskiego, będąc przy okazji zapisem ówczesnej świadomości i świadectwem potrzeby osób LGBT do posiadania własnej narracji.

Pierwsze pisma były czymś w rodzaju gejowskiej agencji informacyjnej, donosiły także o wydarzeniach związanych z sytuacją mniejszości seksualnych w Polsce i na świecie, o nowych książkach i filmach „z wątkami”, o walce z HIV/AIDS. Oczywiście były też znaczące różnice, Selerowicz reprezentował już zachodnią świadomość, więc zachęcał do zrzeszania się i działania, a nie poprzestania na szukaniu partnera seksualnego, w biuletynie z 1985 r. tłumaczył: homoseksualizm to nie tylko, jeśli dwóch facetów idzie do łózka, ale też aspekt społeczno- polityczny, jeśli wiąże się z dyskryminacją jednych przez drugich. Promował coming out i dążenie do tworzenia monogamicznych związków, w 1986 r. jako wzór stawiał parę mężczyzn: mieszkają razem, gotują, przyjmują gości, jeżdżą na urlopy, słowem są nierozłączni. Oczywiście, że miewają kryzysy rodzinne…

„Filo” miało podobną strategię emancypacyjną, ale nieco inaczej realizowaną. Tam także zachęcano do uprawiania bezpiecznego seksu i piętnowano homofobię w mediach, ale jednocześnie sporo było dowcipu i dystansu do siebie. Dość powiedzieć, że pierwszy numer został podpisany „Blanka Kuśka”, a sam tytuł złożono z liter imitujących penisy i pośladki. Zwieńczeniem takiego podejścia był numer specjalny wydany na Wielkanoc 1989 (z życzeniami: „Wesołego Ale Luja”), chwilowo przemianowany na: „Połorgan Połperiodyczny Pedałów Polskich”, w całości złożony z żartów i prześmiewczego opisu społeczności gej/les. Kpiono z warszawskiej konkurencji, „Efebosa” przemianowano” na „Efemerydę”, a angielski skrót Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego – WHM (Warsaw Homosexual Movement) rozwinięto jako: „Warszawski Handel Mięsem”. Nie obyło się bez dowcipow wewnątrzredakcyjnych: Zatrudniliśmy najlepsze dziennikarki, których zadaniem będzie prowadzić wywiady wcale nie szpiegowskiej, oto one: Oralna Felletio, Onania Felletio, Onania Fallussi i Oralna Fillussi.

Etap przejściowy

„Etap” przestał się ukazywać w 1987 r., a pod koniec 1989 r. do akcji wkroczył wydawany w Łodzi przez Witolda Jabłońskiego „Kabaret”. Pismo zawieszone było między dwoma epokami, PRL-em i III RP. Z jednej strony rozmiar A5, brak kolorów i odbijanie na ksero przypominało „Filo”, z drugiej „Kabaret” stawiał w dużej mierze na męskie akty i zachęcał do prenumeraty. Pierwszy numer miał 16 stron i wyznaczył, co znajdzie się w kolejnych, był więc tekst „Geniusz perwersji” o Cadinocie, wiersze homoerotyczne, m.in. Tadeusza Olszewskiego, fragment powieści „Teleny” Oscara Wilde’a i rozpoczęcie cyklu „Homoseksualizm w Polsce średniowiecznej”. Była też wkładka informacyjna, w drugim numerze donoszono tam o pierwszym związku partnerskim zawartym przez Polaka, Darka, z 25-letnim Duńczykiem w kopenhaskim ratuszu, a także ogłoszenia towarzyskie, które w tamtym czasie były niezwykle ważnym elementem gejowskich pism, jednym z niewielu sposobów, jakie mieli czytelnicy na poznanie innych homoseksualistów. W samych ogłoszeniach pewne motywy powtarzały się stale, przede wszystkim dość wysokie wymagania: 17/178 nie mający doświadczeń seksualnych szuka uczuciowego, wiernego przyjaciela – męskiego, inteligentnego, przystojnego i bogatego w wieku 18-28 lat. Niewinny. Po dłuższym okresie bezowocnych poszukiwań następowało zmęczenie materiału, stąd także takie ogłoszenia: Znudzony „wiernymi, stałymi przyjaciółmi na dobre i na złe” poszukuję chłopaka na jedną noc. Tylko tak!

Potrzeba poznawania podobnych sobie była wśród gejów i lesbijek tak wielka, że niektórzy próbowali się w tym wyspecjalizować i zarabiać na łączeniu par. Powstawały liczne kluby i biura matrymonialne działające korespondencyjnie, czasem o zaskakujących nazwach, np. w Inowrocławiu działał Gay Club „Husaria”, a w Szczecinie Biuro Usług Towarzyskich „Fair Play 62”. Na tej samej zasadzie od 1989 r. funkcjonował „Remick” z Wrocławia, który w pewnym momencie zapragnął wydawać czasopismo i tak powstał kwartalnik Remick. Magazyn Gejowski”, tworzony całkowicie anonimowo (w stopce redakcyjnej nie ma żadnego nazwiska). Chociaż postawiono na seks, ukazał się tylko jeden numer, w środku były akty, erotyczny komiks i takowe opowiadania, ale też list proszącego o radę Tomka, który, uciekając przed homoseksualizmem ożenił się, a dziś czuje, że sytuacja go przerosła i nie jest w porządku w stosunku do żony.

Etap euforii

„Kabaret” i „Remick” przestały się ukazywać w 1990 r., ale w kolejce czekały już następne tytuły. Koniec cenzury i możliwość zrzeszania się zaowocowały mnóstwem inicjatyw gejowskolesbijskich, a obok knajp prym wiodły właśnie pisma. Wreszcie można było wyjść z podziemia, zarejestrować tytuł i trafi ć do kiosku Ruchu. Wielość prób w rożnych miejscach Polski nawet dziś może robić wrażenie. W czerwcu 1990 r. zadebiutowało Inaczej. Pismo mniejszości seksualnych” z Poznania, wydawane przez Softpress (redaktor naczelny: Andrzej Bulski), w sierpniu ukazał się pierwszy numer Okay. Miesięcznik dla panów” (wydawca: Włodzimierz Antos, pierwszym redaktorem naczelnym był Tadeusz Olszewski, potem Jerzy Masłowski), a miesiąc później pojawiła się Gayzeta” z tajemniczym podtytułem „Nie? Tak!”. Tutaj wydawcą był Mirosław Ast, a redaktorem naczelnym Sławomir Ślubowski. Jakby tego było mało, sprofesjonalizowało się także „Filo”, które w nowej odsłonie z podtytułem „Miesięcznik Kochających Inaczej” też zadebiutowało w październiku. Wydawcą początkowo była Lambda Gdańsk, a redaktorem naczelnym – Artur Jeffmański. Tak duża liczba tytułów gej-les pokazuje wiarę pierwszych redaktorów w wolny rynek i wolność, którą nadeszła w 1989 r. Panowało przekonanie, że polscy geje ujawnią się wreszcie w swej masie i ruszą do kiosków. Rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana, od początku były problemy z dystrybucją, liczni kioskarze odmawiali sprzedawania pedalskiej prasy, koszty druku gwałtownie rosły i coraz trudniej było utrzymać miesięczny cykl wydawniczy, a wielu potencjalnych nabywców zwyczajnie wstydziło się kupować „Gayzetę” czy „Inaczej”. Szybko okazało się też, że pisma są zbyt… ambitne. Męskich aktów było niewiele, publikowano za to wiersze, fragmenty książek, informacje o rozwoju ruchu gejowskiego na Zachodzie i sytuacji związanej z HIV/AIDS.

Trudno nie zauważyć, że wszystkie tytuły były skierowane przede wszystkim do facetów. Świetnie zdawano sobie z tego sprawę, w pierwszym numerze „Gayzety” zamieszczono wypowiedź 25-letniej Kaśki z Katowic: Wszystkie dotychczasowe pisma są wyłącznie dla chłopaków. Dziewczyna nie znajdzie dla siebie nic. A przecież nie jest nas tak mało. Myślę, że warto byłoby trochę miejsca poświęcić i dla nas. Tej prośbie stało się zadość, kobietom poświęcano „trochę” miejsca. W „Filo” dział lesbijski prowadziła Paulina Pilch, ale nawet jej funkcja miała w stopce męską formę („szef działu lesbijek”), a w „Inaczej” z czasem pojawił się cykl „Widziane z Lesbos”. Były też próby stworzenia pisma dla lesbijek, które podjęto w Toruniu, donosił o tym „Okay” w 1992 r.: Z dniem 5 lutego br. została utworzona Agencja Wydawnicza Rosapress, której celem będzie wydawanie miesięcznika tylko dla kobiet i dziewcząt zorientowanych homoseksualnie. Miesięcznik będzie się nazywał „SIGMA”. Nie ma pewności czy „Sigma” ujrzała światło dzienne, chociaż są tacy, którzy ponoć widzieli jeden numer. Biuletyn skierowany do lesbijek wydawała w latach 1994-95 Inicjatywa Gdańska, nosił tytuł „Fioletowy Puls” (dla gejów był „Różowy Puls”). W 1997 r. pojawiła się stworzona przez Olgę Stefaniuk „Furia Pierwsza”, łącząca kwestie homoseksualności z feminizmem. Robiona chałupniczo i dostępna jedynie korespondencyjnie, przetrwała do 2001 r.

Etap schyłkowy

„Gayzety” ukazały się tylko 3 numery, redakcja przekształciła się w pismo bardzo podobne, ale o innym tytule – O zmierzchu” i z innym redaktorem naczelnym – Andrzejem Wiśniewskim, które padło po dwóch numerach w 1991 r. Kłopoty szybko zaczął mieć także „Okay”, kolejne numery wychodziły w coraz większych odstępach, w sumie w latach 1990-93 ukazało się ich 14. Historię pisma definitywnie zakończyła na początku 1994 r. samobójcza śmierć Włodzimierza Antosa, wydawcy i ostatniego naczelnego. W siłę rósł za to Men”, najbardziej erotyczny ze wszystkich pism, a z czasem jako Nowy Men” już stricte pornograficzny, podobnie jak Adam”, Gejzer” i kolejne.

Wyraźny kryzys nadszedł na przełomie wieków, coraz większa dostępność internetu zmniejszyła liczbę ogłoszeń, trzeba było szukać nowych sposobów na finansowanie. „Filo” poszło w erotykę i przemianowało się bardziej jednoznacznie na Faceta”, a „Inaczej” wręcz przeciwnie – zrezygnowało z nagości. Zmiany nie na wiele się zdały. W maju 2001 r. po 15 latach przestał wychodzić „Facet”, a rok później, po 12 latach od pierwszego numeru – „Inaczej”. Oba te pisma, ze względu na swą (relatywną) długowieczność stały się instytucjami kultury gej/les w Polsce. Ich upadek wyznaczył kres pewnej epoki.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Out loud!

Z pisarką REBECCĄ MAKKAI, autorką powieści „Wierzyliśmy jak nikt” o kryzysie AIDS w gejowskiej społeczności Chicago lat 80. XX w., rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Credit: Greg Chow/ Shutterstock

 

Rebecca Makkai (ur. 1978) – amerykańska prozaiczka. Autorka wielokrotnie przedrukowywanych i tłumaczonych opowiadań oraz trzech powieści: „The Borrower”, „The Hundred-Year House” i „Wierzyliśmy jak nikt” („The Great Believers”, 2018), wydanej po polsku w 2020 r., której akcja rozgrywa się w latach 80. XX w., w apogeum kryzysu AIDS w środowisku młodych gejów z Chicago. Za tę powieść Makkai została nominowana do prestiżowych amerykańskich nagród literackich: „Wierzyliśmy jak nikt” znalazła się też w finale National Book Award i Nagrody Pulitzera. Jej najnowsza powieść „I Have Some Questions For You” została nazwana przez „Time” najbardziej oczekiwaną książką 2023 r. (premiera już w lutym). Jesienią 2022 r. Rebecca gościła w Polsce, spotkała się z czytelnikami_czkami w Poznaniu i Warszawie i przy tej okazji udzieliła wywiadu „Replice”.

Twoja powieść „Wierzyliśmy jak nikt” rozgrywa się w kilku planach czasowych, ale wątkiem przewodnim jest kryzys AIDS w gejowskiej społeczności Chicago w latach 80. XX w. Skąd pomysł na osadzenie akcji powieści w takich realiach?

Moja książka początkowo nie miała dotyczyć AIDS, tylko rynku sztuki w latach 20. XX w. i historii osób zajmujących się tą sztuką żyjących w latach 80. XX tego stulecia. Wątek kryzysu AIDS pojawiał się w niej pobocznie, jednak w miarę jak pisałam i zagłębiałam się w ten temat, całkowicie zagarnął fabułę. Problematyka AIDS interesowała mnie od zawsze, więc w sposób naturalny musiała w pewnym momencie przeniknąć do mojego pisarstwa. W szczególności zainteresował mnie wątek AIDS w Chicago, skąd pochodzę. W USA o historii epidemii wirusa HIV mówi się niemal wyłącznie w kontekście wielkich miast: Nowego Jorku i San Francisco, czasem Los Angeles, tak jakby kryzys nie dotknął innych części kraju.

Chyba najbardziej znane teksty kultury na ten temat – dramat Tony’ego Kushnera „Anioły w Ameryce”, sztuka Larry’ego Kramera „Odruch serca” czy musical „Rent” – dotyczą Nowego Jorku.

Tak! Sama, żyjąc w Chicago, wiedziałam na początku więcej o historii kryzysu AIDS w Nowym Jorku niż we własnym mieście.

Z czego wynikało wspomniane przez ciebie osobiste zainteresowanie?

Urodziłam się w Chicago w 1978 r., kilka lat przed tym, jak epidemia się rozszalała. Gdy zaczęłam chodzić do szkoły, świadomość istnienia wirusa HIV była już powszechna. Jako dziecko byłam go bardzo świadoma – myślę, że wszyscy dorastający w tym czasie byliśmy. Dorośli w moim otoczeniu bagatelizowali problem i się od niego dystansowali, ale dzieci nie mają takiego filtra. Z dziecięcej perspektywy wydawało się, że kryzys dotyczy nas bezpośrednio. I dzieci miały rację. Moi rodzice byli wykładowcami i ich środowisko zawodowe również zostało dotknięte chorobą. W latach 80. i 90. widać było na ulicach Chicago coraz więcej ludzi z objawami obecności wirusa w ciele. W szkole średniej miałam w otoczeniu bezpośrednio zagrożonych nim gejów. Jednocześnie media skupiały się na AIDS jako zjawisku ogólnokrajowym, pomijając lokalny kontekst. Historia aktywizmu w Chicago, szpitali i polityki zdrowotnej – o tym wszystkim nie miałam pojęcia, bo nie było o tym mowy w telewizji. Musiałam się tego dowiedzieć.

Podjęcie tego tematu w powieści pomogło ci zrozumieć atmosferę paniki moralnej z dzieciństwa?

Myślę, że jak najbardziej można tak powiedzieć. Dla pisarza czy pisarki to dość typowe – nadawanie sensu własnej biografii, czy to indywidualnej, czy to widzianej przez pryzmat wielkiej historii czy zjawisk kulturowych. Dzieci są jak gąbki, chłoną wszystko wokół, chociaż nie zawsze to rozumieją. Mnie interesuje odkrywanie ówczesnej kultury.

W „Wierzyliśmy jak nikt” wiernie opisujesz duszną atmosferę lat 80. z perspektywy grupy reprezentantów społeczności gejowskiej. Jak wyglądało jej literackie konstruowanie?

Zaczęłam od stworzenia opowieści i bohaterów, dzięki czemu przystępując do badania źródeł, wiedziałam, na jakie pytania potrzebuję odpowiedzi. W trakcie przygotowywania książki rozmawiałam z wieloma świadkami ówczesnych wydarzeń. Wychodziłam od prawie gotowej fabuły, więc nawiązując z nimi kontakt, mogłam ich uspokoić, że nie tropię chwytliwych wątków fabularnych, tylko próbuję zrozumieć psychologię ówczesnych ludzi i poznać szczegóły dotyczące historii Chicago. Ponieważ pisałam powieść dotyczącą czasów, których świadkowie jeszcze żyją, bardzo zależało mi na historycznej wiarygodności. Jeśli pisałam o gejowskim barze, to chciałam wiedzieć, jak wtedy wyglądał. Spędziłam absurdalnie długie godziny, dopracowując szczegóły typu „jak wyglądała toaleta na pierwszym piętrze”, i dopiero kiedy nie udawało mi się uzyskać satysfakcjonującej odpowiedzi, zmyślałam. (śmiech) Pisząc samą powieść, poruszałam się w tę i we w tę – pisałam, czytałam źródła, rozmawiałam z ludźmi, wracałam do pisania, szłam się rozejrzeć po barze, który chciałam opisać, rozmawiałam z ludźmi, i tak w kółko.

W Polsce problemem w pisaniu queerowej historii lat 80. jest brak źródeł lub brak dostępu do nich. Na przykład archiwa dotyczące akcji „Hiacynt” są rozproszone i niedostępne dla badaczy_czek. Na jakie trudności natrafiałaś w trakcie swoich badań źródłowych?

Najtrudniejszą część stanowił brak informacji dotyczących kryzysu AIDS w Chicago – nie z powodu braku dostępu do źródeł, ale braku źródeł w ogóle. Przeczytałam np. wszystkie numery „Chicago Tribune” – największej lokalnej gazety – z czasów apogeum epidemii i natrafi łam tam może na pięć artykułów na ten temat, w dodatku… niezbyt rzetelnych. Zaskoczyło mnie to, bo na początku myślałam, że po prostu znajdę na ten temat książki w bibliotece – w końcu Chicago to trzecie co do wielkości miasto w USA.

Jeden z twoich bohaterów, Charlie Keene – partner głównego bohatera Yale’a Tishmana – jest wydawcą gejowskiego czasopisma „Out Loud”. Czytałaś też prasę gejowską?

W Chicago funkcjonowała prasa gejowska, m.in. tygodnik „Gay Chicago”. Przeglądałam jego numery z interesującego mnie okresu tydzień po tygodniu, ale nie znalazłam tam wielu informacji. Uzupełnili je świadkowie.

W jaki sposób do nich docierałaś?

Nawiązywanie kontaktów przebiegało nieoficjalnie, pocztą pantoflową. Kiedy już raz mnie wciągnięto, uzyskałam dostęp do szerokiej sieci kontaktów i ludzie zaczęli mi ufać, chociaż wciąż niektórzy mi odmawiali, bo nie chcieli rozmawiać z jakąś przypadkową kobietą. (śmiech) Ale ponad połowa osób się zgodziła. Ci rozmówcy szczodrze dzielili się swoimi opowieściami. Tak jak wspomniałam, materiały na temat kryzysu AIDS w Chicago nie są objęte cenzurą, ale niewątpliwie otacza go milczenie – czy to dlatego, że większe gazety uznawały go za nieistotny lub „niesmaczny”, czy to dlatego, że ludzie ze społeczności LGBT+ nie mieli możliwości lub chęci zabrać na ten temat głosu. Zwłaszcza w latach 90. w społeczności LGBT+ zapanowało milczenie na temat AIDS, ponieważ nie chciano, by ruch był kojarzony tylko ze śmiertelnym zagrożeniem. Chciano iść dalej. Ludzie woleli o tym nie mówić. Teraz widać więcej takiej woli – świadkowie mają po 60–70 i lat i wiedzą, że jeśli nie opowiedzą o tym teraz, to nie zrobią tego nigdy. Wielu ludzi mówiło mi więc, że wcześniej nie czuło się komfortowo lub miało już dosyć tego tematu, ale teraz są gotowi o nim mówić.

Jak wywiady ze świadkami wpłynęły na ostateczny kształt tekstu?

Ostatecznie powstała powieść o pamięci, o szczególnej jej odmianie. Początkowo akcja miała się dziać tylko w latach 80. i nie planowałam jej rozszerzać do roku 2015. W miarę przeprowadzania wywiadów ze świadkami zaczęły mnie jednak fascynować mechanizmy działania ich pamięci. Mówili o czymś i nagle zdawali sobie sprawę: „O Boże, nie mówiłem o tym od 30 lat!”. Oczywiście, wszyscy z biegiem czasu wiele rzeczy zapominamy, ale te wspomnienia zostały przez nich wyparte, bo były zbyt bolesne lub długo lepiej było o nich nie mówić. Inny rodzaj pamięci to ten wynikający z poczucia winy, że się przeżyło. Geje, z którymi rozmawiałam, mieli w latach 80. i 90. po 25 lat i dostali wyrok śmierci, a teraz dobiegają sześćdziesiątki czy siedemdziesiątki i wciąż nie mogą uwierzyć, że żyją. Jako jedyni mogą zaświadczyć o tych, którzy odeszli. Wszystko to bardzo szczególne ścieżki pamięci, charakterystyczne dla wydarzeń takich jak ta właśnie epidemia lub wojna. Zresztą sam tytuł książki – „Wierzyliśmy jak nikt” – został zaczerpnięty z eseju Francisa Scotta Fitzgeralda, który dotyczy doświadczenia pokoleniowego wojny.

Czy wśród tych indywidualnych rozmówców znaleźli się też aktywiści lub przedstawiciele oficjalnych instytucji?

Wiele osób, z którymi rozmawiałam, nadal działa – w rozproszeniu – w ruchu na rzecz osób LGBT+. Nie ma jednej instytucji zajmującej się pamięcią o kryzysie AIDS. Jednak niektóre miejsca były dla mnie szczególnie pomocne – np. wspaniała biblioteka LGBT+ w Chicago, która dysponuje archiwum prac z lat 80. i 90. dokumentujących kryzys. Widziałam tam m.in. archiwalny fi lm dokumentalny „Short Fuse” o życiu jednego z założycieli Act Up w Chicago, Daniela Sotomayora. To jednak nisza – na seansie było pięć osób i wszystkie je znałam. (śmiech)

Czy władze lokalne angażują się w zachowanie pamięci o kryzysie AIDS?

I tak, i nie. Pojedyncze osoby robią wspaniałe rzeczy, ale miasta nie finansują inicjatyw takich jak muzea czy archiwa. Jednak np. w Chicago miasto współpracuje przy corocznie organizowanej „Chicago LGBT Hall of Fame” – ceremonii wręczenia nagród połączonej z wystawą organizowaną w głównej bibliotece miejskiej. Pojawiają się na niej nazwiska takich postaci historycznych jak Oscar Wilde, ale też „zwykłych” mieszkańców i mieszkanek Chicago zaangażowanych w działania na rzecz społeczności LGBTQ+, w tym w czasie kryzysu AIDS.

Jak wygląda powszechna świadomość na temat AIDS i jego historii w USA?

Należy tu rozdzielić dwie kwestie: kwestię pamiętania kryzysu AIDS w latach 80. i 90. i kwestię świadomości tego, co dzieje się w temacie AIDS teraz, nie tylko w kraju, ale też na świecie. Oba te zagadnienia są oczywiście połączone – jeśli pamiętamy przeszłość, uważniej patrzymy na teraźniejszość – jednak wiele osób nadal uważa kryzys AIDS za dzieje minione. Wielokrotnie podczas rozmów z czytelnikami_czkami słyszałam głosy ulgi: „Jak dobrze, że te czasy już minęły!”. Tymczasem współcześnie nowe zakażenia AIDS nadal dotykają grupy mniejszościowe, takie jak sexworkerzy_ rki czy społeczność trans. W przeszłości z AIDS wiązała się homofobia – od nienawiści i uprzedzeń wobec gejów, które często prowadziły do stwierdzenia, że „sobie na to zasłużyli”, po konstatację, że „to nas nie dotyczy”. Wiele z tego lekceważenia powraca współcześnie, często ramię w ramię z rasizmem i transfobią. Ludzie nadal uważają, że to nie ich sprawa. Oczywiście mam na myśli ludzi w pozycji władzy – zamożnych, z silną reprezentacją polityczną.

Twoja powieść uświadamia, że wszystko to już było. Wiele wątków pojawiających się w książce – kryzys publicznej służby zdrowia, walka o prawa osób LGBT+, homofobia, rasizm, nierówności klasowe – nadal ma aktualny wydźwięk.

Książka z pewnością ma przesłanie polityczne, ale jest przede wszystkim opowieścią. Moja praca jako pisarki polega raczej na zadawaniu pytań niż dawaniu odpowiedzi. Dzielę włos na czworo, komplikuję wątki, ale wyczytanie sensu z tych działań jest zadaniem czytelników.

Jaką radę dałabyś polskim pisarzom i pisarkom, którzy zmagają się z niedostatkiem źródeł na temat lokalnych historii LGBT+?

W takich przypadkach jak wasz fikcja okazuje się zbawienna – w sytuacji gdy nie mamy dostępu, z jakiegokolwiek powodu, do szczegółów na temat tego, co się wydarzyło w przeszłości, wciąż możemy szukać opowieści świadków tego czasu. Oczywiście dużo zależy od tego, czy będą chcieli się nimi z nami podzielić. Poza tym literatura ma tę nieporównywalną zaletę, że daje nam możliwość kreowania światów. Inną wielką jej zaletą jest to, że przyciąga ludzi, którzy inaczej nie zainteresowaliby się danym tematem. Wielu moich czytelników za nic w świecie nie sięgnęłoby po książkę reporterską zatytułowaną „Epidemia AIDS w Chicago”. A zetknęli się z moją powieścią tylko dlatego, że poprosili w księgarni o coś smutnego lub zaproponował im ją dyskusyjny klub książki. Literatura, pokazując historie bohaterów, pobudza zaangażowanie i empatię. Moja rada dla osób piszących jest więc taka: jeśli czujesz, że masz do opowiedzenia ważną historię, to teraz jest właściwy czas, żeby to zrobić. Moja powieść w żadnym razie nie przedstawia przecież jedynej słusznej wersji wydarzeń spowodowanych przez kryzys AIDS. To tylko jedna z wielu opowieści. Jednak co zaskakujące, po jej publikacji wielu czytelników, gejów z mniejszych miast, zaczęło się dzielić własnymi doświadczeniami z tego okresu i odkrywać historię własnej społeczności. Właśnie dlatego tak ważne jest, by opowiadać takich historii jak najwięcej.   

 

Dziękujemy Wydawnictwu Poznańskiemu za pomoc w zorganizowaniu wywiadu.

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.