Cioteczki i psychopaci

LGBT w kinie amerykańskim część pierwsza: do roku 1969

 

fot. mat. pras.
Vito Russo (1946-1990), autor „The Celuloid Closet” (1981), klasycznej książki o homoseksualności w kinie

 

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Klasyczną książką opisującą dzieje homoseksualizmu w kinie, obowiązkowym podręcznikiem dla wszystkich, którzy chcą się zajmować tą tematyką, jest „The Celluloid Closet” Vita Russo (niestety, wciąż nieprzetłumaczony na język polski). Po raz pierwszy praca ta ukazała się w 1981 r., sześć lat później pojawiło się wydanie poprawione. Autor zmarł na AIDS w roku 1990, w 1995 natomiast powstała filmowa wersja książki – dokument wyreżyserowany przez Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana (można go obecnie oglądać w ramach, objeżdżającego polskie kina, cyklu „Zabić geja”, polski tytuł – „Pułapka z celuloidu”). Od tej pory sporo się zmieniło w kinie, także hollywoodzkim, któremu Russo poświęcił najwięcej miejsca. Dzisiaj postać geja czy lesbijki nie budzi już wielkiej sensacji, a relacje homoseksualne bywają równoprawnym elementem fabuły. Nigdy wcześniej nie było nam tak dobrze. Nie znaczy to jednak, że jest zawsze różowo.

Świetnie przyjęty na ostatnim festiwalu w Cannes fi lm Stevena Soderbergha „Behind the Candelabra”, opowiadający o związku słynnego pianisty i showmana, Liberace’a ze Scottem Thorsonem, początkowo nie mógł w ogóle powstać. Producenci hollywoodzcy odrzucili bowiem scenariusz, uznając go za „zbyt gejowski”. Nie pomogła renoma reżysera – laureata Oscara za „Traffic” i autora kasowej serii „Ocean’s 11, 12, 13” – ani zaangażowanie dwóch gwiazd, Michaela Douglasa i Matta Damona. „Behind the Candelabra” wyprodukowała wreszcie telewizja HBO, którą żadnego tematu się nie boi.

Sissies

Nie narzekajmy jednak. Kiedyś było znacznie gorzej. „Odmieńcy seksualni” albo w ogóle nie mieli wstępu do filmów hollywoodzkich, albo mogli się tam pojawiać wyłącznie w rolach psychopatów, morderców, względnie samobójców. Najwcześniej jednak, w okresie kina niemego i wczesnego dźwiękowego, naszymi reprezentantami były przede wszystkim przegięte ciotunie, tzw. sissies, które przewijały się na drugim czy trzecim planie w komediach i musicalach. Nie tylko wywoływały one śmiech ze względu na swe „pedalskie” zachowanie, ale też były źródłem dwuznacznych, pikantnych dowcipów. Np. w parodii westernu „The Soilers” z roku 1923 przegięty kowboj przesyła bohaterowi całusa. A gdy ten reaguje z odrazą, zrzuca na niego doniczkę z kwiatem. Z kolei, w późniejszym o osiem lat dramacie „Call Me Savage” z udziałem szalenie wówczas popularnej gwiazdy, Clary Bow mamy pierwszą w hollywoodzkim kinie wyprawę do gejowskiej knajpy, gdzie dwóch młodych mężczyzn w strojach pokojówek odśpiewuje piosenkę o tym, jak bardzo im trzeba marynarza.

Przedmiotem śmiechów bywały także przebieranki płciowe (zwłaszcza gdy to mężczyzna przebierał się w damskie ciuszki) i, generalnie, zniewieściałe zachowanie. Jeden z klasyków burleski, Harold Lloyd odtwarzał w swoich komediach postać drobnego młodzieńca w okrągłych okularach, nieco pogubionego w agresywnym świecie samców alfa, ale dzielnie stawiającego im czoła. W filmie z roku 1927 – „The Kid Brother” („Młodszy braciszek”) – gra tytułową postać w rodzinie potężnych drwali. Ze względu na swą posturę i nietypową dla wiejskiego środowiska „wrażliwość” musi wykonywać w obejściu wszystkie kobiece obowiązki: pierze, gotuje, sprząta… Wzdycha jednak do braci-karków, chciałby być taki, jak oni. W jednej ze scen panowie biorą go omyłkowo za piękną dziewczynę, którą nocowała w ich domu. Obdarzają czułościami i śniadaniem. Gdy odkrywają prawdę, wpadają we wściekłość i zaczynają gonić swego braciszka po okolicy.

Przebieranki w drugą stronę – kiedy to kobiety zakładały męskie stroje – utrzymane były w znacznie poważniejszych tonacjach. Wyrażały bowiem najczęściej aspiracje bohaterek do robienia tego, czego ich płci robić nie było wolno. Ale zarazem także w tych scenach czuje się – jak zauważa Russo – seksualne napięcie, którego brakowało w uciesznych sekwencjach męskich zmian garderoby. Przypomnijmy chociaż „kultowy” pocałunek, jaki Marlena Dietrich, występująca na kabaretowej scenie we fraku i cylindrze, składa na ustach innej kobiety („Maroko” Josefa von Sternberga) czy Gretę Garbo, którą w „Królowej Krystynie” całuje księżnę Ebbę Sparre (graną przez Elizabeth Young).

Nieznajomi z… kina

„Niewidzialne lata” – tak nazywa Russo okres prawie czterech dekad, w czasie których homoseksualiści de facto zniknęli z hollywoodzkich filmów. Spowodowane to było wprowadzeniem Kodeksu Producenckiego, stworzonego przez amerykańskiego polityka, Williama Harrisona Haysa, czyli przepisów określających, co należy, a czego nie wolno pokazywać na ekranie. Stanowił ów Kodeks cenzurę obyczajową, którą ostro zwalczała wszelkie nawiązania do seksu, a szczególnie nienawidziła „zboczeń seksualnych”. Z ekranu nie mogło nawet paść słowo „homoseksualista” czy „homoseksualizm”.

W 1936 roku William Wyler po raz pierwszy przeniósł na ekran sztukę Lilian Hellman „The Children’s Hour”. Oryginalny tekst opowiada historię dwóch nauczycielek, które zostają „oskarżone” przez jedną z uczennic o lesbijstwo. Tymczasem w filmie, zatytułowanym „These Three” („Ich troje”), mamy absolutnie heteroseksualną historię podejrzeń o romans jednej pani z narzeczonym drugiej pani. Cenzura zakazała informowania, że fi lm oparty jest na dramacie Hellman. Wiele lat później Wyler po raz drugi sięgnął po ten utwór. Już nie musiał kamuflować, o co w nim naprawdę chodzi. W filmie z roku 1961 – „The Children’s Hour” (w Polsce znanym pod tytułem „Niewiniątka”) główne role zagrały Audrey Hepburn i Shirley MacLaine.

Podobna „podmianka” miała miejsce przy okazji thrillera Edwarda Dmytryka „Crossfire” („Krzyżowy ogień”) z roku 1947, adaptacji powieści Richarda Brooksa. W książce oś fabuły stanowi śledztwo w sprawie morderstwa na tle homofobicznym. W filmie homofobia została zastąpiona przez antysemityzm – ofiara ginie nie dlatego, że jest gejem, lecz dlatego, że jest Żydem. Dwuznaczność jednak pozostała. Każdemu „zorientowanemu” widzowi włączy się gejdar, gdy bohater zacznie zapraszać żołnierzy do swego domu „na drinka”.

Gdy już pojawiała się w filmie postać, której zachowanie sugerowało jakieś „nienaturalne skłonności”, to, niejako automatycznie, musiała okazać się ona złoczyńcą. Tak jest chociażby w klasycznych kryminałach kina noir – „Sokole maltańskim” (1941) Johna Hustona czy „Wielkim śnie” (1946) Howarda Hawksa. Skądinąd, to powiązanie „innej” seksualności z inklinacjami psychopatycznymi będzie pokutować w kinie hollywoodzkim jeszcze przez kilka dekad.

Jednym z twórców, któremu udało się nieco naruszyć zmowę milczenia wokół homoseksualizmu, był Alfred Hitchcock. W jego hollywoodzkim debiucie – filmie „Rebeka” (1940), według książki Daphne du Maurier – pojawia się postać demonicznej służącej (nominowana za tę rolę do Oscara Judith Anderson), którą jest obsesyjnie zakochana w swej nieżyjącej już pani. Jądrem fabuły dwóch innych thrillerów Hitchcocka – „Sznura” (1948) i „Nieznajomych z pociągu” (1951) – jest męska, ewidentnie homoerotyczna fascynacja. I tu jednak wykroczenie poza seksualną normę łączy się z psychopatią i, w konsekwencji, prowadzi do zbrodni.

Jeszcze inną strategię ukazywania „nienazwanego” obrali twórcy komedii i filmów obyczajowych. W tak znanych dziełach, jak „Żebro Adama” (1949), „Wszystko o Ewie” (1950) czy „Prymus” (1959) można wypatrzeć na drugim planie postać „najlepszego przyjaciela” głównych bohaterek. Przeważnie samotnego mężczyzny, „starego kawalera”, o nieco ekscentrycznym sposobie bycia.

Rożne tabu dotyczące seksualności zaczynają powoli pękać w kinie amerykańskim w latach 50. Między innymi, dzięki kolejnym ekranizacjom głośnych, „skandalizujących” sztuk Tennessee Williamsa. Jeszcze w słynnej adaptacji „Tramwaju zwanego pożądaniem” (1951) mąż Blanche popełnia samobójstwo nie z powodu swojego homoseksualizmu, lecz dlatego, że jest… poetą. Także w filmie „Kotka na gorącym blaszanym dachu” (1958) skrzętnie usunięte zostają wszelkie gejowskie sugestie.

Ale już Josepha L. Mankiewicza „Suddenly, Last Summer” („Nagle, ostatniego lata”, rok 1959) śmiało opisuje homoseksualne przygody człowieka, który podczas egzotycznych wakacji wykorzystywał swoją narzeczoną (Elizabeth Taylor) jako przynętę na młodych chłopców i w końcu został przez nich w bestialski sposób zamordowany. Trzy lata wcześniejszy, inny fi lm o teatralnej proweniencji – „Tea and Sympathy” („Herbatka i współczucie”) Vincente Minnelliego według sztuki Roberta Andersona – jest historią nastolatka prześladowanego przez swych kolegów z powodu odmiennej… wrażliwości. Zamiast bowiem grać w piłkę, on szyje, gra na gitarze, słucha muzyki klasycznej, czyta książki… W obu filmach ani razu nie pada z ekranu słowo „homoseksualizm” czy „gej”, lecz dokładnie wiadomo, o co w nich biega.

Zgwałcony przez grupę marynarzy

Trzeba jednak dodać, ze równolegle z kinem głównego nurtu istniało w Ameryce kino undergroundowe, niezależne. Tam pożądanie homoseksualne przejawiało się bez żadnych przeszkód, choć większość z tych filmów krążyła w obiegu podziemnym, była konfiskowana przez policję, a ich dystrybucji zakazywały sądy. W 1947 roku powstała krótkometrażówka Kennetha Angera „Fireworks” („Fajerwerki”). Jak głosi legenda, nastoletni reżyser nakręcił ją w domu pod nieobecność rodziców – wyraził w niej swe sadomasochistyczne fantazje. Na ekranie brutalnie gwałci go grupa marynarzy.

W latach 60. Andy Warhol i rezydenci słynnej Factory – czyli rożnego rodzaju artyści, freaki, odmieńcy – kręcili mocno odjechane, eksperymentalne filmy, pełne zarówno nagości, jak i aktów erotycznych wszystkich rodzajów. Trzeba też wspomnieć Jacka Smitha i jego zakazany w 22-och stanach fi lm „Flaming Creatures” (1961), iście transową podroż przez seksualne wizje.

Lata 60. XX wieku to generalnie czas kontrkultury i zmian obyczajowych. Zmieniają się zachodnie społeczeństwa, zmienia się kino. W Hollywood Kodeks Haysa powoli zaczyna odgrywać coraz mniejszą rolę, aż wreszcie odchodzi do lamusa. Coraz więcej filmów coraz bardziej otwarcie mówi o seksualności. Ale akurat homoseksualizm jest wciąż niemile widziany. Pojawia się gdzieś marginalnie, najczęściej w sensacyjnym kontekście. W głośnym dramacie politycznym Otto Premingera „Advise and Consent” (1962) mamy, na przykład, szantaż, którego ofiarą pada polityk mający romans z mężczyzną.

W 1968 r. trafi a na ekrany amerykańskich kin thriller Gordona Douglasa „The Detective” z Frankiem Sinatrą w tytułowej roli śledczego badającego sprawę brutalnych morderstw w środowisku nowojorskich gejów. Jest on człowiekiem tolerancyjnym, wyznaje zasadę „żyj i pozwól żyć”, ale widzimy w filmie sceny brutalnych najazdów policji na tzw. „miejsca schadzek homoseksualistów” i poniżającego traktowania gejów przez siły porządkowe. „Detektyw” pokazuje, jak napięta była sytuacja mniejszości w Stanach i dlaczego musiało w końcu dojść do wybuchu, którym stały się zamieszki w klubie Stonewall. Miały one miejsce ledwie rok po premierze filmu Douglasa, w czerwcu 1969 roku. Odtąd nic już nie będzie takie samo jak przedtem, również obraz osób LGBT w kinie amerykańskim. O filmach, które powstały po Stonewall, opowiem w następnym numerze „Repliki”.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Była sobie dziewczyna

Z reżyserem LUKASEM DHONTEM, którego głośny debiutancki film „Girl” o transpłciowej nastolatce właśnie wchodzi do polskich kin, rozmawia ADAM KRUK

 

Foto: ®Johan Jacobs 4

 

Od 22 marca oglądamy w polskich kinach twój debiutancki film „Girl”, nominowany do Złotego Globu, nagrodzony m.in. Queerową Palmą na ostatnim festiwalu w Cannes. Wiem, że pracowałeś nad nim bardzo długo – kiedy zaczęła się ta historia?

Prawie dekadę temu, miałem wówczas 18 lat i przygotowywałem się do rozpoczęcia studiów w szkole filmowej. Natknąłem się na artykuł prasowy o Norze Monsequer – młodej transpłciowej dziewczynie, której marzeniem było zostać tancerką klasyczną. Gdy przeczytałem jej historię, coś ukłuło mnie głęboko, długo przechowywałem to uczucie w sobie. W końcu udało mi się z nią skontaktować. Jako młody, nieopierzony filmowiec bardzo chciałem zrobić dokument o niej i o świecie tańca, w którym się obracała. Nora nie chciała jednak wystąpić przed kamerą. Zgodziła się natomiast być po jej drugiej stronie. Wspólnie zaczęliśmy więc pracować nad scenariuszem filmu fabularnego.

Dlaczego odmówiła? Przecież zawód tancerza przyzwyczaja do występowania przed publicznością, do tworzenia spektaklu z własnego ciała.

Mnie także to zastanawiało. Paradoks ten wydał mi się ogromnie interesujący wizualnie i emocjonalnie, stał się w końcu jednym z ważniejszych motywów w filmie. Dlaczego młoda transpłciowa osoba, która ma bardzo trudną relację z własną fizycznością – odrzuca ją i okalecza, niecierpliwe czeka na tranzycję – wybiera środowisko, gdzie musi swe ciało eksponować, pracować z nim, gdzie jest ono poddawane nieustannej ocenie? W tym właśnie znalazłem napięcie, z którym chciałem pracować, które chciałem zrozumieć. Zależało mi, by ta partykularna opowieść dała szerszy obraz naszej rzeczywistości, bo świat baletu jest dla mnie także metaforą społeczeństwa, które posługuje się bardzo binarnymi kategoriami, gdzie jedne role przypisane są kobietom, inne mężczyznom. Chciałem przyjrzeć się, co takie społeczeństwa robią osobom, które się w tych kategoriach nie mieszczą, dla których są one trochę bardziej skomplikowane.

Pokazujesz to w najzwyczajniejszych sytuacjach życiowych. Nawet takie miejsca jak toalety czy szatnie, dla osób z jednoznaczną identyfikacją przezroczyste, dla innych stanowią problem i wyzwanie.

Podziały te obecne są właściwie we wszystkich dziedzinach życia – spójrz na świat filmu i to, jak różnią się gaże aktorów i aktorek. Albo wyróżnienia im przyznawane, zawsze zróżnicowane na role męskie i żeńskie – nie wystarczyłaby nagroda po prostu za najlepszą rolę? Lara z „Girl” jest ofiarą tych kategoryzacji: rówieśnicy, nauczyciele, a nawet jej własny brat, nie wiedzą, jak do niej podchodzić, jak ją zakwalifikować. Ale czy problemem jest naprawdę tożsamość jednostki czy raczej konstrukcja społeczna, która wymusza tego rodzaju sztywne opozycje? Dla wielu moich widzów, a film pokazuję bardzo różnej publiczności, w tym gender-queer, gender-non-binary, drag, tak mocny podział na męskie/żeńskie jest fikcją. Zwyczajnie się w nim nie mieszczą, ale dlaczego właściwie zmuszani są, by się mieścić? Może raczej to społeczeństwo powinno wreszcie odrobić lekcję z różnorodności.

Do głównej roli zorganizowałeś casting neutralny genderowo. Mogli wziąć w nim udział i chłopcy, i dziewczyny, zarówno cis, jak i trans. Dlaczego?

Ogromnie istotne było dla mnie, by film, który miał stanąć w kontrze do tych binarnych podziałów, nie powielał ich w procesie powstawania. Casting był jedną z najważniejszych i najtrudniejszych jego części, bo tytułowa rola była bardzo wymagająca jak na piętnastoletnią osobę. Nie tylko emocjonalnie, ale i czysto fizycznie, bo wymuszała opanowanie tańca klasycznego. Poza tym, będąc w tym wieku, czasem sam jeszcze nie wiesz, jak się określić. Nie chciałem narzucać, że ma to być chłopak albo dziewczyna, homo czy hetero, brunet lub blond. Byłem otwarty na wszystko, co może się zdarzyć. Najważniejszym kryterium była wola wystąpienia w filmie i pewne emocjonalne pokrewieństwo z Norą, którego poszukiwałem. Mając w głowie jej wizerunek, chciałem znaleźć osobę podobnie wrażliwą i mocną oraz na tyle charyzmatyczną, by zdołała rozbłysnąć na ekranie i porwać widzów.

Zaangażowałeś cispłciowego chłopaka. Niektórzy, również w społeczności trans, tę decyzje obsadową krytykują. Trwa debata o marginalizowaniu aktorów/ek trans, wysuwane są postulaty, że postacie trans powinny być grane przez aktorów/ki trans. Przesłuchiwałeś nastolatków trans?

Tak, parę ich pojawiło się na castingu. Współpracowaliśmy blisko ze szpitalem w Gandawie, będącym w europejskiej czołówce pomocy osobom trans oraz z punktami informacyjnymi dla nich, które mają szeroką bazę kontaktów. Dzięki nim poznaliśmy wiele dzieciaków i wiele z ich doświadczeń, którymi się dzieliły, okazało się pomocne w budowaniu wiarygodności filmu. Jednak większość z tych młodych ludzi – trochę jak sama Nora, gdy ją poznałem – miało problem z odkryciem się przed kamerą, nie czuło się przed nią komfortowo. Bo to bardzo trudny okres w ich życiu, nie zawsze czas na to, by w pełni się odsłonić. Czuliśmy dużą odpowiedzialność, bo fi lm zostanie przecież na lata. Nie chcieliśmy skrzywdzić nikogo, kto nie byłby gotowy, by utrwalić siebie samego w tym momencie życia.

Viktor Polster jako Lara; kadr z filmu

 

Kiedy pojawił się Victor Polster?

Przesłuchaliśmy chyba z pięćset młodych osób, kilkoro bardzo interesujących. Kiedy jednak stanął przede mną Victor, od razu się w nim zakochałem. Zrozumiałem, że poznałem osobę, która ma w sobie całe spektrum emocji, których poszukiwałem. Osobę, która będzie potrafiła wcielić się w tę postać w najbardziej elegancki i pełen szacunku dla tematu sposób. Jak dowodzą nagrody dla jego występu, nie pomyliłem się.

Jak Norze patrzyło się na Victora?

Nora brała udział w castingu i dzieliła moje przekonanie, że to on będzie najlepszy do tej roli. Powiedziała wtedy, że odnalazła w nim cząstkę siebie. Był bardzo zdyscyplinowany, czasem wręcz obsesyjny, subtelny, rozmarzony – z wieloma tymi rzeczami czuła osobisty związek. Dla mnie ważne było, że Nora była cały czas obecna, także na planie. Tylko dzięki temu, że opowiadaliśmy tę historię razem, byłem spokojny, że niczego nie przekłamuję, nie dopuszczam się nadużyć i moja wizja artystyczna nie jest oderwana od rzeczywistości. Co więcej, proces powstawania filmu okazał się istotny także dla niej samej, gdyż mogła dzięki temu przerobić ze sobą sprawy, które wydarzyły się w jej dzieciństwie i emocje, które wówczas czuła. Myślę, że jej obecność, porady dawały i Victorowi komfort pracy, poczucie, że – choć był to jego pierwszy przed kamerą – jest wiarygodny i akceptowany w tej roli.

Mimo jej akceptacji, ze strony osób transpłciowych pojawiły się głosy krytyczne, zarzucające ci nazbyt cisseksualną perspektywę. Jak na nie reagujesz?

Nie obrażam się. Myślę, że to dobrze, że fi lm wywołuje dyskusje, że wzbudza różne reakcje. To przecież rola sztuki: stymulować dialog. Jeśli więc ludzie zabierają głos, reagują na mój fi lm, mówią, w jakim stopniu ich reprezentuje, a w jakim nie, to jest to rzecz cenna. W „Girl” opowiedziałem historię jednej transpłciowej dziewczyny, staraliśmy się rzucić światło na to, co dzieje się z nią w trudnym okresie dojrzewania. Nigdy nie było moją intencją, by opowiedzieć o całej społeczności trans, nic dziwnego więc, że nie wszyscy jej przedstawiciele się w niej odnajdują. Czekam na kolejne fi lmy, które ukazałyby inne doświadczenia, problemy i radości środowiska, bo myślę, że każdy kolejny obraz ułatwia powstawanie następnego. „Girl” to mój portret Nory, w której się zakochałem i chciałem się tym uczuciem podzielić – zrozumiałe, że nie wszystkim musi się on podobać. Nie mam z tym problemu.

Nawet kiedy czytasz, że to film obsesyjnie skupiony na ciele, a życie transpłciowej osoby nie ogranicza się wyłącznie do tego aspektu?

Oczywiście, pokazuje dużo fizyczności, ale mając piętnaście lat wszyscy – bez względu na identyfikację płciową czy seksualną – uważnie obserwujemy mocno wówczas zmieniające się ciała: swoje i cudze. To przecież wówczas ogromnie zajmujące. Próbuję ten moment w życiu uchwycić. Poza tym, świat baletu jest zafiksowany na punkcie ciała – jego ćwiczeniu, tresowaniu, na formie, którą zdolne jest przyjąć. Musiało się to pojawić w filmie. To, że Lara jest trans i ma skomplikowaną relację z własnym ciałem także nie było bez znaczenia – takie były też wspomnienia Nory z jej dzieciństwa. Z tych powodów fi lm musiał skupiać się na fizyczności, ale myślę, że nie dzieje się to kosztem życia wewnętrznego bohaterki. Więc owszem, interesuje mnie ciało – zawsze zresztą mnie interesowało, widać to także w moich krótkich filmach – ale nie zgodzę się, że „Girl” jest filmem w jakikolwiek sposób voyerystycznym.

Mierzysz się tu z problemem autoagresji. Dlaczego bohaterka nie szuka wsparcia w internecie, mediach społecznościowych, nie kontaktuje się z innymi transami?

Nie wiem, czy wizualnie byłoby to ciekawe, gdyby Lara siedziała ciągle przed komputerem albo telefonem – na pewno nie byłaby to moja estetyka. Ale na spotkaniach po projekcji ludzie często mnie o to pytają. Odpowiadam na to, dzieląc się wspomnieniem z własnego dzieciństwa, że jako 15-letni homoseksualny nastolatek nie szukałem innych gejów, nie chciałem być z nimi widziany, utożsamiany. Siedziałem głęboko w szafie, musiałem najpierw zaakceptować samego siebie, by móc nawiązać więź z innymi. W tym sensie Lara ma dużo nie tylko z Nory, ale także ze mnie samego. W filmie pojawia się zdanie: „Nie chcę być przykładem, chcę tylko być dziewczyną”. To jest moment w jej życiu, kiedy próbuje nie odstawać od reszty, woli przynależeć, a w jej przypadku wpasowanie się oznacza dostosowanie do dziewczęcej grupy w szkole baletowej. Bycie stuprocentową, zwyczajną dziewczyną.

Podoba mi się w „Girl” ciepły obraz wsparcia ze strony rodziców. Przynajmniej w Polsce wcale nie jest to regułą. Jak sytuacja wygląda w Belgii?

Niestety i w Belgii znajdziesz przypadki – często dość dramatyczne – kiedy tego wsparcia nie ma, gdy brakiem akceptacji rodzice krzywdzą dzieci, których dorastanie i tak jest dużo trudniejsze niż ich rówieśników. Zazwyczaj w kinie oglądamy właśnie tego rodzaju problematyczne relacje. Ja chciałem pokazać wersję optymistyczną: relację ojciec-dziecko pełną miłości, zrozumienia, troski. Taki był właśnie ojciec Nory, taki był i mój ojciec, który wspierał mnie, gdy odkrywałem w sobie homoseksualizm. Myślę, że potrzebujemy więcej tego rodzaju ojców i trzeba ich częściej pokazywać – w kinie, sztuce, literaturze. Bo dają przykład. Bo możemy się od nich wiele nauczyć. Chciałbym, aby mój fi lm zobaczyło jak najwięcej rodziców – obecnych i przyszłych – aby tematy takie jak seksualność czy identyfikacja genderowa nie były tabu, by można spokojnie o nim rozmawiać. By podróż w stronę dorosłości odbyć można było razem.

Najbardziej urzekło mnie to, w jaki sposób tę podroż pokazujesz. Skąpane w żółciach i błękitach kadry pchają opowieść w stronę mitu, baśni.

Jako debiutant miałem ogromne szczęście móc pracować ze wspaniałym, doświadczonym operatorem Frankiem van den Eedenem, prawdziwym wizjonerem. Dużo rozmawialiśmy o tym, w jaki sposób przekuć scenariusz w obrazy, by to one, a nie dialogi, pchały opowieść do przodu. Zdecydowaliśmy się na użycie dużej ilości światła słonecznego, ciepłego, żółtego koloru. Chodziło o nawiązanie w portrecie Lary do mitu Ikara – kogoś, kto pragnie lecieć wyżej i wyżej, ale w końcu może się sparzyć i upaść. Ojciec zaś jest Dedalem, czyli kimś bardziej rozważnym, kto próbuje uchronić swe dziecko od tragedii. By wydobyć tę metaforę, wiele scen oświetlanych jest naturalnym światłem słonecznym, niebieski zaś pojawia się w scenach wzmożonych konfl iktów, rozczarowań, deziluzji.

Mimo scen drastycznych, „Girl” jest jednak filmem optymistycznym – mógłby być częścią kampanii „It Gets Better”. Jak reaguje na film młoda publiczność?

Od nastolatków zazwyczaj mam wspaniały feedback, wielu z nich odbiera go bardzo osobiście. Wynika to, jak sądzę, z tego, że czy jesteś trans czy cis, homo czy hetero, musisz w tym wieku odpowiadać sobie na pytania o własną tożsamością, konfrontować się ze swoją fizycznością, odnajdywać się w często nieprzychylnym rówieśniczym otoczeniu. Niektórzy reagują bardzo żywo, płaczą, inni buntują się przeciwko filmowi albo oczekują wyjaśnień. Mam poczucie, że w słowniku kina nie było jeszcze takiej postaci jak Lara i skoro jest w jakimś sensie pierwsza, wielu domaga się, by była wzorem. Myślę, że to właśnie wzbudza w filmie największe kontrowersje, że Lara wzorem być nie chce i nie potrafi . Nie jest aktywistką, jest po prostu istotą ludzką.

A czy ty, jako filmowiec, czujesz się aktywistą?

Na pewno chcę opowiadać o postaciach i tematach, które nie są częścią popularnego języka filmowego i mówiąc o nich, docierać do jak najszerszej publiczności. „Girl” to tylko pierwszy etap poszerzania tego języka – pracuję obecnie nad kolejnym filmem, który również oswajać będzie widownię z bohaterem z grupy mniejszościowej. Bo to jest mój cel: rozszerzać pole widzialności, przełamywać strach, budzić empatię. Mam nadzieję, że „Girl” jakoś się do tego przyczynia.  

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Reżyserzy geje, wyjdźcie z szafy

Z DAWIDEM NICKELEM, reżyserem nagrodzonego na festiwalu w Gdyni filmu „Ostatni komers”, wyoutowanym gejem, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Jak poprawnie wymawia się twoje nazwisko?

„Nikel”, to „c” jest nieme.

Idealnie z punktu widzenia międzynarodowej kariery. W moim nazwisku też jest zbitka spółgłosek „c” i „k” – żaden cudzoziemiec nie potrafi jej poprawnie wymówić. Spotkaliśmy się dzisiaj, żeby porozmawiać o twoim pełnometrażowym debiucie, filmie „Ostatni komers”, który zdobył podczas ubiegłorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych główną nagrodę Konkursu Filmów Mikrobudżetowych, a w maju ma trafić do kin. Skoro zaczęliśmy od kwestii praktycznych, to wytłumacz, proszę, co to są „filmy mikrobudżetowe”.

„Mikrobudżety” to program Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej dla młodych twórców. Musisz zrobić fi lm za 700 tysięcy złotych. Masz narzuconą z góry Telewizję Polską jako koproducenta, który wykłada 10 procent budżetu. Jest też parę innych ograniczeń.

Twój film opowiada o bardzo młodych ludziach, w wieku 15-18 lat, mieszkających w niedużym mieście. Jest lato, upał, zbliża się koniec rok szkolnego – stąd w tytule ów „komers”, czyli impreza na zakończenie gimnazjum. Mamy parę nastolatków, która musi się zmierzyć z problemem niechcianej ciąży, ale mamy też Tomka, który zakochuje się w rosłym Kubie, chłopaku swojej siostry. Sam pochodzisz z Kędzierzyna- Koźla, także niedużego, 60-tysięcznego miasta, położonego między Gliwicami a Opolem. Jak ci się tam dorastało?

Było dobrze. Nie mam traumatycznych doświadczeń, co w jakiejś mierze zawdzięczam mojej starszej o rok siostrze. To bardzo konkretna dziewczyna, która zadawała się z bardzo konkretnymi chłopakami. Od początku przejawiałem różne cechy stereotypowano uznawane za gejowskie – np. miałem bardzo dużo koleżanek i nie znosiłem wuefu – ale jak tylko ktoś powiedział, że jestem „pedałem”, to moja siostra donosiła o tym swoim kolegom i oni już wymierzali sprawiedliwość.

Tym niemniej, dorastanie w małym mieście jako gej wiąże się z poczuciem wyobcowania. Gdy byłem nastolatkiem, czyli na początku XXI wieku, nie było jeszcze Grindra, ale było już Fellow, Gay Romeo… Bardzo głęboko wchodziłem więc w świat Internetu. Chciałem mieć, tak jak moje koleżanki, chłopaków, pierwsze miłości, seks… I tego wszystkiego szukałem w Internecie, bo wokół mnie żadnych innych jawnych gejów nie widziałem. Było wtedy dwóch Dawidów – jeden towarzyski, lubiany, z dużym gronem znajomych i drugi Dawid, samotny w sieci. (śmiech)

Zresztą, wtedy sam do siebie byłem nastawiony homofobicznie. Pamiętam, że poszedłem z przyjaciółką na „Tajemnicę Brokeback Mountain” i po seansie „hejtowałem” przed nią to, że bohaterowie uprawiają seks. Nawet nie potrafi ę dzisiaj powiedzieć, dlaczego tak się zachowałem, co próbowałem zademonstrować. Zwłaszcza, że sam swój pierwszy raz przeżyłem, dzięki Internetowi właśnie, bardzo szybko, w wieku 15 lat. On był zresztą dużo starszy ode mnie, miał coś koło trzydziestki i w ogóle mi się nie podobał. Ale że wszyscy dookoła gadali o pierwszych pocałunkach i pierwszych macankach, to i ja chciałem to mieć wreszcie za sobą.

Czyli przypadek Tomka i jego skrytej fascynacji erotycznej Kubą to także twoja historia?

Tak. Zakochałem się w koledze, który był chłopakiem mojej przyjaciółki. Szykowaliśmy się na ten komers i pomyślałem, że skoro moi znajomi potrafi ą zbliżyć się do drugiej osoby i mieć jakieś związki, to może problem tkwi we mnie. Postanowiłem, że muszę wreszcie zrobić pierwszy krok.

To nie było epokowe wydarzenie w moim życiu, o którym myślałbym potem codziennie. Ale przypomniałem sobie ten epizod, gdy zaczynałem pisać scenariusz. Początkowo zresztą to miała być krótkometrażówka, skupiona właśnie na wątku gejowskim. Chciałem ją zrobić w Studiu Munka w ramach programu „30 minut”, zostałem jednak dwukrotnie odrzucony. Dopiero kiedy pojawiła się szansa na realizację pełnego metrażu, dopisałem inne wątki – ten z niechcianą ciążą wziąłem zresztą z książki Anny Cieplak „Ma być czysto”. Chciałem zrobić portret zbiorowy, pokazać złożone problemy społeczności, o której opowiadam, stworzyć atlas nastolatków z małego miasta.

TVP nie miała nic przeciwko wątkowi gejowskiemu?

Nie, nie miała żadnych obiekcji ani na etapie scenariusza, ani podczas kolaudacji. Chcieli jedynie, żebym skrócił sceny tańca, których faktycznie jest w filmie trochę. (śmiech)

Z Kędzierzyna-Koźla trafiłeś do szkoły filmowej w Katowicach, na wydział produkcji.

Wiedziałem, że chcę coś robić w filmie, choć nie potrafiłem tego nazwać. Jako nastolatek interesowałem się, oczywiście, wyłącznie kinem hollywoodzkim. Nie znałem się na europejskich reżyserach. Dopiero przygotowując się do szkoły filmowej, dowiedziałem się o nich czegoś więcej. W trzeciej klasie liceum przeczytałem artykuł, że jest taki kierunek jak produkcja filmowa. Pomyślałem, że to właśnie coś dla mnie, skoro lubię się w fi lm bawić, bo kręciłem różne dziwne rzeczy z przyjaciółmi. I dopiero gdzieś w połowie katowickich studiów stwierdziłem, że nie chcę zajmować się produkcją, chcę robić własne filmy.

Jak wspominasz studia? Jak wspominasz Katowice?

Przenosiny z Kędzierzyna do Katowic to był wielki skok pod każdym względem, także gejowskim. Zacząłem poznawać nowych ludzi, otwierać się przed nimi. Wreszcie też przestała mnie nękać zmora wuefu.

Nie mieliście w szkole filmowej wuefu?

Mieliśmy. Ale wybrałem siłownię, pochodziłem 50 minut na bieżni i do domu.

Lata mijają, a wuef wciąż jest traumą dla kolejnych pokoleń gejów. Sam go wspominam jako największy koszmar podstawówki i liceum.

W każdym razie Katowice były dla mnie przełomem. Nagle poznałem chłopaka, którym się zauroczyłem, i to poznałem go nie przez Internet, a na meczu siatkówki gejowskiej! Nareszcie te dwie moje osobowości z Kędzierzyna-Koźla się połączyły. (śmiech)

Ale jeśli chodzi o kwestie zawodowe, to przeżyłem rozczarowanie. Przede wszystkim istniał ostry podział na kierunki artystyczne – reżyseria, operatorka… – i techniczne, czyli właśnie organizacja produkcji. „Artyści” nie chcieli się z nami bratać, uważali nas za tych gorszych, którzy ewentualnie mogą im rachunki policzyć. Ja zaś chodziłem na plany zdjęciowe etiud studenckich i uważałem, że pomysły tych przyszłych reżyserów są średnie, a ich osobowość też mnie nie powala. Nie było tam dla mnie nic interesującego. Odszedłem więc od towarzystwa szkolnego, zacząłem pracować w Rondzie Sztuki, czyli galerii Akademii Sztuk Pięknych. Akurat Katowice starały się wtedy o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, zacząłem więc działać przy różnych inicjatywach, które były z tym związane. Poznałem wielu ciekawych ludzi i na pewno byłem jedną z tych osób, które tworzyły kulturę w Katowicach.

A jednak z Katowic przeniosłeś się do Warszawy.

Powoli kończyły się studia, wiedziałem, że muszę zahaczyć się o coś filmowego w Warszawie i może za dwa lata pójść na reżyserię do Łodzi. Taki miałem plan. Myślałem, u kogo chciałbym się uczyć robienia filmów, i była tylko jedna reżyserka, która mnie wtedy interesowała. Małgorzata Szumowska. Zachwyciłem się jej „33 scenami z życia”, potem przyszło „W imię…”. To było dla mnie kino międzynarodowe, mogące się równać z filmami zagranicznymi, które oglądam. Napisałem do Szumowskiej list. Odręczny. Że chciałbym z nią zrobić fi lm. Odezwała się do mnie mejlowo po jakichś trzech miesiącach. Zaproponowała spotkanie w Warszawie. Akurat przygotowywała się do realizacji „Body/Ciało”. Powiedziała, że weźmie mnie na asystenta, jeśli znajdę jej aktorkę do filmu. Ja już wtedy siedziałem na Instagramie i tam właśnie znalazłem Justynę Suwałę. Ona zagrała jedną z głównych ról w „Body/Ciało”, a ja zostałem asystentem Szumy.

Byłem zafascynowany nią, operatorem Michałem Englertem, całą materią robienia filmu. Na planie miałem mnóstwo roboty, przeżywałem wielki stres. Tu masz przyprowadzić aktora, on się spóźnia minutę, więc drugi reżyser na ciebie krzyczy, że to twoja wina i że przez ciebie fi lm nie powstanie… To był naprawdę hardcorowy poligon. Ale miałem duże wsparcie w Gośce i Michale. Bardzo mnie polubili, byli dla mnie bardzo serdeczni, chodziliśmy po zdjęciach na wino i kolację. Zaprzyjaźniliśmy się.

Potem jeszcze pracowałeś z Szumowską przy kolejnym jej filmie, „Twarzy”.

Owszem. Stanąłem zresztą wtedy przed dylematem. Złożyłem papiery do łódzkiej Filmówki na reżyserię, ale druga tura zdjęć do „Twarzy” odbywała się wtedy, kiedy były egzaminy. Musiałem wybrać – zdjęcia albo egzaminy. Stwierdziłem, że wolę robić fi lm z Gośką, a nie na następne pięć lat utknąć w kolejnej szkole i kolejnym mieście. Ostatecznie dostałem się w Warszawie do Szkoły Wajdy i tam skończyłem roczny kurs reżyserii.

Nie wiedziałem, że maczałeś też palce w „Grindrze”. Przypomnijmy – to był głośny parę lat temu spektakl według sztuki i w reżyserii aktora, Piotra Trojana, dzisiaj znanego dzięki, także nagrodzonej w Gdyni, roli Tomasza Komendy w filmie „25 lat niewinności”. Sporo się swego czasu mówiło o tym, że z „Grindra” ma powstać film.

Piotra Trojana poznałem, gdy z Szumą szukaliśmy aktora do „Twarzy” i poszliśmy na „Grindra”. Zakumplowałem się z nim i uznałem, że „Grindr” to jest fajny pomysł na debiut reżyserski. Zapytałem Piotra, co sądzi o tym, żebyśmy razem ten fi lm zrobili: „Ja mam doświadczenie z planów filmowych, ty masz doświadczenie w pracy z aktorami”. On się na to zgodził. Zaczęliśmy się spotykać, pracować nad scenariuszem, wtedy poznałem też Martę Habior, która potem została producentką „Ostatniego komersu”. Z różnych jednak powodów „Grindr” nie powstał. Mnie zresztą z perspektywy czasu wydaje się, że pomysł był w założeniu nazbyt konserwatywny. Największym atutem tej opowieści było to, że bohater umawia się z chłopakami przez tytułową aplikację, wchodzimy więc do kolejnych mieszkań i poznajemy różne sposoby bycia gejem w Polsce. Tylko że w scenariuszu musieliśmy jakoś tego bohatera zbudować i w sumie wynikało z naszego tekstu, że nie znajdzie on sensu życia, dopóki się nie ustatkuje z jednym chłopakiem. Nie wiem, może jeszcze kiedyś uda się do tego „Grindra” wrócić. Pamiętam, że pewien ekspert z PISF-u, który oceniał scenariusz, uznał sceny „grupówek” za „świat egzotycznych doznań”. Nie wiem, o jakiej egzotyce myślał, bo akcja działa się w Warszawie. (śmiech)

Coś to polskie kino LGBTQ nie może się wykluć.

Ale powstaje „Lubiewo”, robi to Paweł Maślona. Powstaje fi lm o akcji Hiacynt, to z kolei wziął na warsztat Piotr Domalewski. Łukasz Ronduda kręci film o Danielu Rycharskim. Hm… Hetero robią filmy o gejach. Bo nie ma wyoutowanych gejów-reżyserów. Są za to wyoutowane lesbijki – Kasia Adamik i Olga Chajdas. Ale, czekaj, mój kolega, Kamil Krawczycki, złożył super gejowski projekt do „Mikrobudżetów” i też dostał kasę, latem wchodzi na plan. Ja natomiast chciałbym rozwinąć w kolejnym filmie wątek relacji między chłopakami, powiązać to z kwestią toksycznej męskości i odkrywaniem swojej tożsamości seksualnej w homofobicznym środowisku. Na razie piszę scenariusz. W każdym razie jestem i chcę być nadal wyoutowanym gejem, nie chcę wracać do szafy. Uważam, że to jest moja siła. Chcę być też reżyserem, o którym ludzie LGBT+ wiedzą, że on ich reprezentuje w kinie.

Właśnie. Nie wspomnieliśmy jeszcze o twojej dokumentalnej krótkometrażowce, „Filipka”, z niebinarnym bohaterem.

Filipka to mój przyjaciel. Mieszkam z nim. Filip jest osobą queerową, lubi np. do pracy chodzić w sukience, zawsze go to bawiło, że ludzi tak to szokuje. No i postanowił wziąć udział w Konkursie Piosenki Przegiętej w Katowicach. Ten fi lm miał być w sumie dokumentacją jego występu, przeznaczoną raczej do archiwum domowego. Ale poznałem rodziców Filipa, okazało się, że są różne napięcia między nimi a nim. Jest z czego zbudować fi lm, który pokazujemy głównie w obiegu galeryjnym.

Katowice, Warszawa, masz też ambicje, by wyjść ze swoimi filmami dalej w świat. Ale, powiedz, czy wracasz często do Kędzierzyna? Jak tam teraz wygląda życie gejowskie?

Wracam. O dziwo, jest tam na Grindrze parę osób. Głównie ludzie młodzi. Coś się dzieje. Wyoutowałem się też w Kędzierzynie w gazecie lokalnej przy okazji rozmowy o sukcesie „Ostatniego komersu”. Było, na piątej stronie! Powiem ci, że trochę się potem przestraszyłem. Tego, że będzie post na Facebooku, a pod nim wyleje się hejt. Zrobi się gównoburza, moi rodzice będą musieli czytać komentarze, że syn pedał etc. O dziwo, nie pojawił się ani jeden komentarz negatywny. Same lajki od znajomych z podstawówki, z gimnazjum, serduszka, buziaczki… Moja mama pracuje w Carrefourze, tam także jej pogratulowali. A nawet przyszła do niej koleżanka z działu wędliny i powiedziała, że jest lesbijką.

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Przytulam queerową publiczność

Z KAMILEM KRAWCZYCKIM, reżyserem filmu „Słoń”, rozmawia Adam Kruk

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Pamiętam, że gdy poznaliśmy się na festiwalu w Karlovych Varach, „Słoń był prawie gotowy, a ty byłeś pełen nadziei, ale i obaw. Potem nastąpiła premiera na Nowych Horyzontach i posypały się nagrody na światowych festiwalach.

To dla mnie bardzo intensywny, ale też bardzo pozytywny czas. Wcześniej rzeczywiście byłem przejęty, bo przecież to mój pierwszy pełny metraż – projekt, nad którym pracowałem kilka lat. I weź go tu teraz nagle pokaż publiczności… Stresu nie unikniesz, nie wiesz, czego się spodziewać – bo i wiedzieć nie możesz. Obawy jednak zaczęły się rozmywać podczas Nowych Horyzontów, kiedy wszedłem na premierowy pokaz, zobaczyłem ekipę, z którą razem pracowaliśmy nad filmem, oraz widzów wchodzących specjalnie na mój fi lm. Pomyślałem: wow, sala jest pełna i pełno na niej queerowej publiczności. Wtedy odetchnąłem – od tamtej pory wszystko idzie już z górki.

Po Nowych Horyzontach, gdzie publiczność jest wyrobiona, otwarta na kino queerowe i generalnie na produkcje spoza mainstreamu, następuje festiwal w Gdyni: ultrapolski, bo pokazujący właściwie tylko polskie filmy, dość konserwatywny. I tam sukces – nagroda w sekcji mikrobudżetów. Spodziewałeś się jej?

Kompletnie nie myślałem w kategoriach konkursu, rywalizacji, nagród. Chciałem po prostu pokazać „Słonia” kolejnej publiczności – tak jak mówisz, trochę innej niż tej nowohoryzontowej. To jest specyficzny festiwal, bo przyjeżdża na niego cała branża filmowa i dla debiutanta, który przez całe życie ją obserwował – znanych reżyserów, aktorów, aktorki – i marzył, by tak jak oni robić fi lmy, to było duże przeżycie. A nagroda oczywiście bardzo mnie cieszy, bo nie jestem naiwny – wiem, jak wiele sukcesy na festiwalach dają promocyjnie, a najbardziej zależy mi na tym, by „Słonia” nieść dalej do przodu, ku następnym widzom.

Odbierając statuetkę, powiedziałeś ze sceny: „Ten fi lm ma być ≫przytulasem≪. Chciałem przytulić queerową społeczność, do której sam też należę. Ale nie tylko. Chciałem przytulić wszystkich, którzy tego potrzebują. Pomimo wszystkiego, co się teraz dzieje – damy radę i przetrwamy”.

Wiedziałem, że mamy transmisję w TVP, że reakcje mogą być różne, ale dla mnie to najbardziej naturalne sprawy pod słońcem. Powiedziałem tylko to, co jest prawdą: dla kogo zrobiłem ten fi lm, podziękowałem mojemu chłopakowi. Nie ukrywam się w życiu, nie cenzurowałem się, kręcąc fi lm, dlaczego więc miałbym to robić po jego premierze? A że leciało to w TVP na żywo, to tym bardziej czułem się zobowiązany, by uczcić naszą społeczność. Nie myślałem o tym, jak moje słowa zostaną odebrane, nie spodziewałem się, że otrzymam gromkie brawa i że popłyną tak daleko – a potem faktycznie pojawiło się sporo newsów i artykułów na ten temat. Bardzo zresztą życzliwych.

Czyżby okazywało się, że Polska jest mniej homofobicznym krajem, niż próbuje nam się wmawiać?

Chciałbym, żeby tak było, jakiś hejt jednak zawsze się znajdzie. Udzieliłem w ostatnim czasie sporo wywiadów i komentarze pod nimi bywały bardzo homofobiczne. Trochę ich poczytałem, po czym postanowiłem, że już nie będę tego robił. Więcej spotkało mnie jednak ciepłych reakcji – nawet na Podhalu, skąd pochodzę. Po Gdyni napisał do mnie nawet najbardziej znany i „klikany” w regionie portal Podhale24.pl z prośbą o materiały z filmu, bo chcieli napisać newsa o wygranej krajana. Zastanawiałem się, jaki to będzie miało skutek, bo jest on czytany i komentowany przez bardzo szeroki target. Myślałem, że taki wpis nie może przynieść nic pozytywnego. Zajrzałem tam godzinę po opublikowaniu: 10 tysięcy wyświetleń, kilkanaście komentarzy. Walczyłem, by ich nie czytać, ale w końcu zjechałem w dół i… o dziwo, zdecydowana większość była pozytywna, poza jakimś marginesem hejtu odklejonym nawet od treści artykułu.

Czyli Podhale jest z ciebie dumne! Portretując je w „Słoniu”, sięgałeś do własnych wspomnień?

Tak, choć na początku opierałem się, by osadzić tam akcję, miałem z tym problem. Może dlatego, że gdzieś tam z tyłu głowy tkwił posępny obraz polskiej wsi z innych polskich filmów i bałem się, że u mnie wyjdzie podobnie. Bo nie chciałem zakłamywać rzeczywistości i pokazywać, że wszystko jest tu cacy, ale też zależało mi, by uniknąć demonizowania prowincji. Na początku więc chciałem, by część akcji działa się w mieście – to jeszcze nie była ta historia, choć od początku była queerowa. Tylko że pisanie mi nie szło. Dopiero kiedy pewne rzeczy w sobie przepracowałem, odważyłem się osadzić Bartka – mojego bohatera – tam, gdzie sam się wychowałem, opowieść ruszyła. Dużo łatwiej mi się pisało, czerpiąc z życia mojego i moich znajomych – Podhale jest bardzo inspirującym miejscem z dużym potencjałem filmowym. Nie wykluczam, że przy kolejnych projektach będę chciał tu wracać.

Historie z prowincji zawsze opowiadają ludzie, którzy już stamtąd wyjechali. Nie tylko zresztą w Polsce osoby nieheteronormatywne, by wieść w miarę szczęśliwe życie, muszą opuścić swoje małe ojczyzny. To także jeden z motywów „Słonia”.

Interesował mnie konflikt wewnętrzny kogoś takiego jak Bartek, kto pasuje do Podhala i się tu odnajduje – bo lubi konie, lubi naturę, lubi mieszkańców. Tyle że oni nie pozwalają mu tu funkcjonować w pełni. Chciałbym, żeby wyoutowani geje mogli mieszkać na polskiej wsi i w małych miastach, żeby nie kosztowało to tyle energii, wiem jednak, że póki co nie zawsze jest to możliwe. Małe społeczności lubią ingerować w życie jednostki, która jest ich częścią, zawłaszczają je, kontrolują. Można starać się je zmieniać od wewnątrz, przejść tę drogę, ale jest to ogromnie kosztowne.

Jak było w twoim przypadku?

Opuściłem Podhale, mając 19 lat. To miał być standardowy wyjazd z domu rodzinnego na studia, jako że wtedy nie dało się studiować w Nowym Targu. Miałem plan, by wyjechać jak najdalej i nigdy nie mówić rodzicom o sobie – dziś sam się temu dziwię, ale te 14 lat temu inaczej odbierałem rzeczywistość. No ale zdarzyło się tak, że tuż przed wyjazdem zakochałem się po uszy i wylądowałem w pierwszym związku z chłopakiem. Kompletnie nieracjonalne było się wiązać, kiedy za kilka miesięcy masz wyjechać z domu i zacząć nowe życie, ale my wtedy zupełnie straciliśmy dla siebie głowy. Powiedzieliśmy o sobie wszystkim znajomym naokoło i odbiór okazał się zaskakująco pozytywny. Były oczywiście jakieś dziwne pytania i rozmowy, ale nie spotkaliśmy się z agresją czy odrzuceniem. Po kilku tygodniach okazało się jednak, że nie tylko znajomi, ale i całe miasto o nas mówi. Wtedy zaczął się hardcore, bo staliśmy się w mieście tematem numer jeden. Pewnego razu przychodzę do domu, jest późny wieczór, a rodzice czekają w moim pokoju i pytają, dlaczego wszyscy mówią, że jestem gejem. Nie mogłem skłamać. I to był trudny czas, bo wyjeżdżałem, trochę jak Dawid ze „Słonia”, w atmosferze skandalu. Zostawiałem za sobą rodziców, którzy sami musieli sobie te sprawy przepracować, i zostawiałem chłopaka. Ze względu na niego, zamiast na koniec świata, pojechałem na studia do Krakowa i co weekend przyjeżdżałem do Nowego Targu, ale szczerze nienawidziłem tam wracać. Potem jakoś się z tym miejscem pogodziłem – na co dowodem jest pewnie mój fi lm.

Czy myślisz, że dzisiejsza młodzież ma łatwiej? Z jednej strony jest większa świadomość, z drugiej „strefy wolne od LGBT”.

Myślę, że młodzi mają dziś większą wiedzę i akceptację, widzę to nawet w Nowym Targu. Homoseksualność przestała być tabu – nieustannie pojawia się w mediach, serialach na Netfliksie, w necie znajdziesz cokolwiek chcesz, także grupy wsparcia. Ale to, że od paru lat staliśmy się obiektem nagonki, jakimś politycznym mięsem armatnim, ma swoją cenę, przynosi wielu osobom cierpienie. Bo nagle każdy musi się wypowiedzieć, a jak jesteś niewyoutowany i musisz wysłuchiwać, co wszystkie ciotki, babcie i wujkowie mają na ten temat do powiedzenia, to nie zazdroszczę. Wyobrażam sobie, że dla młodych ludzi musi być to straszne. W dłuższej perspektywie jednak sądzę, że nagonka ta – wbrew intencjom – przyniesie więcej dobrego. Bo także dzięki niej faktycznie wyszliśmy ze sfery tabu i nie da nas się już tam oddelegować z powrotem. I większość społeczeństwa się na tę nagonkę nie godzi – widzimy to w sondażach, z roku na rok coraz bardziej nam przychylnym.

To też zasługa pracy organicznej, którą każdy w naszej społeczności – chcąc nie chcąc – trochę musi wykonywać. Zamiast żyć własnym życiem, stajemy się edukatorami seksualnymi czy obyczajowymi.

Pamiętam, że przechodziłem przez to, gdy wyprowadziłem się z domu i zacząłem studiować. Miałem wtedy takie podejście, że już nigdy więcej nie dam się zamknąć w szafie, mówiłem o sobie wszystkim. Ludzie reagowali pozytywnie, ale jednak byli zaciekawieni – bo te naście lat temu wciąż byliśmy traktowani jako coś egzotycznego. To prowokowało mnóstwo rozmów, na każdym spotkaniu towarzyskim ktoś nowy podchodził i dostawałem ten sam zestaw pytań: jak wyglądał twój coming out, co na to rodzice, od kiedy wiedziałeś – z tych mniej niedyskretnych. Nie obrażam się na nie, poczuwam się do tej „misji edukacyjnej”, ale to kosztuje sporo energii i rozumiem, że nie każdy ma ochotę to robić.

Twój głos wybrzmi teraz jeszcze głośniej, bo „Słoń ma szansę trafi ć do dużej publiczności. Fajnie, gdyby tak się stało, bo przecież sprawy, o których opowiadam: miłość, dojrzewanie, relacje z rodzicami, wybór własnej drogi – są w miarę uniwersalne. Ale ja, tak jak powiedziałem w Gdyni, robiłem „Słonia” głównie z myślą o queerowej publiczności, to do niej chciałem trafi ć. Nie kalkulowałem, co może się spodobać statystycznemu widzowi. Nie zastanawiałem się, czy sceny seksu nie są zbyt długie lub zbyt dosłowne dla widza hetero. Albo czy w kadrze może pojawić się lubrykant, czy to będzie już za dużo. Kompletnie mnie to nie interesowało. Stawiałem w centrum queerowego widza, czyli siebie. Siebie jako widza.

Coraz więcej queerowych produkcji przynosi jednak niezły zysk. W Stanach takie tytuły jak „Love, Simon” czy „Bros” na równych prawach konkurują z produkcjami mainstreamowymi. Czy myślisz, że twój film może być znakiem, że i my jesteśmy na to gotowi?

Emancypacji nikt z polityków już nie zatrzyma – proces ten jest trudny, ale przejść go musiał każdy kraj. Te zmiany postępują od lat, idą do nas z Zachodu, który już dawno przepracował martyrologiczne wątki geja jako ofiary i gdzie kino queerowe robi się coraz weselsze. My jeszcze je przerabiamy i myślę, że musimy to robić, dopóki nie zajdzie u nas realna zmiana społeczna. Ale wydaje mi się również, że choć zaczęliśmy dużo później, to i tak, starając się nadganiać cywilizacyjny dystans do Zachodu, przerabiamy je dużo szybciej. I to, że historie takie jak „Bros” czy „Call Me By Your Name” trafiają do szerokiej publiczności, powinno dać do myślenia także polskim producentom i dystrybutorom, którzy wciąż są dość zachowawczy. „Słoń” oczywiście z tymi dużymi tytułami nie może się mierzyć – porównałbym go raczej do amerykańskich filmów niezależnych – ale przecież nie wszystkie filmy muszą mieć kilkaset tysięcy widzów, wielkie nazwiska w obsadzie i zdobywać Oscary jak „Tajemnica Brokeback Mountain”. Skromne, osobiste produkcje też są potrzebne, bo kropla drąży skałę.

Pozytywne reprezentacje pomagają w oswajaniu się z homoseksualnością. Mnie amerykańska popkultura bardzo w tym pomogła.

Ja pamiętam, że kiedy w „Magdzie M.” pojawił się bohater gej, to przeszył mnie dreszczyk emocji – sam jeszcze nie wiedziałem o sobie wszystkiego, dopiero siebie poznawałem, a tu na ekranie zostaje to nazwane. Paraliżuje cię to, bo teraz masz kilka minut, żeby się czegoś dowiedzieć. U mnie w domu słowa „gej” czy „lesbijka” nigdy nie padły – ani w pozytywnym, ani w negatywnym kontekście. Po prostu nie było ich w słowniku. Dlatego w dzieciństwie wszystkiego dowiadywałem się z filmów, głów nie amerykańskich, bo one były najbardziej dostępne. W Nowym Targu było jedno małe kino (internet dopiero raczkował) i jednym z pierwszych filmów, które tam zobaczyłem, były „Godziny” Stephena Daldry’ego. Meryl Streep grała tam postać będącą w związku z kobietą i dla mnie to był totalny szok. Dlaczego one ze sobą mieszkają? Dlaczego śpią w jednym łóżku? A przede wszystkim: dlaczego nikt dookoła nie reaguje? Nie powiem ci dokładnie, ile miałem lat, ale już wtedy wiedziałem, że jakoś mnie to dotyczy. Stopniowo sięgałem po kolejne tytuły, aż natrafiłem na amerykańskie „Queer as Folk”, które dało mi solidną queerową edukację. (śmiech) Polskich produkcji wówczas nie było. Przypominam sobie jedynie, że spore wrażenie zrobiła na mnie „Senność” Magdaleny Piekorz – jednym z przeplatających się w filmie wątków była historia lekarza (Rafał Maćkowiak), który zakochuje się w dresiarzu (Bartosz Obuchowicz). Po latach widzę, jak odważne było to w tym 2008 r.

Zawsze jednak dostępna była pornografia…

Ja w tamtych czasach miałem raczej styczność z pornografią hetero i orientowałem się, że bardziej niż na dziewczyny, patrzyłem na kolesi. Dziś dostęp do pornografii jest jeszcze łatwiejszy, na szczęście jest też znacznie więcej reprezentacji gejowskich relacji w wersji niepornograficznej.

U ciebie sceny intymne wyszły fajnie – nie pornograficznie, ale i nie pruderyjnie. Jak nad nimi pracowałeś?

Mieliśmy na planie koordynatorki do spraw intymności: Kasię Szustow i Martę Łachacz – to na szczęście staje się dziś w produkcji filmowej standardem. Taka osoba ma przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo aktorom, którzy są bardzo narażeni na nadużycia. Dużo się słyszy skandalicznych historii z planu, więc starałem się o to szczególnie zadbać. Bo jeśli aktorzy czują się komfortowo, to nie narażamy nikogo na niepotrzebne traumy i to przekłada się na sposób, w jaki sceny intymne ostatecznie wypadną. Gdy czują się bezpiecznie, mogą skupić się na graniu, nie musząc przejmować się tym, że zaraz zostaną przekroczone jakieś granice. Wiedzą, że w każdym momencie mogą powiedzieć „nie” i mogą to powiedzieć koordynatorce – osobie, która jest tam specjalnie dla nich – a nie reżyserowi, co może być dla aktora stresujące. To bardzo ważne, by jeszcze przed włączeniem kamery przeczytać z koordynatorką scenariusz i skupić się na scenach intymnych, określić, co będzie widoczne, i razem z aktorami stworzyć choreografię tych scen.

Jak dobrałeś ze sobą aktorów, by na ekranie czuć było chemię?

Zorganizowałem spotkanie u siebie w mieszkaniu, nie było pieniędzy na większy casting. Zaprosiłem więc trzech aktorów, co do których czułem, że to może być to. I już wtedy, poznając Janka Hrynkiewicza, poczułem, że znalazłem Bartka, bo szukałem kogoś, kto w spojrzeniu miałby wrażliwość, ale i siłę – a Janek właśnie coś takiego ma. Wtedy na casting zaprosiłem też Pawła Tomaszewskiego, chciałem zobaczyć ich razem w tej konfiguracji. Dostali zadanie, by zaimprowizować pierwsze spotkanie swoich postaci, a jako że się nie znali wcześniej, to także dla nich było to pierwsze spotkanie. Wtedy Paweł zapytał, czy może Janka powąchać, i stwierdziłem, że tak bardzo pasuje to do jego postaci, do początku tej relacji, że weszło to do scenariusza. Potem jeszcze wielokrotnie się widywaliśmy, robiliśmy sporo prób, bo wiedzieliśmy, że na planie nie będzie już na nie czasu ani przestrzeni. Bardzo wiele to dało. Dzięki temu już pierwszego wspólnego dnia zdjęciowego chłopaków zobaczyłem, że faktycznie mamy tę chemię, że będzie ją czuć na ekranie.

Z Pawłem Tomaszewskim, wyoutowanym aktorem, mieliśmy wywiad w „Replice” (nr 82); producentem jest Jakub Mróz z Tongariro, które jest dystrybutorem tęczowych filmow. „Słoń jest więc queerowy nie tylko tematycznie, ale i produkcyjnie. Jak wpłynęło to na pracę na planie, który – wiadomo – bywa dość brutalnym miejscem?

Wiesz, ja całe życie chciałem robić filmy, ale w pewnym momencie z tego zrezygnowałem właśnie z powodu tego, czego nasłuchałem się o planach filmowych: jaki to maczystowski świat, jak toksyczne panują tam relacje. Później, kiedy dostałem pracę jako asystent kierowniczki produkcji, zobaczyłem, że nie musi tak być, że jest przestrzeń na inną wrażliwość. I zależało mi, by u nas też była. Ale to musi wyjść z góry: od reżysera, od producenta, od operatora – i od tego, jak my się do siebie odnosimy zależy, jak kształtują się kolejne relacje na planie. Ważne jest też, by dobierać ludzi nie tylko z uwagi na doświadczenie, ale i charakter. By się zastanowić, czy będą do siebie pasować vibe’em, czy będą chcieli grać do tej samej bramki, czy czują temat i potrzebę, by wspólnie opowiedzieć tę historię. Stąd rzeczywiście pojawiło się w ekipie sporo queerowych osób i pewnie to również wpłynęło na bardzo rodzinną atmosferę, która wytworzyła się na planie. Podczas zdjęć wszyscy się przytulaliśmy, przychodziliśmy na plan szczęśliwi – fi lm miał być więc nie tylko „przytulasem” dla widza, ale też okazał się nim i dla nas.  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Świadomość ciała i rozkoszy

Z wybitnym aktorem OLGIERDEM ŁUKASZEWICZEM o wątkach gejowskich w jego rolach, o nagości na ekranie i w życiu oraz o współczesnej homofobii politycznej rozmawia Rafał Dajbor

 

Foto: Marek Szczepański dla „Newsweeka”

 

Rozmawiamy w Warszawie, w biurze pana fundacji „My Obywatele Unii Europejskiej. Fundacja im. Wojciecha B. Jastrzębowskiego”. Jeszcze przed rozpoczęciem wywiadu powiedział pan, że kwestie praw mniejszości są bardzo ważne także właśnie dla fundacji.

Wojna w Europie. Pandemia. Brak energii. Inflacje w różnych krajach. Te problemy dotyczą nas wszystkich. Lecz Unia Europejska nie zapomina o jednostce. O człowieku, który ma prawa obywatelskie. Unia czuje się zobowiązana wobec pojedynczych losów ludzkich, bo wynika to z zadekretowanych wartości europejskich. Samorządy w Polsce, które ogłosiły „strefy wolne od LGBT”, UE wyłącza ze swojej wspólnoty wartości i nakłada na nie sankcje. Takie samorządy nie otrzymają wsparcia Unii. Fundacja, którą założyłem, zwraca się do obywateli, ich wyobraźni, wrażliwości i – w końcu – wyborczych decyzji. Obecnie rządzący Polską, aby zasłonić istotę swoich nieudolnych rządów, wmawiają społeczeństwu, że LGBT to ideologia, którą narzuca Unia. Gorąco się temu sprzeciwiam.

Proszę powiedzieć, dlaczego pana zdaniem Kościół katolicki, który był w Polsce kiedyś w szpicy, jeśli chodzi o obronę praw człowieka (mam na myśli czasy PRL-u), dziś jest w tej kwestii hamulcowym? Pytam o to aktora, który przecież występował także w kościołach, jest z tą instytucją w jakimś stopniu kojarzony.

Nawet kilka razy zagrałem samego prymasa Stefana Wyszyńskiego. A to, o co pan pyta, stało się dlatego, że Kościół ma od dawien dawna jakąś straszliwą fobię na temat seksualności człowieka. Otrzymywałem w listach pytania: “Dlaczego pan się rozbiera w filmach? Ciało jest świątynią Boga”. Na cmentarzu słyszę: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. Tymczasem w naszych ciałach wieją wichry popędów. Kościół chce je pacyfikować biczem. Dlaczego nie można użyć rozumu? Za cichy jest w tej sprawie głos psychologów. W przygotowaniu do spowiedzi rozdawanym w mszalikach w czasach mojej pierwszej komunii świętej wciąż powtarzało się pytanie: „Ile razy miałeś myśli nieczyste?”. Czyli sama już myśl na temat seksualny uważana była za grzech. A ja pamiętam moją pierwszą „zabawę w lekarza” z kuzynką, gdy miałem 6 lat. Po prostu pokazywaliśmy sobie różnice w wyglądzie naszych ciał i nie było w tym nic grzesznego, ale… pokonany przez własne wyrzuty sumienia, wróciłem do konfesjonału. Kościół doprowadził to wszystko do absurdu. Na przykład zakazując antykoncepcji, nie zważając przy tym na problem przyrostu naturalnego czy AIDS. Każda świadomość człowieka na temat cielesności budzi w Kościele grozę, podczas gdy sam schował się za murem nietykalności, zabraniając wiernym patrzenia, co się dzieje za tym murem. I teraz to wszystko wybiło na wierzch. Zaczyna wychodzić na światło dzienne, co dzieje się w zakonach, tak męskich, jak i żeńskich, to, jak księża krzywdzili dzieci, młodzież. To wychodzenie na jaw jest dobre, bo wszyscy musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: kim jesteśmy – jako ciała? Człowiek, a więc i jego ciało, miał być „koroną stworzenia”. I co teraz robi ta „korona”? Niszczy własne środowisko, a przez to jego ciało choruje i cierpi. Okazuje się, że człowiek nie jest w stanie ogarnąć ani swojego matecznika – Ziemi – ani swojego ciała. Ludzie antyku, o czym mówi sztuka z tamtej epoki, mieli świadomość ciała i świadomość rozkoszy, którą ono daje. Potem zaś ideałem stało się niszczenie ciała, głodzenie, biczowanie, a także otoczenie świadomości ciała kręgiem wstydu. Proszę zobaczyć, jak w czasach wypraw krzyżowych traktowano żony rycerzy. Nie tłumaczono im niczego, nie mówiono, dlaczego zachowanie czystości jest ważne, tylko zakładano pasy cnoty. W dzisiejszej epoce znów zakłada się nam pasy cnoty – w sensie myślowym. Ciągle podkreśla się, że części intymne są grzeszne, nieczyste. Trzeba je zasłaniać. Dziś młode reżyserki teatralne biorą odwet za wieloletnie odsłanianie pośladków i piersi aktorek. W wielu przedstawieniach można zobaczyć aktorów z dyndającymi penisami. I bardzo dobrze, odsłońmy wreszcie to, co zasłonięte. I dokładnie znajmy konsekwencje aktu seksualnego. Tymczasem Kościół występuje dziś przeciwko edukacji seksualnej. Czyli przeciwko szerzeniu wiedzy na temat tak powszechny, tak podstawowy jak ludzka rozrodczość, płciowość. Jest coś strasznego w tym, że rozum wciąż nie może się przebić. Jednak w społeczeństwach zaczyna dziś bulgotać chęć zmiany. Chęć poznania tego wszystkiego, co niesie za sobą cielesność. Kościół musi jeszcze raz zbadać swój stosunek do tajemnic ciała. Demaskowanie poszczególnych duchownych jako homoseksualistów, opowiadanie o tym, jak „pod sutanną” realizowali swoją seksualność, wywołał sam Kościół, a nie jacyś jego wrogowie. Przez to, że tak nieroztropnie podchodzi do spraw ludzkiej płciowości. Wywołał po prostu gniew i kontrofensywę przeciwko samemu sobie.

Kościół, a za nim politycy, powtarzają dziś często słowa o „ideologii LGBT”.

Myślę, że warto przyjrzeć się sobie, niejako zbadać samego siebie, na ile ta bzdura o „ideologii LGBT” weszła w każdego z nas. Ja jej od razu powiedziałem „nie”. Ale to się sączy z mediów, wchodzi w głowę każdego człowieka. Jedyną „ideologią”, czy raczej ideą, jest równość, tolerancja. Oraz miłość, rozumiana bardzo szeroko, nie mówię teraz tylko o miłości erotycznej. A gdy ich nie ma, to dzieją się rzeczy straszne. W Berlinie jest tablica pamięci homoseksualistów prześladowanych w czasie hitleryzmu. Rozstrzeliwanych, wtrącanych do więzień, wywożonych do obozów koncentracyjnych.

A pan kiedy zetknął się po raz pierwszy z homoseksualizmem?

To się stało właśnie w kościele. A konkretnie – w krakowskim kościele Mariackim, gdy zdawałem do szkoły teatralnej. Siedziałem w ławce, gdy raptem ktoś z tyłu objął mnie, pokazując mi rękę z zegarkiem i mówiąc: „Zobacz, która godzina”. Potem posypały się komplementy pod moim adresem. Miałem 18 lat i, chociaż mój ojciec był lekarzem, aż do wtedy nie miałem pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak homoseksualizm (choć ojciec twierdził później, że na pewno mi o tym opowiadał), nie wiedziałem, że może się zdarzyć coś takiego jak chłopiec podrywający chłopca. Choć akurat ten, który mnie podrywał w kościele Mariackim, nie był chłopcem, tylko dojrzałym i niezbyt apetycznym mężczyzną. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, patrząc wstecz, że kręcąc się wokół Teatru Śląskiego w Katowicach, w który byłem wpatrzony, bo już chciałem być aktorem, wielokrotnie bywałem obiektem podrywania, tylko nie umiałem nawet tego rozpoznać. Z tym że to był naprawdę podryw. Nie było w tym nic z napastowania czy molestowania seksualnego. Muszę tu dodać, że pierwszą gejowską pornografię zobaczyłem po sześćdziesiątce. Wszystko, co wcześniej o tym wiedziałem, wynikało z mojej wyobraźni.

Porozmawiajmy o pana aktorstwie. Czy w dzieciństwie lubił się pan przebierać?

O tak, w sukienki mojej mamy. Tańczyłem przed lustrem. Nazywali mnie „Marysieńka”. Brat bliźniak płonął ze wstydu za mnie. Potem mi to przeszło, odgrywałem żebraka w olbrzymim płaszczu ojca i jego kapeluszu.

W kontekście homoseksualnym szczególnie ważny jest pana udział w adaptacjach filmowych dzieł Jarosława Iwaszkiewicza…

…który nigdy się we mnie nie podkochiwał. Za to podkochiwał się w Danielu Olbrychskim.

Bardzo się cieszę, że ujawnia pan tę interesującą ciekawostkę. Miał pan okazję poznać Iwaszkiewicza?

Oczywiście. Byliśmy nawet u niego w domu. „Byliśmy” – to znaczy Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski i ja. Iwaszkiewicz pokazał nam cały swój dom, w gruncie rzeczy – zwykły. Wskazał nam np. regał z książkami, mówiąc, że to regał z apteki, który aptekarz już wyrzucił. Spore wrażenie zrobiło na nas, gdy zobaczyliśmy schowany pod łóżkiem obraz, a Iwaszkiewicz wyjaśnił, że to portret jego albo jego żony (w tej chwili już nie pamiętam) autorstwa Witkacego, ale ponieważ się nie podobał, to nie trafi ł na ścianę. Wiem, że moja rola w „Brzezinie” bardzo się Iwaszkiewiczowi spodobała, ale dowiedziałem się tego pośrednio, od jego córki, pani Marii.

Brzezina” Wajdy to jedno, ale szalenie istotna jest także „Stracona noc”, którą w 1973 r. przeniósł na telewizyjny ekran Janusz Majewski.

„Pisarz patrzy przez okno, widzi chłopca czytającego książkę” – takie zdanie jest w scenariuszu. Jak przełożyć to na obraz, który by sugerował homoerotyczne myśli pisarza? Zaproponowałem Januszowi, że będę nagi, przykryty tylko prześcieradłem. A ta nagość wynikać będzie z determinacji mojego bohatera, że tej nocy musi on stracić dziewictwo z postacią graną przez Alicję Jachiewicz. Gdy kręciliśmy tę scenę, prosiłem Andrzeja Łapickiego, który grał pisarza Juliana Kisieleckiego, by to patrzenie na mnie zagrał miękko, powłóczyście. By w jego spojrzeniu było widzenie granego przeze mnie chłopaka jako obiektu seksualnego. Wydawało mi się, że Andrzej się przed tym broni. Dopiero gdy zobaczyłem po latach ten fi lm, spostrzegłem, że on to jednak właśnie tak zagrał.

Do „Straconej nocy”, choć pod innym tytułem – „Nocne ptaki” – wrócił Andrzej Domalik (autor uważanego za pierwszy polski fi lm gejowski filmu „Zygfryd”) w 1992 r. Wtedy pan zagrał Kisieleckiego, a Jana, którego grał pan u Majewskiego, zagrał Mariusz Bonaszewski.

Kręcąc fi lm z Domalikiem, byłem już dużo bardziej świadom tematyki homoerotycznej, niż gdy kręciłem „Straconą noc” z Januszem Majewskim i bardzo chciałem pchnąć relację tych dwóch bohaterów w tym kierunku. Bonaszewski odrzucił to totalnie. Miał w sobie jakąś niechęć, wstręt, nie można go było przekonać, że to przecież tylko fantazja. Nie chciał tego tak grać, mimo że Domalik przystawał na moją propozycję. Jeżeli nawet w warstwie fantazji aktor ma być zamknięty na temat homoseksualny, to jest niedobrze, bo aktor nie może się tak bronić przed jakimkolwiek tematem. Bardzo Bonaszewskiego lubię i szanuję, ale żałuję, że nie dał się naprowadzić na ten trop.

Kolejny ważny tytuł iwaszkiewiczowski w pana dorobku to „Sława i chwała”. Najpierw przedstawienie Teatru Telewizji z 1974 r. w reżyserii Lidii Zamkow. Tu zagrał pan Andrzeja, natomiast w serialu Kazimierza Kutza „Sława i chwała” z 1997 r. wcielił się pan w Edgara, postać wzorowaną na Karolu Szymanowskim. Co ciekawe – u Lidii Zamkow Edgara grał Edmund Fetting, homoseksualista, a także pana kolega w zespole Teatru Powszechnego.

Szymanowski przywiózł Iwaszkiewiczowi z Taorminy portrety nagich chłopców, będące tam lokalną pamiątką. Po latach napisano o tym w „Gazecie Wyborczej”. Mam dzisiaj tę kolekcję, bo jest tam do dziś sprzedawana. Przedstawia miejscowych rolników, rybaków odgrywających starożytne nagie posągi. W tej chwili myślę, czy to Szymanowski przywiózł te portrety Iwaszkiewiczowi, czy też odwrotnie – Iwaszkiewicz Szymanowskiemu, ale to nie ma większego znaczenia. Muszę niestety powiedzieć, że materiał, który dostałem do zagrania w serialu Kazia Kutza, był w porównaniu z literackim pierwowzorem żałośnie wręcz okrojony i nie dawał mi zbyt wielkiego pola do pokazania Edgara w całej jego złożoności. Wspomniał pan Edmunda Fettinga. Przyjaźniłem się z nim i nie zaszkodził temu fakt, że Edmund mnie po prostu podrywał. Nieraz bywaliśmy z żoną na imieninach Edmunda u niego w domu. Do dziś mamy w domu taki ceramiczny flakonik czy też wazonik na kwiaty, który otrzymaliśmy kiedyś od niego w prezencie.

 Jadwiga Jankowska-Cieślak w wywiadzie dla „Repliki” mówiła, żówczesna warszawska szkoła teatralna, czasu przełomu lat 60. i 70. XX w., miała charakter nieco homofobiczny, że broniono się przed przyjmowaniem na studia „zbyt miękkich” chłopaków. Czy podobne widzenie tematu zaobserwował pan w Krakowie, gdzie kończył pan studia aktorskie?

Odpowiem krótko: nigdy w Krakowie czegoś takiego nie spostrzegłem.

Jednym z pana kolegów na studiach był Wojciech Pszoniak… Wiele razy krążyły pogłoski o jego domniemanej homoseksualności. Pszoniak przyznawał, że podrywał go Konrad Swinarski, ale twierdził, że nic nie wskórał.

Ja się z Wojtkiem przyjaźniłem, na wyraźną prośbę jego żony przemawiałem nawet na jego pogrzebie. Nigdy nie zauważyłem w nim niczego, co pozwalałoby mi pomyśleć, że Wojtek może być homo- czy biseksualny. Ale od razu muszę zastrzec, że rozmawia pan z człowiekiem, któremu sprawy orientacji seksualnej jego przyjaciół, znajomych czy współpracowników są może nie tyle obojętne, ile nie grają żadnej roli w kontakcie z danym człowiekiem. Ja się na przywitanie czy pożegnanie bardzo chętnie obejmę, przytulę i pocałuję z każdym, nieważne, czy jest hetero-, homo-, czy biseksualny. Nie mam tu żadnej bariery.

W „Ameryce” Kafki w Teatrze Ateneum grał pan z Jerzym Kaliszewskim…

…i od pana się dowiaduję, jakoby Kaliszewski mógł być homoseksualny. Pojęcia o tym nie miałem, a wręcz przeciwnie – w tym czasie pana Kaliszewskiego odwiedzała pani, nazwijmy ją, Krystyna Z. było widać, że mają się ku sobie, więc jeśli były jakieś plotki o Kaliszewskim, to wokół tej sytuacji.

Chciałbym porozmawiać z panem na temat męskiej nagości na scenie i na ekranie. W jednym z wywiadów z lat 90. wspominał pan o zaściankowości polskiego teatru, w którym męska nagość szokuje, podczas gdy w Niemczech jest jednym z normalnych środków wyrazu. Wielokrotnie był pan nagi – na ekranie i scenie.

Nie tylko na ekranie i scenie. Pamiętam, jeszcze z NRD, że poszliśmy ze znajomymi nad jezioro do daczy i nagle wszyscy byli nadzy – nikogo to nie szokowało.

W wywiadzie z Bogdanem Kuncewiczem wspominał pan także o swoich doświadczeniach z naturyzmem, o tym, że był pan na plaży nudystów z żoną. Mówił pan, że tabu wokół cielesności w Polsce jest przesadne i szkodliwe, zwłaszcza w aktorstwie. Z czego wynikało to, że pan nie miał nigdy oporów przed graniem nago, by wspomnieć tu takie tytuły filmów, jak „Dzieje grzechu”, „Gorączka”, „Seksmisja”…

Tak jak to tłumaczyłem mojej mamie, a przy tym samemu sobie – ja gram człowieka! A ten człowiek w danej scenie, w danym momencie jest akurat nago, co jest normalną życiową sytuacją. Ale też nie jest tak, że nagość od samego początku była dla mnie całkowicie bezproblemowa, zwłaszcza gdy chodziło o pokazanie penisa. W „Dziejach grzechu” Waleriana Borowczyka jest scena, w której  padam nago zatruty kurarą przez Walczewskiego i Wilhelmiego. Borowczyk chciał, bym padł penisem do góry. Odmówiłem i scena została nakręcona tak, że leżę na brzuchu. Borowczyk był na mnie obrażony. „Jestem artystą, dlaczego mi nie ufasz?” – pytał mnie. Najwyraźniej wtedy nie byłem jeszcze na to gotowy. Ale potem Walczewski i Wilhelmi niosą mojego trupa do skrzyni, wokół są lustra i jednak widać mojego zwisającego penisa. Skoro wspomnieliśmy Wilhelmiego – grałem z nim w Teatrze Powszechnym w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Była tam scena spotkania z prostytutką, którą grała Jolanta Lothe, z którego to spotkania wywleka mnie Mirosława Dubrawska jako siostra Ratched. Teoretycznie powinienem być w tej scenie nagi, ale jednak miałem taką przepaskę na biodrach. Nie zgodziłem się także, też w Teatrze Powszechnym, gdy Andrzej Wajda robił „Sprawę Dantona”, na scenę, w której w rozmowie z Robespierre’em, granym przez Wojtka Pszoniaka, miałem rozchylić szlafrok i być pod nim nago. Wajda uważał, że to jest konieczne, że bez tego scena ta jest niepełna. Zapłaciłem za ową niezgodę skróceniem tej sceny przez Wajdę. Nie było więc tak, że od zawsze byłem w pełni otwarty na nagość na scenie czy ekranie. To też był proces. Pewnie gdybym się urodził w innej kulturze ciała, np. w Niemczech, to nie miałbym żadnego z tym problemu. Gdy potem w filmie „Wojna polsko- ruska” zobaczyłem nagiego Borysa Szyca w scenie na balkonie, pomyślałem od razu z uznaniem: wyzwolony aktor!

A czy pana zdaniem męska nagość na ekranie czy scenie zawsze ma wymiar homoerotyczny?

To już zawsze zależy od odbiorcy. Mówiąc wprost – od tego, co sobie kto myśli. W 1974 r. widziałem w Paryżu spektakl „Kalkuta”. Aktorzy grali nago, otoczeni blisko siedzącymi widzami i nikogo, bez względu na orientację seksualną, to nie gorszyło ani nie szokowało. Nikt nie czuł się tym np. molestowany.

Grał pan także w „Magnacie” Bajona, filmie, w którym homoseksualizm jest bardzo ważnym wątkiem.

Wspaniały Filip Bajon urządził w tym filmie świetną zabawę wizerunkami aktorów. Ja, cały czas obsadzany w rolach różnych słabych i umierających, grałem silnego, a Janek Englert, znany z ekranu jako właściwie symbol twardej, szorstkiej męskości, dostał do zagrania geja. Janka bardzo to bawiło, grał tę rolę z przyjemnością. Zresztą dodam tu, że wyobrażenia na temat tego, jaki jest homoseksualista, bardzo się zmieniały. Kiedyś wydawało się, że gej to facet o dziewczęcym, miękkim ruchu, trochę się wdzięczący. A dziś wiemy doskonale, że niejeden kulturysta czy bokser może niejednemu gejowi szczerze pozazdrościć muskulatury i sylwetki.

Miałem zamiar zapytać pana o jeszcze kilkoro artystów, o których wiadomo, że są lub byli homoseksualni, a z którymi miał pan okazję pracować, znać ich. Takich jak Halina Gryglaszewska, Maciej Prus, Helmut Kajzar, Marcel Kochańczyk czy Krzysztof Kolberger. A także poeta, Bogusław Wit, ostatni sekretarz Jerzego Zawieyskiego.

Zaskakuje mnie pan, bo w kilku przypadkach – najlepszym przykładem jest tu Maciej Prus – naprawdę nie miałem pojęcia, że to są geje czy lesbijki. Wie pan, że mnie to naprawdę nigdy kompletnie jakoś nie interesowało, a sam nie miałem najmniejszych oporów przed tworzeniem granych przeze mnie postaci z wykorzystaniem wątków homoseksualnych. W „Lekcji martwego języka” Janusza Majewskiego jest scena z Markiem Kondratem. Jesteśmy w niej półnadzy, a mnie wręcz zależało, żeby pociągnąć ją w homoerotycznym kierunku. Grałem to poprzez rodzaj spojrzenia, poprzez pewien uduchowiony ton rozmowy, na co Janusz Majewski zresztą chętnie się godził. Było to bardzo lekkie, dyskretne, a jednak wyczuwalne. Uważam tę rolę za jedną z najlepszych w moim dorobku, co kiedyś potwierdził mi Andrzej Łapicki.

A Piotr Zaborowski? Młodo zmarły aktor Teatru Powszechnego. Jego homoseksualizm jest w środowisku aktorskim powszechnie znany.

Oczywiście pamiętam Piotrusia, ale nie wiem, czy jego orientacja seksualna jest znana, bo ja nie miałem o niej pojęcia. W ogóle nie chciałbym, by ten wywiad zamienił się w takie potwierdzanie „kto był a kto nie”. Zależy mi bardziej na tym, by wyszedł mój stosunek do spraw związanych z tolerancją wobec mniejszości seksualnych, co jest szczególnie ważne dzisiaj, w dzisiejszej Polsce, przy tej władzy.

Miał pan także okazję w filmie „Klejnot wolnego sumienia” Grzegorza Królikiewicza wcielić się w postać Henryka Walezego.

Mówiłem panu, że kiedyś homoseksualizm w zachowaniu widziano głównie przez pryzmat swoistego „zniewieścienia” i tak też grałem Walezego – jako zniewieściałego.

W 1976 r. wystąpił pan w spektaklu Teatru Powszechnego „Teatr osobny. Donosy” według poezji Mirona Białoszewskiego.

Nic nie wiedziałem o jego homoseksualności. Grając, próbowałem przekazać pewną delikatność jego poezji, którą wyczuwałem, ale której w ogóle nie łączyłem z homoseksualizmem. Białoszewskiego miałem zresztą okazję poznać, u niego w mieszkaniu, wraz z całą grupą aktorów i młodzieży szkolnej. Zaprowadził nas do niego Wojciech Siemion, który postanowił pokazać młodym ludziom prawdziwego, żyjącego poetę.

Zagrał pan biskupa w filmie Małgorzaty Szumowskiej „W imię…” opowiadającym o rozterkach moralnych księdza geja granego przez Andrzeja Chyrę. Czy nie obawiał się pan, że po tej roli wielu widzów, pamiętających pana z ról np. prymasa Wyszyńskiego, może wobec pana wyrażać niechęć?

Ja się nie obawiałem, ja się tego spodziewałem i dokładnie to nastąpiło. Grałem biskupa, który był człowiekiem zakłamanym, hipokrytą. Nie wiem, w jakim stopniu na oceny niektórych widzów wpłynęły moje wcześniejsze role kojarzone z postaciami duchownych, ale za tę rolę wylało się na mój łeb sporo hejtu. Oczywiście byli też tacy, którzy mnie bronili. Z tym że cały czas mówimy w naszej rozmowie o Kościele jako instytucji, ale Kościół to też poszczególni księża. I muszę panu powiedzieć, że znam sporo księży, którzy mają naprawdę spory dystans do kleru.

Kończąc temat pana ról filmowych i teatralnych, chciałbym zapytać: czy był pan podrywany przez gejów? Czy bywał pan adresatem miłosnych listów od mężczyzn?

Owszem, zdarzało się to. Na portierni Teatru Dramatycznego czekał raz na mnie wielki bukiet kwiatów z dołączonym bilecikiem, na którym był fragment sonetu Szekspira ze słowami: „Płyń, chłopcze, po oceanie sławy”. Osoba, która zostawiła ten bukiet, nigdy się nie ujawniła. Natomiast po filmie „Sól ziemi czarnej” wydarzyła się rzecz niesamowita. Erwin Axer przywiózł mi z USA listowną propozycję (bo to były jeszcze czasy, w których nie było maili ani SMS-ów), od nie pamiętam już kogo, zagrania Montgomery’ego Clifta w amerykańskim filmie. W tym zaproszeniu znalazły się słowa „on też był homoseksualistą”, z czego wywnioskowałem, że zostałem uznany za geja. Ostatecznie oczywiście nic z tego nie wyszło. Aaa, teraz mi pan coś przypomniał! Rzeczywiście, będąc już w szkole teatralnej, otrzymałem od pewnego człowieka zupełnie jawną propozycję seksualną. Z zupełnym spokojem odpowiedziałem, że dziękuję, ale ja jednak wolę dziewczyny. Nie zdradzę panu, kto to był, poza tym, że był to po prostu człowiek związany z teatrem, z którym pozostaliśmy przyjaciółmi.

W cyklu seriali o Chyłce, w którą wcielała się Magdalena Cielecka, znana sojuszniczka społeczności LGBT+, zagrał pan szefa mafii o ksywie „Siwowłosy”. Pamiętam jeden z wywiadów z panem, sprzed lat, zatytułowany „Żyję z tego, że umieram”. Czym więc dla pana, znanego z ról mężczyzn chorowitych, delikatnych i uduchowionych, było zagranie wszechwładnego gangstera?

Zabawą! Znakomitą, czystą, aktorską zabawą! Łapicki kiedyś dawał aktorom taką radę aktorską: musisz mieć zdecydowaną twarz i zdecydowane ruchy – wtedy nie będziesz miał problemu z tym, co myśli twój bohater. (śmiech) Tak właśnie grałem tę rolę. Miałem w niej złotawą marynarkę. Wymyśliliśmy ją wspólnie z panią kostiumograf. Ale wie pan co… Mogliby wreszcie jacyś reżyserzy dać mi porządną, dużą rolę, a nie, jak to się ostatnio dzieje, ciągle tylko jakieś takie drobne kawałki.

A chciałby pan, by była to rola geja?

Oczywiście! Czemu nie? Czekam na propozycje i przyjaźnie! A tymczasem fantazjuję. Mógłby to być fi lm o starzejącym się aktorze, takim jak ja. Załóżmy, opuszczonym przez wieloletniego kochanka. Za wszelką cenę próbującym sobie udowodnić, że jest jeszcze młody i szuka przygód. Tymczasem w teatrze każą mu iść na emeryturę. Sprzątaczka z jego szafki w garderobie wyjmuje pocztówki z Taorminy, o których rozmawialiśmy. Jest w szoku. “#MeeToo” w teatrze rozpętuje się piekło – kogo uwodził?! Tymczasem ruszają próby. Młoda reżyserka żąda od aktorów zdjęcia majtek. Wśród młodych aktorów rozpoczyna się spór o prawo do intymności.

Bardzo interesujący pomysł na scenariusz. Dziękuję za rozmowę.

Pozwoli pan, że skończę jednak pewnym mocnym stwierdzeniem, bo bardzo mi zależy, by to wybrzmiało: mam w sobie oburzenie i sprzeciw wobec rozpowszechnianej w naszym kraju propagandy anty-LGBT. Wobec tak prymitywnych inwektyw, które szerzą się w społeczeństwie wobec ludzi, którzy po prostu są, jacy są – ze swojej natury. To jest haniebne i nie może na to być zgody. Trzeba to na każdym kroku podkreślać i głośno protestować.

***

Olgierd Łukaszewicz (ur. 1946) – wybitny aktor teatralny i filmowy. W latach 1968-1970 grał w krakowskim Teatrze Rozmaitości, od 1970 r. w Warszawie (teatry: Dramatyczny, Współczesny, Powszechny, Studio, Polski). Pierwszą główną rolę zagrał w zapomnianym filmie „Dancing w kwaterze Hitlera” (1968), potem były występy u największych: Kazimierza Kutza („Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, serial „Sława i chwała”), Andrzeja Wajdy („Brzezina”), Jerzego Antczaka („Noce i dnie”), Waleriana Borowczyka („Dzieje grzechu”), Janusza Majewskiego („Stracona noc”, „Lekcja martwego języka”, serial „Królowa Bona”), Agnieszki Holland („Gorączka”), Krzysztofa Kieślowskiego („Dekalog II”). Masowa publiczność pokochała go za rolę Alberta w „Seksmisji” (1984). Wielokrotnie nagradzany, w 1971 r. w Łagowie jako „Gwiazda Filmowego Sezonu” i Nagrodą im. Zbigniewa Cybulskiego dla młodych aktorów. W 1979 r. odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi, w 2000 – Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2014 – Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”. W 2018 r. na festiwalu w Gdyni nagrodzony za drugoplanową rolę w filmie „Jak pies z kotem”. Założyciel fundacji „My Obywatele Unii Europejskiej”. W latach 2002-2005 i 2011-2018 prezes Związku Artystów Scen Polskich (ZASP). Jest bratem bliźniakiem operatora Jerzego Łukaszewicza i mężem aktorki Grażyny Marzec. Dziewiętnastego października br. na Netfliksie miał premierę serial „Gang Zielonej Rękawiczki”, w którym gra drugoplanową rolę Henryka Tarkowskiego.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

From London with (gay) love

Zagrał w drugiej części przygód Jamesa Bonda, partnerował Helen Mirren, Hugh Grantowi czy Patrickowi Swayze. Dwunastego marca mija setna rocznica urodzin VLADKA SHEYBALA, Polaka, który zrobił światową karierę jako ceniony aktor drugiego planu, ale pozostaje artystą mało znanym, także dla społeczności LGBTQ+, do której należał. Tekst: Rafał Dajbor

 

Vladek Sheybal jako Kronsteen w drugiej części przygód Jamesa Bonda, „Pozdrowienia z Moskwy” (1962)

 

Dwunastego marca 2023 r. mija setna rocznica urodzin Władysława „Vladka” Sheybala – aktora i reżysera, który w 1957 r. wyjechał z Polski na zawsze i który zrobił światową karierę jako ceniony aktor drugiego planu. Choć występował u boku takich gwiazd jak Helen Mirren, Hugh Grant, Patrick Swayze (w „Czerwonym świcie” z 1984 r.) czy Michael Caine i zagrał w przebojach – np. w serialu „Szogun” (1980) i drugim filmie o Jamesie Bondzie, „Pozdrowienia z Moskwy” (1962), pozostaje dziś artystą mało znanym. Także dla społeczności LGBTQ+, do której należał.

Wracać czy nie wracać?

Urodził się w Zgierzu, dzieciństwo spędził w Krzemieńcu (dziś: Ukraina). Był synem Stanisława Sheybala (1891-1976), fotografika i malarza, bratem Kazimierza (1920-2003), reżysera dokumentalisty. Aktorstwa uczył się w czasie II wojny światowej, na scenie debiutował w Łodzi, epizodyczną rolą Muzykanta w „Weselu” Wyspiańskiego (1945). Jednak kolejna rola – Dorant w „Igraszkach trafu i miłości” (1945) – była już główną. Od tej pory aż do wyjazdu z Polski Sheybal grywał znaczące role u reżyserów tej miary co Bronisław Dąbrowski, Maryna Broniewska, Aleksander Bardini czy Irena Babel. W 1954 r. ukończył studia reżyserskie i zaczął regularną współpracę z raczkującą wówczas telewizją. Zagrał jedną z głównych ról, muzyka Michała, w „Kanale” (1956) Andrzeja Wajdy. W życiu osobistym był w związku z wybitną aktorką Ireną Eichlerówną, starszą od niego o 14 lat. Do końca życia wyrażał się o niej z nabożną czcią i można odnieść wrażenie, że bardziej niż kobietą z krwi i kości była dla niego uwielbianą diwą gejowską; w nieco afektowanych wspomnieniach tak ją opisywał: „Była dużą kobietą, a przy tym cudownie zbudowaną. Miała strzeliste, długie nogi, cudownie ułożoną szyję i piersi. Cała ta linia była u niej przepiękna. Z tej szyi wyłaniała się nieprawdopodobna twarz: kości policzkowe, skośne zielone oczy i to cudowne czoło, które było jak półkula”.

W 1957 r. znalazł się na emigracji w Anglii. Twierdził, że otrzymawszy stypendium z Ministerstwa Kultury, zdecydował się pozostać na Zachodzie, bo komunizm paraliżował jego aktywność twórczą. Tak mówił później, bo na początku nie był pewien, czy wybrał dobrą drogę. Monika Żeromska, która zetknęła się z nim na obczyźnie, wspominała w pamiętnikach, że wciąż zadręczał wszystkich pytaniem: wracać, czy nie wracać? Z czasem, rozpoznany w Oksfordzie, gdzie w studenckiej stołówce smażył naleśniki, jako aktor z „Kanału”, rozpoczął współpracę z oksfordzkim teatrem studenckim. Zaczął nawiązywać kontakty i znajomości i tak rozpoczął się drugi, zachodni etap jego kariery. Miał trochę szczęścia – choć perfekcyjnie opanował angielski, mówił z silnym wschodnioeuropejskim akcentem, a trwała przecież zimna wojna i kino brytyjskie wręcz pożądało aktora, który mógłby wiarygodnie wcielać się w szpiegów zza żelaznej kurtyny czy radzieckich wojskowych.

Pozdrowienia z Moskwy

Filmem, który otworzył Sheybalowi okno na międzynarodowe kino, były „Pozdrowienia z Moskwy”, czyli drugi „Bond”. Zagrał tam genialnego szachistę Kronsteena, który układa plan wykradzenia dla zbrodniczej organizacji dekodera Lector, a przy okazji – zabicia Bonda, lecz gdy ów plan nie wypala, ginie kopnięty wysuwanym z buta nożem nasączonym trucizną. Była to w gruncie rzeczy niewielka rola, ale Sheybal zagrał ją świetnie. Jego twarz – z charakterystycznymi, wystającymi kośćmi policzkowymi i ogromnymi oczami – wryła się w pamięć nie tylko widzów, ale i producentów. Od tej pory aż do śmierci 16 października 1992 r. Sheybal nie notował „chudych” aktorskich lat. Kręcił film za serialem, czasem występował w teatrze, miał nawet czas i możliwości, by za darmo udzielać się w teatrze polonijnym. Na przełomie lat 60. i 70. należał do grona ulubionych aktorów wybitnego reżysera Kena Russella (zagrał w jego pięciu filmach, w tym w „Zakochanych kobietach” z 1969 r. – to tam znajduje się scena nagich zapasów Olivera Reeda i Alana Batesa, uznawana za pierwsze tak otwarte pokazanie męskiej nagości).

W kilku zachodnich rolach Sheybala można dostrzec rysy nieheteronormatywne. Najbarwniejszą z nich jest chyba ta z filmu „Hamlet” (1976) Celestino Coronado, który pozostawił po sobie legendę „gejowskiego Hamleta” (pisałem o tym w moim tekście w „Replice” nr 98, lipiec/ sierpień 2022). W swoim czasie był to film dość znany, reżyser dedykował swe dzieło Pierowi Paolo Pasoliniemu, a większość wykonawców ról męskich występowała na ekranie albo nago, albo w mocnym negliżu, albo w kobiecych strojach. W podwójnych rolach – Hamleta oraz jego ojca – wystąpili bracia Anthony i David Meyerowie (najbardziej znani jako bracia zabójcy Miszka i Griszka z „Ośmiorniczki” z Rogerem Moore’em w roli Jamesa Bonda); także w dwóch rolach – Ofelii oraz Gertrudy – pojawiła się będąca wówczas u progu wielkiej, trwającej do dziś kariery wspomniana już Helen Mirren. Sheybal grał trzy role – wcielił się w Lucianusa, Pierwszego Aktora oraz Aktora Grającego Królową. W tej ostatniej roli nosił zieloną perukę, sztuczny biust i coś w rodzaju sukni z przezroczystej tkaniny, w jednym z ujęć zaś` odwracał się tyłem do kamery, zadzierał ową suknię i kręcił nagimi pośladkami.

Znacząca była także współpraca Sheybala z homoseksualnym Lindsayem Kempem, aktorem, reżyserem, mimem i choreografem. Sheybal zagrał u niego w „Salome” Oscara Wilde’a rolę Heroda, podczas gdy żeńską rolę tytułową grał sam Lindsay Kemp. Premiera odbyła się w 1977 r. w Round House Theatre w Londynie. Jednak gdy grupa Kempa ruszyła w międzynarodowe tournée, Sheybal oddał rolę. Bał się zniknąć z pola widzenia producentów filmowych. Bo to film, a nie teatr pozwalał mu na godziwe zarobki i kupno własnego domu w londyńskiej dzielnicy Farm Lane. W listach do rodziny i przyjaciół (zwłaszcza Kazimierza Janusa, o którym pisałem we wspomnianym tekście i Tadeusza Łomnickiego) nigdy nie wspominał wprost o swoim życiu osobistym, choć niektóre opisy pozwalają domyślać się pewnych spraw związanych z nieheteronormatywnością. Na przykład opowieść o tym, jak to podczas wspólnej podróży łódką (na pokład statku, na którym kręcone były zdjęcia do „Szoguna”) z Richardem Chamberlainem (gejem, który wyoutował się wiele lat później) bawili się w wypychanie się nawzajem z owej łódki do wody, co miało być zabawą uśmierzającą dokuczliwy upał. W „Szogunie” Sheybal zagrał postać portugalskiego kapitana Ferreiry.

W życiu prywatnym Sheybal nie związał się już na stałe z nikim. Miałem okazję przed wieloma laty rozmawiać z przyjacielem Sheybala, nieżyjącym już dziennikarzem polonijnym Lesławem Bobką. Po wypiciu wspólnie kilku kolejek w barze w warszawskim Grand Hotelu przyznał, że przez jakiś czas był kochankiem Vladka.

Stryjeczna wnuczka wspomina

Na szczęście mówiąc o nieheteronormatywności Sheybala, nie muszę opierać się wyłącznie na wyszeptanej na ucho, po wódce, informacji. Na rozmowę zgodziła się jego stryjeczna wnuczka, Aleksandra Sheybal, dawniej wieloletnia radna m.st. Warszawy: „Gdy byłam dzieckiem, a potem nastolatką, temat orientacji seksualnej wujka Władka w ogóle nie istniał, przynajmniej w moim pokoleniu. Starsi między sobą na ten temat rozmawiali, podejrzewając, a być może nawet mając pewność, że Władek jest albo biseksualny, albo że wręcz jest gejem. O tym jednak, że ten temat się pojawiał, dowiedziałam się już jako dorosła osoba” – opowiada dziś.

Aleksandra Sheybal wspomina swoje jedyne spotkanie z Vladkiem: „Poznałam go w Paryżu, w 1989 r. Miałam wówczas 16 lat. Moja mama jest nauczycielką języka francuskiego, więc na wakacje często jeździła do Francji. Zabrała mnie wówczas ze sobą na całe 3 miesiące – od końca czerwca aż do połowy września. Władek miał dom w Londynie, ale w Paryżu miał również własne mieszkanie. Mama zadzwoniła do niego, informując, że jesteśmy. Miał jeszcze jakieś obowiązki w Londynie, więc nie spotkaliśmy się od razu, tylko kilka dni później w kawiarni przy St. Michel Boulevard, czyli w samym centrum miasta. Przyjechał do Paryża specjalnie, aby się z nami spotkać. Nie pamiętam, co oni jedli i pili, ale ja dostałam lody. Potem rozmawiali z moją mamą chyba z 1,5 godziny. Byłam wtedy nastolatką i nie ze wszystkiego, co dotyczy seksualności, zdawałam sobie w pełni sprawę. Dopiero teraz mogę nieco inaczej analizować tamto spotkanie i Władka. Na pewno mnie zaskoczył. Był bardzo drobny, eteryczny. Na spotkanie przyszedł w białej marynarce i w butach drewniakach. Też, o ile pamiętam, białych. Rozmawiając – kobiecym zwyczajem – założył nogę na nogę i bujał sobie tym chodakiem, zawieszonym na palcach stóp. Stanowiło to kontrast z bardzo męską twarzą – wujek Władek nosił wąsik, miał dźwięczny, męski głos. W tym bujaniu chodaka na stopie, w sposobie gestykulacji, ruchach rąk i dłoni, w tym, jak modulował głos – było coś naprawdę kobiecego. To dla mnie było trochę dziwne, nowe, niespotykane, ale zrzuciłam to wówczas na karb bycia aktorem – uznałam, że to jakiś kolejny element kreacji artystycznej. Zaskoczyła mnie również bardzo pozytywnie jego polszczyzna – idealnie poprawna, bez żadnego akcentu po tylu latach na obczyźnie. Pomyślałam, że zapamiętał język jak jedną ze swoich ról. Miałam przy tym wrażenie, że jestem dla niego niewidzialna, »przezroczysta«. Przywitał się, kupił mi te lody, po czym przestał w ogóle zwracać na mnie uwagę. Mówił wyłącznie do mojej mamy, do mnie się nie zwracał, o nic nie pytał. A przecież znał mnie z rozmów, z listów, ze zdjęć od dnia moich narodzin. Wtedy myślałam, że jestem dla niego po prostu gówniarą. A dziś myślę, że być może były inne przyczyny i nie wykluczam, iż związane również z jego orientacją seksualną. Ale to są daleko posunięte domysły”.

Aleksandra Sheybal przedstawia także interesującą hipotezę na temat dość przedwczesnej śmierci Vladka: Oficjalną przyczyną śmierci wujka Władka było pęknięcie aorty brzusznej. Miał 69 lat – nawet jak na tamte lata nie jakoś bardzo dużo. Co prawda skarżył się na angina pectoris, ale od bólu związanego z chorobą niedokrwienną serca do śmierci daleka droga. To był początek lat 90. ubiegłego wieku, czas, gdy AIDS zbierał żniwo w środowiskach artystycznych, ale i gejowskich. Stąd podejrzenie, iż faktyczną przyczyną śmierci był proces chorobowy innego pochodzenia niż zwykła wieńcówka. Nie wiemy tego jednak i pozostaje to jedynie w sferze domniemań. Dodam, że takie podejrzenie nie wywołało w naszej rodzinie »świętego oburzenia « i nie położyło się cieniem na wizerunku Władka. Rodzina Sheybalów, od pokoleń artystyczna, zawsze była otwarta i tolerancyjna. Nie mówiąc już o tym, że wujek Władek, czyli Vladek Sheybal, to nasza rodzinna wizytówka. Ostatecznie nie każdy może się pochwalić wujkiem, który grał w »Bondzie«”.

Vladek Sheybal zmarł 16 października 1992 r. Został pochowany na londyńskim cmentarzu Putney Vale Cemetery.  

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.