Śmierć i życie Pasoliniego

Poeta, pisarz, reżyser filmowy, dramaturg, teoretyk kina i literatury, dziennikarz, malarz, filozof, działacz polityczny…

 

Fot. mat. pras.

 

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Ciało Piera Paolo Pasoliniego znaleziono o świcie, 2 listopada 1975 r. na plaży w Ostii. Było zmasakrowane i częściowo nadpalone. Nieco wcześniej karabinierzy zatrzymali niedaleko Rzymu pędzący z nadmierną prędkością samochód marki Alfa Romeo. Jechał nim 17-letni Giuseppe Pelosi, trudniący się prostytucją. Zeznał, że zabił Pasoliniego, a następnie ukradł jego auto. W Ostii zginęła jedna z największych osobowości światowego życia intelektualnego. Poeta, pisarz, reżyser filmowy, dramaturg, teoretyk kina i literatury, dziennikarz, malarz, filozof, działacz polityczny…

Ostatni dzień

1 kwietnia wchodzi na polskie ekrany film „Pasolini”, w którym amerykański reżyser Abel Ferrara próbuje zrekonstruować ostatni dzień z życia artysty – od pobudki w rzymskim mieszkaniu do śmierci na plaży. Okoliczności tej śmierci nie zostały zresztą do końca wyjaśnione i budzą nadal wiele wątpliwości. Pelosi twierdził na procesie, że działał sam – zabił Pasoliniego, bo ten chciał go wykorzystać seksualnie przy użyciu drewnianego kija. Chłopak odmówił, reżyser go uderzył, Giovanni zaczął uciekać, a następnie zaatakował biegnącego za nim Piera Paolo kawałkiem stołu. Od początku jednak powątpiewano, by jeden nastoletni chłopak mógł tak straszliwie skatować silnego, 53-letniego mężczyznę.

W 2005 r., po wyjściu z więzienia, Pelosi zmienił zeznania. Powiedział, że wziął na siebie winę, gdyż jego rodzinie grożono śmiercią. Tak naprawdę, Pasoliniego zabiło trzech mężczyzn mówiących z sycylijskim akcentem i wyzywających reżysera od „ciot” i „brudnych komunistów” (tę wersję wydarzeń pokazuje fi lm Ferrary). Mieli oni należeć, według Pelosiego, do jednej z neofaszystowskich partii. Czy było to więc morderstwo polityczne, jak twierdziło wielu przyjaciół i współpracowników artysty? Słynny włoski reżyser, asystent Pasoliniego podczas realizacji filmu „Włóczykij”, Bernardo Bertolucci uważa, że dokonano go na zlecenie rządzącej wówczas Włochami Chrześcijańskiej Demokracji. Pasolini w felietonach pisanych na łamach „Corriere della Serra” wskazywał bowiem na powiązania jej liderów zarówno z mafią, jak i z neofaszystami, zamieszanymi w terrorystyczne ataki m.in. w Mediolanie (w 1969 r. bomba podłożona w Narodowym Banku Rolnym zabiła 17 osób, a 88 raniła).

Jest w tej sprawie jeszcze kilka innych tropów i niejasności. Niewątpliwie, gwałtowna śmierć Pasoliniego stała się aż nazbyt dobitnym podsumowaniem jego gwałtownego, bogatego życia (notabene „Una vita violenta” to tytuł jednej z napisanych przez niego powieści). Dodatkowy kontekst do tego, co rozegrało się na plaży w Ostii, dopisał ostatni fi lm artysty – „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, który miał premierę trzy tygodnie po zabójstwie. To adaptacja dzieła Markiza de Sade, przeniesiona w rok 1944 do faszystowskiej Republiki Salo, której notable porywają grupę młodych dziewczyn i chłopców, by poddać im okrutnym rytuałom seksu i przemocy. Wciąż szokujący dla wielu widzów film do dzisiaj ma spore problemy z trafieniem na ekrany kin studyjnych, a zwłaszcza telewizji.

Włóczykij

Pasolini urodził się w 1922 r. w Bolonii w rodzinie wojskowego. Dorastał w okresie faszyzmu, w 1942 r. opublikował na własny koszt swój pierwszy tomik wierszy napisanych w języku friulskim, którego nauczył się w młodości i który pielęgnował w swojej wczesnej poezji. Przełom światopoglądowy nadszedł dla Piera Paolo w czasie wojny, zwrócił się wtedy ku komunizmowi, w dużej mierze w proteście przeciwko faszystowskim poglądom ojca. Po wojnie, w Cesarei, gdzie uczył literatury włoskiej, wstąpił do partii komunistycznej, z której jednak został wydalony w 1949 r. po homoseksualnym skandalu, być może sprowokowanym przez przeciwników politycznych z Chrześcijańskiej Demokracji. Oskarżony o uwiedzenie 16-letniego ucznia i nieobyczajne zachowanie w miejscu publicznym stanął przed sądem (był to pierwszy z ponad trzydziestu procesów, jakie mu wytaczano pod zarzutami m.in. „szerzenia pornografii”, „obrazy uczuć religijnych” i „deprawacji nieletnich”). I chociaż został uniewinniony, infamia, który go dotknęła w miasteczku, spowodowała, że wraz z matką, Susanną (najważniejszą osobą w życiu Piera Paolo) przeniósł się do Rzymu. Tu, w połowie lat 50., odniósł sukces jako powieściopisarz. Autor książek z życia młodego proletariatu, chłopców ulicznych, których opiewał w swojej twórczości i którym pozostał wierny, jak się okazało, aż do śmierci.

Oni są także bohaterami debiutanckiego filmu Pasoliniego zatytułowanego „Accatone” („Włóczykij”), a nakręconego w roku 1961. Wielkim sukcesem i skandalem zarazem okazała się nowela „La ricotta” („Twaróg”) z filmu „RoGoPag” (1963). Jej akcja dzieje się na planie filmu o Chrystusie. Jeden ze statystów, ubogi plebejusz, zaangażowany do odegrania roli „dobrego łotra” ukrzyżowanego razem z Jezusem, naprawdę umiera na krzyżu, gdyż z głodu obżarł się tytułowego twarogu. Za „bluźnierstwo”, jakiego dopuścił się w tym filmie Pasolini, skazano reżysera na cztery miesiące w zawieszeniu.

Chrystus, Marks i Freud

Pasoliniego atakowano i z prawa, i z lewa. Chodził bowiem własnymi intelektualnymi i artystycznymi ścieżkami, nigdy nie pozwolił się zamknąć w klatce jakiejś ideologii czy dogmatu. Nigdy nie stał się konformistą, nie schlebiał ani opinii publicznej, ani żadnej z opcji politycznych, choć zarazem pozostawał wierny lewicowym przekonaniom. Łączył marksizm z teologią chrześcijańską i psychoanalizą (uważał, że Jezus Chrystus, Karol Marks i Sigmund Freud to najważniejsze postacie zachodniej kultury). W 1968 r., w apogeum kontrkulturowego buntu, niespodziewanie oskarżył strajkujących studentów o to, że są spadkobiercami elit, częścią burżuazyjnego establishmentu; nazwał ich „nieodrodnymi dziećmi swoich tatusiów”. W wierszu „Nienawidzę was drodzy studenci…” pisał: Kiedy wczoraj, na Valle Giulla, tłukliście się/ z policjantami,/ ja byłem za policjantami./ Bo policjanci są dziećmi biedaków./ Pochodzą z subtopii, nieważne czy wiejskich, czy miejskich. Konsekwentnie Pasolini stawał po stronie proletariatu (dzisiaj nazywanego prekariatem), po stronie biednych, wykluczonych, pozbawionych realnej władzy i wpływu na rzeczywistość.

W 1964 r. przeniósł na ekran „Ewangelię według Mateusza” i zadedykował film Janowi XXIII, papieżowi z ludu, reformującemu wówczas Kościół katolicki. Dzieło zyskało zresztą przychylność Watykanu, mimo że pokazuje Chrystusa jako lewicowego rewolucjonistę. Z postaci Chrystusa, granego przez pięknego hiszpańskiego studenta, naturszczyka, Enrique Irazoqui emanuje także nieodparta erotyczna siła, widać, że kamera jest w nim zakochana. Z kolei, rolę Matki Boskiej powierzył Pasolini swojej matce.

Ciekawy jest casus „Teorematu” (1968), parabolicznej opowieści o tajemniczym młodzieńcu, który niespodziewanie zjawia się w rodzinie bogatego przemysłowca, wchodzi w relacje seksualne ze wszystkimi członkami familii i doprowadza do jej rozpadu. Jest katalizatorem, który pomaga bohaterom uświadomić sobie bezsens własnej egzystencji. Każdy z nich musi teraz znaleźć swoją drogę, z dala od burżuazyjnych schematów i nawyków. Gość to postać, która „może być Chrystusem, ale może być też diabłem”.

Na festiwalu w Wenecji „Teoremat” otrzymał m.in. nagrodę Międzynarodowego Katolickiego Biura Filmowego. Także watykańskie media początkowo przyjęły film życzliwie, potem jednak zmieniły zdanie i zaczęły go ostro krytykować. Pasoliniego znowu oskarżono o bluźnierstwo, sąd „zaaresztował” film i na kilkanaście miesięcy wstrzymał dystrybucję we Włoszech.

Wyzwolenie

Wyzwolenie seksualne, wyswobodzenie ludzkiej seksualności z kulturowych zakazów i represji było jednym z kluczowych zagadnień w działalności Pasoliniego. W nakręconym w 1964 r. dokumencie „Zgromadzenie miłosne” reżyser wyszedł z kamerą na ulice, place, plaże Włoch, by zapytać napotkanych ludzi o rożne aspekty obyczajowości i życia erotycznego (padają też otwarte pytania o homoseksualizm). Sam zresztą nigdy się swej seksualności nie wypierał. Często obsadzał w filmach miłość swego życia – Ninetta Davoli, którego poznał, gdy ten miał 15 lat. Zostali kochankami, potem przyjaciółmi. Davoli pojawia się w filmie Ferrary i to niejako wielowarstwowo. Najpierw jako postać z biografii Pasoliniego grana przez Riccarda Scamarcio, potem we własnej osobie w sekwencjach inscenizujących niezrealizowany scenariusz PPP „Porno-Teo-Kolossal”. Partneruje mu wtedy… Scamarcio grający Davoliego grającego w filmie, który nigdy nie powstał.

Wielkim hymnem ku czci seksu i wszelkich form miłości erotycznej jest „trylogia życia”, na którą składają się: „Dekameron” (1971), „Opowieści kanterberyjskie” (1972) i „Kwiat tysiąca i jednej nocy” (1974). Te adaptacje klasycznych tekstów literatury emanują witalnością, pełne są plebejskiego humoru, radosnej obsceny i poetyckich obrazów. Choć nie brak w nich mrocznych akcentów (np. jedna z postaci „Opowieści…” zostaje skazana na śmierć za homoseksualizm), to jednak trylogia wyraźnie kontrastuje z okrucieństwem i fatalizmem „Salo…”. Ale też bez przesady można powiedzieć, że Pasolini był twórcą, który zamknął w swej twórczości cały świat – jego sprzeczności i kontrasty, idee i doświadczenia, jego duchowość i jego fizjologię.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Hipster na farmie

O filmie „Tom” z Xavierem Dolanem rozmawia Remigiusz Kadelski

 

Xavier Dolan w filmie „Tom”                                                                          mat. pras.

 

Do tej pory łączyłeś aktorstwo z przenoszeniem na ekran własnych pomysłów. W filmie „Tom“ pierwszy raz sięgasz po cudzy tekst, po sztukę Michela Marca Boucharda „Tom a la ferme”.

Faktycznie, to dla mnie nowość ekranizować cudzy materiał. Sen z powiek spędzała mi myśl, jak przerobić tę sztukę na język filmowy w taki sposób, by nie trąciła teatralnością. Wiązało się to z koniecznością porzucenia pewnych pomysłów i rozwiązań zawartych w oryginale, typu długie monologi czy strumień świadomości. Musiałem też pokazać na ekranie epizody, które w sztuce zostały tylko odnotowane na zasadzie: „odbył się pogrzeb” czy „Tom pojawił się u doktora”. Tak więc, napisałem je całkowicie na nowo. De facto dodałem w scenariuszu około 75 stron, których nie ma w dramacie Boucharda.

Muszę przyznać, że wyszedłem z kina skonsternowany. Bo oto Xavier Dolan pierwszy raz odmalowuje rzeczywistość w mrocznych, brudnych barwach, w stylistyce wolnej od estetycznych upiększeń i eterycznych uniesień.

Interesowało mnie ukazanie przemocy i brutalności….

To rzuca się od razu w oczy. Ale intrygująca w tym portrecie przemocy jest patologiczna zależność między katem a ofiarą. Twój bohater nie ucieka przed przemocą, choć większość z nas dawno by to zrobiła na jego miejscu.

Tom to postać, z którą coś jest nie tak. Postać, która ma świadomość tego, że na tej farmie być może uzyska odpowiedzi na nurtujące go pytania. Nie sądzę, by on wiedział, z jakiego powodu zostaje na niej lub dlaczego nie wyjeżdża, albo dlaczego nie idzie do sąsiadów: przecież dom, w którym to wszystko się rozgrywa, jest otoczony przez inne. Wystarczyłoby w dowolnym momencie przejść przez ulicę, zapukać do sąsiadów i powiedzieć: „słuchajcie, mam problem, oni nie chcą mnie wypuścić“. Ale on odsuwa od siebie szansę ucieczki, ponieważ pobyt na farmie traktuje jak przeznaczenie. Nie ma pojęcia, na czym ma ono polegać, ale instynktownie wyczuwa, że jego rozdział nie jest jeszcze skończony. Przeżywając żałobę po swoim facecie, wie, że tę swoistą podroż na farmę musi odbyć do końca, niezależnie od tego, jakie to będzie miało konsekwencje. On jest kimś w rodzaju kamikadze. Można też jego zachowanie porównać do skoku ze stromego klifu, który wykonuje się tylko po to, by dostarczyć sobie dawkę adrenaliny. Sądzę, że Tom jest przekonany, że to go oswobodzi.

Bohater w punkcie wyjścia jest absolutną emanacją hipsterstwa. Ale część jego osobowości zostaje wymazana, kiedy traci partnera. Dlatego, by na nowo ustalić, kim właściwie jest, odnaleźć samego siebie, potrzebna jest mu ta wyprawa na farmę i przywdzianie szat wiejskiego chłopca. Lecz zarazem, koniec końców, okazuje się, że to hipsterstwo go ocala.

Co jest dla ciebie większym wyzwaniem: grać we własnych filmach czy je reżyserować?

W pierwszej kolejności jestem aktorem i nie traktuję tego w kategoriach wyzwania. To czysta radość. Natomiast reżyserowanie własnych filmów to jest to, co kocham, co mnie inspiruje za każdym razem, kiedy budzę się o poranku.

Prawdę mówiąc, jedynym powodem wcielania się w osobę reżysera jest chęć bycia blisko aktorów i aktorek, by moc doświadczać pracy z nimi. Oczywiście, niektórzy uważają, że aktorstwo nie wychodzi mi najlepiej. Jednak to właśnie w byciu aktorem odnajduję powód, dla którego żyję.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wspólna sprawa

Z reżyserami Robem Epsteinem i Jeffreyem Friedmanem o filmie „Skowyt”, o pierwszym „gejowskim Oscarze”, o szalonych latach 70. i o Susan Sarandon rozmawia Mariusz Kurc

 

od lewej James Franco, Jefrey Friedman i Rob Epstein na planie „Skowytu”

 

Można pracować z Jamesem Franco i się w nim nie zakochać?

Jeffrey: Niezłe pytanie na początek. Hmmm… James jest słodki. Słodki i kochany. I czarujący. Ale staraliśmy się być profesjonalni (śmiech).

Jak to się stało, że zagrał Allena Ginsberga w „Skowycie”?

J: Poznaliśmy go przez naszego przyjaciela Gusa van Santa. Gus kręcił „Obywatela Milka” z Jamesem (w roli Scotta Smitha, partnera Harveya Milka – przyp. MK) tu w San Francisco, a my akurat wtedy kompletowaliśmy obsadę do „Skowytu”. James też pisze wiersze, studiował poezję, dobrze zna legendarną księgarnię wydawnictwa City Lights, które wydało „Skowyt i inne wiersze” Ginsberga. Powiedział nam, że zawsze chciał zagrać któregoś z beatników, ale zakładał, że będzie to Kerouac albo Cassady. Rola Ginsberga była więc dla niego wyzwaniem.

Jakie znaczenie dla was ma fakt, że Ginsberg był gejem?

J: Ogromne, choć tak naprawdę zdałem sobie z tego sprawę dopiero podczas przygotowań do filmu. Homoseksualizm Ginsberga był kluczowy dla jego twórczości, dla postawy życiowej, światopoglądu. Gdy byłem nastolatkiem i czytałem poemat „Skowyt” po raz pierwszy, akurat ten aspekt do mnie nie dotarł. Po latach odkryłem w nim więcej gejowskich aluzji, odniesień. Bunt Ginsberga wyrósł na doświadczeniu tłumienia homoseksualnego pożądania, potem on wielokrotnie podkreślał potrzebę i wagę otwartej ekspresji seksualności.

Dramaturgiczną oś filmu stanowi proces sądowy, który toczył się w 1957 r.

J: Chcieliśmy, żeby ten wiersz miał własne życie. Dlatego pokazujemy nie tylko entuzjastycznie przyjęty występ Ginsberga w Six Galery w 1955 r., gdy po raz pierwszy deklamuje „Skowyt”, ale również sam wiersz w animowanych sekwencjach filmu. Pokazujemy też, skąd „Skowyt” się wziął – w części inscenizowanego wywiadu z Ginsbergiem – i wreszcie, jakie reakcje wywołał, czyli osławiony proces o obsceniczność.

Słyniecie z dokumentów. „Skowyt” to wasz pierwszy film fabularny.

J: Od lat przymierzaliśmy się z Robem do nakręcenia filmu fabularnego. „Skowyt” okazał się dobrą okazją, bo po prostu nie ma zbyt wiele archiwalnych materiałów filmowych o Ginsbergu z czasów, zanim stał się sławny, czyli z połowy lat 50. Musieliśmy odtworzyć młodego Allena i jego ówczesne otoczenie.

Wiersz „Skowyt” może być nadal aktualny?

J: Mam nadzieję. Zależy nam, by dotrzeć z filmem również do młodych widzów. Dla mnie był i jest aktualny. Wyrażał bunt pokolenia beatników, z którym się identyfikowałem, mimo że w ich czasach byłem małym dzieckiem. „Skowyt” był autentyczny, walił między oczy, no bullshit, rozumiesz? Niezgoda na zastany porządek, wolność słowa i swoboda w wyrażaniu siebie – to były i są wartości mi bliskie. Nie chodzi tylko o gejostwo, ale również o sprzeciw wobec korporyzacji kultury, dehumanizacji reklamy, konsumpcjonizmu. Homoseksualność jest tu jednym z tematów – tym, który akurat najbardziej obrażał moralność lat 50. W 1968 r. miałem 17 lat, „Skowyt” wyrażał moje życiowe credo.

Rob, miałeś 19 lat, gdy w 1974 r. przyjechałeś do San Francisco. Trzy lata później nakręciłeś „Wypowiedziane”, jeden z pierwszych dokumentów o gejach i lesbijkach. Rzeczywiście to był tak fantastyczny czas, jak dziś mówią legendy?

Rob: Tak. Film „Wypowiedziane” powstawał w samym epicentrum gejowskiej emancypacji. Ten ruch rozrastał się lawinowo, szczególnie właśnie w San Francisco. To było prawdziwe przebudzenie. Takich jak ja – młodych gejów czy lesbijek, którzy przybywali z całych Stanów do San Francisco były masy. Homoseksualne szafy z hukiem rozpadały się na kawałki. Siedzenie w nich – czyli codzienność lat 50. i 60. – odchodziło w przeszłość. W latach 70., a więc przed internetem, przed telefonami komórkowymi, przed mediami społecznościowymi, ba! przed jakimikolwiek postaciami gejów czy lesbijek w mainstreamowych filmach czy w telewizji, „Wypowiedziane” stały się platformą, która nas łączyła. Dla mnie osobiście oznaczało to współpracę z Mariposa Film Group. Byliśmy zespołem trzech gejów i trzech lesbijek i już samo to było wyjątkowe, bo wtedy geje i lesbijki stanowili dwie odrębne grupy, które praktycznie nie miały ze sobą kontaktu. Ci ludzie byli moją rodziną i nadal są. Gdy film się ukazał, miałem 22 lata. On ukształtował mój światopogląd jako człowieka i jako twórcy filmowego.

J: Też spędziłem lata 70. w San Francisco i potwierdzam: to było jak wyzwolenie. Dobrze pamiętam wielkie poczucie wolności. A poza tym, zmysły szalały. Seks był wszędzie. Do tego stopnia, że aż człowiek miał dość od nadmiaru. Ale zanim miał dość, to oczywiście zaliczyliśmy mnóstwo, mnóstwo świetnej zabawy.

Rob, w 1984 r. zrobiłeś dokument „Czasy Harveya Milka”, za który dostałeś historycznego pierwszego „gejowskiego Oscara”.

R: Gdy zdobyliśmy nominację, wiedzieliśmy – producent Richard Schmiechen i ja – że to jest historyczne wydarzenie. W razie zwycięstwa mieliśmy szansę na 30-sekundowy występ na żywo przed milionami widzów. Chcieliśmy, by ta krótka chwila znaczyła więcej niż samo podziękowanie. Wymyśliliśmy więc, że Richard podziękuje Harveyowi Milkowi za jego dumę z bycia gejem, a ja podziękuję mojemu „życiowemu partnerowi”, Johnowi Wrightowi, za całą jego miłość i wsparcie oraz Milkowi za to, że nauczył nas społecznej wrażliwości i niezwykłego poczucia humoru. W tamtych czasach geje nie mówili „partner” o swych facetach. Mówiliśmy „lover” – „kochanek”. Zdawałem sobie sprawę, że zwykli ludzie przed telewizorami odebraliby ten termin wyłącznie w kontekście seksualnym. Dlatego wymyśliłem tego „życiowego partnera”. I przyjęło się.

Jesteś pierwszym otwartym gejem z Oscarem na koncie. Jak Hollywood cię wtedy potraktowało?

R: Nie odczułem otwartej wrogości establishmentu. Przyznanie mi Oscara było odważnym sygnałem ze strony Hollywood. Kilku ukrywających się gejów ujawniło się przede mną na pooscarowym przyjęciu. Ale lepiej zapamiętałem moment, gdy ze statuetką w ręku wsiadłem do podstawionej limuzyny. Kierowca uchylił szybę oddzielającą mnie od niego, na miejscu pasażera zobaczyłem faceta w smokingu otwierającego szampana. Powiedział, wskazując na kierowcę: „mój partner i ja jesteśmy razem od 20 lat i czekaliśmy na ten moment”. I wypiliśmy szampana.

A potem spotkałeś Jeffa i zaczęliście współpracę, która trwa do dziś. Czy będzie zbyt osobiste, jeśli zapytam, czy jesteście parą?

J: Nie będzie zbyt osobiste. Nie, nie jesteśmy parą.

Jak reagujecie na określenie „gejowscy dokumentaliści”?

J: Sami o sobie nie myślimy jako o „gejowskich dokumentalistach”. My po prostu opowiadamy historie, które nas ciekawią. A ze jesteśmy gejami i obracamy się w gejowskiej społeczności, to nasze historie są gejowskie.

Wasz pierwszy wspólny film również zdobył Oscara. „Wspólna sprawa” opowiada o ofiarach AIDS w USA w latach 80,, o ich rodzinach i przyjaciołach. Jeff, zgodziłbyś się z tezą, że epidemia AIDS paradoksalnie pomogła ruchowi emancypacji gejów, bo zwróciła uwagę opinii publicznej?

J: Absolutnie tak. AIDS uczłowieczyło gejów w opinii publicznej. Ludzie zobaczyli cierpienie i zobaczyli troskę – czyjś przyjaciel, kuzyn czy brat nagle zmarł, czyimś sąsiadem się opiekowano. My również straciliśmy naszych bliskich – Vita Russo, który napisał „Pułapkę z celuloidu”, Petera Adaira, który produkował „Wypowiedziane” i wielu innych.

Vito Russo zmarł w 1990 r. Myśleliście już wtedy o zekranizowaniu jego książki?

R: Tak. Vito wiedział, że to nakręcimy. Sam nas do tego namawiał. Po jego śmierci czuliśmy się odpowiedzialni za powstanie filmu.

To niesamowity dokument o tym, jak kino na przestrzeni dziesięcioleci traktowało osoby LGBT. Oprócz fragmentów wielu filmów, „Pułapka z celuloidu” zawiera wywiady z gwiazdami. Udało wam się namówić do współpracy m.in. Toma Hanksa, Whoopi Goldberg, Tony’ego Curtisa, Shirley Mclaine.

J: Wyzwaniem było dotrzeć do nich. Jak już to się udało, raczej nie odmawiali.

Najbardziej podoba mi się wypowiedź Susan Sarandon, która o kowbojach Butchu Cassidy’m i Sundance Kidzie, granych przez Roberta Redforda i Paula Newmana, mówi, że nie mogli wyjąć fiutków ze spodni, więc wyciągali pistolety z kabur.

J: Susan w ogóle nie trzeba było namawiać. Wysłaliśmy list do jej biura i natychmiast powiedziała „tak”. Wiedziała, kim był Vito Russo. Sama zresztą działała na rzecz walki z AIDS, również w organizacji ACT UP (radykalnej organizacji LGBT walczącej z AIDS – przyp. MK).

Przez 17 lat, jakie minęły od „Pułapki z celuloidu” przeszliśmy długą drogę i widać spory postęp w tym, jak prezentowane są wątki LGBT w kinie. Co jest jeszcze do osiągnięcia?

J: Wciąż nie ma naprawdę wielkiego gwiazdora, który byłby otwartym gejem ani gwiazdy – otwartej lesbijki. Panuje przekonanie, że heteroseksualnej publiczności trudno fantazjować o homoseksualnej gwieździe. A więc to jest jeszcze bariera, którą należy pokonać. Chyba nie będzie tak, że któraś z obecnych wielkich gwiazd wyjdzie z szafy. Raczej obstawiałbym, że to wyoutowany od początku kariery aktor czy aktorka stanie się wielką gwiazdą.

Dlaczego musiały minąć aż 24 lata od dokumentu „Czasy Harveya Milka”, by powstał fabularny film o tej postaci?

R: Wielkie wytwornie przez lata nie miały pomysłu, jak sprzedać biografię gejowskiego działacza, jak z nią trafi ć do heteroseksualnej publiczności. Nie chciały ryzykować, a nie wiedziały, jak ten film ugryźć. Było kilka projektów filmów fabularnych o Milku i w końcu jeden wypalił. Niebywały sukces „Tajemnicy Brokeback Mountain” z 2005 r. na pewno pomógł.

Tajemnica…” była murowanym oscarowym kandydatem, ale głównej statuetki nie zdobyła. Zadziałała hollywoodzka homofobia i konserwatyzm?

J: Trudno powiedzieć. Zwyciężył film „Miasto gniewu” o rasizmie – też ważki temat. Ale jako dzieło filmowe „Tajemnica…”, moim zdaniem, była lepsza. Najbardziej byłem rozczarowany, że Heath Ledger nie zdobył Oscara. Stworzył niesamowitą kreację.

Wam Hollywood nigdy nie proponował reżyserii dużej fabuły?

J: Nie. Nigdy.

Myślałem, że powiesz: tak, ale oferowali tylko heteroseksualne historie.

J: Sami z siebie właśnie nakręciliśmy heteroseksualną historię.

A rzeczywiście. Biografia Lindy Lovelace z „Głębokiego gardła”.

R: To będzie bardzo, bardzo seksowny film. Seksowny i polityczny. Główną rolę gra Amanda Seyfried, obok niej Peter Saarsgard.

W jednej z rol Sarah Jessica Parker.

R: Tak. „Lovelace” opowiada historię kobiety, która najpierw została najsławniejszą aktorką porno, a potem – działaczką feministyczną. Premiera jesienią.

Lubicie gejowskie porno?

J: Cóż, swoje w życiu obejrzałem.

Ale nie masz ulubionych aktorów?

J: Nie. To znaczy mam, ale nie kojarzę nazwisk. Kojarzę, jak wyglądają, pod warunkiem, że są nago. A ty potrafisz wymienić swoich ulubionych z nazwiska?

Pewnie – Damien Crosse, Michael Lucas…

J: OK.

Joey Stefano z lat 80.

J: A, tak. Pamiętam go.

Gdyby zaproponowano wam głupią komedię romantyczną, ale gejowską i z gwiazdami, powiedzmy, Channingiem Tatumem i Ashtonem Kutcherem, zgodzilibyście się reżyserować?

J: Tak. Pod warunkiem, że pozwoliliby mi na zmiany, żeby nie była aż tak głupia.

Film „Skowyt” w kinach od 30 marca. Box z pięcioma najważniejszymi dokumentami Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana (patrz: ramka) ukaże się na DVD jesienią br. Wydawca, firma Mayfly, planuje również specjalne pokazy i debaty wokół tematyki filmów.

***

The best of Rob Epstein & Jeffrey Friedman

Wypowiedziane (Word is out), 1977 r. Jeden z pierwszych dokumentów o gejach i lesbijkach. 26 osób o rożnym pochodzeniu, kolorze skory, w rożnym wieku opowiada o swojej homoseksualnej orientacji.

Czasy Harveya Milka (The Times of Harvey Milk), 1984 r. Oscar za najlepszy dokument (pierwszy „gejowski Oscar” w historii kina). Opowieść o karierze Harveya Milka, pierwszego otwartego geja wybranego na polityczne stanowisko (radnego San Francisco), zamordowanego w 1978 r.

Wspólna sprawa (Common Threads), 1989 r. Oscar za najlepszy dokument. Losy kilku spośród tysięcy osób upamiętnionych na gigantycznej „kołdrze AIDS” stanowiącej specjalny hołd dla ofiar AIDS. Bohaterem filmu jest m.in. Vito Russo, gejowski działacz, który wspomina swego partnera.

Pułapka z celuloidu (Celuloid Closet), 1995 r. Dokument na podst. książki Vita Russo. Wnikliwa analiza traktowania wątków/osób LGBT w filmach na przestrzeni 100 lat kina. Zawiera fragmenty ponad 100 filmów i wypowiedzi wielu twórców (m.in. John Schlesinger).

Paragraph 175 (Paragraf 175), 2000 r. Wstrząsające historie niemieckich gejów skazanych na obozy koncentracyjne w latach 1933-1945 na podst. Paragrafu 175, czyli za homoseksualizm.

 

Tekst z nr 36/3-4 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bez wstydu

O filmie „Zostań ze mną”, o kinie queerowym, o gejowskim Nowym Jorku, o mężu i o dzieciach z reżyserem Irą Sachsem rozmawia Mariusz Kurc

mat. pras.                                          „Zostań ze mną”: Erik (Thure Lindhardt) i Paul (Zachary Booth)

 

Film „Zostań ze mną powstał na kanwie twoich własnych doświadczeń. Podoba mi się, że tego nie ukrywasz.

(Ira jest w swoim mieszkaniu, rozmawiamy przez skype. Odwraca ekran laptopa, widzę pokój – sypialnię) Poznajesz? Najpierw tu to się działo, potem tu nakręciliśmy sporo scen do filmu, a teraz siedzę tu i rozmawiam o tej historii. Trochę dziwne uczucie.

Poprzez burzliwy związek Erika i Paula opowiadasz o – jak sam mówisz – wchodzeniu w wiek średni.

Tak, to jest historia dojrzewania, ale nie dojrzewania do dorosłości, tylko do wieku średniego. Erik zaczyna w końcu lubić siebie samego, podobnie Paul. Obaj zdają sobie sprawę z destrukcyjnej natury sekretów, które mają przed innymi i przed sobą. Chciałem opowiedzieć o wstydzie i zrobić to w bezwstydny sposób. Również w sensie seksualnym.

Oryginalny tytuł „Keep the lights on” („Nie gaś światła”) ma erotyczną konotację, ale chodzi ci w ogole o nieukrywanie się przed światem, tak?

Dokładnie. I nie mam na myśli wyłącznie gejowskiego coming outu.

Erik jest od początku wyoutowany, Paul – nie.

Zgadza się. Ale oni mają jeszcze wiele innych coming outow do zrobienia.

A narkotykowy nałóg Paula gdzie jest w tym wszystkim?

Jest „tylko” objawem jego problemów.

Zgodzisz się, że Paul jest uzależniony od narkotyków a Erik – od Paula?

Tak. Bo to nie jest film o nałogu, ani o miłości, tylko o obsesji. Erik ma obsesję na punkcie Paula i to jest poniekąd dla niego wygodne, porządkuje mu życie. Erik nie musi zajmować się resztą świata, cały jego świat to Paul. Tylko, gdy jest z Paulem, czuje, że żyje naprawdę. Wyjście z tego stanu zabiera lata. Scenariusz ma konstrukcję dziennika, w którym zapisane są najważniejsze momenty tego związku.

Opowiedziałeś uniwersalną historię o związku, który, tak się złożyło, akurat jest gejowski? Nazwałbyś „Zostań ze mnąfilmem postemancypacyjnym?

Postemancypacyjny – tak. Ale z tym „tak się złożyło” to przesada. Zależy mi na wiarygodności psychologicznej postaci i dynamiki ich relacji, a także na dokładności, rzekłbym, historycznej. Daisy Miller wciąż na nas „działa”, bo Henry James potrafi ł oddać jej całą złożoną osobowość, a przy tym dokładnie opisał jej otoczenie, epokę, w której żyła. W tym sensie „Zostań ze mną” jest niemal dokumentem o tym, jak wygląda życie gejów w wielkim zachodnim mieście początku XXI wieku.

Może to nieuprawnione uogólnienie, ale mam wrażenie, że u heteryków do przygodnego „skoku w bok” przywiązuje się nadmierną uwagę – w pokazanym przez ciebie gejowskim związku jest inaczej i wydaje mi się, że nie jest to jednostkowy przypadek.

W związkach gejowskich mamy zbieżność „kierunku” pożądania. Dwaj geje pożądają siebie nawzajem i potencjalnie innych facetów. W związkach hetero to jest bardziej skomplikowane. Więc już sytuacja „wyjściowa” jest trochę inna. Ale są plusy i minusy obu podejść – i zamkniętego monogamicznego związku, i związku otwartego na „skoki w bok”.

Gdybyś był reżyserem jakieś 50 lat wcześniej, musiałbyś tą historię przerobić na heteroseksualną?

Gdybym chciał nakręcić duży komercyjny film – na pewno. Jednak queerowe kino ma już swoją historię. Tu w Nowym Jorku prowadzę Queer/Art/Film – projekcje starego kina queerowego. Pokazywaliśmy m.in. „Krew poety” Jeana Cocteau z 1932 r., również filmy Fassbindera, Pasoliniego. Ale rzeczywiście, queerowy reżyser praktycznie nie jest wciąż w stanie budować kariery wyłącznie na queerowej tematyce. Od mojego debiutu, czyli „Delty” z 1997 r., nie zrobiłem żadnego gejowskiego filmu aż do „Zostań ze mną”. Duże komercyjne filmy o gejowskiej tematyce nie powstają właściwie do dziś.

Większość heteryków nie chce oglądać filmów o gejach i lesbijkach z powodu uprzedzeń. My filmy o nich oglądamy chętnie.

LGBT to nadal kultura alternatywna. Jeszcze nie przebiliśmy szklanego sufi tu. Mainstream nas jeszcze nie wchłonął. Geje pojawiają się coraz częściej w kinie czy telewizji…

ale gejowski pocałunek to wciąż wielkie halo. Pocałunek Kurta z Blainem z serialu „Glee” był telewizyjnym wydarzeniem.

Właśnie. Sporo jeszcze mamy do nadrobienia. Dlatego w „Zostań ze mną” erotyka gejowska jest. I jest śmiała.

Użyłeś sformułowania „queerowy reżyser”. Wielu twórców wzdryga się przed nim, uważa za szufladkowanie – ty nie?

Zupełnie nie! Nie jest to wyczerpująca definicja mnie, ale nie jest to też fałszywa „etykietka” na to, kim, przynajmniej po części, jestem. Teraz przymierzam się do nakręcenia filmu o dwóch mężczyznach, którzy są ze sobą od ponad 40 lat. Będzie się nazywał „Love is strange” („Miłość jest dziwna”).

Kręcenie „Zostań ze mną było dla ciebie szczególne ze względu na autobiograficzny charakter?

Było częścią procesu wychodzenia z obsesji, terapią. Już pisanie scenariusza przyniosło mi zdrowy dystans.

To było zamknięcie rozdziału twojego życia?

Raczej początek następnego. No bo jak to się potoczyło? Ano tak, że wyszedłem za mąż za Borisa, czyli filmowego Igora.

Co?!

Tak, tak.

Gdy tylko Igor pojawił się w filmie, pomyślałem: „Erik, to nim się powinieneś zainteresować, a nie Paulem!”

(śmiech)

W Nowym Jorku małżeństwa jednopłciowe zalegalizowano w zeszłym roku.

Wzięliśmy ślub 6 stycznia tego roku. A 13 stycznia urodziły nam się bliźniaki – Felix i Viva. Czyli to jest gejowskie małżeństwo zawarte pod przymusem ciąży! (śmiech) Są w drugim pokoju. Jak skończymy wywiad, zapoznam cię z rodziną, ok?

Chętnie.

Boris jest malarzem, jego prace pojawiają się w czołówce „Zostań ze mną”.

Porozmawiajmy o aktorach. Polska publiczność zna Thure Lindhardta z filmu „Braterstwo” o gejach w grupie neonazistow.

Poszukując odtworcy roli Erika, wysłałem scenariusz do mojej agencji. Nikt nie wyraził zainteresowania. Wtedy polecono mi Thure jako najodważniejszego i jednego z najlepszych aktorów w Danii. Casting odbył się tak, że Thure, który był wtedy w hotelu w Hiszpanii, nagrał komórką dwie sceny ze scenariusza – masturbację i seks telefon. Gdy mi je przysłał, od razu wiedziałem, że jest nieustraszony.

Paul, czyli Zachary Booth chyba zresztą też. Znam go z serialu „Układy”, w którym gra syna Glenn Close.

Zac nie próbował oceniać swojego bohatera, to mnie ujęło. I świetnie rozumiał się z Thure. Pierwszego dnia zdjęć nakręciliśmy scenę pierwszego seksu Erika i Paula. Poszło bezproblemowo. Okazało się, że oni obaj czują się swobodnie nago; na takiej atmosferze mi zależało.

Erik jest reżyserem, dostaje nagrodę Teddy dla najlepszego filmu LGBT na festiwalu w Berlinie. Jak się czułeś, gdy sam odbierałeś Teddy za „Zostań ze mną w tym roku?

Doceniony przez kino europejskie, do którego zawsze „ciążyłem”.

Pochodzisz z Tennessee. Przyjechałeś do Nowego Jorku po studiach pod koniec lat 80. Jak tu wtedy wyglądałżycie gejowskie?

To był świat alternatywny, sexy i jednocześnie w ciągłej żałobie spowodowanej zgonami na AIDS. Pamiętam radykalny aktywizm. Zostałem członkiem ACT UP (AIDS Coalition to Unleash Power – przyp. MK), miałem energię, by zmieniać świat. Zobaczyłem, że z bycia innym można czerpać siłę, że nie trzeba się „wpasowywać” w normy większości. Mieszkałem w dzielnicy stricte gejowskiej. Dziś gejowski świat wymieszał się ze światem hetero, nie ma getta.

Mieszkasz wśród heteryków, ale oni pewnie nie są homofobami.

Nie są. I myślę, że to jest normalna sytuacja w wielkim zachodnim mieście. Nie wiem, jak jest w Warszawie. W październiku przyjeżdżam do was pierwszy raz na Warszawski Festiwal Filmowy.

O, słyszę płacz dziecka.

Pojdę sprawdzić, co się dzieje, a przy okazji się zapoznacie. (Ira bierze laptop, w drugim pokoju poznaję Borisa, który karmi Vivę, właśnie zdążyła się uspokoić. Felix uśmiechnięty siedzi w kojcu)

Mogę zapytać o ojcostwo?

Pewnie. Polecam ojcowstwo.

Dla wielu bycie gejem oznacza nieposiadanie dzieci. Ty też tak myślałeś?

Znam proces akceptowania homoseksualności, miałem wielu niewyoutowanych przyjaciół. Wiem, że doświadczenie ukrywania się ma ogromny wpływ na resztę życia, ale mnie poszło stosunkowo łatwo. Dorastałem kilkanaście lat po Stonewall. Wyoutowałem się w wieku 16 lat. Nie miałem poczucia, że ojcostwo jest dla mnie „zakazane”. Planowaliśmy dziecko z moją przyjaciółką już jakieś 10 lat temu i tak się w końcu stało. Viva i Felix mają dwóch ojców i jedną mamę. I nie jestem wyjątkiem. Jeszcze 5 lat temu nie miałem żadnych przyjaciół gejów z dziećmi, a teraz nagle, w przeciągu tych 5 lat, prawie wszyscy mają dzieci. To jest błyskawiczna zmiana. Film „Zostań ze mną” wchodzi na ekrany polskich kin 26 października br.

 

Ira Sachs, (ur. 1965) zrealizował cztery filmy pełnometrażowe: „Delta” (1997), „Forty Shades of Blue” (2005) „Married Life” (2007) i „Zostań ze mną” (2012). W październiku Ira będzie gościem Warszawskiego Festiwalu Filmowego

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Przytulam queerową publiczność

Z KAMILEM KRAWCZYCKIM, reżyserem filmu „Słoń”, rozmawia Adam Kruk

 

Foto: Krystian Lipiec

 

Pamiętam, że gdy poznaliśmy się na festiwalu w Karlovych Varach, „Słoń był prawie gotowy, a ty byłeś pełen nadziei, ale i obaw. Potem nastąpiła premiera na Nowych Horyzontach i posypały się nagrody na światowych festiwalach.

To dla mnie bardzo intensywny, ale też bardzo pozytywny czas. Wcześniej rzeczywiście byłem przejęty, bo przecież to mój pierwszy pełny metraż – projekt, nad którym pracowałem kilka lat. I weź go tu teraz nagle pokaż publiczności… Stresu nie unikniesz, nie wiesz, czego się spodziewać – bo i wiedzieć nie możesz. Obawy jednak zaczęły się rozmywać podczas Nowych Horyzontów, kiedy wszedłem na premierowy pokaz, zobaczyłem ekipę, z którą razem pracowaliśmy nad filmem, oraz widzów wchodzących specjalnie na mój fi lm. Pomyślałem: wow, sala jest pełna i pełno na niej queerowej publiczności. Wtedy odetchnąłem – od tamtej pory wszystko idzie już z górki.

Po Nowych Horyzontach, gdzie publiczność jest wyrobiona, otwarta na kino queerowe i generalnie na produkcje spoza mainstreamu, następuje festiwal w Gdyni: ultrapolski, bo pokazujący właściwie tylko polskie filmy, dość konserwatywny. I tam sukces – nagroda w sekcji mikrobudżetów. Spodziewałeś się jej?

Kompletnie nie myślałem w kategoriach konkursu, rywalizacji, nagród. Chciałem po prostu pokazać „Słonia” kolejnej publiczności – tak jak mówisz, trochę innej niż tej nowohoryzontowej. To jest specyficzny festiwal, bo przyjeżdża na niego cała branża filmowa i dla debiutanta, który przez całe życie ją obserwował – znanych reżyserów, aktorów, aktorki – i marzył, by tak jak oni robić fi lmy, to było duże przeżycie. A nagroda oczywiście bardzo mnie cieszy, bo nie jestem naiwny – wiem, jak wiele sukcesy na festiwalach dają promocyjnie, a najbardziej zależy mi na tym, by „Słonia” nieść dalej do przodu, ku następnym widzom.

Odbierając statuetkę, powiedziałeś ze sceny: „Ten fi lm ma być ≫przytulasem≪. Chciałem przytulić queerową społeczność, do której sam też należę. Ale nie tylko. Chciałem przytulić wszystkich, którzy tego potrzebują. Pomimo wszystkiego, co się teraz dzieje – damy radę i przetrwamy”.

Wiedziałem, że mamy transmisję w TVP, że reakcje mogą być różne, ale dla mnie to najbardziej naturalne sprawy pod słońcem. Powiedziałem tylko to, co jest prawdą: dla kogo zrobiłem ten fi lm, podziękowałem mojemu chłopakowi. Nie ukrywam się w życiu, nie cenzurowałem się, kręcąc fi lm, dlaczego więc miałbym to robić po jego premierze? A że leciało to w TVP na żywo, to tym bardziej czułem się zobowiązany, by uczcić naszą społeczność. Nie myślałem o tym, jak moje słowa zostaną odebrane, nie spodziewałem się, że otrzymam gromkie brawa i że popłyną tak daleko – a potem faktycznie pojawiło się sporo newsów i artykułów na ten temat. Bardzo zresztą życzliwych.

Czyżby okazywało się, że Polska jest mniej homofobicznym krajem, niż próbuje nam się wmawiać?

Chciałbym, żeby tak było, jakiś hejt jednak zawsze się znajdzie. Udzieliłem w ostatnim czasie sporo wywiadów i komentarze pod nimi bywały bardzo homofobiczne. Trochę ich poczytałem, po czym postanowiłem, że już nie będę tego robił. Więcej spotkało mnie jednak ciepłych reakcji – nawet na Podhalu, skąd pochodzę. Po Gdyni napisał do mnie nawet najbardziej znany i „klikany” w regionie portal Podhale24.pl z prośbą o materiały z filmu, bo chcieli napisać newsa o wygranej krajana. Zastanawiałem się, jaki to będzie miało skutek, bo jest on czytany i komentowany przez bardzo szeroki target. Myślałem, że taki wpis nie może przynieść nic pozytywnego. Zajrzałem tam godzinę po opublikowaniu: 10 tysięcy wyświetleń, kilkanaście komentarzy. Walczyłem, by ich nie czytać, ale w końcu zjechałem w dół i… o dziwo, zdecydowana większość była pozytywna, poza jakimś marginesem hejtu odklejonym nawet od treści artykułu.

Czyli Podhale jest z ciebie dumne! Portretując je w „Słoniu”, sięgałeś do własnych wspomnień?

Tak, choć na początku opierałem się, by osadzić tam akcję, miałem z tym problem. Może dlatego, że gdzieś tam z tyłu głowy tkwił posępny obraz polskiej wsi z innych polskich filmów i bałem się, że u mnie wyjdzie podobnie. Bo nie chciałem zakłamywać rzeczywistości i pokazywać, że wszystko jest tu cacy, ale też zależało mi, by uniknąć demonizowania prowincji. Na początku więc chciałem, by część akcji działa się w mieście – to jeszcze nie była ta historia, choć od początku była queerowa. Tylko że pisanie mi nie szło. Dopiero kiedy pewne rzeczy w sobie przepracowałem, odważyłem się osadzić Bartka – mojego bohatera – tam, gdzie sam się wychowałem, opowieść ruszyła. Dużo łatwiej mi się pisało, czerpiąc z życia mojego i moich znajomych – Podhale jest bardzo inspirującym miejscem z dużym potencjałem filmowym. Nie wykluczam, że przy kolejnych projektach będę chciał tu wracać.

Historie z prowincji zawsze opowiadają ludzie, którzy już stamtąd wyjechali. Nie tylko zresztą w Polsce osoby nieheteronormatywne, by wieść w miarę szczęśliwe życie, muszą opuścić swoje małe ojczyzny. To także jeden z motywów „Słonia”.

Interesował mnie konflikt wewnętrzny kogoś takiego jak Bartek, kto pasuje do Podhala i się tu odnajduje – bo lubi konie, lubi naturę, lubi mieszkańców. Tyle że oni nie pozwalają mu tu funkcjonować w pełni. Chciałbym, żeby wyoutowani geje mogli mieszkać na polskiej wsi i w małych miastach, żeby nie kosztowało to tyle energii, wiem jednak, że póki co nie zawsze jest to możliwe. Małe społeczności lubią ingerować w życie jednostki, która jest ich częścią, zawłaszczają je, kontrolują. Można starać się je zmieniać od wewnątrz, przejść tę drogę, ale jest to ogromnie kosztowne.

Jak było w twoim przypadku?

Opuściłem Podhale, mając 19 lat. To miał być standardowy wyjazd z domu rodzinnego na studia, jako że wtedy nie dało się studiować w Nowym Targu. Miałem plan, by wyjechać jak najdalej i nigdy nie mówić rodzicom o sobie – dziś sam się temu dziwię, ale te 14 lat temu inaczej odbierałem rzeczywistość. No ale zdarzyło się tak, że tuż przed wyjazdem zakochałem się po uszy i wylądowałem w pierwszym związku z chłopakiem. Kompletnie nieracjonalne było się wiązać, kiedy za kilka miesięcy masz wyjechać z domu i zacząć nowe życie, ale my wtedy zupełnie straciliśmy dla siebie głowy. Powiedzieliśmy o sobie wszystkim znajomym naokoło i odbiór okazał się zaskakująco pozytywny. Były oczywiście jakieś dziwne pytania i rozmowy, ale nie spotkaliśmy się z agresją czy odrzuceniem. Po kilku tygodniach okazało się jednak, że nie tylko znajomi, ale i całe miasto o nas mówi. Wtedy zaczął się hardcore, bo staliśmy się w mieście tematem numer jeden. Pewnego razu przychodzę do domu, jest późny wieczór, a rodzice czekają w moim pokoju i pytają, dlaczego wszyscy mówią, że jestem gejem. Nie mogłem skłamać. I to był trudny czas, bo wyjeżdżałem, trochę jak Dawid ze „Słonia”, w atmosferze skandalu. Zostawiałem za sobą rodziców, którzy sami musieli sobie te sprawy przepracować, i zostawiałem chłopaka. Ze względu na niego, zamiast na koniec świata, pojechałem na studia do Krakowa i co weekend przyjeżdżałem do Nowego Targu, ale szczerze nienawidziłem tam wracać. Potem jakoś się z tym miejscem pogodziłem – na co dowodem jest pewnie mój fi lm.

Czy myślisz, że dzisiejsza młodzież ma łatwiej? Z jednej strony jest większa świadomość, z drugiej „strefy wolne od LGBT”.

Myślę, że młodzi mają dziś większą wiedzę i akceptację, widzę to nawet w Nowym Targu. Homoseksualność przestała być tabu – nieustannie pojawia się w mediach, serialach na Netfliksie, w necie znajdziesz cokolwiek chcesz, także grupy wsparcia. Ale to, że od paru lat staliśmy się obiektem nagonki, jakimś politycznym mięsem armatnim, ma swoją cenę, przynosi wielu osobom cierpienie. Bo nagle każdy musi się wypowiedzieć, a jak jesteś niewyoutowany i musisz wysłuchiwać, co wszystkie ciotki, babcie i wujkowie mają na ten temat do powiedzenia, to nie zazdroszczę. Wyobrażam sobie, że dla młodych ludzi musi być to straszne. W dłuższej perspektywie jednak sądzę, że nagonka ta – wbrew intencjom – przyniesie więcej dobrego. Bo także dzięki niej faktycznie wyszliśmy ze sfery tabu i nie da nas się już tam oddelegować z powrotem. I większość społeczeństwa się na tę nagonkę nie godzi – widzimy to w sondażach, z roku na rok coraz bardziej nam przychylnym.

To też zasługa pracy organicznej, którą każdy w naszej społeczności – chcąc nie chcąc – trochę musi wykonywać. Zamiast żyć własnym życiem, stajemy się edukatorami seksualnymi czy obyczajowymi.

Pamiętam, że przechodziłem przez to, gdy wyprowadziłem się z domu i zacząłem studiować. Miałem wtedy takie podejście, że już nigdy więcej nie dam się zamknąć w szafie, mówiłem o sobie wszystkim. Ludzie reagowali pozytywnie, ale jednak byli zaciekawieni – bo te naście lat temu wciąż byliśmy traktowani jako coś egzotycznego. To prowokowało mnóstwo rozmów, na każdym spotkaniu towarzyskim ktoś nowy podchodził i dostawałem ten sam zestaw pytań: jak wyglądał twój coming out, co na to rodzice, od kiedy wiedziałeś – z tych mniej niedyskretnych. Nie obrażam się na nie, poczuwam się do tej „misji edukacyjnej”, ale to kosztuje sporo energii i rozumiem, że nie każdy ma ochotę to robić.

Twój głos wybrzmi teraz jeszcze głośniej, bo „Słoń ma szansę trafi ć do dużej publiczności. Fajnie, gdyby tak się stało, bo przecież sprawy, o których opowiadam: miłość, dojrzewanie, relacje z rodzicami, wybór własnej drogi – są w miarę uniwersalne. Ale ja, tak jak powiedziałem w Gdyni, robiłem „Słonia” głównie z myślą o queerowej publiczności, to do niej chciałem trafi ć. Nie kalkulowałem, co może się spodobać statystycznemu widzowi. Nie zastanawiałem się, czy sceny seksu nie są zbyt długie lub zbyt dosłowne dla widza hetero. Albo czy w kadrze może pojawić się lubrykant, czy to będzie już za dużo. Kompletnie mnie to nie interesowało. Stawiałem w centrum queerowego widza, czyli siebie. Siebie jako widza.

Coraz więcej queerowych produkcji przynosi jednak niezły zysk. W Stanach takie tytuły jak „Love, Simon” czy „Bros” na równych prawach konkurują z produkcjami mainstreamowymi. Czy myślisz, że twój film może być znakiem, że i my jesteśmy na to gotowi?

Emancypacji nikt z polityków już nie zatrzyma – proces ten jest trudny, ale przejść go musiał każdy kraj. Te zmiany postępują od lat, idą do nas z Zachodu, który już dawno przepracował martyrologiczne wątki geja jako ofiary i gdzie kino queerowe robi się coraz weselsze. My jeszcze je przerabiamy i myślę, że musimy to robić, dopóki nie zajdzie u nas realna zmiana społeczna. Ale wydaje mi się również, że choć zaczęliśmy dużo później, to i tak, starając się nadganiać cywilizacyjny dystans do Zachodu, przerabiamy je dużo szybciej. I to, że historie takie jak „Bros” czy „Call Me By Your Name” trafiają do szerokiej publiczności, powinno dać do myślenia także polskim producentom i dystrybutorom, którzy wciąż są dość zachowawczy. „Słoń” oczywiście z tymi dużymi tytułami nie może się mierzyć – porównałbym go raczej do amerykańskich filmów niezależnych – ale przecież nie wszystkie filmy muszą mieć kilkaset tysięcy widzów, wielkie nazwiska w obsadzie i zdobywać Oscary jak „Tajemnica Brokeback Mountain”. Skromne, osobiste produkcje też są potrzebne, bo kropla drąży skałę.

Pozytywne reprezentacje pomagają w oswajaniu się z homoseksualnością. Mnie amerykańska popkultura bardzo w tym pomogła.

Ja pamiętam, że kiedy w „Magdzie M.” pojawił się bohater gej, to przeszył mnie dreszczyk emocji – sam jeszcze nie wiedziałem o sobie wszystkiego, dopiero siebie poznawałem, a tu na ekranie zostaje to nazwane. Paraliżuje cię to, bo teraz masz kilka minut, żeby się czegoś dowiedzieć. U mnie w domu słowa „gej” czy „lesbijka” nigdy nie padły – ani w pozytywnym, ani w negatywnym kontekście. Po prostu nie było ich w słowniku. Dlatego w dzieciństwie wszystkiego dowiadywałem się z filmów, głów nie amerykańskich, bo one były najbardziej dostępne. W Nowym Targu było jedno małe kino (internet dopiero raczkował) i jednym z pierwszych filmów, które tam zobaczyłem, były „Godziny” Stephena Daldry’ego. Meryl Streep grała tam postać będącą w związku z kobietą i dla mnie to był totalny szok. Dlaczego one ze sobą mieszkają? Dlaczego śpią w jednym łóżku? A przede wszystkim: dlaczego nikt dookoła nie reaguje? Nie powiem ci dokładnie, ile miałem lat, ale już wtedy wiedziałem, że jakoś mnie to dotyczy. Stopniowo sięgałem po kolejne tytuły, aż natrafiłem na amerykańskie „Queer as Folk”, które dało mi solidną queerową edukację. (śmiech) Polskich produkcji wówczas nie było. Przypominam sobie jedynie, że spore wrażenie zrobiła na mnie „Senność” Magdaleny Piekorz – jednym z przeplatających się w filmie wątków była historia lekarza (Rafał Maćkowiak), który zakochuje się w dresiarzu (Bartosz Obuchowicz). Po latach widzę, jak odważne było to w tym 2008 r.

Zawsze jednak dostępna była pornografia…

Ja w tamtych czasach miałem raczej styczność z pornografią hetero i orientowałem się, że bardziej niż na dziewczyny, patrzyłem na kolesi. Dziś dostęp do pornografii jest jeszcze łatwiejszy, na szczęście jest też znacznie więcej reprezentacji gejowskich relacji w wersji niepornograficznej.

U ciebie sceny intymne wyszły fajnie – nie pornograficznie, ale i nie pruderyjnie. Jak nad nimi pracowałeś?

Mieliśmy na planie koordynatorki do spraw intymności: Kasię Szustow i Martę Łachacz – to na szczęście staje się dziś w produkcji filmowej standardem. Taka osoba ma przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo aktorom, którzy są bardzo narażeni na nadużycia. Dużo się słyszy skandalicznych historii z planu, więc starałem się o to szczególnie zadbać. Bo jeśli aktorzy czują się komfortowo, to nie narażamy nikogo na niepotrzebne traumy i to przekłada się na sposób, w jaki sceny intymne ostatecznie wypadną. Gdy czują się bezpiecznie, mogą skupić się na graniu, nie musząc przejmować się tym, że zaraz zostaną przekroczone jakieś granice. Wiedzą, że w każdym momencie mogą powiedzieć „nie” i mogą to powiedzieć koordynatorce – osobie, która jest tam specjalnie dla nich – a nie reżyserowi, co może być dla aktora stresujące. To bardzo ważne, by jeszcze przed włączeniem kamery przeczytać z koordynatorką scenariusz i skupić się na scenach intymnych, określić, co będzie widoczne, i razem z aktorami stworzyć choreografię tych scen.

Jak dobrałeś ze sobą aktorów, by na ekranie czuć było chemię?

Zorganizowałem spotkanie u siebie w mieszkaniu, nie było pieniędzy na większy casting. Zaprosiłem więc trzech aktorów, co do których czułem, że to może być to. I już wtedy, poznając Janka Hrynkiewicza, poczułem, że znalazłem Bartka, bo szukałem kogoś, kto w spojrzeniu miałby wrażliwość, ale i siłę – a Janek właśnie coś takiego ma. Wtedy na casting zaprosiłem też Pawła Tomaszewskiego, chciałem zobaczyć ich razem w tej konfiguracji. Dostali zadanie, by zaimprowizować pierwsze spotkanie swoich postaci, a jako że się nie znali wcześniej, to także dla nich było to pierwsze spotkanie. Wtedy Paweł zapytał, czy może Janka powąchać, i stwierdziłem, że tak bardzo pasuje to do jego postaci, do początku tej relacji, że weszło to do scenariusza. Potem jeszcze wielokrotnie się widywaliśmy, robiliśmy sporo prób, bo wiedzieliśmy, że na planie nie będzie już na nie czasu ani przestrzeni. Bardzo wiele to dało. Dzięki temu już pierwszego wspólnego dnia zdjęciowego chłopaków zobaczyłem, że faktycznie mamy tę chemię, że będzie ją czuć na ekranie.

Z Pawłem Tomaszewskim, wyoutowanym aktorem, mieliśmy wywiad w „Replice” (nr 82); producentem jest Jakub Mróz z Tongariro, które jest dystrybutorem tęczowych filmow. „Słoń jest więc queerowy nie tylko tematycznie, ale i produkcyjnie. Jak wpłynęło to na pracę na planie, który – wiadomo – bywa dość brutalnym miejscem?

Wiesz, ja całe życie chciałem robić filmy, ale w pewnym momencie z tego zrezygnowałem właśnie z powodu tego, czego nasłuchałem się o planach filmowych: jaki to maczystowski świat, jak toksyczne panują tam relacje. Później, kiedy dostałem pracę jako asystent kierowniczki produkcji, zobaczyłem, że nie musi tak być, że jest przestrzeń na inną wrażliwość. I zależało mi, by u nas też była. Ale to musi wyjść z góry: od reżysera, od producenta, od operatora – i od tego, jak my się do siebie odnosimy zależy, jak kształtują się kolejne relacje na planie. Ważne jest też, by dobierać ludzi nie tylko z uwagi na doświadczenie, ale i charakter. By się zastanowić, czy będą do siebie pasować vibe’em, czy będą chcieli grać do tej samej bramki, czy czują temat i potrzebę, by wspólnie opowiedzieć tę historię. Stąd rzeczywiście pojawiło się w ekipie sporo queerowych osób i pewnie to również wpłynęło na bardzo rodzinną atmosferę, która wytworzyła się na planie. Podczas zdjęć wszyscy się przytulaliśmy, przychodziliśmy na plan szczęśliwi – fi lm miał być więc nie tylko „przytulasem” dla widza, ale też okazał się nim i dla nas.  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Normalni ludzie

Ze znakomitym reżyserem FELIKSEM FALKIEM, autorem takich filmów jak „Wodzirej”, „Samowolka”, „Komornik” czy „Joanna”, rozmawia Rafał Dajbor 

 

Foto: Maciej Zienkiewicz

 

Czy pamięta pan moment, gdy pierwszy raz zetknął się pan z męską homoseksualnością? Czy było to w szkole, na studiach, czy już w środowisku filmowym?

Trudno mi sobie teraz przypomnieć. W tamtych czasach, to znaczy w latach mojej młodości, funkcjonowało to w ten sposób, że o kimś się mówiło, „że jest”. Tak było i na Akademii Sztuk Pięknych, i w gronie studentów szkoły filmowej, ale… To nie był temat, który byłby w sposób wyjątkowy omawiany i nikt też nie był chętny się „przyznawać”, bo powszechnie uznawano to za temat wstydliwy. Nie istniał jeszcze skrót „LGBT”, a o homoseksualistach często mówiło się w sposób wręcz wulgarny, używając słowa „pedał”. Dziś się to zmieniło i coraz częściej używamy słów, które są nie tylko wyrazem tolerancji, a wręcz akceptacji. Ale pierwszego mojego zetknięcia się… Nie, zdecydowanie nie pamiętam.

Pytałem o gejów – a czy na początku swojej drogi spotkał pan lesbijki?

Jeśli tak – to jeszcze bardziej nic o tym nie wiedziałem. Wydaje mi się, że kobiecy homoseksualizm był ukrywany jeszcze mocniej, niż męski. Nawet dziś, gdy tak przeglądam zestaw moich znajomych, to jestem prawie pewien, że znam osobiście tylko dwie lesbijki – reżyserki Kasię Adamik i Olgę Chajdas.

A czy był pan obiektem podrywu ze strony mężczyzny?

Była kiedyś w Warszawie taka słynna postać, Henryk Kurek, powszechnie znany jako „Henio Meloman”. W okresie studenckim, zaraz po maturze, byłem chłopaczkiem dosyć ładnym. Nie pamiętam, gdzie się spotkaliśmy, ale Henio jakoś wyczuł moją ówczesną samotność. Najpierw namówił mnie na wspólne pójście do „Stodoły”, a w Sopocie, gdzie spotkaliśmy się na festiwalu jazzowym, zaprosił mnie do wynajmowanego przez siebie pokoju i zaczął się do mnie dobierać. Taka relacja mnie nie interesowała, więc po prostu od niego wyszedłem. Potem jeszcze się nieraz widywaliśmy, wiem, że śledził moją pracę, spotykaliśmy się nieraz w teatrze i na imprezach muzycznych. Był bardzo sympatyczny.

Gdy był pan wykładowcą w szkole filmowej w Łodzi, miał pan studentów, którzy byli na tyle jawni, że wiedział pan, że są gejami?

Zaskakuje mnie pan tym pytaniem, bo dopiero teraz w ogóle zaczynam się zastanawiać, czy ktokolwiek z moich studentów mógł być gejem. Kompletnie się w tym nie orientowałem. Muszę powiedzieć, że wielu gejów, z którymi pracowałem, nigdy nie zachowywało się w sposób jakkolwiek „informujący” otoczenie o swojej orientacji, a o tym, że są gejami dowiadywałem się później. Na przykład Krzysiek Kolberger. Albo inny aktor, który też grał u mnie w jednym z filmów, ale jego nazwiska nie wymienię.

O Kolbergerze porozmawiamy za chwilę, bo teraz chciałbym zapytać o pana „Opus Magnum”, czyli „Wodzireja” (1977), w którym wątek homoseksualny jest bardzo ważny, ponieważ ma wpływ na akcję filmu, a dwaj żyjący ze sobą geje, których grali Wiktor Sadecki i Stanisław Chmielorz pokazani są nie jako samotne i śmieszne cioty, ale jako normalni ludzie tworzący coś, co dziś nazywamy związkiem partnerskim. W tamtych czasach było to na polskim ekranie wręcz prekursorskie. Wzorował się pan na jakichś znanych panu gejach ze środowiska estradowego? Skąd pomysł na obsadzenie tych ról tymi dwoma aktorami?

Wprowadziłem ten wątek całkowicie ze swojej wyobraźni, nie wzorowałem się na nikim, kogo znałem, a jeśli chodzi o aktorów, to Chmielorza i Sadeckiego zasugerował mi Jurek Stuhr. To byli jego starsi koledzy z krakowskich scen.

Czyli to, że Sadecki zagrał geja w „Diable” Andrzeja Żuławskiego nie miało wpływu na Pana decyzję?

Nie mogło mieć wpływu, bo kręcąc „Wodzireja” nie widziałem „Diabła”, który był filmem skierowanym przez cenzurę na półkę. Natomiast pamiętam, że scena z Sadeckiem, Chmielorzem i Jurkiem Stuhrem budziła na widowni śmieszek. Co ciekawe – nie wzbudziła żadnej reakcji ze strony cenzorów, nie zauważyłem, by wspomniano o niej w recenzjach, nie przypominam sobie także, by jakikolwiek gej rozmawiał ze mną na jej temat. Myślę, że to dlatego, iż ci bohaterowie zostali – jak pan zauważył – pokazani jako normalni ludzie, których wyróżnia jedynie inna orientacja seksualna. Bardzo nie lubię, kiedy aktorzy zaczynają w rolach gejów „udawać gejów”, przesadzać z rzekomo gejowską akcentacją i ruchami. Sadecki i Chmielorz nie grali w sposób przegięty.

A czy homoseksualizm jako taki – był tematem dla twórców nurtu „Kina moralnego niepokoju”, którego i pan jest przedstawicielem? Agnieszka Holland wspomina, że postać geja w filmie „Aktorzy prowincjonalni” to pomysł nie jej, ale współscenarzysty filmu, Witolda Zatorskiego, geja.

Nie był tematem i przyznam szczerze, że gdyby chcieć wtedy uczynić wątek homoseksualny wątkiem głównym – to nie wiedzielibyśmy w ogóle jak to ugryźć. Jak już mówiłem ta kwestia uchodziła w latach 70. i 80. za wstydliwą. Odnosiłem wrażenie, że środowisko homoseksualistów żyje jakby osobno, za pewną zasłoną.

W filmie będącym kontynuacją losów Lutka Danielaka z „Wodzireja”, czyli w „Bohaterze roku”, w roli prowadzącego konkurs Miss Polonia występuje homoseksualny Mieczysław Gajda.

O orientacji Gajdy wiedzieli wszyscy, ujawnił to proces Nasierowskiego, więc o nim akurat wiedziałem i ja. Natomiast do obsady trafi ł dlatego, że ktoś mi go zasugerował jako aktora, który prowadzi tego rodzaju imprezy, więc będzie w takiej scenie „u siebie”. To, że był homoseksualny, nie miało po raz kolejny żadnego znaczenia.

Z kolei w filmie „Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce…” (1989) grali Igor Przegrodzki i Marek Barbasiewicz.

Igor Przegrodzki nigdy swojego homoseksualizmu nie ukrywał. Po prostu zachowywał się tak, że nie mogło być co do tego żadnych wątpliwości. Zagrał u mnie główną rolę w „Mamucie” Tankreda Dorsta w Teatrze Telewizji, w którym jego postać wzorowana była na Knucie Hamsunie. Był znakomity. Z Markiem Barbasiewiczem współpracowałem jeszcze później, po „Kapitale…”, zawsze świetnie nam się pracowało.

Jest też fi lm, którego pan nie reżyserował, ale którego scenariusz pan napisał. Mówię o „Barytonie” w reżyserii Janusza Zaorskiego, w którym wątek gejowski jest szalenie ważny. W rolę geja wciela się Jan Englert, a fi lm zawiera interesującą scenę, w której grany przez Englerta bohater zlizuje szampana z torsu swojego kochanka. To pierwsza tak odważna scena homoerotyczna w polskim kinie.

Tak, ale to wszystko nie moja zasługa. To, jak ta scena przebiega, wymyślił Janusz Zaorski z aktorami. Sporo pomysłów w tym filmie jest od Zaorskiego. Ja się do reżyserii zupełnie nie mieszałem, ale potem obejrzałem gotowy już fi lm i bardzo mi się podobał.

Trochę odżegnuje się pan od swojej roli w pokazywaniu tematyki LGBT w polskim kinie, ale jednak „Wodzireja” i „Barytona” pominąć w tym kontekście się nie da. Dlaczego umieszczał pan w scenariuszach tak ważne dla akcji gejowskie postacie?

Dlatego, że jako autora zawsze najbardziej interesowało mnie to, że ludzie są tak różnorodni. A w tych wszystkich różnorodnościach istnieją także różne orientacje seksualne. To, że umieszczałem w scenariuszach postaci gejów nie miało na celu niczego poza ukazaniem ludzi w całej rozpiętości ich charakterów, zachowań, także seksualnych. Wprowadzenie postaci homoseksualnej wprowadza w naturalny sposób nowy rodzaj relacji między bohaterami.

Wróćmy więc na koniec do Krzysztofa Kolbergera. Niedawno na łamach „Repliki” o jego orientacji opowiedziała wprost jego córka. To chyba jedyny, obok wyznań córki Jarosława Iwaszkiewicza przypadek, w którym o homoseksualnej orientacji rodzica opowiada jego dziecko.

Z Krzyśkiem współpracowałem wiele razy – w teatrze, Teatrze Telewizji i w filmie. Był w jakimś sensie „moim” aktorem. Na początku nie wiedziałem, że jest gejem. Krzysiek często obsadzany był w rolach facetów bardzo szorstkich, kojarzących się z tradycyjną męskością. Sam go przecież tak obsadziłem – grany przez Krzyśka reżyser w serialu „Twarze i maski” to taki wręcz skurwysyński macho, choć gdy kręciliśmy ten serial to już o jego orientacji wiedziałem. Od pewnego momentu było wiadomo, że Krzysiek ma w Brukseli przyjaciela, do którego regularnie jeździ. Ten człowiek jest zresztą teraz już na stałe w Polsce. Dla Ani Romantowskiej był to szok, gdy dowiedziała się, że do mężczyzny odchodzi od niej człowiek, z którym ma dziecko. Spotkaliśmy się kiedyś nad morzem, w Dziwnowie, ja i moja żona i właśnie Ania, która wtedy nam opowiedziała, że dopiero od niedawna sama wie o Krzyśku. To musiał być chyba początek lat 90. Wtedy i ja się dowiedziałem. Krzysztof Kolberger był tak poza wszystkim bardzo ciepłym i miłym człowiekiem. Nie znam – i mówię to zupełnie szczerze – nikogo, kto by Krzyśka nie lubił.  

***

Feliks Falk (ur. 1941) – reżyser filmowy i teatralny; autor scenariuszy, sztuk i słuchowisk radiowych. Jedna z czołowych postaci nurtu „kina moralnego niepokoju”. Zaczynał w połowie lat 60. jako scenograf w Teatrze im. A. Mickiewicza w Częstochowie. Reżysersko debiutował w kinie dramatem psychologicznym „W środku lata” (1975), potem był słynny „Wodzirej” (1977) z brawurową rolą Jerzego Stuhra. Trzeci fi lm Falka („Szansa”, 1979) został nagrodzony na festiwalu w Gdańsku za scenariusz i wyróżniony w Locarno i Rotterdamie. Falka nagrodzono w Gdyni także za scenariusz „Barytonu” (1984) w reż. Janusza Zaorskiego. Dwa z jego filmów („Bohater roku”, 1987, i „Komornik”, 2005) były polskimi kandydatami do Oscara. Liczne laury (Gdynia, Chicago, Moskwa i Orły) zebrała „Joanna” (2010), opowieść o kobiecie ukrywającej w czasie wojny żydowską dziewczynkę. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla kultury polskiej (2011) oraz złotym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2014). Właśnie ukazał się zbiór jego prozy „Gmach. Opowieści prawdopodobne i prawdziwe”.

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.