Pani z przedszkola

Pani z przedszkola (Polska, 2014), reż. M. Krzyształowicz, wyk. K. Gruszka, A. Kulesza, K. Janda, A. Woronowicz; dystr. Kino Świat, premiera w kinach: 25.12.2014

 

mat. pras.

 

O pocałunku Agaty Kuleszy i Karoliny Gruszki oraz ich filmowym romansie w czasach PRL-u już się mówi. A jednak jeśli ktoś szuka w „Pani z przedszkola” lesbijskiej historii, to się zawiedzie.

Akcja idzie tak: pewien mężczyzna ma problemy z przedwczesnym wytryskiem i idzie do psychoterapeuty. Tam cofa się w traumy wczesnego dzieciństwa, które oglądamy w retrospekcjach. Największą okazuje się romans jego matki z przedszkolanką. Ale czy na pewno? Przecież to tylko wspomnienie, czyli fantazja: by pozbyć się problemu, bohater musi opowiedzieć sobie całą historię inaczej: „zabić” ojca, uwolnić matkę od kalectwa, jakim ukarał ją za les romans i „przelecieć” przedszkolankę. Oczywiście, wszystko w podświadomości. Bo cały film w pewnym sensie tam właśnie się toczy. Bohater nie tyle wspomina rzeczywistość, co relacjonuje swe o niej fantazje. Już na początku pada znamienne zdanie o kompleksie Edypa, a przez cały film natrętnie powtarza się fraza na temat snu („on ma mocny sen”). Trójkąt edypalny i sen to granice narracji. Mówi tylko dorosły analizant, dziecko milczy – fantazjuje: o seksualności rodziców, o strasznym odejściu matki (do kobiety, która jest jego własną fantomową miłością/matką). Wszystko się miesza za sprawą dziecięcej hiperbolicznej wyobraźni. Bo jest to film o dzieciństwie (także o PRL-u jako dzieciństwie), nie o lesbijkach. Lesbijstwo zostało zatem utopione w nadmiarze seksualności. Czy fobicznie, możemy dyskutować. Czy lesfantazmaty (pomieszane z kalectwem, karą i kastracją) działają negatywnie? Odpowiedź nie jest oczywista, ale faktem pozostaje, że wciąż mamy jedynie fantazmaty, a realność lesbijska w polskim kinie stanowi miejsce puste. (MKo)

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Panowie z wilka

O homoerotyzmie, homofobii i homoseksualistach w polskim kinie z Sebastianem Jagielskim, filmoznawcą z Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorem nowo wydanej książki „Maskarady męskości. Pragnienie homospołeczne w polskim kinie fabularnym” rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Krystian Lipiec

 

Płynące wieżowce” to pierwszy polski film gejowski?

Pierwszy polski gejowski film emancypacyjny. I na szczęście niezły. Tomasz Wasilewski, reżyser i zarazem scenarzysta, nie tylko czuje kino, o czym świadczy kilka naprawdę świetnych scen, ale czuje też temat. Geje w „Płynących…” nie są mili, poczciwi i aseksualni. Przeciwnie, tętnią emocjami. Poza tym, męskie ciało jest tu ukazane w sposób otwarcie homoerotyczny, wcześniej tego w polskim kinie nie było – homoerotyzm, jeśli był, to zakamuflowany, a w „Płynących…” jest jawny.

Ale film ma też wady. Rażą mnie psychoanalityczne klisze i mizoginia: wszystkie kobiety są tu niesympatyczne, modliszkowate. Koleżanka, z którą byłem w kinie, była tym zażenowana – i nie mogłem nie przyznać jej racji. A przecież fajna przyjaciółka geja to już prawie archetyp. Takiej dziewczyny w tym filmie brakuje.

Nie podoba mi się też, że reżyser w wywiadach jakby nie chce mieć nic wspólnego z tą częścią publiczności, która akurat najbardziej na jego film czekała.

Co masz na myśli?

Na przykład mówienie, że ten film o nic nie walczy. Być może Wasilewski nie miał zamiaru realizować filmu politycznie zaangażowanego, ale czas, w którym „Płynące wieżowce” pojawiły się w kinach, sprawił, że został on odebrany jako wypowiedź polityczna. Premiera miała przecież miejsce dwa tygodnie po spaleniu tęczy na pl. Zbawiciela.

Reżyser powtarzał też w wywiadach, że nie znosi filmów gejowskich. Że wolałby, by jego bohaterowie definiowani byli poprzez to, co czują, a nie przez to, „z kim chodzą do łózka”. Tak, jakby te dwie kwestie się wykluczały.

Ucieczka w uniwersalizowanie, zapewnianie, że to jest o miłości w ogóle, jest niestety dość typowa. Przypominają mi się teksty niektórych polskich recenzentów o „Tajemnicy Brokeback Mountain”, którzy twierdzili, że nie jest to „film gejowski”. Bo „gejowski” znaczyło dla nich chyba „niszowy” i, co tu dużo mówić, gorszy. Tymczasem „Tajemnica…” to świetne kino głównego nurtu. Film gejowski może też być uniwersalny, jedno nie jest sprzeczne z drugim.

Wracając do „Płynących…”, para heteroseksualna raczej nie miałaby problemu z powiedzeniem o sobie rodzicom, a Kuba i Michał mają, więc fakt, że bohaterami tej historii są dwaj mężczyźni, a nie kobieta i mężczyzna, ma jednak znaczenie.

No, pewnie.

Film „W imię…” Małgośki Szumowskiej, który pojawił się też zeszłej jesieni w polskich kinach, nie ma takiej emancypacyjnej siły jak „Płynące…”?

Różnica tkwi w formie: perspektywa Szumowskiej nie jest homoerotyczna. A poza tym, w historię miłości księdza do młodego mężczyzny wplotła ona inny wielki temat: Kościół katolicki. „W imię…” sytuuje się gdzieś między emancypacyjnym kinem gejowskim a kinem antyklerykalnym.

Pojawiały się w ostatnich latach filmy gejowskie, czy filmy „częściowo” gejowskie – „Homo father”, „Senność”, „Sala samobójców” – ale tak głośnych i tak jednoznacznie podejmujących tematykę homoseksualizmu, jak „Płynące…” i w „W imię…” nie mieliśmy. Polskie kino zrobiło w 2013 r. coming out, to być może przełom.

Dosłownie w przededniu tego przełomu ukazała się twoja książka „Maskarady męskości. Pragnienie homospołeczne w polskim kinie fabularnym”. Obejmuje okres od początków kina polskiego do 2012 r. Koronkowa robota, analizujesz wątki homo w całym polskim kinie. I okazuje się na przykład, że najbardziej homofobiczny okres to lata 90.

Wcześniej, w latach 80. było, moim zdaniem, lepiej – pojawił się „Zygfryd” z Gustawem Holoubkiem w roli starego homoseksualisty estety, „Magnat”, „Baryton”, „Zad wielkiego wieloryba”. W kinie lat 90. mnóstwo jest skrajnie homofobicznych dialogów, dowcipów o „pedałach”, ale na samym ekranie gejów prawie nie ma. A jak już są – jak w „Porze na czarownice” albo w „Egoistach”, to kończą znamiennie: płoną. Jak na stosie. Lata 90. to też czas transformacji ustrojowej, a tym samym – kryzysu męskości, który wiązał się nie tylko z homofobią, ale też mizoginią. Wielka popularność kina Władysława Pasikowskiego.

Dziś jego filmy wydają się tak beznadziejne, że aż groteskowe.

„Psy”, które dobrze przechowały obraz Polski początków epoki transformacji, wciąż się bronią. Ale reszta, rzeczywiście. Zresztą, po 10 latach ta formuła się wyczerpała – „Reich” z 2001 r. został wyśmiany zarówno przez krytykę, jak i publiczność.

U Pasikowskiego gejów właściwie nie ma, są tylko homofobiczne dialogi. W „Krollu” kapral Wiaderny mówi do Kuby: „Z początku myślałem, że ty pedał jesteś, a ty ostatnie bydlę jesteś” – wojak, który zdradził męski etos, nie zasługuje już nawet na piętnujące określenie „pedał”. Z kolei w „Demonach wojny wg Goi” pojawia się anegdota o francuskim geju, któremu po tym, jak oddał mocz na minę przeciwpiechotną, urwało genitalia. Grany przez Zamachowskiego żołnierz kończy tę jakże subtelną opowieść słowami: „Dobrze, że mu dupy nie urwało, bo podobno był bierny”. Prymitywny ukłon w stronę masowej widowni, która uwielbiała – i wciąż uwielbia? – śmiać się z „pedała”.

Plus pomiatanie kobietami, które u Pasikowskiego zawsze są zdradliwe, głupie i złe.

Za najbardziej homofobiczny film po 1989 r. uznałeś „Urok wszeteczny” Krzysztofa Zanussiego (1996).

Wahałem się pomiędzy tym tytułem a „Weekendem” Cezarego Pazury z 2010 r. Ale w tym filmie geja gra z dystansem i kampowym przegięciem Tomasz Tyndyk, ujawniony gej, który nieco rozbraja antyhomoseksualny wydźwięk całości.

Natomiast w „Uroku…” sposób ukazania geja to jeden wielki anachroniczny stereotyp. Odpychający, zblazowany arystokrata zagina parol na poczciwym młodym heteryku, który, oczywiście, swą cnotę jednak ocali. Heteryka gra Maciej Robakiewicz a „potwornego pedała”, bo tak się o nim mówi – Zbigniew Zapasiewicz z apaszką pod szyją i miękkim „r”.

Kino Zanussiego to w ogóle temat na oddzielny wywiad. Poświęcasz jego dziełom sporo miejsca.

Jego najlepsze filmy, te z lat 70., są podszyte homoerotycznym pragnieniem. Na powierzchni „Barw ochronnych”, „Struktury kryształu” czy „Życia rodzinnego” mamy do czynienia tylko z męsko-męską przyjaźnią, ale to pozory. W istocie są to opowieści o mężczyznach, którzy toczą sekretną grę w uwodzenie. Od lat 80., gdy homoseksualizm staje się w Polsce bardziej jawny, męskie pożądanie znika z filmów Zanussiego, a pojawiają się „cioty”, ukazane w homofobiczny sposób, jak w „Kontrakcie” czy „Sercu na dłoni”.

Piszesz też o Wajdzie – o tym, jak w „Ziemi obiecanej” przedstawił Moryca zakochanego w Karolu, o queerowaniu „Brzeziny” i „Panien z Wilka” na podstawie Iwaszkiewicza.

Odkrywanie queerowania Wajdy to zadanie niezwykle pasjonujące… Scena striptizu Karola przed Maksem w „Ziemi obiecanej”… (śmiech) Albo rąbanie drzewa przez Marka Perepeczkę w „Brzezinie” – jak to jest pokazane! Ewidentnie homoerotycznie.

„Panny z Wilka” w wersji Wajdy są, moim zdaniem, bardziej queerowe niż samo opowiadanie Iwaszkiewicza. Wajda nasycił film tajnymi kodami homoseksualności, które wiążą się z biografią pisarza. Na przykład na ścieżce dźwiękowej umieścił „I Koncert skrzypcowy” Karola Szymanowskiego, kuzyna pisarza, którego homoseksualizm był tajemnicą poliszynela. A w głównej roli obsadził Daniela Olbrychskiego, w którym – o czym dzisiaj, za sprawą „Dzienników” już wiemy – Iwaszkiewicz skrycie się kochał.

Ale tak naprawdę nie chodzi o wyszukiwanie ekscytujących drobiazgów, tylko o coś znacznie poważniejszego. Otóż twierdzę, że homoerotyzm, czy szerzej: męskie pożądanie homospołeczne, zostało ukryte w najważniejszych dziełach kina polskiego. To nie są żadne marginesy, tylko najsłynniejsze filmy najsłynniejszych reżyserów. W przeszłości tkwi prawdziwy dynamit. Trzeba po prostu odkryć i odzyskać zawłaszczone przez kulturę dominującą queerowe treści. Mówię „dynamit”, bo wiem, jaką burzę wywołała sugestia, że Zośka i Rudy z „Kamieni na szaniec” mogli być parą.

Może teraz powinni powstać „Panowie z Wilka”, bo przecież inspiracją dla opowiadania Iwaszkiewicza nie były wcale panny.

„ Szło o kawalerów z Byszew. Tak, byłoby super! Pedro Almodovar w jednym z wywiadów zauważył, że gdyby miał zrealizować adaptację „Tramwaju zwanego pożądaniem” Tennessee Williamsa, to tylko pod warunkiem, że mógłby odrzucić maskaradę płci. Bo każda z postaci miała swój odpowiednik w rzeczywistości. Pierwowzorem brutalnego i seksownego Stanleya Kowalskiego był ponoć polski kochanek Williamsa, siebie natomiast dramaturg ubrał w kostium neurotycznej Blanche. Podobnie z „Pannami z Wilka”: wierna adaptacja opowiadania Iwaszkiewicza nie miałaby już dzisiaj sensu.

Z widoczną przyjemnością piszesz o przedwojennych queerowych przebierankach w polskim kinie.

Międzywojenne filmy z motywem przebieranek płciowych miały ewidentnie kampowy charakter, a te z kina PRL-u – już nie. W „Poszukiwanym, poszukiwanej” czy w serialu „Zmiennicy” mamy po prostu mężczyznę przebranego za kobietę lub odwrotnie. Natomiast w „Piętro wyżej” z 1937 r. Eugeniusz Bodo wykonujący, jako Mae West, słynny przebój „Seksapil to nasza broń kobieca” to jest występ drag queen! Jeszcze bardziej podoba mi się scena następna, gdy Bodo-Mae West jest uwodzony przez mężczyznę w zbroi.

Bodo to w ogóle niezwykła postać. Ryszard Wolański w biografii aktora kwestię jego ambiwalentnej seksualności zupełnie przemilcza. Natomiast sporo ciekawych informacji można znaleźć w dokumencie Stanisława Janickiego „Za winy niepopełnione. Eugeniusz Bodo”, w którym krewne aktora opowiadają na przykład, że poza planem miał zwyczaj chodzić „uszminkowany niesamowicie”. Słynny romans z Reri też wyglądał osobliwie: była to raczej handlowa transakcja. Bodo jest jeszcze do odkrycia.

A Michał Waszyński, autor słynnego „Dybuka” z 1937 r., to jedyny jawnie homoseksualny reżyser polski do dziś.

Waszyński nie krył się w swym otoczeniu, ale o publicznym coming oucie nie mogło być w tamtym czasie mowy. Po II wojnie wylądował na Zachodzie. Jego francuski biograf, Samuel Blumenfeld, homoseksualnej tożsamości reżysera nie przemilcza.

Dlaczego w twojej pracy nie ma lesbijek?

Problem lesbijski wyraźnie wpisuje się w szerszy problem kobiecy. Analiza kobiecego pragnienia homospołecznego w polskim kinie wymagałaby więc wypracowania innego instrumentarium badawczego. Poza tym należałoby się skoncentrować raczej na marginesach kina polskiego, a nie na jego kanonie. W kanonie plasuje się bodaj tylko „Pasażerka” Munka, może jeszcze przedwojenny „Wrzos” według Rodziewiczówny i „Nadzór” Saniewskiego. Byłaby to zatem zupełnie inna opowieść.

Nie wspominając już o tym, że nie czułbym się kompetentny, pisząc o ukrytym lesbijskim pożądaniu.

Mieszkasz od czasu studiów w Krakowie, dorastałeś w małym miasteczku. Podejrzewam, że nie znałeś wielu gejów w swoim otoczeniu, gdy byłeś nastolatkiem. Znajdowałeś ich w kinie?

Geje, dorastając w izolacji, często kierują się w stronę filmu, by zdobyć informacje o sobie. Kino może być ważną przestrzenią odkrywania i konstruowania własnej seksualności. W czasach szkoły średniej filmy były dla mnie formą ucieczki od rzeczywistości. Nigdy już, nawet studiując filmoznawstwo, nie oglądałem filmów tak zachłannie, jak wtedy. Szczególnie tych, które odzwierciedlały nie tyle moje doświadczenia, bo wtedy jeszcze ich nie miałem, a nadzieje i tęsknoty: Pasolini, Visconti, Fassbinder, Jarman, Ozon…

A diwy? Miałeś swoją diwę?

Jasne! Julianne Moore i Isabelle Huppert. Ta pierwsza zachwyciła mnie w „Magnolii”, „Safe”, „Godzinach” i „Daleko od nieba”, a Huppert w „Koronczarce”, „Ośmiu kobietach” czy „Pianistce”. Później odkryłem gwiazdy klasycznego kina hollywoodzkiego z Bette Davis i Marilyn Monroe na czele. Diwy zawsze spełniały funkcję terapeutyczną. W moim przypadku też tak było.

Chłonąłem to wszystko, wiedząc, że „prawdziwe” życie dopiero się dla mnie zacznie. Że czeka na mnie inny świat i inni mężczyźni.

 

Tekst z nr 47/1-2 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowy Bareja

Tylko pozornie w filmach i serialach króla polskiej komedii nie ma wątków LGBT – pisze Rafał Dajbor, autor książek o kinie STANISŁAWA BAREI „Jak u Barei” i „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem”

 

Wojciech Pokora jako Marysia w filmie „Poszukiwany, poszukiwana” (1972). Rysunek na podstawie fotosu wykonał Marcel Olczyński

 

Kino Stanisława Barei (1929-1987), choć kultowe i wciąż chętnie oglądane, było dotąd analizowane przede wszystkim pod kątem walki z cenzurą i pokazywania absurdów PRL-u. W bogatej twórczości reżysera, która powstawała blisko 30 lat, są jednak także wątki, których pierwotnie byśmy się nie spodziewali. Pod koniec kwietnia miałem spotkanie autorskie poświęcone mojej książce „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem, czyli jak u Barei 2” w Domu Kultury Węglin w Lublinie. Prowadziła je Jolanta Prochowicz – feministka, filozofka, nauczycielka etyki, filolożka, współtwórczyni festiwalu „Demakijaż – Festiwal Kina Kobiet”. Przyznała mi się, że początkowo była zdziwiona, gdy zaproponowano jej poprowadzenie tego spotkania, i zastanawiała się, czy propozycję przyjąć. Twórczość Barei kojarzyła jej się bowiem z kinem bardzo maskulinistycznym, co prawda uwielbianym przez publiczność, ale w żadnym stopniu nieinteresującym z feministycznego czy genderowego punktu widzenia. Dopiero po bardziej wnikliwym przejrzeniu twórczości Barei zmieniła zdanie.

Ja będę dobry dla Marysi

Podobnie rzecz się ma z tęczowymi wątkami w twórczości Barei, o których pisanie trzeba zacząć od komedii „Poszukiwany, poszukiwana” (1972). Główny bohater, pracujący w Muzeum Narodowym historyk sztuki Stanisław Maria Rochowicz, zostaje oskarżony o kradzież obrazu i grozi mu więzienie. Ukrywa się więc w kobiecym przebraniu i zatrudnia jako pomoc domowa o imieniu Marysia w różnych rodzinach, by w tym czasie namalować kopię zaginionego obrazu, co ostatecznie okaże się zbędne, bo obraz odnajdzie się w domu jednego z pracodawców. Już sam motyw męsko-damskiej przebieranki stanowi interesujący wątek, który niejako z automatu nadaje filmowi homoerotyczny charakter. Grający Marysię Wojciech Pokora musi radzić sobie z licznymi próbami podrywu ze strony różnych mężczyzn, a jeden z chlebodawców (Mieczysław Czechowicz) nawet mu się oświadcza, wypowiadając kultowe słowa: „Ja będę dobry dla Marysi”. Inny, pan Karpiel (Wiesław Gołas), zakrada się w nocy do łóżka pracownicy, a gdy odkrywa tam mężczyznę – ucieka z krzykiem i, nie mając odwagi samemu wyjaśnić sprawy sprowadzania przez „Marysię” kochanków, bo tak interpretuje wynik swojej nocnej eskapady, finguje kradzież zegarka i prosi żonę, by to ona zwolniła „złodziejkę”. Jednak pani Karpielowa (Maria Chwalibóg), odkrywszy maskaradę, wcale nie ma zamiaru wyrzucić „gosposi” i następnej nocy to ona zakrada się do sypialni „Marysi”. Wtedy Rochowicz zmienia pracodawców, czując, że już za chwilę grozi mu pełna demaskacja.

W „Poszukiwanym, poszukiwanej” mamy także wątek lesbijski. Rochowicz jako „Marysia” nie zrywa bowiem kontaktów ze swoją żoną Kasią (Jolanta Bohdal), a gdy się spotykają, okazują sobie miłość – tulą się i całują. A to wyraźnie fascynuje dziewczynę (Jolanta Wołłejko, córka Czesława Wołłejki, twórcy kultowych gejowskich kreacji aktorskich w filmach „Zaklęte rewiry” i „Wielka majówka”), z którą „Marysia” zaprzyjaźniła się w czasie spacerów. Dziewczyna owa jest wręcz oczarowana tym, co widzi. Wypytuje koleżankę, „jak wy to robicie”, a gdy ma okazję widzieć na własne oczy czułą scenę między „Marysią” a Kasią, patrzy na nią jak zahipnotyzowana, z wyraźnym podnieceniem. Wątek ten jest krótki, nie wiąże się z żadną kobiecą sceną miłosną, nie ma w nim nagości, ale i tak jest unikatowy – bo tematów lesbijskich w kinie czasów purytańskiego pod względem obyczajowym PRL-u było naprawdę niewiele.

Spekulant w futerku

Z postacią geja w filmie Barei spotykamy się po raz pierwszy w filmie „Nie ma róży bez ognia” (1974). Homoseksualistą jest mieszkaniowy spekulant Malinowski. Przychodzi on do mieszkania Filikiewicza (Jacek Fedorowicz) odziany w futerko i próbuje wzruszyć gospodarza opowieścią o tym, że „tu stało moje łóżeczko, przykryte takim szkockim kocem”, oraz innymi tego rodzaju historiami, a także ma wielką ochotę na ciastko ptyś i krótkim, dosłownie ćwierćsekundowym grymasem okazuje rozczarowanie, gdy okazuje się, że Filikiewicz jest żonaty. Dodatkowy wątek satyryczny związany z orientacją seksualną Malinowskiego pojawia się wtedy, gdy opowiadając o nim swojej żonie Wandzie (Halina Kowalska), Filikiewicz podkreśla, że Malinowski jest sentymentalny „jak każdy mężczyzna”. Gdy zaś spekulant spotyka się już z obojgiem małżonków, wyraźnie widzimy, że wobec Filikiewicza jest wciąż uśmiechnięty i życzliwy, wobec jego żony zaś – szorstki, wręcz nieprzyjemny. Jest więc jak gdyby komediową wersją typu geja mizogina, takiego jak doktor von Fuchs, którego w „Zazdrości i medycynie” (1973) Janusza Majewskiego zagrał Edmund Fetting. Z biegiem akcji okaże się, iż Malinowski chciał pozbyć się mieszkania dlatego, że nie dość, iż jest ono koszmarnie wykonanym budowlanym bublem, to jeszcze ma do niego prawa sublokator, w dodatku były mąż Wandy. Warto podkreślić, że w rolę Malinowskiego wcielił się Wiesław Gołas, aktor kilkakrotnie angażowany przez reżyserów do ról homoseksualistów, których grywał z wdziękiem jako „przegięte cioty”. Jak zauważa w swojej książce „Gejerel” Krzysztof Tomasik, Gołas grywał gejów z okresu przedemancypacyjnego, kiedy to postaci homoseksualne ukazywano na ekranie jako „mężczyzn z kobiecą duszą”, czyli eksponujących swój homoseksualizm poprzez zachowania genderowe, a nie seksualność. Tak właśnie grał Gołas, poza „Nie ma róży bez ognia”, także w „Tysiącu talarów” Stanisława Wohla z 1960 r. (prezenter na pokazie mody) oraz w skeczu Kabaretu Dudek „Karolkowa”. Trudno natomiast powiedzieć, jakim gejem był członek złodziejskiej szajki z serialu Ryszarda Filipskiego „Kto ty jesteś” (1981), bo ów serial nigdy nie był emitowany, a zmarły w 2021 r. reżyser twierdził, że taśmy zostały zniszczone.

Nie bądź baba

Z prawdziwą eksplozją tematyki homoseksualnej u Barei mamy do czynienia w „Zmiennikach”, ostatnim dziele reżysera, którego telewizyjnej premiery (18 października 1987 r.) już nie dożył. Przede wszystkim, podobnie jak w „Poszukiwanym, poszukiwanej”, na ekranie występuje przebieranka, choć tym razem odwrotna – to kobieta, Kasia Piórecka (Ewa Błaszczyk) przebiera się za mężczyznę, by zdobyć upragnioną pracę w Warszawskim Przedsiębiorstwie Taksówkowym. Powoduje to oczywiście szereg komediowych sytuacji i powiedzonek, z „nie bądź baba” na czele, które do Kasi występującej jako „Marian Koniuszko” rzuca jej zmiennik, Jacek Żytkiewicz (Mieczysław Hryniewicz). Wyeksponowany jest także wątek podobieństwa Kasi do prawdziwego Mariana Koniuszki (Marcel Szytenhelm gra go na mocnym, gejowskim przegięciu). Fizyczne podobieństwo obu postaci widać szczególnie w odcinku trzecim, podczas rzekomego grzybobrania, a w rzeczywistości leśnej libacji, gdy pijany Mroczkowski (Janusz Rewiński) z rozmachem klepie w pośladki prawdziwego Mariana, a dostrzegłszy swoją pomyłkę, bełkocze, że wziął go za kogoś „wręcz przeciwnego”. To wydarzenie stanie się zresztą dla Kasi początkiem feministycznego przebudzenia, zwłaszcza gdy jej szef, prezes spółdzielni imienia Borów Tucholskich, ojciec Mariana, Tadeusz Koniuszko (Mariusz Dmochowski), zbagatelizuje zdarzenie i powie jedynie, że „w zasadzie klepie się kobiety”, co sprawi, że Kasia podejmie pierwszą próbę odejścia z pracy, choć tym razem prezes da radę ją jeszcze udobruchać.

Warto także zwrócić uwagę na swoistą genderową grę, którą pokazuje Bareja. Na co dzień Kasia Piórecka wydaje się sama sobie zbyt mało kobieca (co wciąż zresztą wypomina jej matka, grana przez Irenę Kwiatkowską) i gdy ma ją odwiedzić Jacek (wobec którego w pracy udaje przecież mężczyznę) przebiera się w sposób „hiperkobiecy” – stosuje ostry makijaż, zakłada perukę i ekstrawagancką sukienkę, upodabniając się wręcz do gwiazd muzyki pop z lat 80. Zresztą rozmaitych wątków związanych z płcią Kasi Pióreckiej vel Mariana Koniuszki jest więcej – „Marian” wyraźnie podoba się pani Lusi (Stanisława Celińska) z Instytutu Literackiego Opoka, a gdy i ona poznaje tożsamość bohaterki, jest całą sytuacją wręcz rozbawiona i nie okazuje żadnego zakłopotania. „Mariana Koniuszkę” prosi o specyficzną przysługę kolega taksówkarz, Stefan Parzydlak (Marek Siudym), fingując „nakrycie” w sytuacji intymnej swojej żony (Iwona Głębicka) właśnie z „Marianem”, co ma na celu uzyskanie uzgodnionego między małżonkami rozwodu, by Parzydlakowa łatwiej znalazła przedszkole dla dzieci. Jest też scena, w której do ciemnej windy, w której jedzie przebrana za Mariana Kasia, dosiada się gej i próbuje podrywu, a gdy Kasia (reagując zresztą, mimo męskiego przebrania, nie jak mężczyzna, ale jak kobieta bojąca się agresji seksualnej w ciemnej windzie) wymyka się, twierdząc, że zapomniała kluczy, podrywacz kwituje to słowem „Gapcio”. Dodatkowego smaczku owej scenie dodawać miał zapewne fakt, iż owego geja podrywacza zagrał Jacek Janczarski, scenarzysta serialu i mąż Ewy Błaszczyk. Janczarski był bez wątpienia uzdolniony literacko, ale aktorsko – zupełnie drewniany, przez co oglądając scenę, trudno pozbyć się wrażenia, że byłaby ona dużo atrakcyjniejsza, gdyby zagrał ją aktor potrafiący uwiarygodnić homoseksualność bohatera. Ciekawa jest także historia z zamieszaniem, które wywołuje fakt, iż Kasia prosi Mariana, by ten przez jeden dzień ją zastąpił (sama ma w tym czasie randkę z Jackiem). Marian daje się wtedy wmanewrować w rzekome ojcostwo dziecka  prostytutki Grzybianki (Anna Gornostaj). Jednak do sądu w tej sprawie pójdzie już przebrana za Mariana Kasia, która dodatkowo wzruszy sędzię opowieścią o tym, jak była dyskryminowana jako kobieta, gdy nie mogła ze względu na płeć otrzymać pracy w WPT. Warto zwrócić uwagę na postać sędzi, graną przez Wiesławę Mazurkiewicz, jest to bowiem jedna z pierwszych (o ile nie pierwsza) w polskim kinie postać kobieca spełniająca definicję bycia feministką we współczesnym tego słowa znaczeniu.

Prosty szofer homoseksualistą?

Są w „Zmiennikach” wątki, które z dzisiejszej perspektywy mogłyby wydawać się homofobiczne. Oto w odcinku szóstym, gdy Kasia (oczywiście jako Marian) i Jacek wracają z Krakowa, dokąd odwieźli aktora Rawicza (Jan Englert), Kasia, po odjeździe Jacka, wraca do kobiecego wyglądu – odkleja wąsy, robi sobie makijaż, poprawia włosy. Scenie tej przygląda się pijaczek (Mariusz Gorczyński), który nie kryje obrzydzenia, a nawet w pewnym momencie spluwa z wyraźną pogardą. Ponieważ jednak po pijanemu obwiązał kurtkę wokół ulicznej latarni i niejako przywiązał się do niej – nie może odejść i bezradnie się szarpie bełkocząc, że go „mgli”, gdy patrzy na zboczeńca. W odcinku czternastym zaś wybucha bójka między Jackiem a „Marianem”, zwieńczona miłosnym pocałunkiem. Scenie tej przyglądają się ze zdumieniem poprzedni zmiennik Jacka, Stanisław Lesiak (Bronisław Pawlik) oraz magazynier WPT. Są wręcz wstrząśnięci: Staszek mówi, że jest to czymś normalnym wśród artystów, kolekcjonerów, dyplomatów, „ale żeby prosty szofer”… A chwilę później oznajmia Jackowi i Kasi, już w kobiecej roli: „Od tygodnia nie mogłem na was patrzeć”. To pewna scenariuszowa mielizna – trudno bowiem uwierzyć, by Jacek i Kasia jeszcze przez tydzień udawali przed całym WPT, iż Kasia to Marian Koniuszko. Sama Kasia, jeszcze jako Marian, zostaje zaatakowana przez Krashana (Piotr Pręgowski) usiłującego wydobyć z oparcia siedzenia taksówki schowane tam dolary. Kasia pokonuje Krashana i zamyka go w śmietniku. Krashan nie może oczywiście zdradzić swoich prawdziwych, przestępczych zamiarów, udaje więc podrywacza. „Zjeżdżaj, pedale, i żebym cię więcej na oczy nie widziała, to znaczy nie widział” – odpowiada na to Kasia. Trudno jednak dostrzegać w tych scenach rzeczywistą homofobię – to raczej zapis ówczesnej obyczajowości. Zwłaszcza że Bareja w jakimś sensie usprawiedliwia zarówno granego przez Gorczyńskiego pijaka, jak Stanisława Lesiaka w wykonaniu Pawlika; są to ludzie stosunkowo prości. Kasia zaś ulega emocjom naturalnym w sytuacji napadu. Bezlitośnie natomiast rozprawia się Bareja z dyrektorem wydawnictwa Opoka (Gustaw Lutkiewicz), czyli człowiekiem, po którym można by się spodziewać wyższej kultury, w tym zrozumienia dla spraw związanych z orientacją seksualną. Dyrektor ów pogardliwie wypowiada się o literatach słowami: „Normalny człowiek nie pisze powieści. To są zboczeńcy, maniacy, nierzadko pederaści”. W tym więc przypadku homofobia staje się dla Barei dodatkowym elementem eksponującym prymitywność dyrektora (okazującego się z biegiem akcji kolejną wersją znanego z „Poszukiwanego poszukiwanej” aparatczyka, który dyrektorował już wszystkim możliwym instytucjom) i jego niekompetencję na zajmowanym stanowisku.

Geje udział wzięli

„Zmiennicy” są także wyjątkowi, jeśli chodzi o udział gejów. Wcześniej Bareja niezwykle rzadko współpracował z homoseksualistami – jedynie wybitny tancerz Gerard Wilk (1944-1995, zmarł na AIDS) zaistniał w tanecznych scenach w dwóch wczesnych filmach: „Małżeństwie z rozsądku” (1965) oraz „Przygodzie z piosenką” (1968). Po latach w kultowym „Misiu” (1980) pojawił się Ryszard Czubak w maleńkiej, niemej roli statysty w stołówce wytwórni filmowej. Za to w „Zmiennikach” wystąpiło aż czterech gejów, których homoseksualizm nie był tajemnicą, zwłaszcza w środowisku aktorskim. I tak jako jeden z robotników pracujących w kanale pojawił się w odcinku drugim Zygmunt Hobot (1930-2004). Milicjantem prowadzącym odprawę przed akcją aresztowania prostytutek (odcinek siódmy) jest Andrzej Grzybowski (1930-2020). W odcinku dwunastym, w roli jednego z członków komisji inwentaryzacyjnej spisującej zawartość mieszkania po towarzyszu Winnickim, wystąpił Jerzy Tkaczyk (1923-2006). Najciekawsza sytuacja wydarza się w odcinku czternastym – wspomniany już magazynier z WPT, który z niedowierzaniem przygląda się pocałunkowi Jacka i „Mariana Koniuszki”, zagrany został przez geja, Bogdana Śmigielskiego (1929-2013).

Podsumowując – pozornie znane niemal na pamięć, bo nieustannie powtarzane filmy Stanisława Barei kryją w sobie jeszcze wiele różnych nieopisanych dotąd aspektów. A pierwszoplanowe w „Poszukiwanym, poszukiwanej” i w „Zmiennikach” wątki płciowej metamorfozy w obecnej dobie szybkiej emancypacji osób transpłciowych powinny doczekać się nowych analiz.

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lewandowska forever

O 15 latach grania „Berka”, spektaklu z centralnym wątkiem gejowskim, o reżyserach gejach i o listach miłosnych od lesbijek z EWĄ KASPRZYK rozmawia Rafał Dajbor

 

Foto: AKPA

 

Siadając do rozmowy, pokazuję Ewie Kasprzyk okładkę „Repliki” (nr 16, listopad/grudzień 2008) ze zdjęciem jej i Pawła Małaszyńskiego ze spektaklu „Berek, czyli upiór w moherze”.

Pamięta pani tę okładkę?

O kurczę! Jakie to dawne czasy. To było przy okazji premiery „Berka…” w Teatrze Kwadrat. Zaraz sobie tę okładkę sfotografuję!

„Berek, czyli upiór w moherze”, bo tak brzmi pełny tytuł spektaklu (napisanego przez Marcina Szczygielskiego), żyje na scenie do dziś, choć już w innych okolicznościach.

 Zaraz to wszystko po kolei wyjaśnię. Pierwszy „Berek…” miał premierę w 2008 r. w Teatrze Kwadrat. Występowałam w nim ja – jako „moherowa” Lewandowska – i Paweł Małaszyński jako gej Paweł. Graliśmy to równe 10 lat. W Polsce, za granicą, nawet na drugiej półkuli, dla Polonii. Mieliśmy obawy, jak nas przyjmie polonijna widownia, ale było bardzo fajnie. Gdy w 2018 r. odchodziłam z etatu w Teatrze Kwadrat, odbyło się nawet pożegnalne przedstawienie „Berka…”. A „Berek 2” to spektakl, który istnieje dopiero od 19 grudnia 2022 r. Gramy to w ramach Teatru Gudejko, impresaryjnie, na różnych scenach. Według innego już tekstu, z rozszerzoną obsadą. W fabule pojawia się mój były partner, ojciec mojego dziecka, którego gra Daniel Olbrychski, oraz – jako Paweł – Antek Pawlicki. Małaszyński nie mógłby już z nami grać, bo obecny dyrektor Teatru Kwadrat Andrzej Nejman w zasadzie nie zgadza się na gościnne występy „swoich” aktorów. Jednak producent spektaklu zapytał mnie, czy nie moglibyśmy zagrać także pierwszej części, bo widz oglądający „Berka 2” chciałby wiedzieć, jak to się wszystko zaczęło. I tak doszło do sytuacji, w której sama wyreżyserowałam pierwszego „Berka…”, już z Antkiem Pawlickim.

Czyli w eksploatacji są obecnie dwa „Berki…”?

Zgadza się i jest z tym trochę galimatiasu – czasem już sama mam wątpliwości, kto co gra w której części „Berka…”. Zwłaszcza że teraz właśnie spotykam się z panem po próbie wznowieniowej, którą musieliśmy zorganizować, by zrobić zastępstwo. Za Marysię Niklińską, która nagle poszła do jakiejś innej pracy, wchodzi Julia Chatys.

Lewandowska w obu „Berkach…” to chyba obecnie najbardziej znane pani sceniczne wcielenie. Co sprawia, że ten spektakl jest dla pani tak ważny?

Kiedyś powiedziałam, że Lewandowską to ja chyba będę grała do końca życia. No i najwidoczniej miałam rację. Tyle tylko, że obecnie gramy już ten tekst w nieco innej inscenizacji. Zmienił się świat, zmieniliśmy się my, zmieniła się władza… Zmieniła się, o czym już mówiłam, także obsada, ale Paweł Małaszyński wciąż jest z nami obecny. Zgodził się bowiem gościnnie wystąpić w filmie, którego projekcja jest częścią przedstawienia. Bardzo mnie to cieszy, bo i do Pawła, i do spektaklu w jego pierwszej wersji mam wielki sentyment. Zresztą muszę powiedzieć, że „Berek…” zawsze był spektaklem żywo reagującym na rzeczywistość. W fabule pojawiały się aktualne zdarzenia, jak np. awantura o tęczę na pl. Zbawiciela, jej pożar, a potem demontaż. Publiczność zawsze bardzo spontanicznie na to reagowała.

Chciałbym właśnie zapytać o reakcje publiczności. Czy widzi pani jakąś różnicę w reakcjach z czasów grania „Berka…” przed laty, w Teatrze Kwadrat, a tym, jak dziś widownia przyjmuje spektakle?

Przede wszystkim obecnie spektakl jest o wiele odważniejszy niż ten w Kwadracie. Nazywając rzeczy po imieniu – Teatr Kwadrat jest teatrem o charakterze mieszczańskim i pewne teksty, pewne sytuacje musiały zostać w inscenizacji pominięte, by spektakl nie był zbyt ostry. Wymagał tego ówczesny dyrektor Kwadratu Edmund Karwański. Obecnie zaś, w mojej reżyserii, nie stawialiśmy sobie żadnych ograniczeń, tak więc tekst jest wręcz bliższy temu, co napisał Marcin Szczygielski, którego zresztą prywatnie uwielbiam – także za dystans do samego siebie. Nie mówię, że chciałam jakoś specjalnie szokować, ale są w nim sceny bardziej śmiałe, np. ta z lubrykantem. Niektóre spośród tych odważnych scen rozwiązałam także z pomocą projekcji filmowych. Publiczność świetnie to podchwytuje, bo tekst jest napisany brawurowo. Jest zresztą cały czas uaktualniany. Teraz np. znalazł się w nim wątek ukraiński. Pytał pan o reakcje widzów kiedyś i dziś. Nie widzę różnicy. Choć zmieniła się widownia. Dzisiejszy widz, w porównaniu z widzem z 2008 r., jest jakby bardziej niecierpliwy, dlatego skróciłam spektakl, wprowadziłam szybsze tempo akcji. Jednak reakcje są wciąż niezmiennie takie same – sztuka budzi wesołość, a obserwacja najpierw konfliktu, a potem pogodzenia się i przyjaźni między Lewandowską a Pawłem skłania do myślenia.

Dostrzega pani na widowni gejów?

Oczywiście. Nawet swoich kolegów, których zapraszałam już na próby jako konsultantów. Nie chcieliśmy pokazywać jakichś głupot albo czegoś, co mogłoby zostać wzięte za kpiny z gejów. Antek Pawlicki sam zresztą prosił o pomoc i podpowiedzi. Reakcje gejów, z którymi rozmawiałam, są bardzo pozytywne. Mówią, że pokazujemy prawdę – np. w tym, że gdy jesteś gejem w wielkim mieście, nie imprezujesz, nie chodzisz do klubów, jesteś samotny. Albo skazany na krótkotrwałe związki.

Czy są widzowie zgorszeni tym, co widzą na scenie?

Zgorszeni – nie. Ale gdy gramy w mniejszych miejscowościach, widzę, jak czułe sceny między mężczyznami sprawiają, że część widzów jest zawstydzona. A to zawstydzenie często wynika z niewiedzy. Z tego, że wielu ludzi kompletnie nie zna tej tematyki. Nie wiedzą na przykład, co to jest Grindr. A pan wie, co to jest Grindr?

Mówiąc skrócie: Tinder dla gejów.

No właśnie. A wielu nie ma o tym pojęcia! Dzięki naszemu spektaklowi mogą się więc dowiedzieć wielu rzeczy. Także tego, że kiedyś wielkim problemem był wirus HIV, a teraz jest środek o nazwie PrEP, który umożliwia uprawianie seksu w bezpieczny sposób.

A czy zdarzyły się pani negatywne reakcje na „Berka…”? Czy ktoś np. oznajmił, że nie będzie z panią pracował, bo gra pani w „pedalskiej sztuce”?

Do TVP i tak mnie nie zapraszają zbyt często. A co do reakcji widzów – nie zdarzyło się, by ktoś wyszedł, zdarza się jednak, że czasem widownia nie reaguje na pewne teksty tak, jak byśmy się spodziewali. Natomiast na końcu i tak zawsze są brawa.

Warto tu jeszcze poruszyć ważną sprawę – z pozoru wydawać by się mogło, że oba „Berki…” stają w obronie gejów i wyśmiewają „moherową” Lewandowską. Tymczasem grana przez panią Lewandowska jest także osobą pokazaną jako ktoś mający swoje racje i swoje powody, dla których żyje tak, jak żyje.

Dokładnie. Lewandowska słucha Radia Maryja i chodzi do kościoła dlatego, że tam znalazła dla siebie oparcie. Jest kobietą, która samotnie wychowywała dziecko. Dziś żyjemy w innym świecie, zwłaszcza w dużych miastach. Ale w czasach PRL-u panna z dzieckiem była kimś odsuwanym od społeczeństwa, wyśmiewanym, należącym do dyskryminowanej mniejszości. Tak jak geje. Dlatego właśnie Lewandowska i Paweł są w stanie się zaprzyjaźnić. Bo przychodzi moment, w którym oboje czują się strasznie samotni i z tej samotności rodzi się ich porozumienie. Publiczność bardzo nam zawsze sekunduje, wręcz czuje się, że czeka na ten moment pogodzenia się naszych bohaterów.

Marcin Szczygielski, reżyser Maciej Michalski, Jacek Poniedziałek, z którym pracowała pani w Teatrze Polonia, Maciej Nowak, Grzegorz Chrapkiewicz, a w czasach, gdy grała pani w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku – Marek Okopiński, Marcel Kochańczyk. W pani artystycznej biografii widnieje mnóstwo gejów. Czy według pani reżyserzy geje różnią się czymś od reżyserów heteronormatywnych? Mają coś, co ich wyróżnia?

W pierwszym momencie chciałam odpowiedzieć, że są chimeryczni, czasem histeryczni – bardziej niż heterycy. Ale to przecież tak naprawdę dotyczy wszystkich twórców – wszyscy my, artyści jesteśmy narcystyczni, a z tego wynika skłonność do nadmiernej emocjonalności. Jednak jest w reżyserach gejach pewien rodzaj specyficznej wrażliwości i pewnego uczulenia na swoim punkcie, co moim zdaniem wynika z tego, że mają gdzieś z tyłu głowy, że dla wielu są „inni”. Lubię wchodzić w ten świat reżyserów gejów i w ogóle artystów gejów, bo wiem, że narodzi się z tego nowa wartość. Taka, której żaden heteryk by nie dotknął.

A jak jest w przypadku dramaturgów gejów? Grała pani w sztukach Andrzejewskiego, Geneta, Gombrowicza.

Przyznam, że nie miałam poczucia, by homoseksualność tych pisarzy miała dla mnie znaczenie, zwłaszcza że w ich sztukach grałam moje pierwsze, do tego niewielkie role. Oczywiście wiedziałam, z jakiego rodzaju materią pracowałam, jednak wszyscy trzej byli dla mnie przede wszystkim wybitnymi pisarzami, których twórczość (zwłaszcza Geneta) wyprzedzała swoją epokę.

Kończyła pani krakowską PWST w czasie, gdy uczyli w niej lesbijka Halina Gryglaszewska i gej Stanisław Igar…

…od razu wejdę w słowo – nic na ich temat nie powiem, ponieważ nie miałam z żadnym z nich zajęć. O tym, że profesor Igar jest gejem, wiedziałam, ale o orientacji seksualnej pani Gryglaszewskiej dowiedziałam się w ogóle już po ukończeniu szkoły. To nie były czasy, w których się o takich sprawach otwarcie mówiło. Artystyczny świat jest pod tym względem dość specyficzny. Z jednej strony jest w nim większa otwartość na kwestie tożsamości seksualnej i geje wręcz do niego lgną, ale z drugiej wielu aktorów gejów boi się wyoutować w obawie, że stracą fanów. Sama znam kilka takich przykładów, o których oczywiście nie będę mówić z nazwiskami. To ich osobista sprawa, kiedy i czy w ogóle zdecydują się na coming out. Ja nigdy nie miałam problemu z tym tematem. Zawsze byłam tolerancyjna. A moja córka, gdy jej mówiłam o tolerancji, oburzyła się: „Jaka tolerancja! Tolerancja to za mało, potrzebna jest akceptacja”. Tak więc młodsze pokolenie jest pod tym względem już w ogóle bardzo otwarte. Oczywiście, niestety, z wyjątkami.

Była pani kiedyś obiektem podrywu ze strony lesbijki?

Tak. Było to lata temu i była to pewna pani reżyser filmowa, której nazwiska nie będę ujawniała. Pytał pan o wrażliwość reżyserów gejów, a ja zapamiętałam, że właśnie ona była osobą o wyjątkowej, specyficznej wrażliwości. Dostawałam też listy miłosne od lesbijek. A nawet kiedyś na jakimś wyjeździe w góry pewna dziewczyna próbowała mnie poderwać, dała mi kwiaty.

W pani przypadku szczególnego znaczenia nabiera zagadnienie „gejowskiej divy”. Nie dość, że sama pani takie postacie grała (Violetta Villas oraz – w filmie „Belissima” – kobieta zafascynowana Violettą Villas, a także Patty Diphusa, Dalida), to jeszcze sama jest pani „gejowską divą”.

Jak to unieść, prawda? (śmiech) Dostałam od środowiska LGBT nagrodę Hiacynt, zawsze miałam świetne kontakty z gejowskimi klubami Toro, Utopia, a przed laty także Le Madame. Do Krystiana Legierskiego (skierował mnie do niego Maciek Nowak) mam do dziś wielki szacunek i wdzięczność. To dzięki niemu mogłam w Le Madame zagrać po raz pierwszy Patty Diphusę Almodóvara, bo teatry nie były tym początkowo w ogóle zainteresowane. Le Madame było klubem uwielbianym przez wszystkich, nie tylko przez gejów, panowała świetna atmosfera, sam Andrzej Wajda realizował tam swoje programy telewizyjne.

Próby w Le Madame miał nawet krańcowo odmienny – wydawałoby się – światopoglądowo od bywalców klubu Bohdan Poręba, gdy wystawiał w 2006 r. sztukę „Zmartwychwstanie”.

To pokazuje otwartość Le Madame, w którym ze swoimi próbami mogła się zmieścić i Kasprzyk z Almodóvarem, i Andrzej Wajda, i Bohdan Poręba. Ale jak pan pewnie pamięta, komuś się nie spodobało, że w podziemiach jest darkroom. A dlaczego miałoby nie być?

Debiutowała pani na ekranie u kobiety, Barbary Sass, rolą Kwiryny w „Dziewczętach z Nowolipek” i „Rajskiej jabłoni”. Rzadki to przypadek, by aktorka czy aktor debiutowali w kobiecej reżyserii, bo to zawód – także i dziś, ale w latach 80. jeszcze bardziej – silnie zmaskulinizowany.

Ma pan rację, że kobiet reżyserek jest niewiele. Są Agnieszka Holland, Marysia Sadowska, Małgorzata Szumowska, Magdalena Łazarkiewicz i jeszcze kilka innych. Ale akurat Basia Sass to była jak facet! Pamiętam, jak kiedyś Wiesio Zdort, który był jej mężem i operatorem zdjęć jej wszystkich filmów, podszedł do niej z jakimś ciasteczkiem, gdy siedziała za kamerą – skupiona, bo czekały nas długie ujęcia z jazdą kamerową – i mówi do niej delikatnie: „Basieńko, a może byś zjadła ciasteczko?”. A Basia: „Nie, nie będę jadła, daj mi teraz spokój”. No, powiedzmy, że ostatnie słowa wypowiedziała nawet znacznie ostrzej. (śmiech) Byłam Basią zafascynowana, zrobiłam z nią potem jeszcze jeden fi lm – „Pajęczarki” – i trzy spektakle. Tak, była ostra i wiedziała, czego chce, ale nigdy nie krzyknęła na aktora czy aktorkę, zawsze umiała wyciągnąć z nich wszystko, co chciała, bez żadnej agresji. Teraz, gdy sama reżyseruję, nigdy nie podnoszę głosu i mogę powiedzieć, że tego nauczyłam się właśnie od Basi. Dobrze, że pan o niej wspomniał, bo Basia to moja guru.

W tamtym wywiadzie dla „Repliki” z 2008 r. zapowiada pani swój udział w filmie „Płynące wieżowce”, którego bohaterem jest młody człowiek odkrywający homoseksualną tożsamość. Ostatecznie film powstał 5 lat później, w innej obsadzie. Dlaczego pani w nim nie zagrała?

Dwie główne role kobiece miałyśmy grać ja i Krystyna Janda. Przychodziliśmy wszyscy na próby, czytaliśmy sceny, później nagle to wszystko zostało zawieszone, a potem faktycznie film powstał, w zupełnie innej obsadzie. Tak to czasem w zawodzie aktorskim bywa.

W filmie Patryka Vegi „Polityka” grała pani postać wzorowaną na Beacie Szydło. A jak patrzy pani na polską politykę? Zwłaszcza wobec społeczności LGBT? Na to, co mówią i robią rządzący politycy, a także duchowni, bo na razie te dwie grupy są ze sobą mocno splecione.

To wszystko nie napawa optymizmem. Patrzę na te sprawy także przez pryzmat spektaklu „Berek, czyli upiór w moherze”. Robiliśmy go po raz pierwszy 15 lat temu. Mieliśmy nadzieję, że wiele spraw związanych z akceptacją osób o orientacji seksualnej innej niż heteryczna pójdzie do przodu. Zmieni się na lepsze. I co? Od głowy państwa usłyszeliśmy, że LGBT to nie ludzie, tylko ideologia. Jak więc ma być lepiej „na dole”, skoro „góra” w ten sposób się wyraża? Do tego w wielu mediach wciąż kreuje się obraz geja jako odmieńca, którego trzeba leczyć. Niemal wszystkie kraje Europy wyprzedziły nas w sprawie legalizacji związków partnerskich. Wychodzi na jaw coraz więcej faktów o tym, co robił i jak zachowywał się Kościół. Smutny wniosek jest taki, że świat zrobił postępy, a w Polsce jest gorzej, niż było.

***

Ewa Kasprzyk (ur. 1957) – ceniona aktorka teatralna i filmowa. W latach 1983-2000 związana z gdańskim Teatrem Wybrzeże, potem (2000-2018) z Teatrem Kwadrat w Warszawie. W kinie debiutowała rolą Kwiryny w dramatach Barbary Sass „Dziewczęta z Nowolipek” i „Rajska jabłoń”. Masową publiczność zdobyła rolą kłótliwej Barbary Wolańskiej z cyklu „Kogel mogel” (1988, 1989, 2019, 2022). Popularność ugruntowała rolami takimi jak Ilona w „Złotopolskich” (1998-2007), matka Magdy w „Magdzie M.” (2005-2007), Elżbieta Żak w „Na dobre i na złe” (2008-2012). Nieprzerwanie od 2012 r. gra matkę Pawła w „Przyjaciółkach”. Na scenie bywała Patty Diphusą (2004), Anną w „Berku, czyli upiorze w moherze” (2008), Violettą Villas w „Kallas” (2013) i Dalidą w „DalidAmore, czyli kochaj, całuj i płacz” (2018). Laureatka wielu nagród teatralnych, wyróżniona na festiwalach w Gdyni i Wenecji za rolę w filmie „Bellissima” (2000); Srebrnym Krzyżem Zasługi (1996) i nagrodą Hiacynt od społeczności LGBT (2009).  

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Normalni ludzie

Ze znakomitym reżyserem FELIKSEM FALKIEM, autorem takich filmów jak „Wodzirej”, „Samowolka”, „Komornik” czy „Joanna”, rozmawia Rafał Dajbor 

 

Foto: Maciej Zienkiewicz

 

Czy pamięta pan moment, gdy pierwszy raz zetknął się pan z męską homoseksualnością? Czy było to w szkole, na studiach, czy już w środowisku filmowym?

Trudno mi sobie teraz przypomnieć. W tamtych czasach, to znaczy w latach mojej młodości, funkcjonowało to w ten sposób, że o kimś się mówiło, „że jest”. Tak było i na Akademii Sztuk Pięknych, i w gronie studentów szkoły filmowej, ale… To nie był temat, który byłby w sposób wyjątkowy omawiany i nikt też nie był chętny się „przyznawać”, bo powszechnie uznawano to za temat wstydliwy. Nie istniał jeszcze skrót „LGBT”, a o homoseksualistach często mówiło się w sposób wręcz wulgarny, używając słowa „pedał”. Dziś się to zmieniło i coraz częściej używamy słów, które są nie tylko wyrazem tolerancji, a wręcz akceptacji. Ale pierwszego mojego zetknięcia się… Nie, zdecydowanie nie pamiętam.

Pytałem o gejów – a czy na początku swojej drogi spotkał pan lesbijki?

Jeśli tak – to jeszcze bardziej nic o tym nie wiedziałem. Wydaje mi się, że kobiecy homoseksualizm był ukrywany jeszcze mocniej, niż męski. Nawet dziś, gdy tak przeglądam zestaw moich znajomych, to jestem prawie pewien, że znam osobiście tylko dwie lesbijki – reżyserki Kasię Adamik i Olgę Chajdas.

A czy był pan obiektem podrywu ze strony mężczyzny?

Była kiedyś w Warszawie taka słynna postać, Henryk Kurek, powszechnie znany jako „Henio Meloman”. W okresie studenckim, zaraz po maturze, byłem chłopaczkiem dosyć ładnym. Nie pamiętam, gdzie się spotkaliśmy, ale Henio jakoś wyczuł moją ówczesną samotność. Najpierw namówił mnie na wspólne pójście do „Stodoły”, a w Sopocie, gdzie spotkaliśmy się na festiwalu jazzowym, zaprosił mnie do wynajmowanego przez siebie pokoju i zaczął się do mnie dobierać. Taka relacja mnie nie interesowała, więc po prostu od niego wyszedłem. Potem jeszcze się nieraz widywaliśmy, wiem, że śledził moją pracę, spotykaliśmy się nieraz w teatrze i na imprezach muzycznych. Był bardzo sympatyczny.

Gdy był pan wykładowcą w szkole filmowej w Łodzi, miał pan studentów, którzy byli na tyle jawni, że wiedział pan, że są gejami?

Zaskakuje mnie pan tym pytaniem, bo dopiero teraz w ogóle zaczynam się zastanawiać, czy ktokolwiek z moich studentów mógł być gejem. Kompletnie się w tym nie orientowałem. Muszę powiedzieć, że wielu gejów, z którymi pracowałem, nigdy nie zachowywało się w sposób jakkolwiek „informujący” otoczenie o swojej orientacji, a o tym, że są gejami dowiadywałem się później. Na przykład Krzysiek Kolberger. Albo inny aktor, który też grał u mnie w jednym z filmów, ale jego nazwiska nie wymienię.

O Kolbergerze porozmawiamy za chwilę, bo teraz chciałbym zapytać o pana „Opus Magnum”, czyli „Wodzireja” (1977), w którym wątek homoseksualny jest bardzo ważny, ponieważ ma wpływ na akcję filmu, a dwaj żyjący ze sobą geje, których grali Wiktor Sadecki i Stanisław Chmielorz pokazani są nie jako samotne i śmieszne cioty, ale jako normalni ludzie tworzący coś, co dziś nazywamy związkiem partnerskim. W tamtych czasach było to na polskim ekranie wręcz prekursorskie. Wzorował się pan na jakichś znanych panu gejach ze środowiska estradowego? Skąd pomysł na obsadzenie tych ról tymi dwoma aktorami?

Wprowadziłem ten wątek całkowicie ze swojej wyobraźni, nie wzorowałem się na nikim, kogo znałem, a jeśli chodzi o aktorów, to Chmielorza i Sadeckiego zasugerował mi Jurek Stuhr. To byli jego starsi koledzy z krakowskich scen.

Czyli to, że Sadecki zagrał geja w „Diable” Andrzeja Żuławskiego nie miało wpływu na Pana decyzję?

Nie mogło mieć wpływu, bo kręcąc „Wodzireja” nie widziałem „Diabła”, który był filmem skierowanym przez cenzurę na półkę. Natomiast pamiętam, że scena z Sadeckiem, Chmielorzem i Jurkiem Stuhrem budziła na widowni śmieszek. Co ciekawe – nie wzbudziła żadnej reakcji ze strony cenzorów, nie zauważyłem, by wspomniano o niej w recenzjach, nie przypominam sobie także, by jakikolwiek gej rozmawiał ze mną na jej temat. Myślę, że to dlatego, iż ci bohaterowie zostali – jak pan zauważył – pokazani jako normalni ludzie, których wyróżnia jedynie inna orientacja seksualna. Bardzo nie lubię, kiedy aktorzy zaczynają w rolach gejów „udawać gejów”, przesadzać z rzekomo gejowską akcentacją i ruchami. Sadecki i Chmielorz nie grali w sposób przegięty.

A czy homoseksualizm jako taki – był tematem dla twórców nurtu „Kina moralnego niepokoju”, którego i pan jest przedstawicielem? Agnieszka Holland wspomina, że postać geja w filmie „Aktorzy prowincjonalni” to pomysł nie jej, ale współscenarzysty filmu, Witolda Zatorskiego, geja.

Nie był tematem i przyznam szczerze, że gdyby chcieć wtedy uczynić wątek homoseksualny wątkiem głównym – to nie wiedzielibyśmy w ogóle jak to ugryźć. Jak już mówiłem ta kwestia uchodziła w latach 70. i 80. za wstydliwą. Odnosiłem wrażenie, że środowisko homoseksualistów żyje jakby osobno, za pewną zasłoną.

W filmie będącym kontynuacją losów Lutka Danielaka z „Wodzireja”, czyli w „Bohaterze roku”, w roli prowadzącego konkurs Miss Polonia występuje homoseksualny Mieczysław Gajda.

O orientacji Gajdy wiedzieli wszyscy, ujawnił to proces Nasierowskiego, więc o nim akurat wiedziałem i ja. Natomiast do obsady trafi ł dlatego, że ktoś mi go zasugerował jako aktora, który prowadzi tego rodzaju imprezy, więc będzie w takiej scenie „u siebie”. To, że był homoseksualny, nie miało po raz kolejny żadnego znaczenia.

Z kolei w filmie „Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce…” (1989) grali Igor Przegrodzki i Marek Barbasiewicz.

Igor Przegrodzki nigdy swojego homoseksualizmu nie ukrywał. Po prostu zachowywał się tak, że nie mogło być co do tego żadnych wątpliwości. Zagrał u mnie główną rolę w „Mamucie” Tankreda Dorsta w Teatrze Telewizji, w którym jego postać wzorowana była na Knucie Hamsunie. Był znakomity. Z Markiem Barbasiewiczem współpracowałem jeszcze później, po „Kapitale…”, zawsze świetnie nam się pracowało.

Jest też fi lm, którego pan nie reżyserował, ale którego scenariusz pan napisał. Mówię o „Barytonie” w reżyserii Janusza Zaorskiego, w którym wątek gejowski jest szalenie ważny. W rolę geja wciela się Jan Englert, a fi lm zawiera interesującą scenę, w której grany przez Englerta bohater zlizuje szampana z torsu swojego kochanka. To pierwsza tak odważna scena homoerotyczna w polskim kinie.

Tak, ale to wszystko nie moja zasługa. To, jak ta scena przebiega, wymyślił Janusz Zaorski z aktorami. Sporo pomysłów w tym filmie jest od Zaorskiego. Ja się do reżyserii zupełnie nie mieszałem, ale potem obejrzałem gotowy już fi lm i bardzo mi się podobał.

Trochę odżegnuje się pan od swojej roli w pokazywaniu tematyki LGBT w polskim kinie, ale jednak „Wodzireja” i „Barytona” pominąć w tym kontekście się nie da. Dlaczego umieszczał pan w scenariuszach tak ważne dla akcji gejowskie postacie?

Dlatego, że jako autora zawsze najbardziej interesowało mnie to, że ludzie są tak różnorodni. A w tych wszystkich różnorodnościach istnieją także różne orientacje seksualne. To, że umieszczałem w scenariuszach postaci gejów nie miało na celu niczego poza ukazaniem ludzi w całej rozpiętości ich charakterów, zachowań, także seksualnych. Wprowadzenie postaci homoseksualnej wprowadza w naturalny sposób nowy rodzaj relacji między bohaterami.

Wróćmy więc na koniec do Krzysztofa Kolbergera. Niedawno na łamach „Repliki” o jego orientacji opowiedziała wprost jego córka. To chyba jedyny, obok wyznań córki Jarosława Iwaszkiewicza przypadek, w którym o homoseksualnej orientacji rodzica opowiada jego dziecko.

Z Krzyśkiem współpracowałem wiele razy – w teatrze, Teatrze Telewizji i w filmie. Był w jakimś sensie „moim” aktorem. Na początku nie wiedziałem, że jest gejem. Krzysiek często obsadzany był w rolach facetów bardzo szorstkich, kojarzących się z tradycyjną męskością. Sam go przecież tak obsadziłem – grany przez Krzyśka reżyser w serialu „Twarze i maski” to taki wręcz skurwysyński macho, choć gdy kręciliśmy ten serial to już o jego orientacji wiedziałem. Od pewnego momentu było wiadomo, że Krzysiek ma w Brukseli przyjaciela, do którego regularnie jeździ. Ten człowiek jest zresztą teraz już na stałe w Polsce. Dla Ani Romantowskiej był to szok, gdy dowiedziała się, że do mężczyzny odchodzi od niej człowiek, z którym ma dziecko. Spotkaliśmy się kiedyś nad morzem, w Dziwnowie, ja i moja żona i właśnie Ania, która wtedy nam opowiedziała, że dopiero od niedawna sama wie o Krzyśku. To musiał być chyba początek lat 90. Wtedy i ja się dowiedziałem. Krzysztof Kolberger był tak poza wszystkim bardzo ciepłym i miłym człowiekiem. Nie znam – i mówię to zupełnie szczerze – nikogo, kto by Krzyśka nie lubił.  

***

Feliks Falk (ur. 1941) – reżyser filmowy i teatralny; autor scenariuszy, sztuk i słuchowisk radiowych. Jedna z czołowych postaci nurtu „kina moralnego niepokoju”. Zaczynał w połowie lat 60. jako scenograf w Teatrze im. A. Mickiewicza w Częstochowie. Reżysersko debiutował w kinie dramatem psychologicznym „W środku lata” (1975), potem był słynny „Wodzirej” (1977) z brawurową rolą Jerzego Stuhra. Trzeci fi lm Falka („Szansa”, 1979) został nagrodzony na festiwalu w Gdańsku za scenariusz i wyróżniony w Locarno i Rotterdamie. Falka nagrodzono w Gdyni także za scenariusz „Barytonu” (1984) w reż. Janusza Zaorskiego. Dwa z jego filmów („Bohater roku”, 1987, i „Komornik”, 2005) były polskimi kandydatami do Oscara. Liczne laury (Gdynia, Chicago, Moskwa i Orły) zebrała „Joanna” (2010), opowieść o kobiecie ukrywającej w czasie wojny żydowską dziewczynkę. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla kultury polskiej (2011) oraz złotym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2014). Właśnie ukazał się zbiór jego prozy „Gmach. Opowieści prawdopodobne i prawdziwe”.

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.