O homoerotyzmie, homofobii i homoseksualistach w polskim kinie z Sebastianem Jagielskim, filmoznawcą z Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorem nowo wydanej książki „Maskarady męskości. Pragnienie homospołeczne w polskim kinie fabularnym” rozmawia Mariusz Kurc
„Płynące wieżowce” to pierwszy polski film gejowski?
Pierwszy polski gejowski film emancypacyjny. I na szczęście niezły. Tomasz Wasilewski, reżyser i zarazem scenarzysta, nie tylko czuje kino, o czym świadczy kilka naprawdę świetnych scen, ale czuje też temat. Geje w „Płynących…” nie są mili, poczciwi i aseksualni. Przeciwnie, tętnią emocjami. Poza tym, męskie ciało jest tu ukazane w sposób otwarcie homoerotyczny, wcześniej tego w polskim kinie nie było – homoerotyzm, jeśli był, to zakamuflowany, a w „Płynących…” jest jawny.
Ale film ma też wady. Rażą mnie psychoanalityczne klisze i mizoginia: wszystkie kobiety są tu niesympatyczne, modliszkowate. Koleżanka, z którą byłem w kinie, była tym zażenowana – i nie mogłem nie przyznać jej racji. A przecież fajna przyjaciółka geja to już prawie archetyp. Takiej dziewczyny w tym filmie brakuje.
Nie podoba mi się też, że reżyser w wywiadach jakby nie chce mieć nic wspólnego z tą częścią publiczności, która akurat najbardziej na jego film czekała.
Co masz na myśli?
Na przykład mówienie, że ten film o nic nie walczy. Być może Wasilewski nie miał zamiaru realizować filmu politycznie zaangażowanego, ale czas, w którym „Płynące wieżowce” pojawiły się w kinach, sprawił, że został on odebrany jako wypowiedź polityczna. Premiera miała przecież miejsce dwa tygodnie po spaleniu tęczy na pl. Zbawiciela.
Reżyser powtarzał też w wywiadach, że nie znosi filmów gejowskich. Że wolałby, by jego bohaterowie definiowani byli poprzez to, co czują, a nie przez to, „z kim chodzą do łózka”. Tak, jakby te dwie kwestie się wykluczały.
Ucieczka w uniwersalizowanie, zapewnianie, że to jest o miłości w ogóle, jest niestety dość typowa. Przypominają mi się teksty niektórych polskich recenzentów o „Tajemnicy Brokeback Mountain”, którzy twierdzili, że nie jest to „film gejowski”. Bo „gejowski” znaczyło dla nich chyba „niszowy” i, co tu dużo mówić, gorszy. Tymczasem „Tajemnica…” to świetne kino głównego nurtu. Film gejowski może też być uniwersalny, jedno nie jest sprzeczne z drugim.
Wracając do „Płynących…”, para heteroseksualna raczej nie miałaby problemu z powiedzeniem o sobie rodzicom, a Kuba i Michał mają, więc fakt, że bohaterami tej historii są dwaj mężczyźni, a nie kobieta i mężczyzna, ma jednak znaczenie.
No, pewnie.
Film „W imię…” Małgośki Szumowskiej, który pojawił się też zeszłej jesieni w polskich kinach, nie ma takiej emancypacyjnej siły jak „Płynące…”?
Różnica tkwi w formie: perspektywa Szumowskiej nie jest homoerotyczna. A poza tym, w historię miłości księdza do młodego mężczyzny wplotła ona inny wielki temat: Kościół katolicki. „W imię…” sytuuje się gdzieś między emancypacyjnym kinem gejowskim a kinem antyklerykalnym.
Pojawiały się w ostatnich latach filmy gejowskie, czy filmy „częściowo” gejowskie – „Homo father”, „Senność”, „Sala samobójców” – ale tak głośnych i tak jednoznacznie podejmujących tematykę homoseksualizmu, jak „Płynące…” i w „W imię…” nie mieliśmy. Polskie kino zrobiło w 2013 r. coming out, to być może przełom.
Dosłownie w przededniu tego przełomu ukazała się twoja książka „Maskarady męskości. Pragnienie homospołeczne w polskim kinie fabularnym”. Obejmuje okres od początków kina polskiego do 2012 r. Koronkowa robota, analizujesz wątki homo w całym polskim kinie. I okazuje się na przykład, że najbardziej homofobiczny okres to lata 90.
Wcześniej, w latach 80. było, moim zdaniem, lepiej – pojawił się „Zygfryd” z Gustawem Holoubkiem w roli starego homoseksualisty estety, „Magnat”, „Baryton”, „Zad wielkiego wieloryba”. W kinie lat 90. mnóstwo jest skrajnie homofobicznych dialogów, dowcipów o „pedałach”, ale na samym ekranie gejów prawie nie ma. A jak już są – jak w „Porze na czarownice” albo w „Egoistach”, to kończą znamiennie: płoną. Jak na stosie. Lata 90. to też czas transformacji ustrojowej, a tym samym – kryzysu męskości, który wiązał się nie tylko z homofobią, ale też mizoginią. Wielka popularność kina Władysława Pasikowskiego.
Dziś jego filmy wydają się tak beznadziejne, że aż groteskowe.
„Psy”, które dobrze przechowały obraz Polski początków epoki transformacji, wciąż się bronią. Ale reszta, rzeczywiście. Zresztą, po 10 latach ta formuła się wyczerpała – „Reich” z 2001 r. został wyśmiany zarówno przez krytykę, jak i publiczność.
U Pasikowskiego gejów właściwie nie ma, są tylko homofobiczne dialogi. W „Krollu” kapral Wiaderny mówi do Kuby: „Z początku myślałem, że ty pedał jesteś, a ty ostatnie bydlę jesteś” – wojak, który zdradził męski etos, nie zasługuje już nawet na piętnujące określenie „pedał”. Z kolei w „Demonach wojny wg Goi” pojawia się anegdota o francuskim geju, któremu po tym, jak oddał mocz na minę przeciwpiechotną, urwało genitalia. Grany przez Zamachowskiego żołnierz kończy tę jakże subtelną opowieść słowami: „Dobrze, że mu dupy nie urwało, bo podobno był bierny”. Prymitywny ukłon w stronę masowej widowni, która uwielbiała – i wciąż uwielbia? – śmiać się z „pedała”.
Plus pomiatanie kobietami, które u Pasikowskiego zawsze są zdradliwe, głupie i złe.
Za najbardziej homofobiczny film po 1989 r. uznałeś „Urok wszeteczny” Krzysztofa Zanussiego (1996).
Wahałem się pomiędzy tym tytułem a „Weekendem” Cezarego Pazury z 2010 r. Ale w tym filmie geja gra z dystansem i kampowym przegięciem Tomasz Tyndyk, ujawniony gej, który nieco rozbraja antyhomoseksualny wydźwięk całości.
Natomiast w „Uroku…” sposób ukazania geja to jeden wielki anachroniczny stereotyp. Odpychający, zblazowany arystokrata zagina parol na poczciwym młodym heteryku, który, oczywiście, swą cnotę jednak ocali. Heteryka gra Maciej Robakiewicz a „potwornego pedała”, bo tak się o nim mówi – Zbigniew Zapasiewicz z apaszką pod szyją i miękkim „r”.
Kino Zanussiego to w ogóle temat na oddzielny wywiad. Poświęcasz jego dziełom sporo miejsca.
Jego najlepsze filmy, te z lat 70., są podszyte homoerotycznym pragnieniem. Na powierzchni „Barw ochronnych”, „Struktury kryształu” czy „Życia rodzinnego” mamy do czynienia tylko z męsko-męską przyjaźnią, ale to pozory. W istocie są to opowieści o mężczyznach, którzy toczą sekretną grę w uwodzenie. Od lat 80., gdy homoseksualizm staje się w Polsce bardziej jawny, męskie pożądanie znika z filmów Zanussiego, a pojawiają się „cioty”, ukazane w homofobiczny sposób, jak w „Kontrakcie” czy „Sercu na dłoni”.
Piszesz też o Wajdzie – o tym, jak w „Ziemi obiecanej” przedstawił Moryca zakochanego w Karolu, o queerowaniu „Brzeziny” i „Panien z Wilka” na podstawie Iwaszkiewicza.
Odkrywanie queerowania Wajdy to zadanie niezwykle pasjonujące… Scena striptizu Karola przed Maksem w „Ziemi obiecanej”… (śmiech) Albo rąbanie drzewa przez Marka Perepeczkę w „Brzezinie” – jak to jest pokazane! Ewidentnie homoerotycznie.
„Panny z Wilka” w wersji Wajdy są, moim zdaniem, bardziej queerowe niż samo opowiadanie Iwaszkiewicza. Wajda nasycił film tajnymi kodami homoseksualności, które wiążą się z biografią pisarza. Na przykład na ścieżce dźwiękowej umieścił „I Koncert skrzypcowy” Karola Szymanowskiego, kuzyna pisarza, którego homoseksualizm był tajemnicą poliszynela. A w głównej roli obsadził Daniela Olbrychskiego, w którym – o czym dzisiaj, za sprawą „Dzienników” już wiemy – Iwaszkiewicz skrycie się kochał.
Ale tak naprawdę nie chodzi o wyszukiwanie ekscytujących drobiazgów, tylko o coś znacznie poważniejszego. Otóż twierdzę, że homoerotyzm, czy szerzej: męskie pożądanie homospołeczne, zostało ukryte w najważniejszych dziełach kina polskiego. To nie są żadne marginesy, tylko najsłynniejsze filmy najsłynniejszych reżyserów. W przeszłości tkwi prawdziwy dynamit. Trzeba po prostu odkryć i odzyskać zawłaszczone przez kulturę dominującą queerowe treści. Mówię „dynamit”, bo wiem, jaką burzę wywołała sugestia, że Zośka i Rudy z „Kamieni na szaniec” mogli być parą.
Może teraz powinni powstać „Panowie z Wilka”, bo przecież inspiracją dla opowiadania Iwaszkiewicza nie były wcale panny.
„ Szło o kawalerów z Byszew. Tak, byłoby super! Pedro Almodovar w jednym z wywiadów zauważył, że gdyby miał zrealizować adaptację „Tramwaju zwanego pożądaniem” Tennessee Williamsa, to tylko pod warunkiem, że mógłby odrzucić maskaradę płci. Bo każda z postaci miała swój odpowiednik w rzeczywistości. Pierwowzorem brutalnego i seksownego Stanleya Kowalskiego był ponoć polski kochanek Williamsa, siebie natomiast dramaturg ubrał w kostium neurotycznej Blanche. Podobnie z „Pannami z Wilka”: wierna adaptacja opowiadania Iwaszkiewicza nie miałaby już dzisiaj sensu.
Z widoczną przyjemnością piszesz o przedwojennych queerowych przebierankach w polskim kinie.
Międzywojenne filmy z motywem przebieranek płciowych miały ewidentnie kampowy charakter, a te z kina PRL-u – już nie. W „Poszukiwanym, poszukiwanej” czy w serialu „Zmiennicy” mamy po prostu mężczyznę przebranego za kobietę lub odwrotnie. Natomiast w „Piętro wyżej” z 1937 r. Eugeniusz Bodo wykonujący, jako Mae West, słynny przebój „Seksapil to nasza broń kobieca” to jest występ drag queen! Jeszcze bardziej podoba mi się scena następna, gdy Bodo-Mae West jest uwodzony przez mężczyznę w zbroi.
Bodo to w ogóle niezwykła postać. Ryszard Wolański w biografii aktora kwestię jego ambiwalentnej seksualności zupełnie przemilcza. Natomiast sporo ciekawych informacji można znaleźć w dokumencie Stanisława Janickiego „Za winy niepopełnione. Eugeniusz Bodo”, w którym krewne aktora opowiadają na przykład, że poza planem miał zwyczaj chodzić „uszminkowany niesamowicie”. Słynny romans z Reri też wyglądał osobliwie: była to raczej handlowa transakcja. Bodo jest jeszcze do odkrycia.
A Michał Waszyński, autor słynnego „Dybuka” z 1937 r., to jedyny jawnie homoseksualny reżyser polski do dziś.
Waszyński nie krył się w swym otoczeniu, ale o publicznym coming oucie nie mogło być w tamtym czasie mowy. Po II wojnie wylądował na Zachodzie. Jego francuski biograf, Samuel Blumenfeld, homoseksualnej tożsamości reżysera nie przemilcza.
Dlaczego w twojej pracy nie ma lesbijek?
Problem lesbijski wyraźnie wpisuje się w szerszy problem kobiecy. Analiza kobiecego pragnienia homospołecznego w polskim kinie wymagałaby więc wypracowania innego instrumentarium badawczego. Poza tym należałoby się skoncentrować raczej na marginesach kina polskiego, a nie na jego kanonie. W kanonie plasuje się bodaj tylko „Pasażerka” Munka, może jeszcze przedwojenny „Wrzos” według Rodziewiczówny i „Nadzór” Saniewskiego. Byłaby to zatem zupełnie inna opowieść.
Nie wspominając już o tym, że nie czułbym się kompetentny, pisząc o ukrytym lesbijskim pożądaniu.
Mieszkasz od czasu studiów w Krakowie, dorastałeś w małym miasteczku. Podejrzewam, że nie znałeś wielu gejów w swoim otoczeniu, gdy byłeś nastolatkiem. Znajdowałeś ich w kinie?
Geje, dorastając w izolacji, często kierują się w stronę filmu, by zdobyć informacje o sobie. Kino może być ważną przestrzenią odkrywania i konstruowania własnej seksualności. W czasach szkoły średniej filmy były dla mnie formą ucieczki od rzeczywistości. Nigdy już, nawet studiując filmoznawstwo, nie oglądałem filmów tak zachłannie, jak wtedy. Szczególnie tych, które odzwierciedlały nie tyle moje doświadczenia, bo wtedy jeszcze ich nie miałem, a nadzieje i tęsknoty: Pasolini, Visconti, Fassbinder, Jarman, Ozon…
A diwy? Miałeś swoją diwę?
Jasne! Julianne Moore i Isabelle Huppert. Ta pierwsza zachwyciła mnie w „Magnolii”, „Safe”, „Godzinach” i „Daleko od nieba”, a Huppert w „Koronczarce”, „Ośmiu kobietach” czy „Pianistce”. Później odkryłem gwiazdy klasycznego kina hollywoodzkiego z Bette Davis i Marilyn Monroe na czele. Diwy zawsze spełniały funkcję terapeutyczną. W moim przypadku też tak było.
Chłonąłem to wszystko, wiedząc, że „prawdziwe” życie dopiero się dla mnie zacznie. Że czeka na mnie inny świat i inni mężczyźni.
Tekst z nr 47/1-2 2014.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.