Nowa strona Ellen Page

Gwiazda „Juno” i „Incepcji” robi coming out

 

mat. pras.

 

„Jestem tutaj dlatego, że jestem lesbijką” – powiedziała w Walentynki, 14 lutego, Ellen Page, 26-letnia kanadyjska aktorka, gwiazda filmów „Juno” i „Incepcja”. Miało to miejsce w Las Vegas podczas zorganizowanej przez Human Rights Campaign konferencji „Time to THRIVE” poświęconej prawom osób LGBTQ.

To już drugi w ostatnich latach kobiecy coming out hollywoodzkiej gwiazdy. Ale z Page sprawa wygląda nieco inaczej niż z Jodie Foster. Foster ma na swoim koncie dwa Oscary, owocną karierę tak aktorską, jak i reżyserską. Długo zachowywała milczenie na temat swojego życia prywatnego, „wyszła z szafy” po czterdziestce. Jej pozycja jest tak mocna, że niczego już nie musi się obawiać.

Tymczasem Ellen Page dopiero stoi u progu wielkiej kariery. Po raz pierwszy błysnęła w 2005 r. w filmie „Hard Candy” Davida Slade’a, znanym w Polsce pod tytułem „Pułapka”. Była wtedy osiemnastolatką, a zagrała czternastoletnią Hayley. Jej bohaterka znęca się nad mężczyzną, którego oskarża o pedofilię. Także najsłynniejsza rola Page – tytułowej „Juno” (2007) w filmie Jasona Reitmana miała nastoletni powab. Tym razem dziewczyna grana przez aktorkę liczyła sobie lat 16, zaszła przypadkowo w ciążę i postanowiła oddać dziecko do rodziny zastępczej. Ta kreacja przyniosła Page pierwszą i, jak na razie, jedyną nominację do Oscara, a także mnóstwo innych wyróżnień, w tym Independent Spirit Award, czyli „Oscara” kina niezależnego.

Z produkcji wysokobudżetowych Page „zaliczyła” na razie występ w „Incepcji” Christophera Nolana i w jednej z części „X-Menów”. Niedługo zobaczymy ją w kolejnym odcinku serii, zatytułowanym „Przeszłość, która nadejdzie”, a reżyserowanym przez Bryana Singera, nota bene wyoutowanego geja.

Trudno dzisiaj powiedzieć, jak coming out wpłynie na karierę Ellen Page. Hollywood się zmienia, ale wciąż „przyznawanie się” do „odmiennej” orientacji seksualnej nie jest tu dobrze widziane. Najlepszy dowód, że wśród czołowych męskich gwiazdorów Fabryki Snów nie ma ani jednego jawnego geja. Są tylko tacy, o których krążą rożne pogłoski. Brutalnie rzecz ujmując, ryzyko tego, że po coming oucie spadnie wartość finansowa idola wciąż jest duże – publiczność odwróci się od swego niedawnego bożyszcza, wytwornie nie będą go chciały zatrudniać przy superprodukcjach.

Gwiazdom kobiecym jest nieco łatwiej, gdyż lesbijskie namiętności wpisują się często w fantazmat heteroseksualnego widza. Dlatego już kilka czołowych aktorek, w tym i Angelina Jolie, wyznało, że miewało intymne relacje z innymi kobietami. Ale co innego przelotne romanse rzucone na żer wścibskiej publiczności, a co innego twarde wyznanie: „I’m gay”. Page zresztą znana jest z tego, że i na co dzień bywa „hard candy”. Już wcześnie zadeklarowała się jako feministka, która opowiada się za prawem kobiet do aborcji. Pochodzi zresztą z Kanady, a więc kraju bardziej liberalnego i otwartego niż Stany Zjednoczone. Ale i Page przyznała, że przez wiele lat bała się ujawnić. Jednak zdecydowała się na to, bo czuła się zmęczona ukrywaniem i udawaniem.

Teraz aktorka przygotowuje się do roli w filmie „Freeheld”. Będzie to fabularna wersja nagrodzonego Oscarem dokumentu z roku 2007. Zagra Stacie Andree związaną z policjantką Laurel Hester (w tej roli zobaczymy Julianne Moore). Gdy Hester dowiedziała się, że umiera, chciała przekazać prawo do swej emerytury Stacie. Jednak urzędy nie zgodziły się na to, więc Laurel postanowiła dochodzić sprawiedliwości w sądach. Po raz pierwszy będziemy mogli zobaczyć Ellen Page w roli lesbijki.

Nawiązując do jej nazwiska, można powiedzieć, że zapisała już swoją stronę w historii ruchu LGBTQ. Pytanie, czy otworzy także nowy rozdział, którego autorami i autorkami będą kolejne gwiazdy Hollywoodu.

 

Tekst z nr 48/3-4 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Od Villas dostałam z liścia

Z ZOFIĄ CZERWIŃSKĄ o jej przyjaźniach z gejami, o rolach teatralnych i filmowych, o kultowej postaci Balcerkowej z serialu „Alternatywy 4”, o pięknych mężczyznach i „rozlazłych ciotach” oraz o divach, rozmawiają MARIUSZ KURC i KRZYSZTOF TOMASIK

 

foto: Agata Kubis

 

Dołączyła pani do akcji „Ramię w ramię po równość Kampanii Przeciw Homofobii jako sojuszniczka osób LGBT. Długo trzeba było panią namawiać?

Nie, siedziba KPH jest zaraz koło mnie i tak się zgadaliśmy po sąsiedzku właściwie. Zero wątpliwości.

W nagranym specjalnie filmiku opowiedziała pani o zapamiętanej z dzieciństwa parze gejów – Marianie i Andrzeju.

Miałam ze 12 lat, gdy po raz pierwszy zetknęłam się z tym „objawem ludzkim”, jakim jest homoseksualizm – i od tamtego czasu jestem sojuszniczką. Czyli od bardzo dawna. Andrzej był lekarzem, kolegą mojego ojca, też lekarza, a Marian był hydraulikiem, miał zakład. Gdy przyszli do nas w odwiedziny, tata wyjaśnił mi, że są parą, kochają się. Raz na zawsze zrozumiałam, o co chodzi z homoseksualizmem. Strasznie ważne jest to, co wynosimy z domu. Potem w gimnazjum stanęłam w obronie jednego chłopaka.

Proszę opowiedzieć.

To musiał być sam początek lat 50., bo maturę zrobiłam w 1952 r. – a z polskiego nawet dwie matury, bo napisałam prace na dwa tematy, dla siebie i dla kolegi, który potem za mnie napisał matematykę. Ale wracając, chłopcy w klasie wyśmiewali się z jednego kolegi, że on jest taka „dziewczynka”. Czy był gejem, nie wiem, i może on sam też nie wiedział wtedy na pewno, jaką ma orientację. Żyje do dziś, jest profesorem – i gejem nie jest. Chociaż nie, zaraz… Jest ożeniony i dzieciaty, ale to, jak wiadomo, niczego nie wyklucza, prawda? W każdym razie powodem prześladowań była ta jego „dziewczyńskość”. A ponieważ ja miałam zawsze temperament przywódczyni, przewodziłam klasie i mnie słuchali, to zebrałam wszystkich i powiedziałam, że Wacek po prostu jest delikatnym człowiekiem i trzeba mu dać spokój. Przekabaciłam na swoją stronę dziewczyny do tego stopnia, że gdy tylko któryś z chłopców Wackowi dokuczał, to dziewczyny się na niego po prostu rzucały. Ten, który prześladował, sam był lany!

A potem często miała pani do czynienia z gejami?

Jak poszłam na studia, to przekonałam się, że geje do mnie lgną i zresztą ja do nich też. Całe życie przyjaźnię się z bardzo wieloma gejami. Do dziś. Ja w jakiś sposób ich przyciągam. Jak poznam pięć nowych osób i wśród nich będzie jeden gej, to za chwilę się okaże, że to właśnie z nim się najbardziej zaprzyjaźnię.

Ma pani koncepcję, dlaczego tak się dzieje?

Nie czarujmy się, homoseksualiści często spotykają się z hejtem, więc bardzo dobrze potrafi ą wyczuć człowieka, który akurat jest im życzliwy. Łapią mnie tym swoim radarem. Moje podejście do sprawy to jest monolit, nie zmienia się. Jestem za wszelkimi prawami, jedynie przy adopcji dzieci mam… nawet nie zastrzeżenie, tylko niepewność. Chciałabym poznać dorosłego człowieka, który był wychowywany przez parę gejów albo lesbijek – i pogadać z nim, wysłuchać jego historii. Nabrać pewnej wiedzy, której nie mam. Obawiam się, że taki ktoś mógł przejść przez piekło szkolnych prześladowań, ale jak mówię, dopiero muszę sobie wyrobić opinię.

W grudniu mija 60 lat od pani debiutu na scenie. To była rola Maryny w „Weselu” Wyspiańskiego w reżyserii Iwo Galla w Teatrze w Bielsku-Białej. Pamięta pani Marka Szyszkowskiego, który grał Widmo?

 No tak, Marek, pewnie! Niestety, kilka lat później popełnił samobójstwo. On był gejem?

Słyszeliśmy tylko plotki. Ponoć mówiło się też o nim, że był najpiękniejszym chłopakiem w Krakowie.

A to owszem, potwierdzam. Wyjątkowej piękności był. A przy tym nie grał tą urodą, był jakby ponad to. Razem studiowaliśmy i razem z Krakowa do Bielska potem pojechaliśmy. Był bardzo skryty, zamknięty, niezbyt towarzyski, no i okazało się, że jest chory, ma dwubiegunowość. Ale to się ujawniło dopiero później, kiedy krótko przed śmiercią wrócił do Krakowa.

We wspomnianym „Weselu” Radczynię grała Zofia Śląska, przedwojenna amantka filmowa.

Wówczas wciąż jeszcze bardzo piękna, ale budziła wściekłość naszego zespołu. W takim Bielsku-Białej, w samym mieście, przedstawienie grało się trzydzieści razy, bo tylko na tyle starczało publiczności, potem ruszało się w objazd. A ona po każdym spektaklu nieprawdopodobnie długo się rozcharakteryzowywała. Bardzo delikatnie i powoli dotykała skóry, żeby zachować gładką twarz. My już wszyscy ubrani czekaliśmy w autokarze, żeby wracać do domu, a ona wciąż jeszcze siedziała przed lustrem z wacikiem. Mówiłam: „Zosiu, przecież możesz pojechać w tej charakteryzacji”, ale nie docierało.

To było pod koniec lat 50. Generalnie jak by pani określiła stosunek do homoseksualizmu w tamtych czasach?

Proszę panów, stosunek do homoseksualizmu był w tamtych czasach taki, że w ogóle nie było żadnego stosunku, bo nie było gejów. Nikt się nie ujawniał! Poza małą grupą osób takich jak ja i jeszcze parę co światlejszych, to nie było tematu. Nie było można sobie porozmawiać tak, jak my teraz. Była szara, brzydka komuna nieuznająca „czegoś takiego”. Bywały plotki, ale raczej z rzadka – bo one obciążały również plotkującego. Skoro plotkuje na ten temat, to musi sam być zainteresowany – rozumiecie? W PRL-u to nawet o plotki nie mógł się człowiek doprosić!

Jednocześnie ci homoseksualiści, których spotykała pani na swej drodze, mieli rożne strategie „przetrwania”. Jedni starali się ukryć zupełnie, często się żenili, ale zdarzali się tacy, którzy w jakimś kręgu ujawniali się, mieli partnerów. Po Bielsku-Białej grała pani w gdańskim Teatrze Wybrzeże, gdzie był Edmund Fetting. On się chyba tak bardzo nie ukrywał?

Tak bardzo nie, ale też tego nie eksponował. Dopiero później, w Warszawie, to było bardziej jawne. W Gdańsku jego homoseksualizm nie stanowił problemu, bo nie był, że tak powiem, widoczny na scenie, a Fetting grał nawet Hamleta. Żadnych manieryzmów. No, i akceptował go dyrektor Hübner, to było ważne.

Z Fettingiem grała pani w „Pierwszym dniu wolności” (1960), a rok wcześniej w tym samym Teatrze Wybrzeże wystawiono legendarny „Smak miodu” (1959), jedną z pierwszych sztuk pokazujących pozytywną postać homoseksualisty. Widziała pani ten spektakl?

Oczywiście, „Smak miodu” był wystawiony dla Kępińskiej i Kowalskiego, ówczesnego małżeństwa. O geju, który opiekuje się samotną, ciężarną przyjaciółką. Teatr Wybrzeże był wówczas szczytem awangardy, Zygmunt Hübner jako człowiek niezwykłej mądrości potrafi ł też przyciągnąć widzów. Grało się jeden spektakl o 19.00, a drugi o 22.00, tak publiczność waliła. Największą popularnością cieszył się właśnie „Smak miodu” oraz „Pierwszy dzień wolności” i „Kapelusz pełen deszczu”, w których grał Cybulski, już po sukcesie „Popiołu i diamentu”. Jeździliśmy po festiwalach teatralnych w całej Polsce, zdobywaliśmy nagrody, dostaliśmy nawet zaproszenie z Teatru Narodów w Paryżu.

Po Gdańsku był Olsztyn przez jeden sezon, następnie występowała pani na estradzie, w tym w Sali Kongresowej, gdzie w 1964 r. odbył się uroczysty jubileusz 55-lecia pracy scenicznej Karola Hanusza, przedwojennego piosenkarza i aktora. Hanusz nazywany był czasem królem pedałów”, w 1965 r. został zamordowany przez przygodnie poznanego chłopaka

Nie przygodnie… To był jego stały kochaś, młodziutki. Zadusił go torbą foliową. Nawet poznałam tego typka, kiedy byłam w ich domu. Hanusz był mistrzem składanek muzycznych, w których przechodzi się z jednej piosenki w drugą. Wtedy był już starszym panem, ale sprawnym, tylko z lekkim brzuszkiem. Najwięcej występował na swoim jubileuszu, tańczył i śpiewał, był spiritus movens całego wydarzenia. Spirytus, bo wypić też lubił. To był typ, powiedzmy sobie szczerze, „rozlazłej cioty”. Wiecie, o czym mówię? Te wszystkie znane gesty, krzykliwość, przeginanie się. Typ, według którego grało się homoseksualistów w kinie PRL-u i później nawet też – bo panowało przekonanie, że wszyscy właśnie tak się zachowują.

Coś jak Bohdan Łazuka w „Motylem jestem”, tak?

Łazuka w „Motylem jestem” to był jeszcze wyższy stopień, to już nie była rozlazła ciota, tylko jakaś, nie wiem, ropucha!

Łazuka był jednym z aktorów warszawskiego Teatru Syrena, do którego trafiła pani w 1979 r. Tam wystawiano rewie, był też balet, mnóstwo tancerzy, a wśród nich pewnie wielu gejów.

Tak, ale był też Zdzisław Topolski, który żadnej babie nie przepuścił, więc to jednak także z tancerzami różnie bywa. Syrena to był w ogóle inny świat – tam rzeczywiście akceptacja dla homo była dużo większa, to było całkowicie normalne. W środowisku aktorskim jawnych uprzedzeń wobec gejów się raczej nie pokazywało – albo była akceptacja, albo milczenie. Liczyło się, jakim kto był artystą. Dalej, jakim człowiekiem. Jeśli był dobrym artystą i dobrym człowiekiem, to mógł być sobie i gejem. A jak był słabym artystą, okropnym człowiekiem – no to wtedy się dokładało: „I jeszcze ciota!” Na zwieńczenie. Jak ktoś jest podły człowiek, to mu gejostwo nie pomoże, i będzie podły. Ale wielu gejów przez to, co przeszli w związku ze swoją orientacją, ma jakąś taką, powiedziałabym, większą życzliwość dla ludzi, więcej człowieczeństwa. Choć padalce też się zdarzają. A z drugiej strony są ludzie, którzy nie potrafi ą opanować jakiejś nagłej rezerwy, jakiegoś chłodu, gdy tylko dowiedzą się, że ktoś jest gejem i mają z nim do czynienia. Nieraz to obserwowałam. Gdy pytałam, to mówili: „Ach, wiesz, bo ja to nie wiem, jak z nimi rozmawiać”. Jak to jak, k…? Normalnie!

Przez kilka lat głównym choreografem Syreny był tancerz Witold Gruca.

Kochał go cały zespół. Przyjaźniłam się z nim i jego partnerem, Lilkiem, bywałam u nich w domu. Co to były za spotkania! Z wódeczką, i Witek świetnie gotował…

Wie pani, że Lilek wcześniej miał żonę?

Oczywiście! Ale wiem też, że kontakt z byłą żoną nie został zerwany. Witek zadbał o to, żeby oni wciąż się widywali.

Mówimy cały czas o gejach. A lesbijki?

Nie znałam. Widocznie ukrywały się jeszcze bardziej, nie wiem.

Jeśli rozmawiamy o okresie występów w Syrenie, to musimy zapytać o współpracę z Violettą Villas, wielką gejowską ikoną.

Raz dostałam z liścia od tej ikony.

Zamieniamy się w słuch.

To było podczas tournée w Stanach, 1986 rok. Polecieliśmy małą ekipą – oprócz mnie i Villas jeszcze tylko Czesio Majewski i cztery inne aktorki-tancerki. Koleżanka Villas opiła się czegoś już w samolocie i na miejscu zaraz stwierdziła, że nie może wystąpić, bo ma chrypkę. Rzeczywiście miała. Organizator spanikował, ale zaproponowaliśmy, że bez głównej gwiazdy też damy radę zrobić koncert. Wyszłam do ludzi, wytłumaczyłam, że Violetta Villas jest chora, każdy może dostać zwrot za bilet, ale my mamy gotowy show zastępczy. Nikt nie wyszedł. Występ bardzo się podobał i następnego dnia w polonijnej prasie dostaliśmy świetne recenzje. Villas się tak wściekła, że natychmiast zmieniła zdanie: będzie występować mimo choroby! Tylko, że ma być „preambuła”, wymyśliła, że zapowiadając ją, mam zbudować odpowiednie napięcie. Mianowicie powiedzieć, że gwiazda jest niestety niedysponowana, ale aby nie zawieść państwa oczekiwań – tu miał mi się łamać głos – jednak zaśpiewa. Specjalnie dla cudownej polonijnej publiczności – tu już miałam łkać. Na to, pośród burzy braw, wychodziła Villas. I tak robiliśmy. Łkałam, ona wychodziła, publiczność wiwatowała. Jeden wieczór, drugi, trzeci, czwarty… Zaczęło mi się nudzić i przy piątym czy szóstym razie już się tak nie przykładałam do tego budowania napięcia. Schodzę ze sceny, mijam ją za kulisami, a ona do mnie nagle, że zbyt sztucznie łkałam i że to jest skandal – i normalnie mi przylała! Dostałam w mordę. Gdyby to było gdzieś w Polsce, to zawinęłabym ogon i tyle by mnie widziała, ale w środku Stanów? Po jakimś czasie przeprosiła, ale fakt miał miejsce.

Jak się domyślacie, nie mam o niej dobrego zdania, choć nieboszczka. Jak podpisywała umowę z Syreną, to chciała zastrzec, że nie może grać w niedzielę. Bo taka religijna! Rozumiecie to? Nie grać w niedzielę! (śmiech). Śpiewała pięknie, ludzie ją uwielbiali, pomimo dziwactw. Zawsze się spóźniała na występ, na przykład 40 minut, a widownia grzecznie czekała. Mój przyjaciel Jacek Mureno robi rewelacyjne parodie Villas.

Rozmawialiśmy o teatrze i już nie starczyło czasu na fi lm. Grała pani u Wajdy, Munka, Polańskiego, w filmografii ma pani tak kultowe tytuły jak „Rejs”, „Miś, „Czterdziestolatek”, „Lekarstwo na miłość… Wystarczy powiedzieć: Balcerkowa z „Alternatyw 4” i już wszyscy wiedzą, o kogo chodzi.

Powiem wam na koniec, naprawdę bez kokieterii – u mnie trochę szwankuje poczucie własnej wartości, ja naprawdę nie rozumiem, że mnie ludzie tak pamiętają. Jestem z tego powodu szczęśliwa, ale zarazem zdziwiona. Balcerkowa najbardziej popularna jest wśród młodych. Pytają, jak to jest zagrać w kultowym filmie. A bo ja wiem? Przecież jak się gra, to się nie wie, że będzie kultowy. Teraz często słyszę, że poznać mnie to zaszczyt. Takie określenia, zawsze mi się wydawało, do mnie nie pasują, a tu proszę, na starość… Bo ja nie jestem „starsza pani”, ja jestem naprawdę stara kobieta, 84 lata. Ale się nie czuję staro, tylko wiem, że jestem stara. A jak coś zarobię – bo cały czas pracuję, teraz trafi łam do obsady serialu „Pierwsza miłość” – to sobie odkładam z myślą, że to „na starość” będzie (śmiech). Ona mnie dotyczy, ale idzie za mną, a ja się bardzo rzadko oglądam za siebie.

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lesbijki za mną szalały

Z JADWIGĄ JANKOWSKĄ-CIEŚLAK o jej nagrodzonej w Cannes kultowej roli lesbijki Evy w „Innym spojrzeniu”, a także o kolegach gejach i o homofobii szkół teatralnych, rozmawia Rafał Dajbor

 

Foto: Łukasz Ziętek, sesja dla magazynu “K Mag”

 

Rozmawiając z panią, nie sposób nie zacząć od węgierskiego filmu „Inne spojrzenie” z 1982 r. w reżyserii Károly’ego Makka. Zagrała pani lesbijkę uwodzącą żonę oficera, graną przez Grażynę Szapołowską. Choć sformułowanie „uwodzącą” może być mylne; fabuła jest tak poprowadzona, że właściwie trudno powiedzieć, kto kogo zachęca do zbliżenia.

Ze scenariusza wynikało, że inicjatorką zbliżenia miłosnego i erotycznego między naszymi bohaterkami jest Eva, którą grałam, ale Makk poprowadził to w taki sposób, że rzeczywiście trudno jest jednoznacznie stwierdzić, czy to Eva, czy Livia bardziej dąży do uwiedzenia tej drugiej i stworzenia między nimi związku.

Związku, który kończy się tragicznie.

Równie ważny, jak wątek miłosny, jest w tym filmie wątek polityczny i to on sprawia, że ta miłość tak się musi skończyć. Po pierwsze – Livia jest rzeczywiście żoną ofi cera, a po drugie cała rzecz dzieje się w kraju komunistycznym, czyli w świecie, w którym oficjalnie uznawano, że coś takiego jak miłość homoseksualna nie istnieje, bo jest sprzeczna z „socjalistyczną moralnością”.

Jak doszło do tego, że dwie główne role kobiece w filmie węgierskim zagrały polskie aktorki?

Makk był zafascynowany Grażyną Szapołowską, którą widział wcześniej w kilku filmach i od razu zdecydował, że rolę Livii musi grać tylko ona. Jeśli zaś chodzi o postać Evy, to rozglądał się za pasującą mu aktorką i po Węgrzech, i po Europie, i po świecie. Aż w końcu doszedł do wniosku, że skoro obsadził Grażynę, to może by spróbować poszukać polskiej aktorki. Zorganizował więc zdjęcia próbne, które udało mi się przejść zwycięsko i, mówiąc szczerze, Makk był bardzo zadowolony z tego, jak zagrałam. Makk był zresztą zdania, że na Węgrzech nie ma aktorki, która by to zagrała tak, jak on chciał.

Niewątpliwie aktorów/ek węgierskich, czechosłowackich, enerdowskich, bułgarskich czy rumuńskich w polskich filmach jest niewielu, zaś polskich aktorów/ek w filmach innych krajów tzw. „demokracji ludowej” można naliczyć kilkuset.

To prawda. Niektórzy koledzy byli przecież gwiazdami całego bloku wschodniego, by wspomnieć choćby Barbarę Brylską, Leona Niemczyka, nie mówiąc już o Stanisławie Mikulskim.

Czy przystępując do pracy nad rolą Evy znała pani jakąś lesbijkę, która była dla pani inspiracją? Czy korzystała pani wyłącznie z własnej wrażliwości?

W tamtym czasie, zwłaszcza w kraju socjalistycznym, homoseksualizm zarówno męski jak i kobiecy był tematem wstydliwym. Mało się na ten temat mówiło, a jeśli nawet, to na poziomie aluzyjnym albo prześmiewczym, a na pewno nie na poważnie. Oczywiście, że w tamtym czasie wiedziałam, że jakiś znajomy mi człowiek jest lesbijką, albo gejem, ale z żadną z tych osób nie rozmawiałam na ten temat. Tworząc postać w filmie Makka, opierałam się na własnej wyobraźni i wrażliwości. Na temat homoseksualizmu nie miałam żadnej wiedzy, ale miałam też przekonanie, że to nie ma znaczenia, bo miłość to miłość i nie jest ważne, czy łączy ona kobietę i mężczyznę, kobietę i kobietę, czy mężczyznę i mężczyznę. Uczucie jest uczuciem i przeżywa się je tak samo.

Wiele filmów reżyserowanych przez mężczyzn, które pokazują związek lesbijek, jest krytykowanych przez lesbijki za to, że pokazują miłość i seks lesbijski z punktu widzenia męskich wyobrażeń. Tymczasem „Inne spojrzenie” jest filmem, który został zaakceptowany przez lesbijki jako ten, w którym związek między dwiema kobietami ukazany jest po prostu prawdziwie.

Makk napisał scenariusz na podstawie powieści Erzsebet Galgoczi i przy jej współpracy, więc choć reżyserował mężczyzna, to scenariusz powstał we współpracy z lesbijką.

Nie wiedziałam nawet, że film ten ma taką opinię, ale rzeczywiście po zagraniu w „Innym spojrzeniu” dostałam całe mnóstwo listów i telegramów od lesbijek nie tylko z Polski, czy z Europy Wschodniej, ale z całego świata, w których pisały o tym, jak podobała im się moja rola. Przesyłano mi wycinki z zachodniej prasy, które ukazywały, jak bardzo środowiskom homoseksualnym podobało się „Inne spojrzenie”, jak bardzo doceniali to, że można pokazać miłość lesbijską w sposób głęboki i poważny, ani nie prześmiewczy, ani nie pornograficzny. I to jeszcze w filmie nakręconym za „żelazną kurtyną”. Miałam też fankę, lesbijkę z Japonii, która chyba się we mnie zakochała. Przysyłała listy, aż w końcu w którymś zapytała, czy może przyjechać do Polski, żeby mnie poznać. Byłam pewna, że zawiłości z uzyskaniem wizy i podróżą do socjalistycznego kraju sprawią, że i tak nie przyjedzie, więc odpisałam, że zapraszam. Jakież było moje zdumienie, gdy za kilka dni ktoś zapukał do drzwi, a gdy otworzyłam, ujrzałam tę właśnie Japonkę i usłyszałam: „Dzień dobry, nazywam się Hitomi Sawabe”. Hitomi przez cały tydzień jeździła i chodziła za mną, nie przeszkadzał jej ani mój mąż, ani moje dzieci, bo przebywanie w moim towarzystwie po prostu sprawiało jej przyjemność. W końcu jednak wróciła do Japonii.

Za rolę w „Innym spojrzeniu” otrzymała pani nagrodę za rolę kobiecą na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes, najbardziej prestiżowym festiwalu kina artystycznego. Jak wspomina pani tamten festiwal?

Dla osoby, która przyjechała do Cannes w 1982 r. z Polski, czyli z kraju, w którym trwał ponury i dołujący psychicznie czas stanu wojennego, to było fantastyczne przeżycie! Odetchnięcie powietrzem wolnego świata.

Miała pani okazję poznać największe gwiazdy światowego kina?

Zobaczyć na własne oczy – tak. Ale poznać – skądże! Grażyna i ja stanowiłyśmy na tym festiwalu część delegacji węgierskiej, która składała się z blisko pięćdziesięciu osób, z której może piątka to byli filmowcy, a reszta to działacze kinematografii i funkcjonariusze węgierskiej bezpieki. Pilnowano, byśmy stanowili grupę hermetyczną i zamkniętą. Nikt nam wprost nie mówił, że tego czy tamtego nie wolno, ale sterowano naszymi kontaktami tak, byśmy nie wdawały się w jakieś rozmowy, czy tym bardziej wymiany poglądów z filmowcami z Zachodu.

Kilka lat później wróciła pani na Węgry, by zagrać w filmie Jánosa Xantusa „Głupota nie jest przeszkodą”. Czy węgierskie kino „odkryło” panią na nowo, czy kolejne propozycje nawiązywały do roli w „Innym spojrzeniu”?

Pierwsza propozycja, którą dostałam z węgierskiej kinematografii po „Innym spojrzeniu” to była rola lesbijki, za którą podziękowałam, bo nie chciałam powielać tego samego schematu. Natomiast film Xantusa to była komedia, w dodatku jeden z jego pierwszych filmów, a ponieważ János był asystentem Makka na planie „Innego spojrzenia” – rolę u niego przyjęłam z przyjaźni i w ramach pomocy dla młodych kolegów-filmowców z Węgier.

A jak pani rolę i nagrodę w Cannes przyjęto w Polsce?

Nijak. Trwał stan wojenny, nic się o tym nie mówiło i nikogo to nie obchodziło, poza środowiskiem artystycznym. Żeby ówczesna telewizja w ogóle się zainteresowała, że dostałam nagrodę w Cannes, musiała zadzwonić do nich jedna z moich koleżanek. Wtedy dopiero łaskawie napomknęli, ale też niewiele, bo nie bardzo wiedzieli, jak w tej „umundurowanej” telewizji mówić o tym, że polska aktorka dostała w Cannes nagrodę za rolę lesbijki.

Czy odrzucenie przez panią roli Kasi Pióreckiej w serialu Stanisława Barei „Zmiennicy”, którą ostatecznie zagrała Ewa Błaszczyk, także wynikało z niechęci do powielania pewnego wizerunku? Nie chciała pani po zagraniu lesbijki grać „kobiety z wąsami”?

To zupełnie inna sprawa. Stanisław Bareja zwrócił się do mnie z tą propozycją dużo wcześniej, niż nakręcił sam serial, który zresztą wtedy, na etapie przygotowań, nosił jeszcze tytuł „Zawód – taksówkarz”. Zaproponował mi tę rolę właśnie wtedy, gdy jechałam na plan na Węgry i musiałam wybierać, czy główna rola, ale na Węgrzech, czy serial w Polsce. Wtedy wybrałam Węgry. Odrzucenie przeze mnie roli w „Zmiennikach” nie miało nic wspólnego z niechęcią do grania w męskim stroju i z przyklejonymi wąsami.

Jedną z pani pedagożek w warszawskiej PWST była Ryszarda Hanin. Krążyły pogłoski, że jest ona „co najmniej” biseksualna.

Naprawdę? O tym to akurat pierwszy raz słyszę. Nigdy nie zauważyłam w niej nic, co pozwoliłoby mi pomyśleć, że może tak być. Natomiast wspominam ją wspaniale. I jako pedagoga, i – potem – jako koleżankę z teatru. Była to kobieta o niezwykle szerokich horyzontach, nieprawdopodobnej wiedzy, wielkiej empatii i cudownej wręcz osobowości.

Innym pani nauczycielem w PWST był gej, Jerzy Kaliszewski.

To, że profesor Kaliszewski jest gejem, było powszechnie wiadome, ale na zasadzie tajemnicy poliszynela. Z tym, że tak jak Ryszardę Hanin wspominam cudownie jako nauczycielkę, która nauczyła mnie wszystkiego, co w aktorstwie najważniejsze, tak Kaliszewski jako pedagog zupełnie mnie nie inspirował i nie przepadałam za nim.

Pozostawmy zatem pedagogów i przejdźmy do pani kolegów ze studiów. Jednym z nich był Krzysztof Kolberger, o którego homoseksualizmie właściwie przez lata nie było wiadomo.

Krzysiek był szalenie utalentowanym aktorem o genialnym głosie i słuchu. I bardzo wartościowym człowiekiem. O tym, że jest gejem, czy może raczej biseksualistą, bo przecież miał nie tylko żonę, ale ma też córkę, dowiedzieliśmy się wszyscy wiele lat po szkole, bo podczas studiów Krzysiek uchodził wręcz za typ twardziela, „mena”, co się zowie. Zresztą w szkole „przyznanie się” do bycia gejem nie wchodziło w grę. Za to się wylatywało ze studiów.

Wylatywało ze studiów?!

Oczywiście. Już na egzaminie wstępnym, jeśli komisja zauważała, że kandydat na aktora jest jakoś podejrzanie „miękki”, to nie miał szans. Tak samo było w trakcie studiów na egzaminach, które decydowały o promowaniu studenta na kolejny rok. Przez pewien czas zupełnie poważnie myślałam, że gej nie może zostać aktorem. Na własne oczy i uszy widziałam i słyszałam, jak na korytarzu szkoły pewna pani pedagog, której nazwiska – wybaczy pan – nie ujawnię, mijając chłopaka jej zdaniem właśnie zbyt „miękkiego”, powiedziała półgębkiem: „To jest pedał, trzeba go wyrzucić”.

Z pani słów wyłania się obraz ówczesnej PWST z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku jako uczelni właściwie jawnie homofobicznej, choć wtedy jeszcze nie używało się tego słowa. Przyznam, że jestem zdziwiony, bo jest pani pierwszą osobą, która o tym tak jawnie mówi.

Prawdopodobnie wynika to z faktu, że koledzy lukrują własne wspomnienia i zależy im na przedstawieniu wyidealizowanego – przynajmniej pod tym względem – obrazu uczelni. Bo o tym, że tak jest, wiedzieliśmy wszyscy. Mówię to z całą odpowiedzialnością i w pełni poważnie. Zaś doskonali aktorzy będący gejami, tacy jak Stanisław Igar, Igor Przegrodzki czy choćby nasz profesor Jerzy Kaliszewski, uznawani byli za wyjątki potwierdzające regułę.

Miała pani okazję zagrać w znakomitym i głośnym przedstawieniu „Wieczoru Trzech Króli” w teatrze Stara Prochownia, które w 1976 r. wystawił Jan Kulczyński w wyłącznie żeńskiej obsadzie. Pani miała zadanie wyjątkowe, bo wcielała się pani w dwie role – Sebastiana, czyli mężczyznę, oraz Violę, czyli kobietę, która przebiera się za mężczyznę.

Oj, tak, tak, było to pod względem aktorskim szalenie skomplikowane zadanie, z którego chyba udało mi się całkiem dobrze wybrnąć.

A czy Jan Kulczyński na spotkaniu z całym znakomitym zespołem, bo oprócz pani grały tam m.in. Irena Kwiatkowska, Zofi a Rysiówna, Hanna Skarżanka, Gabriela Kownacka, Helena Gruszecka, czy wspominana już w naszej rozmowie Ryszarda Hanin, wyjaśnił skąd pomysł na wyłącznie żeńską obsadę?

Oczywiście. Pomysł wyniknął z teatralnej przewrotności. W teatrze czasów Szekspira wszystkie role, w tym kobiece, grali wyłącznie mężczyźni, więc Kulczyński postanowił to po prostu zrobić na odwyrtkę. Moim zdaniem to był rewelacyjny spektakl, na którym publiczność naprawdę piała ze śmiechu. Szekspir kojarzy się przede wszystkim z tragediami, z „Hamletem”, a przecież pisał też komedie i „Wieczór Trzech Króli” jest jedną z nich. Kulczyńskiemu i nam udało się sprawić, że było to przedstawienie, które śmieszyło do łez – dosłownie!

Czy nie ma pani wrażenia, że w dzisiejszych czasach i przy obecnej władzy spektakl taki mógłby zostać zrozumiany jako podejrzany i promujący „ideologię gender”?

Całkowicie się zgadzam, że dziś z pewnością jakiś „geniusz” by wykombinował, że spektakl wprowadza „zamieszanie w tożsamości płciowej”, albo coś równie „mądrego”, a cały – najważniejszy – wątek autoteatralny, fantastyczna zabawa formą, nowatorskie, bo przewrotne i odwrotne nawiązanie do realiów teatru czasów Szekspira zniknęłoby w ideologicznej pseudodyskusji.

Pracowała pani także z reżyserami, których homoseksualizm nie jest tajemnicą. Mam tu na myśli Macieja Prusa i Krystiana Lupę. Czy według pani ich orientacja seksualna ma wpływ na artystyczny wymiar ich przedstawień?

Na wymiar czysto teatralny – nie, bo obaj są po prostu wybitnymi reżyserami, wspaniałymi Ludźmi Teatru o wielkiej klasie zawodowej i ludzkiej, wielkimi talentami, o których mogę mówić w samych superlatywach. Uważam jednak, że jako geje mają w sobie pewien rodzaj specyficznej, bardzo głębokiej wrażliwości, której można im naprawdę pozazdrościć.

W Teatrze Telewizji „Aktor” pracowała pani z Edmundem Fettingiem, gejem, który znany był z tego, że podobno niespecjalnie przepadał za kobiecym towarzystwem.

Dawało się to zauważyć. O tym, że pan Edmund jest gejem, całe środowisko wiedziało od zawsze, natomiast publiczność nie miała o tym pojęcia i chyba Fetting, uwielbiany przez kobiety przychodzące z kwiatami na jego przedstawienia i dostający worki listów od fanek dbał o to, żeby to się nie stało powszechnie znanym faktem. Nie miałam z nim jednak żadnego konfliktu, bo też starałam się nie wchodzić mu w drogę, a wspólne sceny grać z nim po prostu profesjonalnie i tyle. Przyglądałam mu się z boku, bo był dla mnie swoistą zagadką jako człowiek. Uważany był za świetnego aktora, ale moim zdaniem to za małe słowo. Edmund Fetting to był aktor wybitny, o swoim własnym sposobie uprawiania tego zawodu. Dziś zaś jest jednym z wielu niesłusznie zapomnianych wielkich ludzi teatru i filmu.

Jedno z pani najnowszych przedstawień, „Błogie dni” w reżyserii Wojciecha Urbańskiego w Teatrze Ateneum, w którym gra pani z Janem Peszkiem, także podejmuje tematykę homoseksualną. Jan Peszek gra w nim emerytowanego aktora-geja.

Powiedział pan „gram”. Niestety – „grałam”. Nowe szefostwo Teatru Ateneum nie było zainteresowane dalszą eksploatacją tego przedstawienia, czego bardzo żałuję, bo pracowanie z kolegą tak wspaniałym jak Jan Peszek to dla mnie jedna wielka zawodowa rozkosz. Spektakl opowiadał o losie ludzi starych, którzy przez współczesny świat są spychani do domów opieki, żeby sobie tam siedzieli, nie przeszkadzali i umierali po cichu. O tym, że czują się przez to wyobcowani i zepchnięci na margines. Postać, którą grał Janek, niosła w sobie podwójny bagaż takich doświadczeń – całe życie czuł się zmuszony do życia w zakłamaniu jako gej, a teraz jeszcze przyszła starość i on, kiedyś doceniany aktor, znalazł się w domu opieki z poczuciem, że nikogo już nie obchodzi i jest tu, gdzie jest, by nie zawracać innym głowy. To jest sztuka o odrzuceniu przez społeczeństwo. A to dotyczy i osób homoseksualnych, i osób starych.

Wiele ciepłych słów w swoich recenzjach poświęcał pani często Witold Sadowy, aktor i dziennikarz teatralny, który niedawno zadziwił środowisko aktorskie coming outem w wieku 100 lat. Jak pani odebrała jego odwagę?

Z Witoldem Sadowym przyjaźnię się tyle lat, ile jestem aktorką, czyli prawie pół wieku. Zaraz po ukończeniu szkoły zaprzyjaźniłam się z legendarną warszawską suflerką, Haliną Friedmannową, z którą z kolei „od zawsze” przyjaźnił się Sadowy. Nie zliczę godzin, które przegadaliśmy z Witkiem. Zawsze podziwiałam związek Witolda Sadowego z Jankiem Ryżowem, jego wieloletnim partnerem. Jak się kochali i jak piękną parę stanowili. Jego coming out oznacza spełnione życie. Gdy patrzę, jak człowiek przez lata zmuszany przez okoliczności, środowisko i świat do udawania i przemilczania, może w wieku 100 lat powiedzieć: „Tak! Jestem taki, jaki jestem. Jestem gejem” – to jest prawdziwa omasta na serce! \

Na koniec – co by pani powiedziała młodym aktorkom i aktorom, którzy wzbraniają się dziś przed przyjęciem roli lesbijki lub geja? Bo takie przypadki się niestety zdarzają.

Nic bym nie powiedziała, nie mam potrzeby pouczania nikogo. Ale bardzo bym się zdziwiła taką postawą. Przypomniał mi pan zdarzenie, gdy pewna aktorka dość bezczelnie zwróciła się do dyrektora teatru, aby ten tak ustawiał repertuar, by ona nie grała w soboty, bo jest zielonoświątkowcem. Pomyślałam wtedy: „No to k****, za przeproszeniem, zmień zawód!”. I tak samo pomyślałabym w takiej sytuacji. Nie chcesz zmierzyć się z zawodowym wyzwaniem? Nie chcesz rozwinąć swojego warsztatu aktorskiego? Swojej wrażliwości? Nie chcesz zagrać lesbijki czy geja? Nie chcesz zagrać człowieka? To zmień zawód!

 

Jadwiga Jankowska-Cieślak (ur. 1951) – jedna z najbardziej utytułowanych polskich aktorek filmowych i teatralnych. Już za debiutancką rolę („Trzeba zabić tę miłość”, 1972) otrzymała Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego oraz nagrody na festiwalach w Koszalinie i Łagowie. Stworzyła wówczas nowy typ współczesnej dziewczyny, nieobecny wcześniej na ekranie. Dwukrotna laureatka Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych za role w filmach „Sam na sam” (1977) i „Wezwanie” (1996). W 1982 r. jako pierwsza Polka otrzymała nagrodę aktorską na festiwalu w Cannes za postać lesbijki Evy w „Innym spojrzeniu”. Trzykrotnie nominowana do Orła (Polska Nagroda Filmowa), którego otrzymała w 2009 r. za pierwszoplanową rolę w „Rysie”.  

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

To jest moja kobieta

Z aktorką JOANNĄ BALASZ rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Szymon Boczek

 

Jaka wyglądała twoja droga do publicznego coming outu?

Po pierwsze, zaczęło mnie irytować, że obcy ludzie nazywają moją partnerkę siostrą, kuzynką, koleżanką. Nawet na lotnisku słyszałam: „Dobra, pani siostra wzięła walizki”. Po drugie, wszyscy w moim otoczeniu wiedzieli, że jesteśmy razem od 5 lat – czy to na planach zdjęciowych, czy w teatrze. Nigdy nie byłam osobą skrytą. Ale kiedy obcy ludzie widzą dwie dziewczyny, pierwsza ich myśl jest taka: „Gdzie są ich faceci?”, i musisz się tłumaczyć. W pewnym momencie zaczęły mnie denerwować te codzienne coming outy. Stwierdziłam, że wolę zrobić jeden porządny i mieć go już z głowy. (śmiech) Bo jak już dokonasz jednego dużego, małe przestają być tak stresujące.

I rzeczywiście tak było? Publiczny coming out zniwelował stres związany z tymi małymi, codziennymi?

Publiczny coming out dał mi power, żeby powiedzieć: „O, nie. To jest moja kobieta, a nie moja koleżanka!”. Doszłam do wniosku, że a właśnie nie! A właśnie będę wszystkich poprawiać i sprawiać im dyskomfort, bo to ja czuję dyskomfort, kiedy ktoś zakłada, że to jest moja kuzynka! To też sprawiło, że mnie zaczęło się łatwiej żyć. Jest mi dużo lepiej i dużo osób zaskoczyło mnie pozytywną reakcją. To właśnie spowodowało, że mam ochotę powiedzieć: „To jest moja kobieta”. A kiedyś odpuszczałam.

Co cię wcześniej powstrzymywało przed coming outem?

Kiedyś kompletnie nie chciałam się outować publicznie. Uważałam, że moje życie jest moją prywatną sprawą i że jeśli o tym powiem, wpuszczę do niego innych ludzi. Dam im zaproszenie do rozmów, patrzenia, dogadywania. Zawsze wolałam, żeby nikt nie wiedział, z kim jestem. Było to było dla mnie bezpieczniejsze.

Co się zmieniło?

Dużo ludzi – też z naszego środowiska LGBT+ – miało do mnie pretensje. Wręcz usłyszałam kiedyś zarzut o homofobię, bo się nie udzielałam. Moja reakcja była wtedy taka: „Ale co ja mam robić? Ja nie jestem stwórcą tego świata. Też mam uczucia. Nie wyoutowałam się nie dlatego, że jestem homofobką, tylko dlatego, że nie jestem na to gotowa”. Jest duży nacisk na outowanie się, ale nikt nie myśli o tym, czy dana osoba ma do tego przestrzeń.

Najbardziej aktualny przykład: Kit Connor, aktor z serialu „Heartstopper”. Osiemnastolatek, który wyoutował się jako biseksualny pod presją społeczną i odważnie wytknął tę hipokryzję. (patrz również s. 92 i 95 – przyp. red.)

Kiedy człowiek ma przestrzeń do coming outu – w swoim czasie – może pozbyć się stresu, np. rozmawiając z najbliższymi. Ten chłopak nie był gotowy na coming out. Nie powinno tak być. Ja jestem po trzydziestce i stwierdziłam, że nie chcę już być osobą, która żyje w bezpiecznej bańce.

A jak wyglądało twoje dorastanie?

Wychowałam się w Opolu – mieście mniejszym niż Warszawa, ale nadal wojewódzkim. (śmiech) W liceum były wokół mnie osoby LGBT+. Przyjaźniłam się z ludźmi z sąsiedniej szkoły – plastycznej. To było bardzo otwarte środowisko, więc nigdy nie miałam w nim problemów. Po szkole wyjechałam do Krakowa, gdzie mieszkała moja siostra. Chciałam tam poszukać pomysłu na siebie. Nie wiedziałam jeszcze, co chcę robić. Pracowałam tam, a aktorstwo wynikło przypadkiem. Dostałam się na studia, jak miałam 21 lat.

Spotykałaś się wtedy z dziewczynami?

W tym okresie byłam w sumie w sześcioletnim związku z kobietą. Zaczęłyśmy być razem, kiedy miałam 19 lat, ale w końcu się rozstałyśmy, bo już nie pasowałyśmy do siebie. Człowiek bardzo się zmienia między 19. a 25. rokiem życia.

To był twój pierwszy poważny związek?

Ja wszystkie związki traktowałam poważnie. (śmiech)

Zrobiłaś coming out przed rodziną jeszcze przed wyjazdem z Opola?

Mam bardzo fajny kontakt z mamą i siostrą i bardzo szybko im o sobie powiedziałam, żeby uciąć niepotrzebne rozmowy na temat ślubu czy szukania chłopaka. Rozmawiałyśmy o wszystkim i wiedziały.

Zaakceptowały cię od razu?

Na początku to było dla nich ciężkie – nie bały się o to, że będę miała dziewczynę, tylko o to, co powiedzą sąsiedzi, co pomyśli babcia. Mówię: „Ludzie, to ja mam »problem«, a nie wy!”. Każdy woli urodzić się taki, żeby nie mieć problemu. Gdyby teraz ktoś mnie zapytał, czy wolałabym się urodzić hetero, czy lesbijką, to oczywiście powiedziałabym, że lesbijką, bo jestem szczęśliwa. Ale wtedy zastanawiałam się, po co w ogóle mnie to spotkało. Bycie hetero było łatwiejsze, przystępne. Przyjeżdża babcia i pyta: „Masz chłopaka?”, a ty rozwijasz swoją historię. U nas rozmowa zamierała. W takich momentach dziecko zaczyna się czuć gorsze, jakieś dziwne, bo pewnych tematów nie ma.

Jak sobie z tym poradziłaś?

Siłę dała mi gigantyczna kłótnia z mamą, w której wytłumaczyłam jej, że jeśli się nie ogarnie, to sobie z tym nie poradzę. Że albo mi doda otuchy i mi pomoże, i przestanie myśleć o durnych sąsiadach, albo w pewnym momencie mogę być kolejnym punktem statystycznym. Mówię „punktem statystycznym”, bo dla wielu ludzi to jest nieważne, że osoby LGBT+ umierają z powodu homofobii. Nie raz spotkałam się ze słowami: „O, gej się zabił? Selekcja naturalna”. Ludzie zapominają, że to są dzieci, które nie mają z kim pogadać, które często mają uśmiech na twarzy, ale w środku cierpią na depresję.

Mama zrozumiała?

To ją otrzeźwiło. Stwierdziła, że mam rację – że ona nie może się przejmować tym, co powie sąsiadka, jak się dowie. Tylko tym, co ja przeżywam. I że musi się skupić na swoim dziecku, bo jestem jej dzieckiem. Oczywiście nadal boi się hejterów. Dla mojej mamy, jak chyba dla każdej mamy, najgorsze jest to, że obcy ludzie mogą obrażać jej córkę i ona niczego nie może z tym zrobić. To bezradność, którą rozumiem – też chciałabym chronić swoje dziecko.

Wspomniałaś, że wcześniej byłaś wyoutowana na planach seriali i w warszawskim Teatrze Capitol, w którym pracujesz na co dzień. W TVP też?

Nie współpracuję z TVP i nie wiem, skąd to się wzięło! (śmiech) W momencie, kiedy PiS doszedł do władzy, pracowałam w TVP, ale kontrakt na „Wojenne dziewczyny”, które były emitowane za rządów PiS, podpisałam jeszcze za poprzedniej władzy. Jednak poszła informacja, że jestem „aktorką TVP”. I chyba dobrze, bo każdy chciał to podchwycić. Gdyby napisali tylko „aktorka z TVN-u” – kogo to obchodzi? TVN jest otwartą stacją, która emituje „Kontrolę” o lesbijkach, podobnie jak Polsat, w którym w „Tańcu z gwiazdami” wystąpiła para męsko-męska. W Teatrze Capitol mam szczęście współpracować ze wspaniałą, otwartą ekipą. Ale „aktorka z TVP jest lesbijką” – to już jest nagłówek.

Opisujesz swoje środowisko jako otwarte, ale statystyki są nieubłagane. Wyoutowane aktorki możemy policzyć na palcach jednej ręki: ty, Helena Urbańska, Greta Burzyńska, Marcjanna Lelek, Justyna Wasilewska. Wśród aktorów wyoutowani są głownie ci z porządnym stażem i ugruntowaną pozycją. Wiemy o kilkunastu aktorach teatralnych, ale o stricte serialowym – żadnym. Skąd ten dysonans?

Kobiety boją się powiedzieć, że są lesbijkami, bo boją się stereotypów, boją się braku pracy.

Mamy w kodeksie pracy zapis chroniący osoby LGBT+ przed dyskryminacją na tle homofobicznym – jedyny taki w polskim prawie.

Zawsze mogliby powiedzieć, że wywalili cię nie dlatego, że jesteś lesbijką, tylko słabą aktorką. Wierzę w moją branżę, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby mnie odrzuciła, bo wiem, w jakim żyjemy państwie. Nawet teatry, które nie są publiczne, mogą liczyć na jakąś dotację od państwa. Wszystko jest powiązane z pieniędzmi. Nigdy nie wiadomo, nawet w TVN-ie, kto jest czyim kuzynem albo z kim współpracuje. Ja też przez długi czas nie chciałam się outować właśnie z obawy przed utratą pracy. W końcu zaczęłam rozumieć, że nie mogę mieć w życiu tylko teatru czy filmu. Muszę też coś wymyślić, stworzyć. Wynajęłyśmy z moją partnerką Iwonką studio – w pandemii, więc wiązało się to z ryzykiem finansowym: trzeba było kupić sprzęt, zbudować cykloramę. Ale stwierdziłyśmy, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, rzućmy to wszystko, co mamy, i zobaczmy. Teraz jest to rentowne, bo klientów mamy nawet z zagranicy. Możemy produkować różne sesje, ponieważ mamy połączenia z klientami. To, że mamy z Iwonką inną pracę, dało nam siłę. Już nie muszę się stresować. Jeśli środowisko fi lmowe mnie odtrąci, to będzie przykre, ale to jest ich wybór. Jeśli nie – będę miała dwie prace.

Co z aktorkami lesbijkami, które siedzą w szafie? Były jakieś reakcje?

Takich aktorek jest bardzo dużo! Znam wiele z nich i dostawałam wiadomości, że mój coming out zachęcił je do wyoutowania się przed rodziną i przebiegło to ciężko. A to konieczny etap, żeby pójść o krok dalej. Bardzo dużo ludzi LGBT+ się nie outuje, bo nie ma życiowego partnera. Jaki jest sens się outować, jeśli się jest samym? „Jestem singlem, zapraszam”?

Jak to jaki? Żeby kogoś poznać! (śmiech)

Łatwiej jest się outować, kiedy się jest szczęśliwym w związku, żeby właśnie pokazać, że ludzie LGBT+ też mogą być szczęśliwi. Oczywiście w życiu osób LGBT+ jest też bardzo dużo smutku, ale trzeba też mówić o szczęściu i je pokazywać. Mamy duży problem w edukacji, w komunikacji z Kościołem, mamy duży odsetek samobójstw, wiemy, co się dzieje w Polsce – rozmawiamy akurat tuż przed 11 listopada… Ale mam nadzieję, że to się będzie zmieniać, jeśli pokażemy więcej szczęśliwych historii.

W takim razie opowiedz, jak się poznałyście z Iwoną.

Poznałyśmy się na Tinderze, co jest bardzo śmieszne, bo miałam go wtedy od 3 dni. To była moja pierwsza randka z Tindera w życiu. No i pykło od razu. Spotkałyśmy się i tak już zostało. Jak ją poznałam, zachowywałam się jak kompletna kretynka, bo w ogóle nie wiedziałam, co mam mówić, chociaż zazwyczaj jestem osobą w miarę elokwentną. Chyba trochę się jej bałam. (śmiech) Moja Iwonka jest trochę… posągowa. Jest bardzo śmiesznym człowiekiem, ale sprawia groźne wrażenie, co oczywiście przydaje jej się w pracy. Ale na tym spotkaniu była tak pewna siebie, że ja, sama człowiek pewny siebie, poczułam się nią zmiażdżona! Ale potem się uspokoiłam. (śmiech) To było szalone, ale tak chyba wygląda miłość.

Potrzebujemy więcej takich historii.

Mam wrażenie, że wiele osób LGBT+ nauczyło się pokory słuchania, ale nie mówienia o swoich odczuciach. W kraju, w którym żyjemy, one powodują stres, dyskomfort, i taka reakcja jest zrozumiała – kiedy zwierzę czuje dyskomfort, to kuli się i zasypia. Ludzie, czując stres i dyskomfort, zamykają się w sobie. Tym, co dało mi siłę, było powiedzenie: „Mam was wszystkich w dupie. Tylko ja mam ponosić odpowiedzialność? Nie, nie, nie! Ja sama się nie stworzyłam. Ja jeszcze mam mamę, ja jeszcze mam babcię, ja jeszcze mam siostrę, ja jeszcze mam szwagra”. Ja wszystkim powiedziałam, co mają zrobić. Powiedziałam: „Sami sobie rozmawiajcie z ludźmi. Ty zadzwoń do swojego taty, ty do swojej mamy. To mnie w ogóle nie obchodzi. Ty jesteś moją bliską osobą i dlatego powiedziałam tobie”. Powiedziałam mamie: „Do momentu, kiedy ty nie będziesz dumna ze mnie, to ty zawsze będziesz się wstydzić, że masz córkę lesbijkę. Zmień myślenie: pomyśl, że jesteś cholernie dumna, bo wychowałaś wykształconą kobietę, która jest po studiach, która jest dobrym człowiekiem, która nie ma przeszłości kryminalnej, i nigdy nie myśl o tym, że ty możesz się mnie wstydzić ze względu na moją orientację. Bo ja pomyślę, że ty jesteś niepomna! Nie możesz się wstydzić, a jeżeli kiedykolwiek ktoś coś ci powie, to pokonaj go właśnie tą bronią. Powiedz: »Nie pozwalam ci tak mówić o mojej córce. Odejdź. Jestem dumna ze swojej córki. A co robi twoja?«”. Mówię: „Odbij to, mamo”. A te wszystkie homofoby powiedzą sobie: „Aha… No tak… Ona jest dumna”.

Dobrym przykładem jest Piotr Jacoń, który z własnej inicjatywy został rzecznikiem swojej transpłciowej córki Wiktorii.

Jeżeli ludzie widzą bardzo dumnego rodzica, który ma homoseksualne lub transpłciowe dziecko, zaczynają się zastanawiać, czy to z nimi nie jest coś nie tak. Jeżeli rodzic mówi zatroskany: „No wiesz, moja córka jest lesbijką…”, to każdy odpowie: „No to chyba coś z tym zrobisz!”. „Ale co ja mogę…”. Wtedy możesz manipulować tą osobą. Jeśli rodzic nic nie mówi na nasz temat, myśląc, że robi dobrze, to jest bullshit. Milczenie nie jest dobre. Wiele rodziców tłumaczy się przed dziećmi: „Wydawało mi się, że ty się wstydzisz, że nie chcesz o tym mówić”, albo: „Ja się bałam, że jak ci zadam to pytanie, to usłyszę: »Mamo, przestań, nie jestem!«”. Boją się, że „obrażą” swoje dziecko, a przecież powinno być normalne powiedzenie do dziecka: „Nieważne, z kim się spotykasz, ja cię kocham”. Takie zdanie od mojej mamy w młodości bardzo by mi pomogło.

Wróćmy do twojej babci. Chyba nie dowiedziała się o was z Instagrama?

Nie, mama przygotowała ją wcześniej. Powiedziała: „Za chwilę dziewczyny dadzą zdjęcie do internetu”. A ja powiedziałam mamie: „Wiesz co, mamo, to jest twoja mama. Ja już miałam przesrane, teraz ty się wykaż. Babcia może zareagować jak chce, bo jest inteligentną kobietą”. (śmiech) Mama powiedziała babci, jak jest naprawdę, że jesteśmy szczęśliwe razem, a babcia zareagowała bardzo akceptująco. Wspaniale było pojechać do rodziny po raz pierwszy w swoim życiu – a mam 31 lat – i poczuć to, co tak naprawdę nigdy dla mnie nie istniało. Zawsze było tak: siostra z mężem, ciotka z wujkiem, wszyscy w parach, a ty siedzisz i masz tyle do opowiedzenia, że się zakochałaś, że wyjechałyście na wakacje… A ty nie możesz o tym powiedzieć. A teraz w końcu mam z nimi tematy do przegadania. Żałuję tylko jednej rzeczy – że nie zrobiłam tego wcześniej.

***

Joanna Balasz (ur. 1991) – aktorka telewizyjna, filmowa i teatralna, absolwentka Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Znana z seriali takich jak „Wojenne dziewczyny” czy „Odwróceni. Ojcowie i córki”. W czerwcu 2022 r. dokonała publicznego coming outu, publikując wpis na Instagramie, w którym zamieściła zdjęcie ze swoją partnerką, menadżerką gwiazd Iwoną „Ivy” Piotrowską, z podpisem: „Jestem dumna z tego, kim jestem i z kim jestem. Nie tylko w czerwcu, a każdego dnia”. Zdjęcie zostało wykonane w profesjonalnym studiu fotograficznym w Warszawie, które Joanna z Iwoną otworzyły w czasie pandemii.  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ciągnie mnie do pedałów

Z aktorką, autorką i reżyserką JOANNĄ DROZDĄ rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Whitesmoke Studio

 

Na początek porozmawiajmy o twoim komentarzu na facebookowym profilu „Repliki” przy okazji wpisu o Michale Szpaku, w którym napisałaś, że też jesteś panseksualna.

Długo nie miałam potrzeby, żeby określać swoją orientację seksualną czy nawet przynależność grupową. Jestem z takich czasów, kiedy uczono, przynajmniej moi rodzice tak mnie uczyli, że nie należy dać się zaszufladkować, trzeba przełamywać stereotypy, to jest najwyższa wartość. W efekcie dopiero w okresie, kiedy w Poznaniu zaczęliśmy robić pierwszą „Extravaganzę”…

Początek 2016 r.

Tak, czyli prawie 7 lat temu. „Extravaganza” jest robiona w większości przez osoby nieheteronormatywne i zawsze było dla nas bardzo ważne, żeby oswajać widzów z queerem, cielesnością, różnorodnością. I wtedy się właśnie okazało, że niemówienie o sobie i niedoprecyzowywanie orientacji i seksualności to jest unik, że ludzie tak robią ze strachu. Rozmawialiśmy o tym w czasie jednego z powrotów z Poznania z Jędrkiem Bursztą i Wojtkiem Kaniewskim, którzy piszą ze mną „Extravaganzę”. I dotarła do mnie groza tej sytuacji, powiedziałam im: „To jest okropne! Wy macie łatwo, po prostu jesteście gejami czy pedałami, w zależności od tego, jak kto chce siebie nazywać, a mnie mają za hetero, że jestem jakimś nudnym straightem, bez sensu”. Wręcz mi przeszkadzało, że ktoś może tak o mnie myśleć! Zaczęłam szukać w internecie różnych określeń, znalazłam „panseksualizm” i poprosiłam Wojtka i Jędrka, żeby mi doradzili, czy to jest dobry trop, a oni mnie wyśmiali, że tyle myślałam, a przecież to oczywiste, że jestem panseksualna. (śmiech) Co prawda Mike Urbaniak mówił, że jestem trysexual jak Samantha z „Seksu w wielkim mieście”: „Joanna trysexual – she would try anything!”. Też lubiłam tak o sobie myśleć: że ważniejsza jest ogólna ciekawość niż jakaś płeć czy konkretny typ.

A ja sądziłem, że jesteś po prostu połączeniem divy i przyjaciółki, uwielbianej przez gejów z wzajemnością.

Coś w tym jest, mnie zwyczajnie ciągnie do pedałów, lubię ich towarzystwo i nie umiem ci powiedzieć, na czym to polega. Kiedy w Syrenie robiłam „Piplaję” o Stefanii Grodzieńskiej i rozmawiałam na jej temat z Arturem Andrusem, powiedział mi, że Stefanię zawsze ciągnęło do homoseksualistów. Miała mało przyjaciółek – dookoła byli raczej sami faceci, a wielu z nich to byli geje. Świetnie to rozumiem, czuję się bezpiecznie w takim towarzystwie, nikt mnie nie podrywa, można po prostu się bawić.

Jakie znaczenie miało to, że wychowywałaś się w artystycznym domu? Twój tata to Tadeusz Drozda, aktor i popularny satyryk.

Na pewno miało znaczenie, że dom był otwarty i przekraczający polskie kulturowe wzorce. Jak jeździliśmy na wakacje naszą toyotą camry do Bułgarii albo Jugosławii, moja mama opalała się topless, więc byłam oswojona z nagością. W połowie lat 80. mój ojciec prowadził w telewizji audycję o seksie „Sekscesy”, a potem jeździł po całej Polsce z programem estradowym „Bara Bara Show”, w którym brały udział striptizerki. Wieczorem był występ, a w ciągu dnia spędzałam z nimi czas na plaży.

Wśród znajomych twoich rodziców były osoby homoseksualne?

Były, tylko szczerze mówiąc nawet tego nie zauważałam. Mojego taty często nie było w domu, bo np. miał dwumiesięczną trasę po Australii. I kiedy wracał, odbywały się megaimprezy: wtedy przychodziły niezwykłe osobowości, niesamowicie ubrane, w jednym miejscu miałeś Janusza Rewińskiego, Zdzisławę Sośnicką, cały kabaret Elita… Trudno się było wyróżnić, bo były same kolorowe ptaki. Pamiętam kilku homoseksualistów. Moi rodzice mieli na nich fajne określenie, ale nie mam pewności, jak brzmiało, to była parafraza „ciepłego”, coś w rodzaju „przytulaśnego”, bardzo miłe. Zresztą nawet gdy pojawiało się słowo „ciota”, to ono nie miało pejoratywnego wydźwięku, używano go, bo brakowało innego.

A ten pierwszy spotkany gej czy lesbijka, o których wiedziałaś?

To pan Krzysiu, nasz sąsiad, który nosił kolorowe jedwabne szale, co w latach 80. było dość wyróżniające. Pamiętam, jak mama mojej najlepszej koleżanki powiedziała o nim, że mieszka ze swoim młodszym przyjacielem i oni żyją razem. Wydawało mi się, że to było pozytywne i akceptujące, ale zdaję sobie sprawę, że mogłam pewnych tendencji wykluczających nie zauważać. Znajomy mi opowiadał, jak wciąż w nim siedzi sytuacja, kiedy stał na szkolnej dyskotece, patrzył na chłopaka i marzył, żeby z nim zatańczyć, a uświadomił sobie, że to się nigdy nie stanie. Staram się o tym pamiętać, wychowując syna, który poszedł do przedszkola polsko-francuskiego, gdzie było dużo dzieci z dwiema mamami albo dwoma ojcami. Miał 5 czy 6 lat, kiedy powiedziałam o jego koledze, że ma dwie mamy, gotowa do wyjaśnienia naturalności tej sytuacji. A on do mnie: „Czemu mi to w kółko powtarzasz? Przecież wiem, że ma dwie mamy. O co ci chodzi, nie lubisz ich?”. Uświadomił mi, że za bardzo zwracam na to uwagę. Teraz chodzi do szkoły polsko-francuskiej i dalej jest w tym wspaniałym świecie, gdzie razem są dzieci rozwodników, par jednopłciowych, różnej rasy i różnej narodowości. Trochę trzymam go pod kloszem, ale to jest świadome – będę tak długo trzymać go pod tym kloszem, aż Polska też się tam nie znajdzie; inaczej sobie tego nie wyobrażam. A najważniejsze, że jest pozbawiony kontaktu z katolickim napiętnowaniem.

Ty tego doświadczyłaś?

Tak, wychowywałam się jako katoliczka, musiałam chodzić co niedzielę do kościoła. Najgorsze, że w to wszystko wierzyłam: że pan bóg jest wszędzie, że wszystko słyszy i widzi. W efekcie w wieku mniej więcej 7 lat uważałam się za strasznie złą osobę, co było szalenie obciążające. Mam poczucie, że niemal połowę swojego życia straciłam przez Kościół katolicki. Do dziś to we mnie siedzi, mam problemy z pewnością siebie, byciem dumną z tego, co robię, mówieniem wprost, co myślę. Miałam o to wszystko wielki żal do mamy, która sama teraz odeszła z Kościoła, więc rozliczyłyśmy się z tego, co było. Jedyna zabawna, choć straszna, historia z dzieciństwa związana z bogiem dotyczy mojego ówczesnego pragnienia, by być jak Natalka Kukulska. Codziennie się o to modliłam. Ona była gwiazdą, piosenki, pisał dla niej tata, śpiewała „Puszek okruszek”, ja też tak chciałam. Miałam 6,5 roku, kiedy bawiąc się z moją starszą siostrą na murku przy betonowym zjeździe do garażu, zostałam przez nią upuszczona i spadłam z ponad 2 metrów wysokości. Można się śmiać, że już jako dziecko upadłam na głowę, ale to był poważny wypadek, wylądowałam w Centrum Zdrowia Dziecka, miałam wybite zęby, na szczęście jeszcze mleczne, a przede wszystkim przez potężne uderzenie uszkodził mi się wzrok. W efekcie musiałam nosić okulary z grubymi szkłami, które były ciężkie i robiły odstające uszy. Takie same okulary miała Natalka. To było dla mnie potwierdzenie, że bóg istnieje, że mnie słucha, tylko ponieważ jestem niegrzeczna, to zakpił sobie: wysłuchał marzeń, ale zrobił mnie na Kukulską zupełnie nie w tym aspekcie, o który chodziło.

Cudowna historia! A na ile formacyjny w temacie LGBT był wyjazd do szkołśredniej w USA? W 1998 r. skończyłaś Paseo Academy of Performing Arts w Kansas City.

Był bardzo ważny, poznawczo i w ogóle! Pojechałam w wieku 16 lat, chodziłam do liceum artystycznego, wylądowałam w świecie amerykańskich nastolatków, którzy mają rodziców po rewolucji seksualnej palących z nimi jointy, bardzo dużo czarnoskórych, wytatuowani na całym ciele, na zajęciach z baletu połowa to geje… Totalna różnorodność, a jedynym wspólnym mianownikiem był talent. Pierwszy chłopak, w którym się zakochałam, a potem bardzo zaprzyjaźniłam, okazał się gejem.

Jak to przyjęłaś?

Jako wielką niesprawiedliwość. (śmiech) Oczywiście zdałam sobie sprawę, że po prostu zakochałam się w kimś, kto jest niesamowicie zdolny, wrażliwy, pięknie podchodzi do świata i to jest najważniejsze. Popłakałam sobie trochę, ale bardzo tego nie przeżyłam. Ogólnie pozytywne doświadczenie.

Myślałaś, żeby zostać w Stanach?

Tak, tym bardziej, że dostałam stypendium i miałam otwarte drzwi na uniwersytet. Już w liceum wybrałam ścieżkę aktorską jako główny przedmiot, a teatr techniczny jako poboczny. Szkoła miała własne trzy sceny, jedną na 550 osób i 20 metrów wysokości. Tam uczyłam się, jak ustawiać światło, szyć kostiumy, musieliśmy robić scenografię. A jednocześnie chodziłam na castingi, zetknęłam się z żydowską społecznością teatralną, grałam w jidysz, co też było wspaniałym przeżyciem. Mogłam zostać i dalej się uczyć, ale pomyślałam, że jak tak mi świetnie idzie w Stanach, to gdy wrócę do Polski, z miejsca będę wielką gwiazdą. Przeżyłam szok, kiedy tak się nie stało. (śmiech)

Dlaczego poszłaś do szkoły aktorskiej w Krakowie, a nie Warszawie?

Bo jeśli chodzi o teatr, była uznawana za najlepszą. Chciałam mieć kontakt ze sztuką wysoką, stworzyć własną ścieżkę artystyczną, nie być posądzoną, że korzystam z nazwiska czy znajomości ojca. To się zresztą udało, Krystian Lupa dowiedział się, że mój tata to Tadeusz Drozda, kiedy grałam już u niego jakieś 4 czy 5 lat.

Jak odebrałaś krakowską szkołę?

Przez katolickie wychowanie dość pokornie. Kiedy na wstępie powiedzieli mi, że zostanę przyjęta, ale nie potrafi ę wszystkiego wystarczająco dobrze i muszę się jeszcze wiele nauczyć, to zgodziłam się, siedziałam cicho, starałam się robić wszystko, żeby wykładowcy byli zadowoleni. Żyłam wtedy w przekonaniu, że w przeciwieństwie do USA środowisko artystyczne w Polsce w ogóle nie jest queerowe. W szkole wszyscy chodzili ubrani na czarno, palili dużo papierosów i byli bardzo heteroseksualni. (śmiech)

Mówisz o swoim roku czy wykładowcach?

O wszystkich. Funkcjonowały pojedyncze jednostki, jak krakowska legenda Żuk Opalski, o którym się wiedziało, ale nie było tematu. Nikt nie wychodził z szafy ani na naszym, ani wśród starszych roczników, a wiadomo, że osoby LGBT musiały tam być. Dopiero pod koniec studiów kolega się wyoutował, ale tylko w wąskim kręgu znajomych. Tylko on jeden, lesbijki nie było żadnej.

Mówisz o braku widoczności, a studiujący w różnych latach w Krakowie Jacek Poniedziałek czy Kuba Kowalski skarżyli się na mniej lub bardziej jawną homofobię.

Mogła mi to przysłaniać mizoginia – patriarchalne stosunki nie były ukrywane, kobiety wciąż dyscyplinowano. Z czasem się nauczyłam grać w tę grę – jak miałam egzamin ze „Świętoszka” Moliera i grałam subretkę, czyli sprytną pokojówkę, to wiedziałam, że muszę podkreślić cycki gorsetem i posmyrać panów pędzelkiem. Z jednej strony pozwalałam sobie na niby-erotyczne traktowanie egzaminatorów, a z drugiej zdawałam sobie sprawę, że to jest takie uwodzenie, jakie im się spodoba. Dostałam piątkę, ale nie zliczę, ile razy słyszałam, że jestem brzydka i dlatego muszę ćwiczyć trzy razy bardziej. Albo że nigdy nie zrobię kariery, dla mnie są jedynie drugoplanowe role służących, matek, ciotek. Okropne, ale większość zajęć była wspaniała, miałam kontakt z cudownymi profesorami typu Romek Gancarczyk, Jan Peszek, Anna Dymna, Anna Polony, Jacek Romanowski – sami świetni ludzie, bardzo dużo się od nich nauczyłam. Zresztą gdyby nie oni, pewnie nie miałabym takiej fantastycznej ścieżki aktorskiej; jeszcze w szkole zaczęłam grać u Krystiana Lupy i jako pierwsza z roku dostałam etat w krakowskim Starym Teatrze.

Wspaniały start!

Dyrektorem był Mikołaj Grabowski, zaczynałam od zastępstwa za Anię Radwan w jego cudownym przedstawieniu „Tango Gombrowicz”. Gombrowiczów było tam czterech: Globisz, Trela, Frycz i Peszek, a ja grałam z nagim biustem piękność w kapeluszu z wielkim rondem, obiekt pożądania mężczyzn, a więc jedną z tych ról, o których mi mówiono w szkole, że nie mam co o nich marzyć. Jeśli chodzi o queerowe role, w Starym nie mogę narzekać. Zagrałam postać androgyniczną, czyli Mary Woronov u Krystiana Lupy w „Factory 2”. Pamiętam, że nawet ówczesna teściowa nie poznała mnie i pytała: „Kim jest ten piękny Indianin?”. Poza tym u Michała Borczucha byłam Kubą Rozpruwaczem, który wycina łechtaczkę tytułowej Lulu. No i była też gwiazda porno, dotychczasowa rekordzistka seksualna w sztuce Pawła Sali „Gang Bang”. Zdetronizowana mnie Sandra Korzeniak, więc przeżyję. (śmiech)

Po 4 latach w Starym przeszłaś do warszawskiego Dramatycznego. Kolejny ważny etap.

Tam powstały „Fragmenty dyskursu miłosnego” w reżyserii Radka Rychcika, jeden z najważniejszych spektakli w moim życiu. No i główna rola w „Madame Bovary”, też Rychcika, ogromne przeżycie! Na dużej scenie Dramatycznego, którą znam od dziecka. Najcudowniejsze teatralne deski! Tu występowałam jako nastolatka, brałam udział w benefisie mojego taty, a także przychodziłam pięć razy na musical „Metro”. Radek wymyślił, żeby opowiedzieć „Madame Bovary” jako operę krzyczaną – to trudna forma, na mnie opierał się cały spektakl. Pamiętam, jak  na przedstawienie przyszedł mój tata, który wcześniej praktycznie mnie nie oglądał, do Starego jeździła czasem moja mama. Byłam przekonana, że skrytykuje mnie od góry do dołu. Tym bardziej że biegałam nago po scenie, krzyczałam, onanizowałam się, robiłam wszystkie rzeczy, których nie powinno się pokazywać ojcu. A on przyszedł zapłakany i powiedział: „W życiu nie podejrzewałem, że robisz coś tak trudnego”. Do tej pory się wzruszam na to wspomnienie.

Określiłabyś ówczesny Dramatyczny jako queerowy teatr?

Jasne, przecież był zarządzany przez geja Pawła Miśkiewicza i życiową parę: Dorotę Sajewską i Katarzynę Szustow. Cała trójka bardzo dbała, żeby wprowadzać queer do teatru, sprowadzali artystów z zagranicy, ci pokazywali nam coś nieoczywistego, prowokowało to wymianę energetyczną. Płakać mi się chciało, jak Dramatyczny został przejęty przez Tadeusza Słobodzianka i pokazywano tam spektakle o wiele klas niżej. To była trauma, miałam poczucie, jakby odebrano nam dom.

W Dramatycznym zagrałaś jedną z największych polskich ikon LGBT, czyli Piotra Własta, jeszcze jako Marię Komornicką. To były „Córeczki” Małgorzaty Głuchowskiej na podstawie młodzieńczych dzienników Zofii Nałkowskiej.

Ciekawy spektakl, bardzo queerowy, ale jakoś mało kto to dostrzegł; mam wrażenie, że przeciążyła młodopolskość opowieści. Nałkowską grały cztery nastolatki, w tym Wietnamka Lan Pham. Najbardziej lubiłam scenę, w której wyrywam sobie zęby, cała ociekając krwią. Po latach wróciłam do Komornickiej: w drugiej części „Odysa” Eweliny Marciniak mam duży monolog, który zaczyna się jej słowami: „Kim byś chciała być? Sobą, tylko sobą. Dostać siebie w dniu narodzin”.

Po latach wróóciłaś też do Nałkowskiej. Grasz ją w filmie „Niebezpieczni dżentelmeni” Macieja Kawalskiego, który wchodzi na ekrany 20 stycznia, a niedawno został nagrodzony przez publiczność na Warszawskim Festiwalu Filmowym.

Mieliśmy z reżyserem pomysł, żeby pokazać Nałkowską jako kobietę bardzo namiętną. Mam tam scenę szalonego seksu z Augustem Zamoyskim, próbę uwodzenia Karola Szymanowskiego, który był jej wielką miłością, a na koniec obmacuję na ulicy Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Cieszę się, że dostaję takie propozycje, choć to nie jest duża rola; chcę grać odważne kobiety, które coś wniosły do świata. Ze względu na słynny referat „Chcemy całego życia!” o prawie kobiet do seksualności postać Nałkowskiej pojawia się w spektaklu „Sztuka kochania Polaków”, który zrobiłam w Olsztynie.

No właśnie, od kilku lat jesteś bardziej reżyserką niż aktorką. Zaczęło się od swoistej queerowej rewii, jaką robisz w Teatrze Polskim w Poznaniu, czyli „Extravaganzy”, która wciąż jest grana i której kolejne odsłony wciąż jest pojawiają.

Najważniejsze są dla mnie tematy, które mam podjąć. Teatr musi mieć jakąś misję! Zajmuję się różnego rodzaju wykluczeniami i ubieram to w formę literackiego humoru. Lubię pracować w teatrach rozrywkowych, muzycznych, gdzie ma się dostęp do trochę innej publiczności. Tam często przychodzi klasa średnia, której mogę opowiedzieć o występach drag queen na Batorym, akcji „Hiacynt” czy czechosłowackiej striptizerce w PRL-u. To są historie, które mają szansę się spodobać, a równocześnie poruszam kwestie wyparte z głównego obiegu. W Teatrze w Lesznie zrobiłam feministyczno-queerową wersję „Seksmisji”: zamiast filmowej Jej Ekscelencji, czyli mężczyzny przebierającego się ze strachu, był Mike Urbaniak jako drag queen, nadkobieta. U mnie kobiety nie rywalizowały, tylko świetnie się między sobą dogadywały, a niektóre nawet były ze sobą. Jedno z ważnych przedsięwzięć to robione z Jędrkiem Bursztą „Koleżanki” bazujące na jego wywiadach z gejami seniorami z całej Polski. Duży fragment zrobiliśmy na Sopot Non Fiction w 2019 r. z czworgiem aktorów, ale nigdy nie udało nam się osiągnąć formy finalnej. Może jeszcze kiedyś się uda.

Nad czym teraz pracujesz?

Napisałam musical „Ritz” dla Białostockiego Teatru Lalek. Punkt wyjścia to zupełnie wyjątkowa sytuacja, że przed wojną w Polsce działał oryginalny hotel Ritz, właśnie w Białymstoku, co brzmi jak żart, ale tak było. W ogóle ówczesny Białystok był jak Nowy Jork albo Londyn, mieszanka narodowości i kultur: żydowska, tatarska, ruska, pruska, polska. Ze względu na przemysł odzieżowy Białystok nazywany był „Manchesterem północy”. A w centrum miasta stał Ritz, który świetnie prosperował; dopiero pod koniec wojny wycofujący się Niemcy podpalili budynek, a ocalałe resztki wysadzono w powietrze już w latach 50.

Będą wątki LGBT?

Oczywiście: jednym z bohaterów będzie książę Feliks Jusupow, zabójca Rasputina, biseksualista, który uwielbiał się przebierać za kobietę – w tym przebraniu uwiódł angielskiego króla Edwarda VII. O tym wszystkim wiedziała żona Jusupowa, z którą jeszcze przed ślubem ustalił zasady, a ona się na nie zgodziła. Poza tym jedną z atrakcji Ritza były występy człowieka- muchy, który chodził po fasadzie budynku, więc u mnie będzie kobieta-mucha ze swoją partnerką. Lesbijki – w dużej mierze to będzie ich opowieść. Gramy od 18 listopada.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lewandowska forever

O 15 latach grania „Berka”, spektaklu z centralnym wątkiem gejowskim, o reżyserach gejach i o listach miłosnych od lesbijek z EWĄ KASPRZYK rozmawia Rafał Dajbor

 

Foto: AKPA

 

Siadając do rozmowy, pokazuję Ewie Kasprzyk okładkę „Repliki” (nr 16, listopad/grudzień 2008) ze zdjęciem jej i Pawła Małaszyńskiego ze spektaklu „Berek, czyli upiór w moherze”.

Pamięta pani tę okładkę?

O kurczę! Jakie to dawne czasy. To było przy okazji premiery „Berka…” w Teatrze Kwadrat. Zaraz sobie tę okładkę sfotografuję!

„Berek, czyli upiór w moherze”, bo tak brzmi pełny tytuł spektaklu (napisanego przez Marcina Szczygielskiego), żyje na scenie do dziś, choć już w innych okolicznościach.

 Zaraz to wszystko po kolei wyjaśnię. Pierwszy „Berek…” miał premierę w 2008 r. w Teatrze Kwadrat. Występowałam w nim ja – jako „moherowa” Lewandowska – i Paweł Małaszyński jako gej Paweł. Graliśmy to równe 10 lat. W Polsce, za granicą, nawet na drugiej półkuli, dla Polonii. Mieliśmy obawy, jak nas przyjmie polonijna widownia, ale było bardzo fajnie. Gdy w 2018 r. odchodziłam z etatu w Teatrze Kwadrat, odbyło się nawet pożegnalne przedstawienie „Berka…”. A „Berek 2” to spektakl, który istnieje dopiero od 19 grudnia 2022 r. Gramy to w ramach Teatru Gudejko, impresaryjnie, na różnych scenach. Według innego już tekstu, z rozszerzoną obsadą. W fabule pojawia się mój były partner, ojciec mojego dziecka, którego gra Daniel Olbrychski, oraz – jako Paweł – Antek Pawlicki. Małaszyński nie mógłby już z nami grać, bo obecny dyrektor Teatru Kwadrat Andrzej Nejman w zasadzie nie zgadza się na gościnne występy „swoich” aktorów. Jednak producent spektaklu zapytał mnie, czy nie moglibyśmy zagrać także pierwszej części, bo widz oglądający „Berka 2” chciałby wiedzieć, jak to się wszystko zaczęło. I tak doszło do sytuacji, w której sama wyreżyserowałam pierwszego „Berka…”, już z Antkiem Pawlickim.

Czyli w eksploatacji są obecnie dwa „Berki…”?

Zgadza się i jest z tym trochę galimatiasu – czasem już sama mam wątpliwości, kto co gra w której części „Berka…”. Zwłaszcza że teraz właśnie spotykam się z panem po próbie wznowieniowej, którą musieliśmy zorganizować, by zrobić zastępstwo. Za Marysię Niklińską, która nagle poszła do jakiejś innej pracy, wchodzi Julia Chatys.

Lewandowska w obu „Berkach…” to chyba obecnie najbardziej znane pani sceniczne wcielenie. Co sprawia, że ten spektakl jest dla pani tak ważny?

Kiedyś powiedziałam, że Lewandowską to ja chyba będę grała do końca życia. No i najwidoczniej miałam rację. Tyle tylko, że obecnie gramy już ten tekst w nieco innej inscenizacji. Zmienił się świat, zmieniliśmy się my, zmieniła się władza… Zmieniła się, o czym już mówiłam, także obsada, ale Paweł Małaszyński wciąż jest z nami obecny. Zgodził się bowiem gościnnie wystąpić w filmie, którego projekcja jest częścią przedstawienia. Bardzo mnie to cieszy, bo i do Pawła, i do spektaklu w jego pierwszej wersji mam wielki sentyment. Zresztą muszę powiedzieć, że „Berek…” zawsze był spektaklem żywo reagującym na rzeczywistość. W fabule pojawiały się aktualne zdarzenia, jak np. awantura o tęczę na pl. Zbawiciela, jej pożar, a potem demontaż. Publiczność zawsze bardzo spontanicznie na to reagowała.

Chciałbym właśnie zapytać o reakcje publiczności. Czy widzi pani jakąś różnicę w reakcjach z czasów grania „Berka…” przed laty, w Teatrze Kwadrat, a tym, jak dziś widownia przyjmuje spektakle?

Przede wszystkim obecnie spektakl jest o wiele odważniejszy niż ten w Kwadracie. Nazywając rzeczy po imieniu – Teatr Kwadrat jest teatrem o charakterze mieszczańskim i pewne teksty, pewne sytuacje musiały zostać w inscenizacji pominięte, by spektakl nie był zbyt ostry. Wymagał tego ówczesny dyrektor Kwadratu Edmund Karwański. Obecnie zaś, w mojej reżyserii, nie stawialiśmy sobie żadnych ograniczeń, tak więc tekst jest wręcz bliższy temu, co napisał Marcin Szczygielski, którego zresztą prywatnie uwielbiam – także za dystans do samego siebie. Nie mówię, że chciałam jakoś specjalnie szokować, ale są w nim sceny bardziej śmiałe, np. ta z lubrykantem. Niektóre spośród tych odważnych scen rozwiązałam także z pomocą projekcji filmowych. Publiczność świetnie to podchwytuje, bo tekst jest napisany brawurowo. Jest zresztą cały czas uaktualniany. Teraz np. znalazł się w nim wątek ukraiński. Pytał pan o reakcje widzów kiedyś i dziś. Nie widzę różnicy. Choć zmieniła się widownia. Dzisiejszy widz, w porównaniu z widzem z 2008 r., jest jakby bardziej niecierpliwy, dlatego skróciłam spektakl, wprowadziłam szybsze tempo akcji. Jednak reakcje są wciąż niezmiennie takie same – sztuka budzi wesołość, a obserwacja najpierw konfliktu, a potem pogodzenia się i przyjaźni między Lewandowską a Pawłem skłania do myślenia.

Dostrzega pani na widowni gejów?

Oczywiście. Nawet swoich kolegów, których zapraszałam już na próby jako konsultantów. Nie chcieliśmy pokazywać jakichś głupot albo czegoś, co mogłoby zostać wzięte za kpiny z gejów. Antek Pawlicki sam zresztą prosił o pomoc i podpowiedzi. Reakcje gejów, z którymi rozmawiałam, są bardzo pozytywne. Mówią, że pokazujemy prawdę – np. w tym, że gdy jesteś gejem w wielkim mieście, nie imprezujesz, nie chodzisz do klubów, jesteś samotny. Albo skazany na krótkotrwałe związki.

Czy są widzowie zgorszeni tym, co widzą na scenie?

Zgorszeni – nie. Ale gdy gramy w mniejszych miejscowościach, widzę, jak czułe sceny między mężczyznami sprawiają, że część widzów jest zawstydzona. A to zawstydzenie często wynika z niewiedzy. Z tego, że wielu ludzi kompletnie nie zna tej tematyki. Nie wiedzą na przykład, co to jest Grindr. A pan wie, co to jest Grindr?

Mówiąc skrócie: Tinder dla gejów.

No właśnie. A wielu nie ma o tym pojęcia! Dzięki naszemu spektaklowi mogą się więc dowiedzieć wielu rzeczy. Także tego, że kiedyś wielkim problemem był wirus HIV, a teraz jest środek o nazwie PrEP, który umożliwia uprawianie seksu w bezpieczny sposób.

A czy zdarzyły się pani negatywne reakcje na „Berka…”? Czy ktoś np. oznajmił, że nie będzie z panią pracował, bo gra pani w „pedalskiej sztuce”?

Do TVP i tak mnie nie zapraszają zbyt często. A co do reakcji widzów – nie zdarzyło się, by ktoś wyszedł, zdarza się jednak, że czasem widownia nie reaguje na pewne teksty tak, jak byśmy się spodziewali. Natomiast na końcu i tak zawsze są brawa.

Warto tu jeszcze poruszyć ważną sprawę – z pozoru wydawać by się mogło, że oba „Berki…” stają w obronie gejów i wyśmiewają „moherową” Lewandowską. Tymczasem grana przez panią Lewandowska jest także osobą pokazaną jako ktoś mający swoje racje i swoje powody, dla których żyje tak, jak żyje.

Dokładnie. Lewandowska słucha Radia Maryja i chodzi do kościoła dlatego, że tam znalazła dla siebie oparcie. Jest kobietą, która samotnie wychowywała dziecko. Dziś żyjemy w innym świecie, zwłaszcza w dużych miastach. Ale w czasach PRL-u panna z dzieckiem była kimś odsuwanym od społeczeństwa, wyśmiewanym, należącym do dyskryminowanej mniejszości. Tak jak geje. Dlatego właśnie Lewandowska i Paweł są w stanie się zaprzyjaźnić. Bo przychodzi moment, w którym oboje czują się strasznie samotni i z tej samotności rodzi się ich porozumienie. Publiczność bardzo nam zawsze sekunduje, wręcz czuje się, że czeka na ten moment pogodzenia się naszych bohaterów.

Marcin Szczygielski, reżyser Maciej Michalski, Jacek Poniedziałek, z którym pracowała pani w Teatrze Polonia, Maciej Nowak, Grzegorz Chrapkiewicz, a w czasach, gdy grała pani w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku – Marek Okopiński, Marcel Kochańczyk. W pani artystycznej biografii widnieje mnóstwo gejów. Czy według pani reżyserzy geje różnią się czymś od reżyserów heteronormatywnych? Mają coś, co ich wyróżnia?

W pierwszym momencie chciałam odpowiedzieć, że są chimeryczni, czasem histeryczni – bardziej niż heterycy. Ale to przecież tak naprawdę dotyczy wszystkich twórców – wszyscy my, artyści jesteśmy narcystyczni, a z tego wynika skłonność do nadmiernej emocjonalności. Jednak jest w reżyserach gejach pewien rodzaj specyficznej wrażliwości i pewnego uczulenia na swoim punkcie, co moim zdaniem wynika z tego, że mają gdzieś z tyłu głowy, że dla wielu są „inni”. Lubię wchodzić w ten świat reżyserów gejów i w ogóle artystów gejów, bo wiem, że narodzi się z tego nowa wartość. Taka, której żaden heteryk by nie dotknął.

A jak jest w przypadku dramaturgów gejów? Grała pani w sztukach Andrzejewskiego, Geneta, Gombrowicza.

Przyznam, że nie miałam poczucia, by homoseksualność tych pisarzy miała dla mnie znaczenie, zwłaszcza że w ich sztukach grałam moje pierwsze, do tego niewielkie role. Oczywiście wiedziałam, z jakiego rodzaju materią pracowałam, jednak wszyscy trzej byli dla mnie przede wszystkim wybitnymi pisarzami, których twórczość (zwłaszcza Geneta) wyprzedzała swoją epokę.

Kończyła pani krakowską PWST w czasie, gdy uczyli w niej lesbijka Halina Gryglaszewska i gej Stanisław Igar…

…od razu wejdę w słowo – nic na ich temat nie powiem, ponieważ nie miałam z żadnym z nich zajęć. O tym, że profesor Igar jest gejem, wiedziałam, ale o orientacji seksualnej pani Gryglaszewskiej dowiedziałam się w ogóle już po ukończeniu szkoły. To nie były czasy, w których się o takich sprawach otwarcie mówiło. Artystyczny świat jest pod tym względem dość specyficzny. Z jednej strony jest w nim większa otwartość na kwestie tożsamości seksualnej i geje wręcz do niego lgną, ale z drugiej wielu aktorów gejów boi się wyoutować w obawie, że stracą fanów. Sama znam kilka takich przykładów, o których oczywiście nie będę mówić z nazwiskami. To ich osobista sprawa, kiedy i czy w ogóle zdecydują się na coming out. Ja nigdy nie miałam problemu z tym tematem. Zawsze byłam tolerancyjna. A moja córka, gdy jej mówiłam o tolerancji, oburzyła się: „Jaka tolerancja! Tolerancja to za mało, potrzebna jest akceptacja”. Tak więc młodsze pokolenie jest pod tym względem już w ogóle bardzo otwarte. Oczywiście, niestety, z wyjątkami.

Była pani kiedyś obiektem podrywu ze strony lesbijki?

Tak. Było to lata temu i była to pewna pani reżyser filmowa, której nazwiska nie będę ujawniała. Pytał pan o wrażliwość reżyserów gejów, a ja zapamiętałam, że właśnie ona była osobą o wyjątkowej, specyficznej wrażliwości. Dostawałam też listy miłosne od lesbijek. A nawet kiedyś na jakimś wyjeździe w góry pewna dziewczyna próbowała mnie poderwać, dała mi kwiaty.

W pani przypadku szczególnego znaczenia nabiera zagadnienie „gejowskiej divy”. Nie dość, że sama pani takie postacie grała (Violetta Villas oraz – w filmie „Belissima” – kobieta zafascynowana Violettą Villas, a także Patty Diphusa, Dalida), to jeszcze sama jest pani „gejowską divą”.

Jak to unieść, prawda? (śmiech) Dostałam od środowiska LGBT nagrodę Hiacynt, zawsze miałam świetne kontakty z gejowskimi klubami Toro, Utopia, a przed laty także Le Madame. Do Krystiana Legierskiego (skierował mnie do niego Maciek Nowak) mam do dziś wielki szacunek i wdzięczność. To dzięki niemu mogłam w Le Madame zagrać po raz pierwszy Patty Diphusę Almodóvara, bo teatry nie były tym początkowo w ogóle zainteresowane. Le Madame było klubem uwielbianym przez wszystkich, nie tylko przez gejów, panowała świetna atmosfera, sam Andrzej Wajda realizował tam swoje programy telewizyjne.

Próby w Le Madame miał nawet krańcowo odmienny – wydawałoby się – światopoglądowo od bywalców klubu Bohdan Poręba, gdy wystawiał w 2006 r. sztukę „Zmartwychwstanie”.

To pokazuje otwartość Le Madame, w którym ze swoimi próbami mogła się zmieścić i Kasprzyk z Almodóvarem, i Andrzej Wajda, i Bohdan Poręba. Ale jak pan pewnie pamięta, komuś się nie spodobało, że w podziemiach jest darkroom. A dlaczego miałoby nie być?

Debiutowała pani na ekranie u kobiety, Barbary Sass, rolą Kwiryny w „Dziewczętach z Nowolipek” i „Rajskiej jabłoni”. Rzadki to przypadek, by aktorka czy aktor debiutowali w kobiecej reżyserii, bo to zawód – także i dziś, ale w latach 80. jeszcze bardziej – silnie zmaskulinizowany.

Ma pan rację, że kobiet reżyserek jest niewiele. Są Agnieszka Holland, Marysia Sadowska, Małgorzata Szumowska, Magdalena Łazarkiewicz i jeszcze kilka innych. Ale akurat Basia Sass to była jak facet! Pamiętam, jak kiedyś Wiesio Zdort, który był jej mężem i operatorem zdjęć jej wszystkich filmów, podszedł do niej z jakimś ciasteczkiem, gdy siedziała za kamerą – skupiona, bo czekały nas długie ujęcia z jazdą kamerową – i mówi do niej delikatnie: „Basieńko, a może byś zjadła ciasteczko?”. A Basia: „Nie, nie będę jadła, daj mi teraz spokój”. No, powiedzmy, że ostatnie słowa wypowiedziała nawet znacznie ostrzej. (śmiech) Byłam Basią zafascynowana, zrobiłam z nią potem jeszcze jeden fi lm – „Pajęczarki” – i trzy spektakle. Tak, była ostra i wiedziała, czego chce, ale nigdy nie krzyknęła na aktora czy aktorkę, zawsze umiała wyciągnąć z nich wszystko, co chciała, bez żadnej agresji. Teraz, gdy sama reżyseruję, nigdy nie podnoszę głosu i mogę powiedzieć, że tego nauczyłam się właśnie od Basi. Dobrze, że pan o niej wspomniał, bo Basia to moja guru.

W tamtym wywiadzie dla „Repliki” z 2008 r. zapowiada pani swój udział w filmie „Płynące wieżowce”, którego bohaterem jest młody człowiek odkrywający homoseksualną tożsamość. Ostatecznie film powstał 5 lat później, w innej obsadzie. Dlaczego pani w nim nie zagrała?

Dwie główne role kobiece miałyśmy grać ja i Krystyna Janda. Przychodziliśmy wszyscy na próby, czytaliśmy sceny, później nagle to wszystko zostało zawieszone, a potem faktycznie film powstał, w zupełnie innej obsadzie. Tak to czasem w zawodzie aktorskim bywa.

W filmie Patryka Vegi „Polityka” grała pani postać wzorowaną na Beacie Szydło. A jak patrzy pani na polską politykę? Zwłaszcza wobec społeczności LGBT? Na to, co mówią i robią rządzący politycy, a także duchowni, bo na razie te dwie grupy są ze sobą mocno splecione.

To wszystko nie napawa optymizmem. Patrzę na te sprawy także przez pryzmat spektaklu „Berek, czyli upiór w moherze”. Robiliśmy go po raz pierwszy 15 lat temu. Mieliśmy nadzieję, że wiele spraw związanych z akceptacją osób o orientacji seksualnej innej niż heteryczna pójdzie do przodu. Zmieni się na lepsze. I co? Od głowy państwa usłyszeliśmy, że LGBT to nie ludzie, tylko ideologia. Jak więc ma być lepiej „na dole”, skoro „góra” w ten sposób się wyraża? Do tego w wielu mediach wciąż kreuje się obraz geja jako odmieńca, którego trzeba leczyć. Niemal wszystkie kraje Europy wyprzedziły nas w sprawie legalizacji związków partnerskich. Wychodzi na jaw coraz więcej faktów o tym, co robił i jak zachowywał się Kościół. Smutny wniosek jest taki, że świat zrobił postępy, a w Polsce jest gorzej, niż było.

***

Ewa Kasprzyk (ur. 1957) – ceniona aktorka teatralna i filmowa. W latach 1983-2000 związana z gdańskim Teatrem Wybrzeże, potem (2000-2018) z Teatrem Kwadrat w Warszawie. W kinie debiutowała rolą Kwiryny w dramatach Barbary Sass „Dziewczęta z Nowolipek” i „Rajska jabłoń”. Masową publiczność zdobyła rolą kłótliwej Barbary Wolańskiej z cyklu „Kogel mogel” (1988, 1989, 2019, 2022). Popularność ugruntowała rolami takimi jak Ilona w „Złotopolskich” (1998-2007), matka Magdy w „Magdzie M.” (2005-2007), Elżbieta Żak w „Na dobre i na złe” (2008-2012). Nieprzerwanie od 2012 r. gra matkę Pawła w „Przyjaciółkach”. Na scenie bywała Patty Diphusą (2004), Anną w „Berku, czyli upiorze w moherze” (2008), Violettą Villas w „Kallas” (2013) i Dalidą w „DalidAmore, czyli kochaj, całuj i płacz” (2018). Laureatka wielu nagród teatralnych, wyróżniona na festiwalach w Gdyni i Wenecji za rolę w filmie „Bellissima” (2000); Srebrnym Krzyżem Zasługi (1996) i nagrodą Hiacynt od społeczności LGBT (2009).  

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Happy start

Z ALIN SZEWCZYK, aktorską osobą niebinarną, która zagrała główną rolę transpłciowego Tośka w netfliksowym filmie „Fanfik”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Maciej Nowak

 

Świetnie zagrałeś główną rolę transpłciowego Tośka w „Fanfiku”, nie mając większego doświadczenia z aktorstwem. W internecie możemy znaleźć informacje, że jesteś m.in. modelem i udzielasz się artystycznie. A jak wyglądało twoje życie przed „Fanfikiem”?

Kiedy w 2021 r. dowiedziałem się o castingu do „Fanfika”, miałem 21 lat. Byłem zmęczonym pracownikiem działu supportu w korporacji. Przez całe wakacje siedziałem, klikałem w komputer i tylko się wkurzałem. W wolnych chwilach grałem dj sety. Poza tym rysowałem – i dalej rysuję – komiksy. Kilka miesięcy przed castingiem do „Fanfika” wydałem komiks z Girls* to the Front (queerowo-lesbijski kolektyw wydający zin pod tym samym tytułem – przyp. red.). Zajmowałem się więc rozwijaniem swoich zajawek i pasji w przerwach od pracy. Chyba byłem strasznie… po prostu zgnuśniałym i niezadowolonym człowiekiem, który tylko siedzi i się wkurza. Dowiedziałem się o castingu i stwierdziłem, że dobra, jest casting na osobę transpłciową, czegoś takiego jeszcze nie było. Pomyślałem, że spróbuję i podejdę do tego trochę tak, żeby się sprawdzić, a trochę dla zabawy. A ostatecznie wyszło fajnie. (śmiech)

„Fanfik” to pierwszy pełnometrażowy fi lm w Polsce, w którym w główną rolę transpłciowego bohatera wciela się aktorska osoba niebinarna. Czy sposób organizacji castingu był dostosowany do queerowego charakteru filmu?

Na początku trzeba było wysłać coś w rodzaju swojej pocztówki wideo, tzw. self tape. Ponieważ na casting każdy przychodził na konkretną godzinę, nie widziałem innych ludzi ani też nie widziałem zgłoszeń – okazało się, że było ich naprawdę dużo. Spodziewałem się, że to będzie takie: „No, chcieliśmy być tacy inkluzywni i kłirów zaprosić, ale generalnie nie wiemy, o co chodzi”. A okazało się, że jest na odwrót, to znaczy wszyscy podeszli do tego z pełną świadomością. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek np. pomylił moje zaimki, mimo że wtedy wyglądałem o wiele bardziej dziewczęco – miałem z tyłu długie włosy. Był tam Anu Czerwiński (transpłciowy aktywista, aktor – przyp. red.), który również czuwał, by było inkluzywnie. Był pierwszym kontaktem dla osób queer, bo ciężko jest gadać z cisami o swoich doświadczeniach, kiedy wiesz, że oni tych doświadczeń prawdopodobnie nie rozumieją. Na castingach obecna była też Marta Karwowska, reżyserka filmu. Ona też podchodziła do wszystkiego z dużą czułością. W ogóle ma dobre podejście do ludzi, zwłaszcza do tych wrażliwych. A zgłosiło się bardzo dużo wrażliwych i delikatnych duszyczek.

Co poczułeś, kiedy się dowiedziałeś, że oto dostałeś główną rolę w filmie Netfl ixa?

Powiedziałem wtedy: „Czy ja się boję? To nie jest takie uczucie, jakbym miał pisać maturę, tylko takie, jakbym miał skoczyć na bungee”, i dalej się tego trzymam. Trochę do mnie nie docierało i pewnie dalej trochę nie dociera, co to wszystko znaczy dla mojego życia i dla mnie. To było po prostu ekscytujące. Podszedłem do tego zadaniowo i byłem podjarany. Stwierdziłem: „W takim razie OK, dobra. Sprawdziłem się w castingowej, próbnej wersji, to teraz odpalamy na pełnej. I będzie trzeba to zrobić po prostu od początku do końca”. To było trochę straszne, ale w ekscytujący sposób. No i prawie od razu zaczęliśmy przygotowania do roli, które trwały pół roku.

Na czym one polegały?

Zaatakowaliśmy temat z różnych stron. Po pierwsze, zorganizowano mi terapię, na którą nie miałem możliwości pójść wcześniej, bo po prostu nie było wtedy hajsu na takie rzeczy. Na tej terapii mogłem sobie powoli poukładać swoje sprawy, tak żeby podchodzić do roli z czystą głową i większym zrozumieniem, co się wokół mnie dzieje. Supersprawa. Po drugie, praktycznie od razu zaczęliśmy pracować z ciałem. Miałem sporo spotkań z choreografką Kayą Kołodziejczyk. Robiliśmy szybki kurs tego, w jaki sposób używać ciała i wyrażać nim emocje, jak się otworzyć. Pracowaliśmy też z Joanną Halszką Sokołowską (z zespołu Der Mother) nad emisją głosu, nad oddechem, żebym nie chodził cały czas zapowietrzony i z głosem utkwionym w gardle. Przez większość życia byłem smutnym dzieciakiem i to wszystko we mnie siedziało, zagnieździło się w ciele. I my to po prostu trochę przewietrzyliśmy. Spotkania miały na celu pracę nad głosem i oddechem, a okazało się, że zrobiły tyle samo dobrej roboty, jeśli nie więcej, co terapia. To było zaglądanie do środeczka. Nigdy mi się coś takiego nie przytrafiło i myślę, że gdyby nie te przygotowania, zupełnie inaczej podszedłbym do wszystkiego, co się wydarzyło później.

A jak ci się pracowało z resztą obsady?

Większość obsady to zawodowi aktorzy i myślę, że widać było różnicę w sposobie pracy między mną a nimi. Widziałem, że mają bardziej wyrobiony warsztat i większą swobodę w operowaniu swoimi możliwościami. Fajnie było na nich patrzeć, bo dużo się uczyłem, obserwując i naśladując. Z Jankiem Cięciarą, grającym Leona (z którym Tośka łączy uczucie – przyp. red.), mieliśmy osobne zajęcia, podczas których uczyliśmy się budować naszą ekranową relację. Podobnie z Dobromirem Dymeckim, który gra tatę Tośka. Sporo się od nich nauczyłem. Przede wszystkim otwartego wyrażania emocji, których sam bym się wyrazić nie odważył.

W „Fanfiku” tych emocji jest dużo i są zróżnicowane.

Jest oczywiście miłość Tośka i Leona, która ma wzloty i upadki i rozwija się na słodki, szczeniacki sposób. Są też przyjaźnie w paczce przyjaciół Tośka, które zostały pokazane w filmie, zwłaszcza w końcówce, tak, jak chciałbym, żeby ludzie się wspierali – żeby się na siebie otwierali, a nie tylko dystansowali się do siebie. Jest też relacja ojcowsko-synowska, która jest dla mnie megarozczulająca. Gdzieś tam, na drugim planie jest transpłciowość, ale myślę, że gdyby to miał być fi lm o tym, to byłby zupełnie inaczej opowiedziany. Cieszę się, że jest taki, jaki jest. Chciałbym, żeby myślenie o transpłciowości w ogóle nie ograniczało się tylko i wyłącznie do tego, że mamy – no bo mamy – ogromną walkę do stoczenia, i do stresu mniejszościowego, który na nas ciąży. Sam doświadczyłem w życiu trochę luzu, gender euforii i miłych chwil. Myślę, że ciężko jest je łapać w obecnym klimacie, a trochę mi tego potrzeba – i sądzę, że innym ludziom też. Dla mnie „Fanfik” jest o rozkminianiu, w jaki sposób żyć w zgodzie ze sobą i jednocześnie nie robić innym ludziom krzywdy. Podoba mi się, że Tosiek nie jest idealną, smutną, martyrologiczną postacią. W książce (powieści Natalii Osińskiej pod tym samym tytułem, która była pierwowzorem filmu – przyp. red.) to też tak nie wygląda – tam Tosiek jest w ogóle wild. Podoba mi się takie inne podejście do tematu.

Kiedy poznajemy Tośka, wszyscy znają go jako Tosię.

Zauważyłem, że w rozmowach wokół tego filmu komentującym zdarza się oddzielać od siebie Tosię i Tośka, traktuje się ich jako dwie osobne postacie. Jestem trochę rozdarty, ponieważ w pewnym stopniu się z tym zgadzam, a w pewnym nie. Z jednej strony jako osoba niebinarna i trans męska z doświadczenia wiem, że przed coming outem głowa pracuje zupełnie inaczej i ma się zupełnie inne problemy niż po jego zrobieniu.. Tosiek, co mnie bardzo cieszy, już po swoim coming oucie, po tym jak zaczyna funkcjonować jako chłopak, ożywa. W pewnym stopniu się z tym utożsamiam. A z drugiej strony on zawsze był Tośkiem, tylko po prostu był nim w swoim girl mode, czyli jeszcze funkcjonował w ramach płci przypisanej przy urodzeniu, a nie tej, z którą się utożsamiał.

To też wyzwanie dla wspomnianej przez ciebie relacji ojcowsko-synowskiej. Film dobrze pokazuje, że emocje rodziców są ważne, ale nie powinny być problemem queerowych dzieci – w tym sensie, że one mają swoje własne zmartwienia i to nie na nich spoczywa odpowiedzialność za uczucia otoczenia.

To jest ciekawie pokazane, bo Tosiek po prostu jakby stwierdza: „Jestem chłopakiem i wy sobie z tym radźcie. Ja mam to gdzieś”. Ciekawe też, że każdy w filmie troszkę inaczej reaguje na tę całą zmianę. Niektórzy zupełnie przechodzą nad tym do porządku dziennego, ktoś tam komentuje nową fryzurę Tośka, że „wpadł pod kosiarkę”. I to jest też fajne – pokazanie, że zaakceptowanie tej zmiany to jest tak naprawdę problem ludzi dookoła. A Tosiek zajmuje się swoimi zmartwieniami – złamanym sercem i innymi rzeczami, które ma na głowie. Bo po prostu jest człowiekiem.

Złamane serce to ważny motyw, bo oprócz tego, że „Fanfik” dotyka tematu transpłciowości, jest też historią nieheteronormatywnego romansu między Tośkiem i Leonem. Ale nie będzie spojlerem, jeśli zdradzimy, że jest to historia miłosna z happy endem. Podoba ci się takie zakończenie?

Ten happy end jest dla mnie bardziej jak happy start. Tam się dopiero zaczyna to życie. Zawsze trochę mi tego brakowało – żeby queerowe historie nie były opowiadane tylko i wyłącznie do momentu coming outu. Zwłaszcza że w ogóle niespecjalnie podoba mi się idea coming outu. Dla mnie to jest zbędna instytucja, ale niestety funkcjonuje dlatego, że żyjemy w takim, a nie innym społeczeństwie.

A jakie historie osobiście uważasz za dobre?

Ostatnio mega się wkręciłem w komiks, który powstawał w latach 80. Rysowany przez Alison Bechdel, nazywa się „Dykes to watch out for” – ty pewnie kojarzysz. (śmiech)

Seria pasków komiksowych o życiu lesbijek, publikowana przez 25 lat w różnych mediach, autorki kultowego komiksu „Fun home”. Szkoda, że nie wyszła po polsku.

Jest tam dużo motywów, których chciałbym widzieć więcej – po prostu takie zwykłe życie. To jest coś, czego mi strasznie brakuje, czego jestem głodny w kontekście queerowych historii. Takie rzeczy bardziej pozytywne po prostu mnie jarają. No bo, kurczę, mamy na tyle smutne życia, że dobrze jest sobie jakoś to skontrować. Ale warto szukać tego balansu pomiędzy jednym i drugim, bo „Fanfik” też nie jest po to, żeby mówić ludziom, że sytuacja osób trans jest łatwa, bo wiadomo, że nie jest.

Równolegle do „Fanfika” powstał fi lm dokumentalny „Jesteśmy idealni”, którego premiera odbędzie się 7 czerwca na Netfliksie i który pokazuje mniej optymistyczną stronę świata osób trans.

Ten dokument zaczął powstawać w trakcie castingu do roli Tośka – w związku z tym, że na ten casting zgłosiło się wiele osób transpłciowych. Bohaterowie filmu mają ze sobą tyle wspólnego, że są to osoby transpłciowe, w tym niebinarne, oznaczone jako kobiety przy urodzeniu, oraz że wszystkie wzięły udział w castingu do „Fanfika”. Od tego punktu wychodzimy, ale nie skupiamy się tylko na nim, ponieważ reżyser Marek Kozakiewicz razem z Anu Czerwińskim zrobili superrobotę, podążając za naszymi życiami i wchodząc w nie od bardziej prywatnych, wrażliwych i mięciutkich stron. Jest tam dużo o wzlotach, ale też trochę o upadkach. Chodzili za nami z kamerą i rejestrowali nasze życie, więc po prostu nie dało się tego uniknąć. Uwielbiam ten fi lm. On również buduje most pomiędzy nami a ludźmi, którzy chcieliby lepiej zrozumieć transpłciowość, ale nie potrafi ą sobie jej wyobrazić lub ponazywać.

W „Fanfiku” pojawia się też okazja do zastanowienia, czy transfobia idzie w parze z patriarchatem. Mamy postać nauczycielki, która odnosi się z pogardą zarówno do młodych kobiet, jak i osób trans.

Tak, tak. Po hejcie wśród uczniów też widać, jak bardzo to się zazębia. Jeżeli, nawet nieświadomie, przywiązuje się tak dużą wagę do tego, jakie zgodnie ze społecznymi ramami „powinny” być kobiety, a jacy „powinni” być mężczyźni, to mimo wszystko wpada się w potencjalnie groźne i toksyczne schematy myślenia.

Film od 17 maja jest dostępny na Netfliksie. Jak z perspektywy osoby trans męskiej i niebinarnej oceniasz swoje doświadczenie z „Fanfikiem”? Czy granie Tośka pozwoliło ci spojrzeć inaczej na własną transpłciowość lub lepiej ją zrozumieć?

Granie Tośka utwierdziło mnie w przekonaniu, że przywiązanie do konceptu płci jest bez sensu. Miałem okazję wcielić się zarówno w bardzo „kobiecą”, jak i „męską” wersję Tośka, ale też samego siebie. Pomimo mojej niebinarności ja też wychodzę z miejsca, w którym myślałem, że jestem trans facetem i dążyłem do uzgodnienia płci. Podczas pracy nad filmem, po długim czasie wróciłem do eksplorowania tego uczucia. Musiałem fizycznie dać z siebie jak najwięcej binarnie męskich oraz żeńskich elementów. Samo performowanie płci nie było dla mnie zaskakujące, bo każdy swoją płciowość jakoś performuje, ale ta droga powrotna do różnych etapów mojej własnej rozkminki nad tożsamością – już tak. Były momenty, że zatęskniłem za byciem „po prostu chłopakiem”, były momenty, gdy przypominało mi się, jak niekomfortowe i niezgodne ze mną jest dla mnie funkcjonowanie jako kobieta. Zrobiłem sobie speedrun płciowości i pod koniec ponownie wylądowałem poza binarnym podziałem, bo on dalej nie ma dla mnie sensu. Dzięki temu osobistemu podsumowaniu czuję się pewniej z samym sobą i nie ruszają mnie już opinie innych na ten temat. Bo ja wiem, kim jestem.  

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.