Od Villas dostałam z liścia

Z ZOFIĄ CZERWIŃSKĄ o jej przyjaźniach z gejami, o rolach teatralnych i filmowych, o kultowej postaci Balcerkowej z serialu „Alternatywy 4”, o pięknych mężczyznach i „rozlazłych ciotach” oraz o divach, rozmawiają MARIUSZ KURC i KRZYSZTOF TOMASIK

 

foto: Agata Kubis

 

Dołączyła pani do akcji „Ramię w ramię po równość Kampanii Przeciw Homofobii jako sojuszniczka osób LGBT. Długo trzeba było panią namawiać?

Nie, siedziba KPH jest zaraz koło mnie i tak się zgadaliśmy po sąsiedzku właściwie. Zero wątpliwości.

W nagranym specjalnie filmiku opowiedziała pani o zapamiętanej z dzieciństwa parze gejów – Marianie i Andrzeju.

Miałam ze 12 lat, gdy po raz pierwszy zetknęłam się z tym „objawem ludzkim”, jakim jest homoseksualizm – i od tamtego czasu jestem sojuszniczką. Czyli od bardzo dawna. Andrzej był lekarzem, kolegą mojego ojca, też lekarza, a Marian był hydraulikiem, miał zakład. Gdy przyszli do nas w odwiedziny, tata wyjaśnił mi, że są parą, kochają się. Raz na zawsze zrozumiałam, o co chodzi z homoseksualizmem. Strasznie ważne jest to, co wynosimy z domu. Potem w gimnazjum stanęłam w obronie jednego chłopaka.

Proszę opowiedzieć.

To musiał być sam początek lat 50., bo maturę zrobiłam w 1952 r. – a z polskiego nawet dwie matury, bo napisałam prace na dwa tematy, dla siebie i dla kolegi, który potem za mnie napisał matematykę. Ale wracając, chłopcy w klasie wyśmiewali się z jednego kolegi, że on jest taka „dziewczynka”. Czy był gejem, nie wiem, i może on sam też nie wiedział wtedy na pewno, jaką ma orientację. Żyje do dziś, jest profesorem – i gejem nie jest. Chociaż nie, zaraz… Jest ożeniony i dzieciaty, ale to, jak wiadomo, niczego nie wyklucza, prawda? W każdym razie powodem prześladowań była ta jego „dziewczyńskość”. A ponieważ ja miałam zawsze temperament przywódczyni, przewodziłam klasie i mnie słuchali, to zebrałam wszystkich i powiedziałam, że Wacek po prostu jest delikatnym człowiekiem i trzeba mu dać spokój. Przekabaciłam na swoją stronę dziewczyny do tego stopnia, że gdy tylko któryś z chłopców Wackowi dokuczał, to dziewczyny się na niego po prostu rzucały. Ten, który prześladował, sam był lany!

A potem często miała pani do czynienia z gejami?

Jak poszłam na studia, to przekonałam się, że geje do mnie lgną i zresztą ja do nich też. Całe życie przyjaźnię się z bardzo wieloma gejami. Do dziś. Ja w jakiś sposób ich przyciągam. Jak poznam pięć nowych osób i wśród nich będzie jeden gej, to za chwilę się okaże, że to właśnie z nim się najbardziej zaprzyjaźnię.

Ma pani koncepcję, dlaczego tak się dzieje?

Nie czarujmy się, homoseksualiści często spotykają się z hejtem, więc bardzo dobrze potrafi ą wyczuć człowieka, który akurat jest im życzliwy. Łapią mnie tym swoim radarem. Moje podejście do sprawy to jest monolit, nie zmienia się. Jestem za wszelkimi prawami, jedynie przy adopcji dzieci mam… nawet nie zastrzeżenie, tylko niepewność. Chciałabym poznać dorosłego człowieka, który był wychowywany przez parę gejów albo lesbijek – i pogadać z nim, wysłuchać jego historii. Nabrać pewnej wiedzy, której nie mam. Obawiam się, że taki ktoś mógł przejść przez piekło szkolnych prześladowań, ale jak mówię, dopiero muszę sobie wyrobić opinię.

W grudniu mija 60 lat od pani debiutu na scenie. To była rola Maryny w „Weselu” Wyspiańskiego w reżyserii Iwo Galla w Teatrze w Bielsku-Białej. Pamięta pani Marka Szyszkowskiego, który grał Widmo?

 No tak, Marek, pewnie! Niestety, kilka lat później popełnił samobójstwo. On był gejem?

Słyszeliśmy tylko plotki. Ponoć mówiło się też o nim, że był najpiękniejszym chłopakiem w Krakowie.

A to owszem, potwierdzam. Wyjątkowej piękności był. A przy tym nie grał tą urodą, był jakby ponad to. Razem studiowaliśmy i razem z Krakowa do Bielska potem pojechaliśmy. Był bardzo skryty, zamknięty, niezbyt towarzyski, no i okazało się, że jest chory, ma dwubiegunowość. Ale to się ujawniło dopiero później, kiedy krótko przed śmiercią wrócił do Krakowa.

We wspomnianym „Weselu” Radczynię grała Zofia Śląska, przedwojenna amantka filmowa.

Wówczas wciąż jeszcze bardzo piękna, ale budziła wściekłość naszego zespołu. W takim Bielsku-Białej, w samym mieście, przedstawienie grało się trzydzieści razy, bo tylko na tyle starczało publiczności, potem ruszało się w objazd. A ona po każdym spektaklu nieprawdopodobnie długo się rozcharakteryzowywała. Bardzo delikatnie i powoli dotykała skóry, żeby zachować gładką twarz. My już wszyscy ubrani czekaliśmy w autokarze, żeby wracać do domu, a ona wciąż jeszcze siedziała przed lustrem z wacikiem. Mówiłam: „Zosiu, przecież możesz pojechać w tej charakteryzacji”, ale nie docierało.

To było pod koniec lat 50. Generalnie jak by pani określiła stosunek do homoseksualizmu w tamtych czasach?

Proszę panów, stosunek do homoseksualizmu był w tamtych czasach taki, że w ogóle nie było żadnego stosunku, bo nie było gejów. Nikt się nie ujawniał! Poza małą grupą osób takich jak ja i jeszcze parę co światlejszych, to nie było tematu. Nie było można sobie porozmawiać tak, jak my teraz. Była szara, brzydka komuna nieuznająca „czegoś takiego”. Bywały plotki, ale raczej z rzadka – bo one obciążały również plotkującego. Skoro plotkuje na ten temat, to musi sam być zainteresowany – rozumiecie? W PRL-u to nawet o plotki nie mógł się człowiek doprosić!

Jednocześnie ci homoseksualiści, których spotykała pani na swej drodze, mieli rożne strategie „przetrwania”. Jedni starali się ukryć zupełnie, często się żenili, ale zdarzali się tacy, którzy w jakimś kręgu ujawniali się, mieli partnerów. Po Bielsku-Białej grała pani w gdańskim Teatrze Wybrzeże, gdzie był Edmund Fetting. On się chyba tak bardzo nie ukrywał?

Tak bardzo nie, ale też tego nie eksponował. Dopiero później, w Warszawie, to było bardziej jawne. W Gdańsku jego homoseksualizm nie stanowił problemu, bo nie był, że tak powiem, widoczny na scenie, a Fetting grał nawet Hamleta. Żadnych manieryzmów. No, i akceptował go dyrektor Hübner, to było ważne.

Z Fettingiem grała pani w „Pierwszym dniu wolności” (1960), a rok wcześniej w tym samym Teatrze Wybrzeże wystawiono legendarny „Smak miodu” (1959), jedną z pierwszych sztuk pokazujących pozytywną postać homoseksualisty. Widziała pani ten spektakl?

Oczywiście, „Smak miodu” był wystawiony dla Kępińskiej i Kowalskiego, ówczesnego małżeństwa. O geju, który opiekuje się samotną, ciężarną przyjaciółką. Teatr Wybrzeże był wówczas szczytem awangardy, Zygmunt Hübner jako człowiek niezwykłej mądrości potrafi ł też przyciągnąć widzów. Grało się jeden spektakl o 19.00, a drugi o 22.00, tak publiczność waliła. Największą popularnością cieszył się właśnie „Smak miodu” oraz „Pierwszy dzień wolności” i „Kapelusz pełen deszczu”, w których grał Cybulski, już po sukcesie „Popiołu i diamentu”. Jeździliśmy po festiwalach teatralnych w całej Polsce, zdobywaliśmy nagrody, dostaliśmy nawet zaproszenie z Teatru Narodów w Paryżu.

Po Gdańsku był Olsztyn przez jeden sezon, następnie występowała pani na estradzie, w tym w Sali Kongresowej, gdzie w 1964 r. odbył się uroczysty jubileusz 55-lecia pracy scenicznej Karola Hanusza, przedwojennego piosenkarza i aktora. Hanusz nazywany był czasem królem pedałów”, w 1965 r. został zamordowany przez przygodnie poznanego chłopaka

Nie przygodnie… To był jego stały kochaś, młodziutki. Zadusił go torbą foliową. Nawet poznałam tego typka, kiedy byłam w ich domu. Hanusz był mistrzem składanek muzycznych, w których przechodzi się z jednej piosenki w drugą. Wtedy był już starszym panem, ale sprawnym, tylko z lekkim brzuszkiem. Najwięcej występował na swoim jubileuszu, tańczył i śpiewał, był spiritus movens całego wydarzenia. Spirytus, bo wypić też lubił. To był typ, powiedzmy sobie szczerze, „rozlazłej cioty”. Wiecie, o czym mówię? Te wszystkie znane gesty, krzykliwość, przeginanie się. Typ, według którego grało się homoseksualistów w kinie PRL-u i później nawet też – bo panowało przekonanie, że wszyscy właśnie tak się zachowują.

Coś jak Bohdan Łazuka w „Motylem jestem”, tak?

Łazuka w „Motylem jestem” to był jeszcze wyższy stopień, to już nie była rozlazła ciota, tylko jakaś, nie wiem, ropucha!

Łazuka był jednym z aktorów warszawskiego Teatru Syrena, do którego trafiła pani w 1979 r. Tam wystawiano rewie, był też balet, mnóstwo tancerzy, a wśród nich pewnie wielu gejów.

Tak, ale był też Zdzisław Topolski, który żadnej babie nie przepuścił, więc to jednak także z tancerzami różnie bywa. Syrena to był w ogóle inny świat – tam rzeczywiście akceptacja dla homo była dużo większa, to było całkowicie normalne. W środowisku aktorskim jawnych uprzedzeń wobec gejów się raczej nie pokazywało – albo była akceptacja, albo milczenie. Liczyło się, jakim kto był artystą. Dalej, jakim człowiekiem. Jeśli był dobrym artystą i dobrym człowiekiem, to mógł być sobie i gejem. A jak był słabym artystą, okropnym człowiekiem – no to wtedy się dokładało: „I jeszcze ciota!” Na zwieńczenie. Jak ktoś jest podły człowiek, to mu gejostwo nie pomoże, i będzie podły. Ale wielu gejów przez to, co przeszli w związku ze swoją orientacją, ma jakąś taką, powiedziałabym, większą życzliwość dla ludzi, więcej człowieczeństwa. Choć padalce też się zdarzają. A z drugiej strony są ludzie, którzy nie potrafi ą opanować jakiejś nagłej rezerwy, jakiegoś chłodu, gdy tylko dowiedzą się, że ktoś jest gejem i mają z nim do czynienia. Nieraz to obserwowałam. Gdy pytałam, to mówili: „Ach, wiesz, bo ja to nie wiem, jak z nimi rozmawiać”. Jak to jak, k…? Normalnie!

Przez kilka lat głównym choreografem Syreny był tancerz Witold Gruca.

Kochał go cały zespół. Przyjaźniłam się z nim i jego partnerem, Lilkiem, bywałam u nich w domu. Co to były za spotkania! Z wódeczką, i Witek świetnie gotował…

Wie pani, że Lilek wcześniej miał żonę?

Oczywiście! Ale wiem też, że kontakt z byłą żoną nie został zerwany. Witek zadbał o to, żeby oni wciąż się widywali.

Mówimy cały czas o gejach. A lesbijki?

Nie znałam. Widocznie ukrywały się jeszcze bardziej, nie wiem.

Jeśli rozmawiamy o okresie występów w Syrenie, to musimy zapytać o współpracę z Violettą Villas, wielką gejowską ikoną.

Raz dostałam z liścia od tej ikony.

Zamieniamy się w słuch.

To było podczas tournée w Stanach, 1986 rok. Polecieliśmy małą ekipą – oprócz mnie i Villas jeszcze tylko Czesio Majewski i cztery inne aktorki-tancerki. Koleżanka Villas opiła się czegoś już w samolocie i na miejscu zaraz stwierdziła, że nie może wystąpić, bo ma chrypkę. Rzeczywiście miała. Organizator spanikował, ale zaproponowaliśmy, że bez głównej gwiazdy też damy radę zrobić koncert. Wyszłam do ludzi, wytłumaczyłam, że Violetta Villas jest chora, każdy może dostać zwrot za bilet, ale my mamy gotowy show zastępczy. Nikt nie wyszedł. Występ bardzo się podobał i następnego dnia w polonijnej prasie dostaliśmy świetne recenzje. Villas się tak wściekła, że natychmiast zmieniła zdanie: będzie występować mimo choroby! Tylko, że ma być „preambuła”, wymyśliła, że zapowiadając ją, mam zbudować odpowiednie napięcie. Mianowicie powiedzieć, że gwiazda jest niestety niedysponowana, ale aby nie zawieść państwa oczekiwań – tu miał mi się łamać głos – jednak zaśpiewa. Specjalnie dla cudownej polonijnej publiczności – tu już miałam łkać. Na to, pośród burzy braw, wychodziła Villas. I tak robiliśmy. Łkałam, ona wychodziła, publiczność wiwatowała. Jeden wieczór, drugi, trzeci, czwarty… Zaczęło mi się nudzić i przy piątym czy szóstym razie już się tak nie przykładałam do tego budowania napięcia. Schodzę ze sceny, mijam ją za kulisami, a ona do mnie nagle, że zbyt sztucznie łkałam i że to jest skandal – i normalnie mi przylała! Dostałam w mordę. Gdyby to było gdzieś w Polsce, to zawinęłabym ogon i tyle by mnie widziała, ale w środku Stanów? Po jakimś czasie przeprosiła, ale fakt miał miejsce.

Jak się domyślacie, nie mam o niej dobrego zdania, choć nieboszczka. Jak podpisywała umowę z Syreną, to chciała zastrzec, że nie może grać w niedzielę. Bo taka religijna! Rozumiecie to? Nie grać w niedzielę! (śmiech). Śpiewała pięknie, ludzie ją uwielbiali, pomimo dziwactw. Zawsze się spóźniała na występ, na przykład 40 minut, a widownia grzecznie czekała. Mój przyjaciel Jacek Mureno robi rewelacyjne parodie Villas.

Rozmawialiśmy o teatrze i już nie starczyło czasu na fi lm. Grała pani u Wajdy, Munka, Polańskiego, w filmografii ma pani tak kultowe tytuły jak „Rejs”, „Miś, „Czterdziestolatek”, „Lekarstwo na miłość… Wystarczy powiedzieć: Balcerkowa z „Alternatyw 4” i już wszyscy wiedzą, o kogo chodzi.

Powiem wam na koniec, naprawdę bez kokieterii – u mnie trochę szwankuje poczucie własnej wartości, ja naprawdę nie rozumiem, że mnie ludzie tak pamiętają. Jestem z tego powodu szczęśliwa, ale zarazem zdziwiona. Balcerkowa najbardziej popularna jest wśród młodych. Pytają, jak to jest zagrać w kultowym filmie. A bo ja wiem? Przecież jak się gra, to się nie wie, że będzie kultowy. Teraz często słyszę, że poznać mnie to zaszczyt. Takie określenia, zawsze mi się wydawało, do mnie nie pasują, a tu proszę, na starość… Bo ja nie jestem „starsza pani”, ja jestem naprawdę stara kobieta, 84 lata. Ale się nie czuję staro, tylko wiem, że jestem stara. A jak coś zarobię – bo cały czas pracuję, teraz trafi łam do obsady serialu „Pierwsza miłość” – to sobie odkładam z myślą, że to „na starość” będzie (śmiech). Ona mnie dotyczy, ale idzie za mną, a ja się bardzo rzadko oglądam za siebie.

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.