Teorie wywrotowe/Postpłciowość?

red. Agnieszka Gajewska „Teorie wywrotowe. Antologia przekładow”, Wyd. Poznańskie 2013

red. A. E. Banot, A. Barabasz i R. Majka „Postpłciowość?”, Wyd. Naukowe Akademii Naukowo-Humanistycznej, 2013

 

 

Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy! Agnieszka Gajewska na ponad 800 stronach „Teorii wywrotowych” zebrała głosy nienormatywnej myśli Zachodniej od lat inspirujące polskie badania genderowe. Od feminizmu liberalnego przez czarny kobietyzm (Alice Walker), podporządkowane inne (Rosemary Arrojo ), zwrot ku rzeczywistości (Donna Haraway, Karen Barad) po odmieńcze strategie queer-lewicowe. Ta ostatnia „odmieńcza” część (ze wstępem Rafała Majki i Tomasza Sikory) zawiera prawdziwe perły radykalizmu. „Błędem byłoby powiedzieć, że [lesbijki] kochają się i żyją z innymi kobietami […] Lesbijki nie są kobietami” – pisze Monique Wittig. „Tak jak popęd śmierci rozpuszcza skrzepłe tożsamości, […] tak queer musi dążyć do zakłócania, queerowania, organizacji społecznej jako takiej – czyli do zakłócania i queerowania nas samych i naszych inwestycji w tę organizację. Odmieńczość nie może nigdy definiować tożsamości, może ją jedynie zakłócać […] Odmieńczość nie ma nic do zaoferowania […] Odmieńczość to nicość” – wykrzykuje Lee Edelman na przekor pozytywnej polityce futurystycznej. „Odmieńczości jeszcze tutaj nie ma. Odmieńczość [….] to idealność” – Jose Esteban Munoz kreuje z kolei qUeerTOPIĘ. I to wcale nie koniec.

Owe kłiradykalne teorie w pewnym sensie p/matronują rozpoznaniom zebranym w innej teoretycznej antologii – „Postpłciowość?”. Redaktorzy_tki (ow queerowy zapis jest autorską strategią) rozumieją postpłciowość jako „figurę radykalnego otwarcia, obmyślającą zastygłe historyczne konstrukty płci” i pytają o jej możliwość. Zawarte tu teksty są lepsze i gorsze, ale te lepsze – naprawdę inspirujące. Tomasz Sikora pisze o „niekończącej się pracy (na rzecz) różnicy, która nie odwraca się od kwestii sprawiedliwości społecznej”, Błażej Warkocki „czyta ponownie” Rudolfa i Tomasa, a Iwona Gralewicz-Wolny… Sylwię Chutnik. Bierzcie zatem i jedzcie. Oto bowiem ciało kłir, dla was wydane. Bez odpuszczenia grzechów. (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

„Strategie queer. Od teorii do praktyki” Praca zbiorowa

Difin 2012

 

 

Szalony tom pokonferencyjny – jeden z tych, których po polsku wciąż mało, prawie wcale. Nie tylko nadrabia polskie zaległości, jeżeli chodzi o queer, ale prowadzi badania naprzód. Nie brak tu nowatorskich spostrzeżeń. Nie brak też polskich realiów – środowiskowych i językowych. Tomek Sikora na przykład wcale nie przypadkiem używa słów queer oraz kłir. Ciekawie i w nowym kontekście analizują nasze kampanie społeczne Tomasz Basiuk i Agata Stasińska. Basiuk problematyzuje też strategię queer kontra LGBT, wychodząc poza znaną dychotomię: asymilacja/re-akcja. Ewa Majewska umieszcza za to queer w kontekście ekonomii, co poszerza odmieńczość (w popularnym ujęciu zawężaną do seksualności, a w jeszcze bardziej popularnym, wiemy – do seksu). Mamy tu też postanarchizm (w tekście Rafała Majki), mamy passing transmężczyzn (w jak zwykle inspirującym tekście Michała Pelczara) i trans u lekarza – „agenta normy” w szkicu Jej Perfekcyjności Mariusza Drozdowskiego. Mamy też squeerowaną rodzinę, u Ewy Hyży, z dziećmi, a u Katarzyny Michalczak – niemonogamiczną, bo niemonogamia prowadzi poza normatywność.

Mój ulubiony tekst to ten, który zdaje się tu nie pasować, a znajduje się na samym początku. Ulubiony dlatego, że Paweł Dybel pisze w nim to, co najchętniej głosiłabym codziennie i że pisze to jako wstęp do publikacji queer: istotą myśli Freuda nie był penis ani jego brak w sensie biologii i fizjonomii. Nie była nią w ogóle biologia. Istotą myśli Freuda było zabranie zarówno penisa, jak i jego braku stamtąd i przeniesienie w sferę fantazji. Oraz języka, czyli dyskursu i norm. W tym sensie Frued uwolnił płeć od anatomicznego determinizmu. Ta da! Ktoś jeszcze ma coś do Freuda? Nie widzę. (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jeśli festyn, to w Schönebergu

W tym roku pogoda nie dopisała, przyszło tylko 200 tysięcy osób – mówi organizator miejskiego festynu LGBT, który od 23 lat odbywa się w Berlinie. Byłem, widziałem, polecam

 

Foto: Mariusz Kurc

 

Zgadnijcie, o jakie miejsce najczęściej pytają nas turyści geje czy turystki lesbijki, którzy przybywają do Berlina po raz pierwszy? – pyta Philip Ibrahim, dyrektor berlińskiego hotelu Mercure. Wahamy się. My, czyli trojka polskich dziennikarzy – Magda Dropek z queer.pl, Teresa Tuleja z „National Geographic Travel” oraz ja, reprezentujący „Replikę” – jesteśmy tu na zaproszenie Niemieckiej Centrali Turystyki, która, jak widać, dba o klientelę LGBT (dzięki!).

Może powiem „Schwules Museum”, muzeum historii LGBT działające w Berlinie od 30 lat? Albo popiszę się nazwą jakiegoś klubu gejowskiego? Berghain? Tom’s Bar? Hafen? Jednak postanawiam milczeć, Magda i Teresa też. W końcu Philip uśmiecha się i mówi: Oczywiście, że o Bramę Brandenburską! Turyści geje/turystki lesbijki to są przede wszystkim… turyści. Robią to samo, co inni. Dopiero w drugiej kolejności szukają jakichś miejsc związanych bezpośrednio z LGBT.

Różowa poduszka w hotelu

Philip jest dużym, pogodnym facetem. Na powitanie rzuca kilka polskich słów i dodaje, że jego dziewczyna jest Polką. Potem jeszcze dorzuci, że ma tatę Niemca, a mamę – Etiopkę. 5 lat temu wpadł na pomysł projektu „Pink Pillow”. To zestaw zasad przyjaznych klienteli LGBT, który łączy dziś ponad 60 berlińskich hoteli. Że goście są traktowani z szacunkiem i godnością niezależnie od rasy, pochodzenia, orientacji seksualnej, tożsamości płciowej, obywatelstwa, religii, niepełnosprawności czy wieku, że dany hotel aktywnie wspiera berlińską społeczność LGBT, że tworzy przyjazną atmosferę akceptacji w stosunku do własnego personelu oraz że oferuje informacje na temat berlińskiej „sceny” LGBT. Proste? Proste. Tablica z zasadami „Pink Pillow” musi wisieć w hotelu należącym do projektu w widocznym miejscu. W Mercure u Philipa oraz w Novotelu, w którym spaliśmy – sprawdziłem w hotelowym lobby, wisiały.

Philip dodaje od siebie dobrą radę: „Nie zakładać z góry”. Dwóch 40-letnich angielskich dżentelmenów w garniturach to niekoniecznie tylko wspólnicy prowadzący razem firmę, którym bez pytania należy dać pokój z osobnymi łóżkami. Może i prowadzą razem firmę, ale oprócz tego mogą być małżeństwem. A dwóch hiszpańskich studentów z flagami tęczowymi zatkniętymi w plecakach to niekoniecznie para gejów, którym bez pytania należy dać pokój z łożem małżeńskim. Bo może i są gejami, ale czy na pewno parą? Nie zakładać z góry, grzecznie zapytać, jakie łóżka/pokoje sobie życzą.

Pytam Philipa, jak to się stało, że on, heteryk, zaangażował się w działalność na rzecz LGBT. Śmiejąc się, odpowiada: Zawsze to pytanie musi paść, zawsze! A dlaczego nie? Ja po prostu jestem zainteresowany tym, by do mojego hotelu przyjeżdżało jak najwięcej gości. Mój zastępca w Pink Pillow też jest hetero i co rusz biorą nas za parę.

W październiku Philip przyjeżdża do Warszawy, opowiedzieć o „Pink Pillow” polskim menadżerom holeli.

Twój nauczyciel jest homo? Cool!

Brama Brandenburska, aleja Unter den Linden, budynek Reichstagu, słynna wieża telewizyjna na Alexanderplatz, futurystyczny Plac Poczdamski itd. – jako „zwykły” turysta (gej) to wszystko mam już zaliczone. Dlatego gdy pojawia się możliwość weekendu w Berlinie, początkowo myślę: może pojechać na Paradę Równości? Jeszcze na niej w Berlinie nie byłem. Jurek Szczęsny, doradca Klubu Parlamentarnego Zielonych ds. Polityki Antydyskryminacyjnej i Spraw Społecznych w Bundestagu i berlińczyk od lat, odradza mi ten pomysł: Parada w Berlinie jest super, ale wiesz, o co chodzi, wszystko jak w Warszawie, tylko 10 razy większe. Mniej jest tylko jednego – policji. Przyjedź lepiej tydzień wcześniej, wtedy jest bardzo fajny festyn miejski LGBT. Takiej imprezy w Polsce nie ma. I jeszcze długo nie będzie – myślę ze smutkiem, gdy jestem już po wizycie na StadtFest. Nie chcę być czarnowidzem, ale obawiam się, że mogę nie dożyć.

Miejski festyn LGBT w okolicach Nollendorfplatz (dzielnica: Schoneberg) to ok. 350 stoisk rozstawionych na kilku ulicach. W tym roku pogoda nie dopisała, przyszło więc tylko 200 tysięcy ludzi. Gdyby dopisała, byłoby 300 lub więcej – mowi Detlef Hilderbrand. On i Dieter Schneider to dwaj głowni organizatorzy całości. Obaj w wieku wczesnoemerytalnym. Uśmiechnięci, energiczni.

Stoiska są wszelakie. Organizacje LGBT, w tym m.in. te działające na rzecz niepełnosprawnych osob LGBT, firmy działające stricte na rynku LGBT, a także wielkie firmy, dla których LGBT jest istotnym segmentem rynku – a więc np. berlińskie linie lotnicze (reklamowane przez takich przystojniaków, że spędziłem przy ich stoisku z poł godziny) albo Deutsche Bank. Kilka stoisk wspólnot religijnych. Sporo stoisk knajpianych i fastfoodowych – interes się kręci. Dalej – w polskich warunkach to kompletna egzotyka: stoiska najważniejszych partii – a więc jadąc od lewej strony niemieckiej sceny politycznej: Die Linke, Zieloni, SPD, FDP oraz CDU. Do tego jeszcze stoisko amerykańskich Demokratów (można było sobie zrobić zdjęcie z tekturowym prezydentem Obamą na tle tęczy) oraz stoisko tęczowego Izraela. Jest klub fitness „Hard Candy”, który wypromowała Madonna, są stoiska butików z rożnymi gadżetami, w tym jeden poświęcony wyłącznie gadżetom tęczowym. Są wreszcie stoiska klubów. Oraz ciuchy – w tym ciuchy dla wielbicieli fetyszy – różnorakie akcesoria skórzane, ogromne kalosze, seksowne czerwone majtki z rozporkiem zarówno z przodu, jak i z tyłu, nie mówiąc już o milionach peruk, boa, szpilek, jockstrapów i czego tylko fetyszowa dusza zapragnie. Są też stoiska instytucji życia publicznego – służby zdrowia (profi laktyka HIV), policji. Oraz szkoły! „Twój nauczyciel jest homo? Cool!” – czytam hasło stoiska wyoutowanych nauczycieli.

No, i sami ludzie! Stajemy sobie z Magdą i Teresą i po prostu obserwujemy przesuwającą się przed oczami masę – starsi panowie za rączkę, obok drag queen rodem z jakiegoś Star Trek, za chwilę grupa nastolatków. Niepełnosprawni na wózkach z tęczowymi nitkami w kołach, skórzaki w średnim wieku w czarnych kamizelkach na gołych torsach. Miśki, hipsterzy, butch, femme. Dwie dwuipółmetrowe drag queens na mega koturnach. Przez chwilę patrzę w gorę prosto im w twarz – i konstatuję, że muszą mieć koło 70-tki. Puszczają do mnie oko, ja do nich też. Nikt nikomu nie wadzi, wszyscy się lubią. Widzę nieziemskiego przystojniaka w peruce afro. Ukradkiem próbuję cyknąć mu fotkę, zauważa to i wdzięcznie pozuje. Widzę też mnóstwo obejmujących się par hetero – prawie tyle samo, co gejowskich czy lesbijskich.

Gdzie są pijani?

Piwo leje się hektolitrami i… nikt nie jest pijany. Żadnych burd, żadnego choćby zataczania się. Detlef Hilderbrand chwali się, że według policji Stadtfest to jedna z najbezpieczniejszych imprez w Berlinie. Policji rzeczywiście nie widzę – nie licząc stoiska policji.

Pytam organizatorów o genezę imprezy. Okazuje się, że wszystko wzięło się właśnie z bezpieczeństwa, a raczej jego braku. Otóż, w Schonebergu, dzielnicy słynącej z otwartości, „dzielnicy gejowskiej” (według szacunków jakieś 20-30% mieszkańców to osoby LGBT) – te dwadzieścia kilka lat temu dochodziło do aktów przemocy motywowanych homofobią. Chuligani zasadzali się na osoby wychodzące z klubów czy knajp. Inicjatywa położenia kresu takim „praktykom” wyszła od samych właścicieli lokali. Stwierdzili, że wspólnota się wzmocni i zjednoczy przeciwko prześladowcom, jeśli się pozna. Np. przez wspólną zabawę, biesiadowanie. I to najzwyczajniej w świecie zadziałało. W Polsce, myślę, nie ma na to szans, bo nie ma jeszcze choćby zaczątka czegoś, co można by nazwać oazą otwartości, dzielnicą czy ulicą „gejowską”. A może się mylę? Może warszawski pl. Zbawiciela ze słynną tęczą jest takim zaczątkiem? Zobaczymy.

Wieczorem na domówce u znajomego pytam o niedawną debatę w niemieckim Bundestagu na temat małżeństw jednopłciowych (Polityka na gejowskiej imprezie? Owszem, nie widzę znudzonych min, gdy rzucam temat). Tłumaczą mi, że CDU (dość konserwatywni chrześcijańscy demokraci kierowani przez Angelę Merkel) nie ma już argumentów przeciw i tylko próbują przeciągnąć sprawę. A my na to: przecież Zieloni złożyli pierwszy projekt ustawy legalizujący małżeństwa jednopłciowe w 1990 r.! Ile czasu CDU potrzebuje do namysłu? 25 lat nie wystarczy? – mówi mi nowo poznany Uwe. Wszyscy przyznają, że jeszcze parę lat – i będą małżeństwa jednopłciowe w Niemczech.

Poznaję też przystojnego Marka, który zna kilka słów po polsku i z dumą powtarza bezbłędnie „chrząszcz!”. Dzielę się z nim spostrzeżeniem, które mam za każdym razem, gdy jestem w Berlinie: że mężczyźni tu są jacyś tacy ładniejsi niż u nas. Tak sądzisz? Szymon, Czarek, Jasiek – trzej moi ostatni faceci byli Polakami. OK – to rzeczywiście podnosi mnie na duchu. To już wiem, skąd ten „chrząszcz”. Mark przyznaje, że był wiele razy w Polsce. Polska nie jest dla niego dzikim wschodem. Mówi nawet, że słowo „Warszawa” brzmi zmysłowo – fajniej niż „Warschau”.

Mnie zaś Berlin kojarzy się z oddechem świeżego powietrza, z wolnością bycia sobą. I z budkami z kiełbaskami Curry Wurst – jedna z nich jest „nasza” – spójrzcie na fotkę.

Następnego dnia lecę jeszcze do Bruno’s – mojego ulubionego sklepu gejowskiego, w którym czuję się jak Alicja w krainie czarów – a potem z powrotem do Polski. Do następnego razu!

 

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nowi dysydenci

O małżeństwie w Brighton, o queerowym Lublinie i o tym, jak zmienił się dyskurs o homoseksualności w polskich mediach z doktorem Tomaszem Kitlińskim rozmawia Przemysław Górecki

 

foto: ThewitcheZ Photo Design

 

Od kilku miesięcy jesteś szczęśliwym małżonkiem. Ślubem – z Pawłem Leszkowiczem, kuratorem słynnej wystawy „Ars Homo Erotica” w Muzeum Narodowym – domknęliście figurę bycia jawną parą homoseksualną z długim stażem. 11 lat temu wzięliście udział w akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Niech nas zobaczą.

Prawie dwadzieścia lat temu podczas wakacji w Ustce poszliśmy z Pawłem na nasz pierwszy romantyczny spacer nad morzem, przy blasku księżyca. Nasz związek przez długi czas funkcjonował na odległość. Paweł mieszkał w Poznaniu, ja w Lublinie. Później byliśmy rozproszeni po świecie. Spotykaliśmy się często w połowie drogi, np. w Warszawie albo Berlinie. Ale to nie były nigdy zbyt długie rozstania. Myślę, że dystans wpływa bardzo ożywczo na pary. Teraz tutaj, w Brighton w Wielkej Brytanii, gdzie od kilku lat mieszkamy, w świetle słońca zawarliśmy związek małżeński. Już w mojej pierwszej książce „Obcy jest w nas”, pisząc o małżeństwie homoseksualnym, dodałem zdanie z Zapolskiej: „O tym się nie mówi, o tym się nawet myśleć nie chce” i skomentowałem: „To się czyni!”. No i, rzeczywiście, myśmy to uczynili.

Po prostu z miłości?

Również, ale nie tylko. Jedną z inspiracji był udział w weselu naszych przyjaciół – gejów z wieloletnim stażem: Johna (Stanleya, mecenasa „Repliki” – przyp. red.) i Helmuta w Toronto. Chcielibyśmy, by wszystkie pary tej samej płci mogły zawrzeć małżeństwa. To wielki krok kulturowy i cywilizacyjny. Paweł i ja zrobiliśmy to też dla społeczeństwa, choć jestem anarchistą!

To przewrotne. Wymierzyliście policzek oponentom siejącym propagandę przelotnych homozwiązkow. Ale w twoim środowisku – jesteś działaczem i myślicielem queerowym – spotyka się też krytykę instytucji małżeństwa jako patriarchalnego reliktu.

A jednak chciałem wstąpić w związek małżeński, tak krytykowany! Z jednej strony to zerwanie z tradycją, obecne w myśli queerowej, z drugiej – czerpanie z niej, szukanie tych proto-queerowych figur. Rewolucja polegająca na jednopłciowych małżeństwach jest zerwaniem z homofobią i wielkim protestem przeciwko uprzedzeniom – a z drugiej, właśnie nawiązaniem do tradycji. Moi rodzice napisali na nasze wesele słowa, które zostały odczytane: „Cieszymy się, że doczekaliśmy tego dnia i życzymy innym takim parom w Polsce, by mogły przeżywać tak ważne dla siebie uroczystości”. Nasi przyjaciele przemawiali na weselu w podobnym duchu, a po wymianie obrączek wysłuchaliśmy słów odnoszących się do „Pieśni nad Pieśniami”, która opiewa zaślubiny i bywa interpretowana queerowo. Było coś atrakcyjnego w tym połączeniu między nieświadomością a świadomością, biologią a kulturą, indywidualnością a społeczeństwem. Ono też jest ważne. Zawsze mi się wydawało, że w Polsce to klasa polityczna jest zacofana, politycy robią złą robotę, manipulując religią i zamieniając chrześcijaństwo w fundamentalizm. Społeczeństwo poszło już dalej i stopniowo odrzuca uprzedzenia.

Wszyscy chcemy tak myśleć. Nie grozi wam pogrążenie się w wartościach establishmentu?

Można potraktować to małżeństwo inaczej: jako wkroczenie w społeczeństwo, zjednoczenie się z innymi ludźmi i wspólne działanie.

A jak oceniasz symboliczny gest Marka i Jędrzeja Idziak-Sępkowskich z Krakowa, o którym pisała niedawno „Gazeta Wyborcza” – nie mogą zalegalizować związku, ale przyjęli te same nazwiska, uregulowali te sprawy, na które prawo zezwala, w akcie notarialnym i urządzili huczne wesele.

Moje gratulacje! Podziwiam ich, to wielki akt odwagi! My z Pawłem też myśleliśmy o połączeniu nazwisk, ale ponieważ większość tekstów piszemy razem, więc nie byłoby już żadnej inności i odmienności, wszystko byłoby dosłownie „jak jeden mąż” (śmiech).

Jak patrzysz na te 11 lat od „Niech nas zobaczą do dziś w kontekście polskiej emancypacji LGBT?

Z jednej strony był wylew homofobii, wszyscy w Polsce nagle okazali się specjalistami od homoseksualności, z drugiej – i my, i inne pary z tamtej akcji otrzymaliśmy dużo wsparcia, Mariusz Szczygieł, Andrzej Osęka i wielu innych dziennikarzy pięknie opisało „Niech nas zobaczą”. Co ciekawe, na otwarcie wystawy w Warszawie przyszła, jako jedyna celebrytka, Joanna Szczepkowska! Myślałem, że popiera gejów i lesbijki, ale teraz okazało się, że jest trochę inaczej (śmiech). Potem był czas polskiego faszyzmu, jak nazywam okres 2005-2007.

Nasz mały faszyzm”?

Tak! Lata Kaczyńskich zupełnie przemieniły polskie media. Jeszcze kilka lat wcześniej w „Gazecie Wyborczej” ukazywały się teksty tej psycholożki…

Zofi i Milskiej-Wrzosińskiej?

Tak!

Powtarzała tezy o homoseksualności jako efekcie uwiedzenia w młodym wieku, wspominała o „nawróceniach” na heteroseksualizm i skarżyła się – a jakże! – na „inwazjęświat heteroseksualny”.

Potworność! A z drugiej strony pozytywne, rozsądne głosy Jacka Kochanowskiego, Tomasza Basiuka, które też „GW” drukowała w myśl tak zwanego „zerowego dualizmu”, czyli sprawiania wrażenia „neutralności”: że niby homofoby mają swoje racje i homoseksualiści swoje. W latach tego „małego faszyzmu” „GW” dokonała skoku jakościowego swego dyskursu, czego podsumowaniem była cała fala publikacji – Doroty Jareckiej, Ewy Siedleckiej, Romana Pawłowskiego, Piotra Pacewicza, potem też comingoutowy tekst Marty Konarzewskiej z 2010 r. „New York Times” dokonał podobnego skoku.

Tylko chyba trochę wcześniej. Mieliśmy jednak swoją specyfikę rozwoju demokracji.

To chyba tak musiało być. Znam dobrze kontekst opozycji demokratycznej w PRL-owskiej Polsce od strony teatrów alternatywnych. Miały one związek z dysydentami takimi, jak Adam Michnik. Wtedy niewiele mówiło się o mniejszościach seksualnych, które nazywam mniejszościami uczuciowymi, ale w teatrze szanowało się podmiotowość każdego człowieka. Gdy kiedyś na lekcji polskiego powiedziałem, że Maria Komornicka wyrwała sobie zęby, żeby stać się Piotrem Odmieńcem Włastem, to klasa wybuchła śmiechem, ale nie był to pogardliwy rechot. Może się wydawać to trochę nie do wiary, że np. w socjalistycznym Lublinie było Akademickie Centrum Kultury, w którym w drugiej połowie lat 80. widziałem homoerotyczny monodram oparty na „Skowycie” Ginsberga.

Lublin ma opinię ultraprawicowego miasta. Umiałbyś ją odczarować?

Pamiętam Lublin, w którym w prowincjonalnym liceum seksuolog w 1983 r. mówił, że homoseksualizm nie jest żadnym problemem, jeśli tylko jest to relacja, która dwom osobom sprawia przyjemność. Lublin Marcina Krzeszowca i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Lublin, do którego często przyjeżdżał Artur Cezar Krasicki, autor „Manifestu onanistycznego” i skąd lesbijki pisywały do „Na Przełaj” i naszego artzine’u „Rewia Kontr Sztuki”. Jeszcze wcześniej – Edwarda Stachury, Jerzego Krzysztonia. Lubię mówić, że Lublin kwitł kulturą LGBT już od XIX wieku. Przykład? Narcyza Żmichowska działała właśnie w Lublinie, a w małej miejscowości pod Lublinem miała kochankę. Później był jeszcze choćby Józef Czechowicz.

Z jednej strony popierany przez biskupa „Marsz dla życia i rodziny” sprzed roku, pobrzmiewający brunatnymi akcentami i homofobicznymi transparentami Młodzieży Wszechpolskiej, z drugiej – śmiała prezentacja wieloseksualnej panoramy Lublina „Miasto miłości” Jej Performatywności, podczas festiwalu Transeuropa w 2011 r.

Lublin to niejednoznaczne miasto. Pokojowy wiec przeciwko temu marszowi nic nie zdziałał. Świetnie za to wygląda współpraca ze skłotem Tektura, w obrębie którego mógł działać lubelski oddział KPH, organizowane były debaty i dyskoteki. Tektura odgrywa wielką rolę w lubelskim ruchu LGBT, tak samo jak Queerowe Ambulatorium z jego naczelną aktywistką Magdą Łuczyn. Podobnie zresztą nieformalna grupa Tęczowy Lublin, organizująca m.in. żywą bibliotekę.

Jak odbierasz „nagonkę na gender” w Polsce? Echa docierają do Wielkiej Brytanii?

Tak. To ciekawe, że wszyscy tu wiedzą – i w USA, i w Niemczech również – o polskiej walce z gender. Wiesz, te „wojny kulturowe” toczą się już wiele lat, pisaliśmy o nich z Pawłem w „Miłości i demokracji” w 2006 r., pisał Błażej Warkocki ze Zbyszkiem Sypniewskim w „Homofobii po polsku” w 2004 r. Dziś dyrektorka Teatru Ósmego Dnia, Ewa Wójciak nazywa na Facebooku papieża „ch…” i traci stanowisko. Ja sam wiążę wielkie nadzieje z Franciszkiem, jeśli chodzi o zmianę postawy Kościoła wobec osób LGBT, ale nie uważam, by Ewie należało się jakieś potępienie.

Co można z tym wszystkim zrobić, prócz opisywania?

Nie rozkładaj rąk! Można się cieszyć, że wciąż są wspaniali bojownicy i bojowniczki, którzy potrafi ą walecznie, ale i karnawałowo, w sensie Bachtinowskim, stawiać czynny opór tej fali nabierającej już groteskowego wymiaru. To są polscy nowi dysydenci.

***

Tomasz Kitliński (ur. 1965) – autor trzech książek: „Obcy jest w nas. Kochać według Julii Kristevej”, „Miłość i demokracja” (napisanej z mężem) i „Dream? Democracy”. Pracę dyplomową napisał pod kierunkiem filozofki feministycznej Julii Kristevej. Wykładowca UMCS i University of Brighton, członek Krytyki Politycznej, Zielonych 2004 i Otwartej Akademii, aktywista LGBT i artysta. Związany z Lublinem, w którym studiował filologię angielską.

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble  

Queer a islam

Pierwsza w Polsce obszerna praca naukowa na temat LGBT w kulturze muzułmańskiej

 

 

„Queer a islam”, pod red. K. Górak-Sosnowskiej, Smak Słowa 2012

Wydawałoby się, że trudno o odleglejsze pojęcia niż queer i islam. Oba dorobiły się pojemnego zestawu stereotypów. Tym bardziej warto przeczytać pierwsze polskie opracowanie na ten temat pod red. Katarzyny Górak-Sosnowskiej (swoją drogą, nie ma u nas pracy „Queer a chrześcijaństwo” – ot, paradoks).

„Queer a islam” podzielony jest na dwie części – analizę historyczną i przegląd aktualnej sytuacji. Autorzy/rki pokazują, że mimo bardzo silnego podziału na dwie płcie w kulturze muzułmańskiej, nie jest ona jednak monolitem. Katarzyna Pachniak pisze o hermafrodytach w średniowiecznym prawie muzułmańskim, Joanna Musiatewicz analizuje ogromną rolę, jaką przez ponad tysiąc lat (!) odgrywali eunuchowie, a Magdalena Nowaczek-Walczak opisuje sytuację „zniewieściałych mężczyzn” i „zmaskulinizowanych kobiet”. Okazuje się, że przyzwolenie na „queerowanie” było i jest w islamie większe niż akceptacja ruchu gej/les, który delikatnie mówiąc – sprawia problem; homoseksualizm jest nielegalny w wielu muzułmańskich krajach, w niektórych karany nawet śmiercią.

W drugiej części otrzymujemy opis dość dramatycznego funkcjonowania osób LGBTQ we współczesnym islamie – m.in. Monika Lisiewicz zajmuje się analizą sytuacji w Turcji, Marta Woźniak – w Palestynie, Syrii i innych krajach Bliskiego Wschodu, a Piotr Bachtin opisuje specyficzne traktowanie osób trans w Iranie. Opracowanie zamyka tekst Gawła Walczaka o muzułmanach starających się o azyl w Hiszpanii ze względu na orientację seksualną.

Momentami trochę razi akademicki język, ma się też wrażenie, że autorzy/rki starają się uczynić mocno homofobiczną kulturę islamu odrobinę bardziej LGBT-friendly. Ale generalnie „Queer a islam” to solidna porcja wiedzy dotychczas u nas praktycznie niedostępnej. Nieoczekiwanym zgrzytem jest tylko mizoginiczny pierwszy rozdział, w którym Marek Dziekan pisze m.in., że szum wokół zjawiska obrzezania kobiet jest wynikiem propagandy feministycznej, a segregacja płci podczas modlitwy w islamie… nie jest przejawem dyskryminacji.

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Niebinarność w wielkim mieście

Z aktorką SARĄ RAMÍREZ, odtwórcą roli Che w serialu „I tak po prostu”, kontynuacji kultowego „Seksu w wielkim mieście”, rozmawia Artur Zaborski

 

Foto: HBO

 

Uzgodniliśmy z Sarą, że w treści wywiadu zastosowane zostaną naprzemiennie zaimki/końcówki męskie i żeńskie, zarówno w odniesieniu do samej Sary, jak i granej przez nią postaci Che.

Twoja serialowa bohaterka Che Diaz jest osobą niebinarną. Odnoszę wrażenie, że twórcy „I tak po prostu” naprawdę postarali się, by go właściwie zaprezentować na ekranie.

To prawda. Nie dostajemy jakichś szczątkowych informacji na jej temat, dokładnie poznajemy jego życie. Dowiadujemy się, że przy urodzeniu została zidentyfikowana jako biologiczna kobieta, ale nie określa się ani jako kobieta, ani jako mężczyzna. Czasami jest obiema płciami, czasami żadną. Jest w spektrum tożsamości płciowej, choć ma bardziej męską ekspresję. Jej orientacją psychoseksualną jest biseksualność, ale Che czuje pociąg seksualny i romantyczny do więcej niż jednej płci. Identyfikuje się natomiast jako osoba queer. Bardzo lubię Che.

Za co?

Ma wielkie serce i świetną prezencję. Jest osobą mądrą, ludzką, zabawną, dynamiczną, bałaganiarską i niezwykle złożoną. Pojawia się w serialu, żeby trochę namieszać. Jest postacią prawdziwą, żyje w zgodzie ze sobą i za nic nie przeprasza, bo bardzo ciężko zapracował na to, żeby być tam, gdzie jest. Swoją postawą inspiruje innych bohaterów, rozbudzając w nich refleksje na temat skrywanych potrzeb i smutków.

Podobał ci się oryginalny „Seks w wielkim mieście”?

Mam do niego szczególny sentyment z powodu Nowego Jorku, który stał się moją miłością po raz pierwszy, gdy się do niego wprowadziłam we wczesnych latach 90., a po raz drugi, gdy stał się moim ulubionym bohaterem „Seksu w wielkim mieście”. Mam też dużo szacunku do tego, jak na ekranie pokazano relacje, które łączyły serialowe bohaterki. Cieszyło mnie, jak bardzo się nawzajem wspierały. Serial inspirował mnie również seksualnie, co pokazuje, jak mocno przyczynił się do progresu społecznego. Oczywiście, nie był idealny, ale ja powtarzam, że ważne jest, by dążyć do postępu, a nie do perfekcji. Przełom wieków to dla mnie początek pracy w aktorstwie i zarazem okres marzeń, by wystąpić gościnnie – chociażby jako drzewo! – w „Seksie…”. Bardzo się cieszę, że teraz te marzenia się dla mnie spełniły.

Uważasz, że „I tak po prostu” też może się przysłużyć progresowi społecznemu?

Oczywiście, bo dzięki Che możemy się dowiedzieć, jak wygląda randkowanie osób queer czy związki, które zawierają. Na przykładzie tej postaci przekonamy się też, czym jest indywidualne doświadczenie osoby niebinarnej. Cieszę się, że serial podkreśla to, że osoby LGBT+ są różne, różnorodne, a ich doświadczenia nie da się zawrzeć w jednej osobie na ekranie. Che poprzez swój humor i człowieczeństwo pokaże nam, jak wygląda jedna „opcja” bycia queer, a przy okazji widzowie dowiedzą się czegoś więcej na temat tego, czym są konstrukcja płci i role płciowe.

Pojawienie się Che to w serialu prawdziwy przewrót. Pamiętam scenę z oryginalnego „Seksu w wielkim mieście”, w którym Carrie była roztrzęsiona po tym, jak przyszło jej pocałować inną kobietę.

Ta scena rzeczywiście była chybiona, ale nie zgodzę się, żeby „Seks…” sprowadzać tylko do niej. W oryginale pojawiali się reprezentanci społeczności LGBT+, ale tacy, którzy potrafili się zidentyfikować płciowo i seksualnie. Teraz dzięki „I tak po prostu” mamy na ekranie bohaterów, którzy przypominają widzom, że istnieją też osoby transpłciowe i queerowe, a także że nie wszyscy zostali właściwie zidentyfikowani jako mężczyźni lub kobiety przy urodzeniu, że są osoby niebinarne, które ubierają się bardziej męsko albo bardziej kobieco. Ekranowa społeczność LGBT+ jest tym razem bardzo szeroka. Najbardziej jednak cieszy mnie, że scenariusz jest tak napisany, że choćby z moją postacią mogą się identyfikować nie tylko osoby niebinarne, ale też te, które nie żyją w stu procentach w zgodzie ze sobą, bo np. wykonują pracę, która im na to nie pozwala. Che przypomina, że wszystko w naszym życiu jest płynne i musimy się nauczyć to akceptować.

Che pracuje w stand-upie i ma swój własny podcast. Czy geneza tej postaci ma swoje źródła w rzeczywistości?

Reżyser i scenarzysta „Seksu w wielkim mieście”, Michael Patrick King, wyoutowany gej, był standupowym komikiem. Wniósł do postaci Che dużo własnych doświadczeń. Dla mnie, osoby niebinarnej, to oczywiście wielki przywilej móc zagrać postać niebinarną, której wątek nie jest w opowieści poboczny, tylko jest jednym z głównych. Dzięki temu możemy razem z nią płakać i się śmiać. Poznajemy Che w momencie wielkiego sukcesu zawodowego, kiedy dostaje wciąż nowe oferty pracy, staje się pożądaną postacią w Nowym Jorku. Jednak z kolejnymi odcinkami przekonamy się, że w jego życiu jest też sporo goryczy i wyzwań. Poznajemy Che z wielu różnych stron.

Nie martwisz się, że przez to, że oryginalny „Seks w wielkim mieście” był oskarżany o zawężanie perspektywy do białych, zamożnych, heteroseksualnych kobiet, „I tak po prostu” będzie teraz szczególnie mocno brane pod lupę, a każde potknięcie – piętnowane?

Nie, bo Michael Patrick King i Sarah Jessica Parker dali jasno do zrozumienia, że zrobili „I tak po prostu” po to, by stworzyć wielowymiarowe postaci. Jesteśmy w ważnym miejscu jako artyści, osoby tworzące sztukę. To w dużej mierze od nas zależy, jak postrzegane są poszczególne mniejszości, dlatego tak istotne jest, żebyśmy przekazywali widzom prawdę. Mogę zagwarantować, że za „I tak po prostu” stoją przemyślane decyzje i właściwe intencje, dlatego z wielką ciekawością przyglądam się reakcjom widzów na kolejne odcinki naszego serialu. Wiem, że opinii będzie wiele i nie wszystkie będą sprzyjające. Zresztą już słyszę krytyczne głosy.

Jakie?

Choćby twierdzenie, że za bardzo staramy się pokazać na ekranie różne osoby LGBT+, co ma być próbą rehabilitacji za ich niedostateczną reprezentację w „Seksie w wielkim mieście”. Na tym jednak polega piękno człowieczeństwa, że każdy ma swoje zdanie. Nie za bardzo przejmuję się negatywnymi opiniami, bo wiem, że one będą się zmieniać wraz z kolejnymi odcinkami. Carrie, Charlotte, Samantha i Miranda też przecież nie zawsze cieszyły się poważaniem, ale zawsze były sobą. A teraz dochodzą do nich inne postaci, które dzielą się historiami ze swojego życia i też nikogo przy tym nie udają.

Masz dużo scen, w których występujesz u boku Sarah Jessiki Parker i Cynthii Nixon. Jak ci się z nimi pracowało?

To była czysta przyjemność i wielki zaszczyt. Sarah Jessica Parker była pierwszą osobą, którą poznałam zaraz pierwszego dnia pracy – podczas prób czytania scenariusza. Od razu do mnie podeszła i powiedziała, że bardzo się cieszy, że tu jestem. Zapytała, jakie są moje zaimki, bo chciałaby mieć pewność, że zwraca się do mnie tak, jak sobie tego życzę. Powiedziałem, że preferuję „they/them”. Zaimponowało mi, że od pierwszego momentu była ze mną szczera i dała mi możliwość bycia sobą. Sarah wnosi wiele gracji i wdzięku do naszej społeczności. Nie boi się też wyrażać swojego zdania. Jest świetną szefową i partnerką na planie. Jeśli mam być z tobą szczera, to muszę jeszcze dodać, że Sarah Jessica Parker niesamowicie mi się podobała, gdy dorastałem. Uwielbiałam ją nie tylko w „Seksie w wielkim mieście”, ale też np. w „Square Pegs” i „Rodzinnym domu wariatów”. Gdy ją poznałem, starałam się nie zachowywać jak psychofan. (śmiech)

Udało ci się?

Zdecydowałam, że kiedy ją poznam, to uprzedzę ją, że jeśli kiedyś zacząłbym rozwodzić się nad tym, jak ją uwielbiam, to ma mi przerwać, bo stałybyśmy tak godzinami, zanimbym skończył. Jednak kiedy rzeczywiście ją poznałam, zapomniałem, że powinnam się kontrolować, i powiedziałem: „Uwielbiam cię i podobasz mi się od zawsze! Ups, naprawdę to powiedziałam!”. Sarah zareagowała uśmiechem i wdzięcznością. Zresztą Cynthia Nixon jest równie wspaniała. Podziwiam, jak oddaną jest partnerką dla swojej żony Christine i matką dla ich dziecka.

Dopuściły cię tak blisko?

Zaprosiły mnie do swojego domu w Nowym Jorku – Cynthia kandydowała na gubernatorkę stanu Nowy Jork, jeszcze zanim weszliśmy na plan serialu. Spędziłam z nimi mnóstwo czasu. Cynthia zrobiła to tak po prostu – żebyśmy mogły lepiej się poznać i przełamać lody. Bardzo mi to zaimponowało, czułem się doceniony, zadbany i ciepło przyjęty. Sarah, Cynthia i reszta ekipy postarali się, by dać mi poczucie bycia częścią ich zespołu, kimś akceptowanym. Dostrzegali mnie i moją wartość. Naprawdę nie mogłam trafić lepiej.

Mówisz, że Sarah Jessica Parker od razu zapytała o twoje zaimki. W serialu jest scena, w której grana przez Cynthię Miranda stara się wobec twojej postaci używać właściwych zaimków, ale czasami jej się mylą. Co robisz w sytuacji, w której przy tobie ludzie zapominają, jak się do ciebie zwracać, albo niechcący się mylą?

Ja przede wszystkim doceniam chęci i ciekawość. Bardzo lubię, gdy ludzie pytają, jak mają do mnie mówić. W ogóle chętnie podejmuję trudne rozmowy. Jestem zdania, że trzeba być wyrozumiałym i ludzkim dla siebie nawzajem, dawać sobie prawo do pomyłek. Doceniam progres i właśnie ciekawość, bo sam taki jestem. A że zdarza mi się, jak i innym, pomylić? Cóż, perfekcjonizm potrafi być przygnębiający, jest narzędziem białej supremacji, dlatego go nie lubię.

Myślisz, że perfekcjonizm to coś złego?

Tak, bo on paraliżuje ludzi. Sprawia, że się boją i nie chcą zadawać pytań. Jeśli naprawdę pragniemy zmian na plus i progresu społecznego, które pozwolą nam stworzyć bezpieczną przestrzeń dla innych, to musimy dać ludziom możliwość popełniania błędów. To jest coś, na czym naprawdę mi zależy, o to walczę. Dlatego nie pozwalam, by inni wywierali na mnie presję idealności, perfekcjonizmu. Nie jestem i nie będę nigdy kimś idealnym, i mam świadomość, że inni też nie są i nie będą. Ważniejsze jest, żebyśmy chcieli spotkać się ze sobą gdzieś pośrodku, zadawali sobie nawzajem pytania i uważnie słuchali swoich odpowiedzi. Myślę, że wtedy damy sobie dowód na to, że mamy wobec siebie dużo szacunku. Nie musimy się we wszystkim zgadzać, ale na pewno musimy być siebie ciekawi i akceptować, że nie zawsze musimy rozumieć, co usłyszymy z ust innej osoby. Należy natomiast doceniać, że zostało zadane pytanie, dlatego ja autentycznie się cieszę, gdy ono pada.

Nawet gdy pytanie jest tak niekomfortowe, jak w serialu, gdy ktoś pyta cię, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną, nie mająświadomości, że to nie są wszystkie tożsamości płciowe?

Czasami musi być niekomfortowo, bo pytający tylko w ten sposób może się nauczyć nowych umiejętności, a ja – tego, jak tolerować dyskomfort. Przynajmniej tyle jesteśmy w stanie zrobić. To bardzo ważne zwłaszcza dziś, w czasach, w których tylu polityków chce, żebyśmy nie zadawali pytań. Mnie zależy na czymś odwrotnym – chcę tworzyć świat, w którym zachęcamy się wzajemnie do zadawania pytań i w którym nie boimy się mówić niepoprawnych rzeczy. Bo to i tak się stanie. To, co się liczy najbardziej, to jak się od tego odbijemy i czego nas to nauczy. Błąd sam w sobie ma znaczenie, ale nie aż tak duże jak sposób, w jaki go naprawimy. Musimy nauczyć się podnosić wspólnie z niekomfortowych sytuacji. Dopiero wtedy można mówić o ukojeniu i naprawieniu błędu.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chopin: dezorientacje

Tekst: Marcin Bogucki

Zarówno jego biografia, jak i muzyka pokazują, że stawiał pod znakiem zapytania kategorie płci i seksualności

 

Grafiki z konkursu na plakat na 200-lecie urodzin Chopina 1810-2010

 

Atak na jeden z najważniejszych symboli polskości nastąpił w listopadzie 2020 roku. W połowie miesiąca szwajcarski dziennikarz Moritz Weber przygotował dla niemieckojęzycznego radia SRF 2 Kultur dwuczęściową audycję na temat relacji Fryderyka Chopina z mężczyznami, w której outował kompozytora. Twierdził on, że w jego korespondencji można znaleźć dowody miłości do jednego z przyjaciół oraz utrzymywania intymnych kontaktów z innymi przedstawicielami płci męskiej, zaś charakter uczuć został zafałszowany poprzez celowe błędy w tłumaczeniu oraz umyślne zagubienie niektórych listów. Audycja nie odbiłaby się tak szerokim echem, gdyby nie wzmianka na blogu Slipped Disc, będącym rodzajem anglojęzycznego Pudelka, poświęconego muzyce klasycznej. Tematem kilka dni później zainteresował się poważny brytyjski dziennik „The Guardian” i dopiero ta publikacja wywołała reakcję w kraju. Pojawiające się w polskiej prasie głosy próbowały zdyskredytować sensacyjne doniesienia – alergicznie reagowano na samą sugestię, że Chopin mógł być homoseksualistą, inne opinie w bardziej wyważony sposób punktowały braki warsztatowe samego Webera. Rzeczywiście, przywołane przez szwajcarskiego dziennikarza informacje, dotyczące zażyłości Chopina z przyjaciółmi były powszechne znane, zaś pomyłki w tłumaczeniu listów okazały się rzekome (korespondencja dostępna jest na stronach Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina). Przy okazji domniemanego skandalu warto jednak zastanowić się, w jaki sposób konstruowana była do tej pory biografia kompozytora i czy nie można znaleźć jakichś rys na wystawionym mu heteronormatywnym pomniku.

Konstancja, Tytus

Chopin i kobiety – to temat, który często powracał w badaniach chopinologicznych. Pierwszą poważną miłością kompozytora miała być młoda adeptka śpiewu, Konstancja Gładkowska. W kontekście tego uczucia pojawia się wspomniany przyjaciel – Tytus Woyciechowski – z którym łączyła Chopina niezwykła więź. Kompozytor zdawał mu sprawę ze swoich rozterek miłosnych, zapewniał przy tym, że jest najważniejszą osobą w jego życiu (Tytus, w dowód przywiązania, miał otrzymać portret przyjaciela jeszcze przed Konstancją). Warto wspomnieć, że Chopin bardzo długo krył się ze swoim uczuciem, dopiero po pewnym czasie wyznał dziewczynie miłość. Doszło do wymiany pierścionków, listy – dla zachowania dyskrecji – Chopin pisał przez znajomego. Wszystko to wydarzyło się tuż przed wyjazdem kompozytora z Warszawy. Odległość sprawiła, że uczucie do Konstancji szybko wygasło, kontakt z Tytusem nie został jednak zerwany. To, co niepokoiło badaczy, to dająca się wyczytać z korespondencji Chopina namiętność uczuć oraz szczerość wyznań, tak różna od współczesnych wyobrażeń na temat tego, co przystoi mężczyźnie. Do legendy przeszły Chopinowskie poufałości: „Idę się umywać, nie całuj mię teraz, bom się jeszcze nie umył. Ty? chociażbym się olejkami wysmarował bizantyjskimi, nie pocałowałbyś, gdybym ja Ciebie magnetycznym sposobem do tego przymusił. Jest jakaś siła w naturze. Dziś Ci się śnić będzie, że mnie całujesz. Muszę Ci oddać za szkaradny sen, jakiś mi dziś w nocy sprowadził!”; „Ty byś mię może nie chciał, ale ja Ciebie chcę i czekam z ogolonymi wąsami”. To tylko fragment korespondencji do Tytusa z nieustannymi prośbami o pocałunki w usta i pieszczoty.

George

Inną miłością Chopina miała być Maria Wodzińska – spotkana podczas jednej z podróży nastoletnia siostra dawnego lokatora pensji ojca. W tym przypadku doszło nawet do zaręczyn, choć ostatecznie zamiar małżeństwa z muzą romantyków (kochał się w niej także Juliusz Słowacki) nie został zrealizowany, zaś powodu zerwania nie jesteśmy pewni. O ile Maria stanowiła symbol czystości, jej przeciwieństwem była George Sand, kobieta wyzwolona, z którą kompozytor związał się na parę lat. Wspomina się także w tym kontekście Delfinę Potocką, kolejną femme libre, lecz stopień zażyłości, jaki łączył ją z Chopinem, jest sprawą dyskusyjną. To wycinek z Chopinowskiego pocztu kobiet, choć wydawałoby się, że wystarczający materiał do pozostawienia Chopina w heteroseksualnym spokoju. Skąd zatem kontrowersje dotyczące jego orientacji psychoseksualnej? Weber przekonywał, że biografowie wyolbrzymiali te epizody w biografii kompozytora, ukrywając dużo trwalsze i głębsze relacje z Janem Matuszyńskim, Julianem Fontaną, Wojciechem Grzymałą czy właśnie Tytusem Woyciechowskim. Dziennikarz oskarżał Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, który miał rzekomo tuszować prawdę o swoim patronie. Choć NIFC, ustami Kamili Stępień-Kutery, rozwiewał wątpliwości co do seksualnych upodobań Chopina, nie zamykał jednak dyskusji na ten temat. Nakładem Instytutu ukazało się parę lat temu polskie tłumaczenie książki Jeffreya Kallberga „Granice poznania Chopina”, traktującej m.in. o możliwej genderowej interpretacji muzyki Chopina. W interesujących teoretyczno-historycznych studiach zastanawiał się on, jak uprawiane przez niego gatunki, uznawane za „kobiece”, nokturny i mazurki, wpływały na percepcję jego osoby. Nie chodziło mu o dotarcie do prawdy na temat orientacji seksualnej kompozytora, lecz przywołanie kontekstów, które kształtowały jego obraz: „W poniższym wywodzie nakreślę historię opartych na skojarzeniach z zaświatami metafor, które łączono z Chopinem, prześledzę mechanizm sprawiający, że metafory te – poprzez rozmaite przeniesienia i odchylenia znaczeń – rozumiane były jako seksualne, wreszcie zbadam mgliście kreślone poprzez ten proces historyczny obrazy Chopina jako androgyna, hermafrodyty i sodomity”. Wiemy, że ekspresja muzyczna preferowana przez Chopina trafiała przede wszystkim do żeńskiej części publiczności („jego gra podobała się przede wszystkim damom”, jak pisał Franz Liszt), zaś kwestia płci odgrywała znaczenie również w odczytywaniu jego biografii. Kontekst ten jest szczególnie istotny w przypadku relacji Chopina z Sand – pisarką, używającą męskiego pseudonimu, ubierającą się po męsku, angażującą się w romanse z kobietami oraz realizującą „męski” wzór podboju miłosnego, próbując zbliżyć się do Chopina (w roli swata wystąpił Wojciech Grzymała). Jaki rodzaj relacji łączył parę? Nie możemy mieć co do tego pewności, nieco światła rzucają na tę sprawę słowa Sand, która pod koniec dziewięcioletniego pożycia pisała do znajomej, że od siedmiu lat żyje jak dziewica. Kobiecość towarzyszyła Chopinowi bezustannie, można odnaleźć ten wątek choćby w wypowiedziach jego uczniów: jeden z nich twierdził, że odczuwał przymus traktowania kompozytora „jak kobietę, której chce się zrobić przyjemność”, inna podopieczna pisała, że mieszkał jak kobieta, „prawie chciałoby się powiedzieć, że kokota”. Nie ulega też wątpliwości, że sam Chopin chętniej otaczał się kobietami, a po jego śmierci to właśnie one stały się kapłankami chopinowskiego kultu. Towarzyszące Chopinowi metafory związane z kobiecością otwierały pole interpretacji na temat jego orientacji psychoseksualnej. Dochodzimy tu do kwestii wzajemnych związków twórczości i energii seksualnej. W przypadku muzyki Chopina dominuje perspektywa sublimacyjna, według której komponowanie miało być efektem przekierowania popędu, choć różnie interpretowano jego siłę. Według Sand libido kompozytora było stłumione, zaś energia seksualna w znacznej części przemieniała się w pasję twórczą. W innej wizji kompozytor jawi się jako heros muzyczny i seksualny, ograniczający swoje popędy, by móc tworzyć. Można ją odnaleźć w (sfałszowanych najpewniej, ale działających na wyobraźnię) listach do Delfiny Potockiej, w których Chopin nie szczędzi adresatce soczystych detali: „Dużo o natchnieniu i twórczości myślałem i powoli, powoli sprawę najważniejszą odkryłem. Wtedy tylko natchnienia i pomysły nawiedzają, kiedy dłuższy czas nie mam kobiety. Jak się na kobiecie z pasją do sucha wyprztykam, to ode mnie natchnienie ucieka, a pomysły do głowy nie lezą. (…) Wszystko co mogło być stworzone – w najsłodszej Twej dziurce-desdurce a więc jesteś muzyki pełna, z mojemi dziełami «przy nadziei». Myśli dzika, ale przyznaj, że oryginalna?!”. To przykład kontrowersyjny, ale pokazujący Chopina jako postać podatną na sprzeczne ze sobą interpretacje, dający przy okazji asumpt do postawienia innego pytania: skoro sublimacja w przypadku kompozytora była tak silna, to może występowały w jego psychice jakieś inne nieakceptowane popędy? Wywołana przez audycję Webera „Chopingate”, świadczy o dwóch sprawach: konserwatywnym rysie chopinologii oraz stereotypach dotyczących Polski panujących w Europie. Chopina ciągle wtłacza się w heteronormę. Nie zastanawiano się na przykład nad naturą jego uczucia do Konstancji – czy była to realna miłość, czy może konwencjonalny romans narzucony przez ówczesną obyczajowość. Śpiewaczka była raczej obojętna na uroki kompozytora a pod koniec swojego długiego życia wyrażała podobno zdziwienie, jaką wagę przykładał do ich znajomości. Jednocześnie od przełomu XIX i XX wieku nad postacią Chopina krążyło widmo homoseksualizmu, które – jeśli już się pojawiało – było szybko egzorcyzmowane. Jedynie biografie popularnonaukowe stawiają tę kwestię wprost, pytając czy Tytus był najlepszym przyjacielem czy kochankiem Chopina. W różny sposób starano się wytłumaczyć jego zachowanie, jako odpowiedź przywoływano kontekst kulturowy (dużo swobodniejsza ekspresja uczuciowa między mężczyznami), osobisty (element „infantylnego” erotyzmu kompozytora) lub społeczny (szukanie wsparcia wśród przyjaciół w momencie dorastania). Niezależnie od przyjętego wytłumaczenia, bądź wymówki, trzeba podkreślić, że Tytus reagował na czułości swojego przyjaciela raczej z irytacją niż z aprobatą. Dlaczego jednak sprawa Chopina wypłynęła właśnie teraz? Niewątpliwie wpływ na to miała polska homofobia i transfobia, która sprawia, że do wszelkich instytucji państwowych, szczególnie tych z przymiotnikiem „narodowy” w nazwie, odnosi się z rezerwą. Stąd właśnie podejrzliwość w stosunku do publikowanej przez NIFC chopinowskiej korespondencji. „Wielkie urynały. – Nie ma się mimo to gdzie wypsipsiać” – trudno z tej lapidarnej wzmianki Chopina o londyńskich toaletach publicznych wnioskować, że był on – jak chcieliby niektórzy – koneserem cottagingu, czyli przygodnego seksu. Nie oznacza to jednak, że nie powinniśmy pytać o możliwość interpretacji Chopina poza heteronormą. Może był on aseksualny? Sugerowała to George Sand, zwracając uwagę na jego lęk przed fizycznym aspektem miłości. Swojego „Chopinka” od pewnego momentu traktowała bardziej jak kolejne dziecko niż jak partnera. Kompozytora otaczały nie tylko metafory odnoszące się do kobiecości, lecz także do androgynii i hermafrodytyzmu. Może zatem „sylf ”, „Ariel fortepianu” był postacią negującą binarny porządek płci? Chopin jest postacią silnie zmitologizowaną, obecnie kojarzy się on głównie jako bohater narodowy i geniusz muzyczny, nie znaczy to jednak, że nie powinniśmy szukać możliwych alternatywnych interpretacji, mimo że polska muzykologia – mówiąc delikatnie – nie jest otwarta na nowinki („nic tu nie mają do rzeczy feminizmy, genderyzmy i wszystkie nawiedzone «izmy»”, pisał parę lat temu znawca Chopina Piotr Wierzbicki). Inspiracją dla nowych badań może być wydana na początku tego roku przez Krytykę Polityczną antologia polskiej literatury queer pt. „Dezorientacje”. Redaktorzy tomu – Alessandro Amenta, Tomasz Kaliściak i Błażej Warkocki – nie szukają w rodzimej historii mocnych gejowskich czy lesbijskich tożsamości. Odwołują się do rozpoznań Marii Janion oraz Eve Kosofsky Sedgwick i starają się pokazać polską nowoczesność poza dychotomią homo–hetero, poszukując zjawisk destabilizujących wszelkie binarności. Nie chodzi im o znajdowanie świętych queerowych patronów, lecz rozmontowanie heteronormy jako domniemanej matrycy interpretacji. Warto przeszczepiać tę perspektywę poza literaturoznawstwo, a Chopin nadaje się do tego idealnie. Kompozytor nie identyfikował się jako gej, nie miał nawet takiej możliwości, gdyż kategoria ta została wypracowana dopiero w drugiej połowie XIX wieku, niemniej jednak jego biografia i muzyka pokazują, że stawiał on pod znakiem zapytania kategorie płci i seksualności. Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku podobne kontrowersje, dotyczące orientacji psychoseksualnej dotknęły innego kompozytora romantycznego, który nigdy się nie ożenił – Franza Schuberta. Rękawicę rzucił Maynard Solomon. W błahej wzmiance kompozytora, dotyczącej pawi Benvenuta Celliniego, doszukiwał się on podtekstu homoseksualnego. Dyskusja nad jego tekstem zajęła cały numer prestiżowego pisma naukowego „19th-Century Music”. Główną oponentką Solomona była Rita Steblin, która oskarżała badacza o nadinterpretację oraz wyszukiwała heteroseksualne romanse Schuberta, by skontrować jego tezę; do sporu włączyli się także inni muzykolodzy. Nie rozstrzygnięto ostatecznie kwestii orientacji kompozytora, ważniejszą sprawą był jednak namysł nad tym, jak muzyka i seksualność mogą oddziaływać na siebie wzajemnie. Czas na podobną poważną dyskusję w Polsce. W listopadzie 2020 roku byliśmy świadkami dość nieporadnego kroku w tym kierunku, miejmy nadzieję, że „Chopingate” przerodzi się w poważny spór naukowy i że to tylko początek serialu obyczajowego pt. „Chopin: dezorientacje”.

Tekst z nr 91 / 5-6 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wydziarana Ofelia

Z KASIĄ TWARDOWSKĄ, czyli KA KATHARSIS, queerową artystką, drag queen, transmatką House of Katharsis, o jej burzliwym dorastaniu, o jej partnerach, o wstydzie i o transpłciowym coming oucie, a także o jej rewii w krakowskim teatrze Barakah rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: @No_Pic_ No_Chat / Michał Sosna, Kostium: Charlie MInston

 

Katharsis, idziesz jak burza. W czerwcu w krakowskim teatrze Barakah premierę miały rewia „Come back”, dwugodzinny spektakl łączący klasyczną szkołę dragową ze współczesną, twoja wystawa grafik ,,Antrum” oraz audiowizualny performance ,,Ofelia”.

Dokładnie tak! Trzy ważne wydarzenia, które odbyły się w przeciągu jednego miesiąca w jednym miejscu. Jestem bardzo wdzięczna Ani Nowickiej i Monice Kufel, czyli dyrekcji Barakah, za przyjęcie mnie pod swoje skrzydła – te osoby zaufały mojej intuicji i pozwoliły mi zrealizować te trzy wydarzenia, nie znając zupełnie ekipy, która będzie tworzyć ze mną, czyli House Of Katharsis, którego jestem matką założycielką. Obecnie dom przerodził się w migracyjny hostel. (śmiech)

Opowiesz o tych działaniach?

Sam pomysł na rewię pojawił się zupełnie spontanicznie, podczas wernisażu wystawy ,,Antrum”, którą zrobiłam wspólnie z Janem Warlikowskim w teatrze, kuratorowaną przez Tomka Barana i Michała „No Pic No Chat” Sosnę. Kiedy świętowaliśmy sukces, dostałam w prezencie od dyrekcji stworzenie line upu do nowej produkcji rewiowej i tak oto w 3 tygodnie powstał spektakl ,,Nowa Rewia. »Come back«”, w której wzięły udział Lady Brigitte, Filo, Mona Lizak, Vipera i Amba. W międzyczasie moją zachcianką było stworzenie performance’u ,,Ofelia”. To rozwinięcie filmu pod tym samym tytułem, który zrobiliśmy wspólnie z No Pic No Chat, wspaniałym fotografem, a jednocześnie moim przyjacielem, ubratowionym bratem, menadżerem. W tym samym czasie odbyła się również premiera naszego magazynu, zina ,,Autonomy”, który opowiada o transpłciowości i ciele. Jego recenzentką była Karolina Sulej. Cała nasza ,,rodzina” wytworzyła się sama w toku współpracy. Łączy nas m.in. to, że wszyscy jesteśmy queer i się tego nie wstydzimy, mimo że w Polsce ludzie queer, szczególnie ostatnio, nie mogą czuć się bezpiecznie. Dlatego staramy się tworzyć bezpieczną przestrzeń poprzez naszą pracę, jesteśmy trochę takimi superbohaterami!

OK, to właśnie przy tym się zatrzymajmy. Jak dochodziłaś do bycia superbohaterką, która nie wstydzi się, że jest queer? Jaką drogę przeszłaś do otwartego mówienia, że jesteś transpłciową kobietą i wplatania kwestii queer w swoje performanse?

To była droga do poznania samej siebie, trudny i prosty proces jednocześnie. Już jako 3-letnie dziecko – sama tego nie pamiętam, tylko mama mi opowiadała – zakładałam sukienkę i robiłam w domu show, tańcząc „Lambadę”. Urodziłam się w Ustrzykach Dolnych, a wychowałam w niedalekiej jednostce wojskowej w Kwaszeninie, gdzie pracowali moi rodzice. Tata był wojskowym, mama zajmowała się księgowością i zaopatrzeniem jednostki. Wychowałam się więc w miejscu, gdzie było niewiele dzieci i niewiele rodzin w ogóle, za to mnóstwo żołnierzy, którzy czasem chodzili ze mną na spacery, gdy rodziców akurat nie było. Tam mieszkałam do 8. roku życia. Do przedszkola nie chodziłam. W pewnym momencie mama została przeniesiona do Sanoka i wszyscy się przeprowadziliśmy – do następnej jednostki wojskowej, tzn. do osiedla na terenie jednostki. Taty problem alkoholowy robił się coraz większy i w końcu został z wojska usunięty, ale mama cały czas pracowała, tata natomiast był taką nieformalną „złotą rączką”. Mimo alkoholizmu był dobrym i lubianym człowiekiem, choć z emocjami sobie nie radził. Tymczasem ja ciągle chodziłam ubrana na różowo, bo tak mi się podobało, a rodzice nie mieli z tym problemu. Nie zakazywali mi też bawienia się lalkami, a samochodami w sumie też się bawiłam. Gdy zaczęłam dojrzewać, zobaczyłam, że moje ciało nie zmienia się w taki sposób, jak ciała moich koleżanek i to był zgrzyt. Zarzuciłam mamę pytaniami i jakoś nie mogłam niczego zrozumieć z tego, co mi tłumaczyła – że chłopcy to mają tak, a dziewczynki siak. Ale to nie była jakaś wielka sprawa, to był drugi albo i trzeci plan, bo choroba taty zaczęła się nasilać. Moja mama stała się cyborgiem pracującym jak wół, bo musiała nas wszystkich utrzymać – mam jeszcze starszą siostrę, która od lat mieszka w Niemczech. Właśnie mniej więcej wtedy skończyła 18 lat, wyjechała na pewien staż i już tam została. Ja miałam lat 13 i często zostawałam z tatą sama, bo mamę znów przenieśli, ale już się nie przeprowadzaliśmy – mama więc dojeżdżała do pracy i zdarzało się, że nie wracała na noc do domu. Z tego okresu pamiętam głównie to, że musiałam po tacie sprzątać. To nie jest nigdy przyjemne, gdy musisz regularnie sprzątać siki i rzygi twojego ojca, ale jak się ma 13 lat, to chyba jest to szczególnie przykre. Wtedy pojawił się u mnie wszechogarniający wstyd, który tak naprawdę udało mi się pokonać dopiero kilka lat temu. To był wstyd z powodu rodziny i wstyd „tożsamościowy” – z powodu tego, kim jestem. Nie umiałam tego nazwać, nikt nie potrafi ł mi pomóc tego wyjaśnić. Gdy mama wracała do domu, zaraz były płacze, krzyki i bicie – więc nawet nie chciałam obarczać jej swoimi problemami. W wieku 13 lat zaczęłam się kolczykować, pić i palić, weszłam w tzw. trudne środowisko. Za wszelką cenę nie chciałam pokazać w szkole, że jestem słaba, że coś mnie boli i że mam problemy. A wyzywano mnie nagminnie – że jestem „obojniakiem”. W gimnazjum to już trafi łam do grupy prawdziwych chuliganów, którzy traktowali mnie w sumie trudno powiedzieć jak – jako dziwną koleżankę albo bardzo dziwnego kolegę. Gdy miałam 15 lat, mamę przenieśli do Przemyśla i pojechałam tam z nią – zostawiłyśmy tatę, który niedługo później wyszedł z domu i już nigdy nie wrócił. Nie miałam z nim kontaktu aż do samej jego śmierci. W Przemyślu mama dorwała moje pamiętniki i przeczytała je, więc zorientowała się, kim jestem, a raczej zorientowała się, że nie wiem, kim jestem.

Kasiu, a ty miałaś wtedy jakieś pojęcie o transpłciowości? Myślałaś o sobie jako o dziewczynie?

O tak, jak najbardziej. Miałam świadomość i gryzłam się z tym. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie nakierował, kto by mi to wszystko uporządkował w głowie. Dziś, gdy znam wiele osób trans i jestem po wielu rozmowach z nimi, widzę, jak często nasze doświadczenia są podobne – np. zetknięcie się z uwagami typu: „Ale nie możesz tego zrobić, bo jesteś przecież dziewczynką”, „Ale nie możesz tego zrobić, bo jesteś przecież chłopcem”. Gdy masz 10 czy 12 lat, nie rozumiesz dlaczego, ale słyszysz takie teksty od kogoś, kto jest dla ciebie autorytetem, więc przyjmujesz je. Jesteś dzieckiem, nie wiesz – a dorośli wiedzą, więc pewnie mają rację. Na dłuższą metę to powoduje zamykanie się w sobie, zagłuszanie swojego prawdziwego „ja”, wstydzenie się tego, kim się jest, oraz poszukiwania na własną rękę. Terminu „transpłciowość” nie znałam, dowiedziałam się o nim dopiero na studiach, zresztą dostęp do internetu miałam dopiero na studiach – i wtedy mówiło się jeszcze „transseksualność”, a nie „transpłciowość”. Ale czułam, że jestem dziewczyną, dużo wcześniej. Natomiast słowa „gej”, „lesbijka” i nawet „biseksualność” były mi znane jeszcze nawet przed gimnazjum.

Słucham, co mówisz, i przypomina mi się aktor Elliot Page, który najpierw wyoutował się jako lesbijka, a potem, kilka lat później, jako transpłciowy facet.

Ja też zrobiłam transpłciowy coming out późno. Musiałam pozbyć się wstydu i zdobyć się na odwagę, poczuć, że jestem gotowa – to nastąpiło, gdy miałam 30 lat – żeby wyoutować się przed znajomymi, w pracy, publicznie. Przez długi czas określanie się jako „gej” – przegięty, zniewieściały – było dla mnie stosunkowo łatwiejsze niż powiedzenie, że jestem kobietą.

Bo ten „gej” był bardziej oswojoną, znaną niemal z dzieciństwa i nazwaną opcją?

Tak jest.

Jak coś nie ma nazwy, to tego jakby nie ma, a terminu „transpłciowość”, jak mówisz, nie znałaś jako dziecko.

Dlatego mówiłam, że brakowało mi tej wiedzy i kogoś, kto by mnie nakierował. Wtedy ta moja droga byłaby dużo krótsza, jestem tego pewna. Jako dziecko czułam, że ten prosty podział na kobiety i mężczyzn mnie jakby „nie wyłapuje”, nie dotyczy. Po tym jak mama przeczytała moje pamiętniki, trafi łam do psycholożki, i to nawet na całą terapię, ale ona nie miała wiedzy na temat LGBT – poprzestała na ogólnie słusznych stwierdzeniach, że powinnam być sobą. A ponieważ mówiłam jej, że podobają mi się mężczyźni – no to chyba jestem gejem. Choć dziś, jeśli chodzi o samą seksualność, definiuję się inaczej: jako osoba poliamoryczna i demiseksualna. Łatwiej było mi wejść w szufladkę „zniewieściałego geja”, ale nie robiłam coming outów jako gej, natomiast nie ukrywałem, że mam partnera, więc ludzie sobie w oczywisty sposób dopowiadali, że jesteśmy parą gejów. Ale ja tak naprawdę nie rozmawiałam otwarcie ani o mojej płciowości, ani o seksualności. To było zbyt trudne. „Mam partnera, jesteśmy razem” – to było łatwiejsze do powiedzenia.

Kiedy miałaś pierwszego partnera?

Poszłam na ASP do Krakowa, bo zajmowałam się mocno sztuką tzw. piękną – rysowałam, malowałam, robiłam ceramiki. Ale licencjat robiłam z architektury wnętrz i właśnie wtedy poznałam Dawida. To było tak, że niby chciałam zdawać na grafikę warsztatową, ale tak naprawdę wolałam nauczyć się aktu i portretu; prowadziłam blog i na nim napisałam, że szukam modela. Zgłosił się właśnie Dawid. Mieszkałam w Krakowie, przyjechał do mnie z Bydgoszczy. Wpadłam po uszy od razu i on też. Stał się moim partnerem, ale też moją muzą – stylizowałam go na różne postacie kobiece, na hybrydy, na jakieś potwory morskie różne, bo generalnie kocham baśnie i widać to dziś w moich make-upach. Dawid pojawiał się na większości moich prac, które zresztą zaczęłam sprzedawać. Przygotowując się do dyplomu na ASP, wcieliłam Dawida w postać Ofelii – i to był już moment, gdy chciałam się wyoutować jako kobieta, ale jednak mnie to przerosło, wstyd po raz kolejny okazał się silniejszy. Rzuciłam studia na ostatnim roku. Mój promotor, profesor Henryk Ożóg, powiedział, że popełniam gafę życia, bo szykowałam mocny dyplom i miałabym papier magistra sztuki, mogłabym wystawiać prace wszędzie. Nie dałam rady. Inną drogą musiałam dojść do samej siebie, w czym zresztą drag okazał się kluczowy, ale tu już wybiegam w przyszłość. Zamieszkałam z Dawidem w Bydgoszczy, skąd miałam bliżej do domów aukcyjnych w Sopocie. Utrzymywałam się przede wszystkim z rysunków, za jeden potrafi łam dostać 2 czy 2,5 tysiąca złotych, podpisywałam się „K.I.M”. Czułam się trochę samotna, ale też bezpieczna – siedziałam w domu i rysowałam.

W którym momencie nadałaś sobie imię Kasia?

O, to jest fajna historia. Partnerów na życie miałam dwóch. Pierwszy to Dawid, z którym nadal mam emocjonalną i bliską relację, tylko że teraz ona jest przyjacielska – zresztą aktualnie mieszkam u niego w Bydgoszczy. Rozstaliśmy się jako para po kilku latach, bo… po prostu nie umiałam się przed nim wyoutować i przerzucałam moje problemy na nasz związek. „Jak człowiek nie kocha samego siebie, to jak, do cholery, może kochać kogoś innego?” Kto to powiedział? (śmiech)

Mama Ru!

(śmiech) Wróciłam więc do Krakowa i tam poznałam Kajetana – z jednego związku wpadłam w drugi. Kajetan to też dusza artystyczna, razem tworzyliśmy prace, razem prowadziliśmy pracownię. Po 2 latach znów zorientowałam się, że jednak nie do końca dobrze odnajduję się jako część „pary gejów”. Rozstałam się z Kajetanem, choć też pozostaliśmy w przyjacielskiej relacji – i niedługo potem nastąpił przełom, gdy trafi łam na rewię drag w teatrze Barakah.

Jaki przełom?

Comingoutowy i dragowy. Ja w tym teatrze pracowałam nieraz na backstage’u – coś tam przy kostiumach nieraz poprawiałam, doszywałam, kręciłam się. Dragowa rewia była gościnnie i dyrekcja namawiała mnie, bym obejrzała ten spektakl. Miałam trochę czerwone światło na ten show: czy ja, kobieta trans, chcę patrzeć na cisgejów, którzy przebierają się za baby? Ja tu się gryzę, siedzę w szafie jako dziewczyna, a oni bez problemu zakładają kiecki i wiesz, „oh, bitch” – denerwowało mnie to. Nie znałam wtedy w ogóle środowiska queerowego, żadnych dragsów, żadnego RuPaula nie oglądałam.

Kiedy to było?

Maj 2017 – 4 lata temu.

Stosunkowo niedawno.

Na kilka miesięcy przed moimi 30. urodzinami. Poszłam na tę rewię. Zobaczyłam Kim Lee, Savannah Crystal, Lady Brigitte, Papinę McQueen i to było dla mnie wooooow! Zjawisko artystyczne, wspaniała, piękna iluzja kobiecości przekoloryzowanej, radosnej. Kim Lee to była chodząca petarda, zakochałam się totalnie. Widać było pasję w jej strojach i że ona sama je robi niemal z niczego. Savannah, cudowna sexbomba – też to kupiłam, myślałam: „Kurwa, nie, to jest przebrany facet?”. Podczas finałowego numeru normalnie chciałam wyskoczyć do nich na środek sceny, siedziałam i myślałam: „Ja też tak chcę, chcę być z wami”. Na spontanie poszłam potem do reżysera i producenta Henryka Pasiuta i powiedziałam, że chcę dołączyć do zespołu. Zrozumiałam, że scena może być miejscem, które pomoże mi pokonać wstyd i wyoutować się.

Zadebiutowałaś w tej rewii 27 sierpnia 2017 r.

A wcześniej poszłam do Kajtka i mówię: „Słuchaj, zostanę drag queen i będę się chciała wyoutować jako kobieta trans”. Kajtek, jak to on, zimna ryba bez emocji – popatrzył na mnie spod okularów, zatrzepotał swoim blond wąsikiem i mówi: „No, w końcu, zajebiście! Zaparzam kawę i musimy to obgadać”. Ja do niego, że chcę być łysa, chcę się ogolić, chcę być totalną alternatywką, chcę moje rysunki przerzucić na siebie, kostiumy zrobić – i w pewnym momencie Kajtek rzucił: „Katrina Katharsis!”. Oczy mi się zapaliły jak 5 złotych i słowo „katharsis” zostało we mnie; jeśli weźmiesz pod uwagę, że ja się w końcu wyoutuję i przeżyję katharsis na scenie – to lepszego pseudonimu wymyślić nie mógł. A Katrina wzięła się od huraganu Katrina, po czym stopniowo zamieniła się w Kaśkę, a Kajtek zaczął do mnie mówić żeńskimi zaimkami. Jeszcze później zobaczyłam, że w Polsce była już jedna drag queen Katrina, więc ostatecznie nazywam się Ka Katharsis.

Opowiedz o samym debiucie.

Ludzie byli lekko w szoku, że dragsa może być łysa i wydziarana. Miałam dużo masek, za którymi się chowałam, bym mogła się oswoić. Kilka dni później po raz pierwszy wystąpiłam w queerowym klubie i był to zarazem mój pierwszy raz w queerowym klubie w życiu.

Żartujesz.

Serio! I ty też tam byłeś.

Co?

To był klub Galeria w Warszawie. Kim Lee zaprosiła mnie na swój doroczny festiwal, a ty jako redaktor „Repliki” byłeś w jury.

O, ludzie. Rzeczywiście.

I dałeś mi niskie noty. Bardzo ci dziękuję, nauczyłam się pokory!

Cholera.

Kinga Dunin też była w tym jury i się z tobą kłóciła, bo Kindze się podobałam. Ty chyba stwierdziłeś, że jestem wulgarna. Wcale nie, nie byłam wulgarna. Byłam za to wystraszona jak cholera. (śmiech)

Oj, nie poznałem się na tobie.

(śmiech) Dwa dni później miałam 30. urodziny – zaprosiłam wszystkich znajomych i wyoutowałam się „oficjalnie”. Niektórzy już wiedzieli wcześniej, więc w prezencie dostałam m.in. szpilki, rzeczy do make-upu, tisery. Pierwszy raz prezenty kobiece! Na imprezie zadzwoniła moja mama i mega mnie zaskoczyła: kupiła mi na urodziny szpilki, cekinową sukienkę i fajną torebkę na papierosy, którą wyszukała w szmateksie za jakiś psi grosz.

Czyli mama wiedziała wcześniej.

Wiedziała, tyle co jeszcze z pamiętników – ale przed debiutem zadzwoniłam do niej: „Słuchaj, mamcia, będę drag queen”. Cisza i: „A co to jest?”. „Stworzę taką kobiecą postać sceniczną, bazującą na swoim życiu, będę chodzić na szpilkach i tak dalej…”

Mama wiedziała, że byłaś w związkach z chłopakami?

Mama uznawała mnie po prostu za geja, bo znów: to było najłatwiejsze – i więcej rozmów nie było. W 2014 r. dowiedziałam się o śmierci ojca, który, jak się okazało, przez wiele lat żył pod Warszawą, ale nie chciał mieć z nami kontaktu – a dowiedziałam się, bo napisał do nas jego ówczesny pracodawca, który poprosił o identyfikację ciała. Przyjechałam z Bydgoszczy, gdzie mieszkałam z Dawidem, a mama przyjechała od siebie z Przemyśla. Wtedy z mamą pierwszy raz się złapałyśmy od lat – w trudnym, intymnym momencie. Wcześniej, jak nasza trójka była razem, kończyło się to mamy płaczem i ucieczką z domu, bo tata był agresywnym tyranem, a ja gdzieś się chowałam w kącie. A teraz – już nie mógł zrobić krzywdy mamie. Mama popatrzyła na tatę w trumnie i wyznała mi, że nawet teraz się boi, że on wstanie i ją uderzy. Przytuliłam mamę. Poznała Dawida, zaprosiła nas do Przemyśla. Potem Kajetana. Jest dziś kochającą, wspierającą matką, która odrobiła w chuj zadanie domowe z edukacji seksualnej – i mówi do mnie „Kasiu”, czasem Katharsis, czasem bezosobowo. Czasem wyrwie jej się deadname, ale wybaczam jej, to ona nadała mi to imię. W sumie nigdy jej nie zapytałam, czy nie ma żalu, że to nie ona wybrała mi nowe, żeńskie imię – może ten wywiad będzie dobrym momentem, by mamę o to zapytać.

Nadając ci imię męskie, nie chciała zrobić ci nic złego.

Totalnie, jasne. Po prostu widziała, co widziała – malutkiego chłopca. A teraz, gdybym przechodziła tranzycję i zmianę dokumentów, wiem, że bardzo by mnie w tym wspierała, bo jest dumną babcią całego house’u – moje dzieciaki potrafi ą do niej zadzwonić na Dzień Babci i złożyć życzenia. Była na moich występach, siedziała w pierwszym rzędzie i płakała. Jeszcze muszę mamę zabrać na Marsz Równości – w przyszłym roku. W czerwcu miała przyjechać na warszawską Paradę, ale jeszcze nie była zaszczepiona.

Kasiu, bo ty nie masz planów na tranzycję, tak?

Aby przejść ten proces, trzeba najpierw odbyć mnóstwo spotkań z psychologami, seksuologami, potem zacząć terapię hormonalną… Wyoutowałam się w wieku 30 lat, raczej późno. Seksuolożka mi powiedziała, że jestem bardzo samoświadoma i że ona widzi już dojrzałą kobietę. „Pani fizyczność, ciało – jest filigranowe i androgeniczne, nie ma pani dysforii płciowej, sama się pani zgoliła na łyso”. Moją własną formą tranzycji są tatuaże – zbroję swoje ciało właśnie w taki sposób i akceptuję je – tu duże chapeau bas w kierunku mojego tatuażysty Romana Zarzecznego z Czarnego Szlaku. Docelowo chciałabym mieć wytatuowane całe ciało, ale lubię, jak ten proces trwa.

Dobrze, że możemy o tym porozmawiać, bo wiele osób zakłada, że transpłciowość automatycznie oznacza chęć przejścia tranzycji.

Tylko osoba trans jest w stanie określić, czy jest trans, czy nie – i też tylko osoba trans decyduje, czy chce operacje, czy może tylko zabiegi kosmetyczne, czy będzie nosić peruki, czy nie, czy będzie nosić bindery, czy nie. A przy tym dużo dysforii bierze się ze społecznych oczekiwań.

Skoro chcesz już być tą kobietą i twierdzisz, że nią jesteś, to masz być nią na 100% albo więcej, aż do przesady, tak?

Dokładnie te słowa usłyszałam w życiu mnóstwo razy: „Skoro twierdzisz, że jesteś kobietą, to nią bądź” – i za tym idzie cały zestaw rzeczy pt. „jak społeczeństwo wyobraża sobie kobietę”. Na przykład laska nie może ogolić się na łyso. No, ale ja jestem laską i golę się na łyso – i zawsze byłam za niekonwencjonalną ekspresją siebie, więc? Mam przestać się golić na łyso? Nie. A nieraz mnie pytano, czemu skoro już wyoutowałam się jako transka, nie noszę peruk. Czemu nie mam porządnego makijażu? I że powinnam mieć idealnie zrobione, długie, pomalowane paznokcie… No, dobra, akurat paznokcie takie mam, bo to kocham. (śmiech) W lockdownie miałam taki okres, że zwolniłam tempo i pomyślałam, że spróbuję trochę inaczej: wstawałam, szykowałam się długo, zakładałam perukę i wychodziłam sobie w pełni „zrobiona” na zakupy, spacer i powiem ci, że to, w jaki sposób faceci na mnie patrzyli, było dość okropne – gwizdy, niby adoracja, jakieś szowinistyczne komentarze. Wiem, że wyglądałam zajebiście. Od grupy pijaczków przy mojej kamienicy usłyszałam: „Patrzcie, jak się odpierdoliła ta nasza laska LGBT”, a ja w blond peruczce, futerko, bo to chłodny kwietniowy poranek był, szpilki, okularki… Ale któregoś razu jebłam peruką – pełny makijaż miałam, ale do tego założyłam dresy i trampki i poszłam do sklepu po śniadanie. Bo chuj, to też jestem ja.

Kasiu, a skąd u ciebie potrzeba bycia mamą dla młodych osób queer?

Mam tę rodzinność w sobie od zawsze – kuzynki, ciotki, dziadkowie, wspólne święta. Jestem bardzo stadna. U mojej cioci w warzywniaku to nie zliczę, ile wagarów spędziłam. I mam też potrzebę edukacyjną – by uczyć innych tego, czego sama się nauczę. Wielokrotnie, z potrzeby serca, pomagałam młodym ludziom LGBT – choćby rozmową przez telefon, dodaniem otuchy. I dopiero potem – właściwie całkiem niedawno – obejrzałam serial „Pose”, w którym zobaczyłam siebie po prostu. Pomyślałam też, że ta nasza polska queerowa rewolucja już trwa i że wszystko to, czego obecnie doświadczamy w mainstreamie, zostanie obalone.

Wielu artystów odżegnuje się od polityki, od działań obywatelskich, od aktywizmu, strasznie mnie to denerwuje. Ty jesteś inna.

Szczególnie ostatnio po prostu nie da się udawać, że polityka nas nie dotyczy. Kiedyś moje prace, rysunki, były „po prostu” queerowe, jakieś akty męskie były zabarwione politycznie, ale nie bezpośrednio. Natomiast tak gdzieś od nazwania nas „tęczową zarazą” polityka nam wjechała do życia z tak grubej rury, że… Marsz w Białymstoku z 2019 r. śledziłam na odległość i płakałam, byłam zdewastowana – jak można drugiego człowieka aż tak nienawidzić? Absolutnie nie mogę chować głowy w piasek. Jestem transpłciową aktywistką również na co dzień – nieraz obcych ludzi, którzy zwracają się do mnie, poprawiam. Mówię z uśmiechem: „Jestem osobą transpłciową, tranzycji nie przechodzę, ale proszę używać wobec mnie żeńskich zaimków”. I wiesz co? Ludzie to przyjmują. Z reguły słyszę: „A, przepraszam, nie wiedziałem”, a ja na to: „Nie ma sprawy”. Z policją jest gorzej. Przed Paradą w Warszawie policjanci zabrali mnie i Filo na rewizję – tak po prostu, bo „podejrzanie” wyglądałyśmy. W dowodzie mam męskie imię, więc nie było siły – policjant mimo moich kilkukrotnych próśb zwracał się do mnie jak do mężczyzny. Więc do policji zaufania nie mam.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Fredy i Jenda

Tekst: Anna Hájková, Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski, Konsultacja: dr Joanna Ostrowska

Zapomniana queerowa historia miłosna z czasów Holokaustu

 

Fredy Hirsch (1916-1944), zdjęcie ze zbiorów Beit Theresienstadt, Kibbutz Givat Hayim-Ihud, Izrael; Jan „Jenda” Mautner (1914-1951), Moravský zemský archiv v Brně, fond B 26 Policejní ředitelství Brno (dodatky), karton č. 3373

 

76 lat po wyzwoleniu obozu Auschwitz warto zadać sobie pytanie, które historie się opowiada, a które przemilcza. Badanie marginalizowanych głosów ofiar pozwala nam napisać pełniejszą historię Holokaustu. Po dziś dzień historia osób LGBTQ, które doświadczyły Zagłady, pozostaje niezbadanym lądem. Jedną z niewielu znanych biografii, które zostały pieczołowicie odtworzone, jest życie Fredy’ego Hirscha, popularnego syjonistycznego wychowawcy młodzieży w Theresienstadt i Auschwitz. Na przestrzeni ostatnich 20 lat historycy i historyczki seksualności udowodnili, że nie jest ona jedynie interesującą opowieścią, a oferuje istotną perspektywę naszego rozumienia tego, jak funkcjonuje społeczeństwo. Badając seksualność – nieważne, czy rozpatrujemy ją jako akceptowalną, czy niewłaściwą – dowiadujemy się sporo o podstawowych wartościach społecznych. Wiedza ta jest szczególnie istotna zarówno przy próbie zrozumienia społeczności więźniarskich w okresie II wojny światowej, jak i wspólnej narracji ocalałych.

Więźniowie w Theresienstadt wiedzieli, że Fredy był gejem

Fredy Hirsch był młodym, charyzmatycznym, przystojnym gejem. Urodził się w 1916 r. w Akwizgranie (Niemcy). W wieku 19 lat wyemigrował do Czechosłowacji. Był sportowcem i szybko stał się uwielbianym wychowawcą młodzieży w getcie Theresienstadt, a później w Auschwitz II – Birkenau. Więźniowie w Theresienstadt wiedzieli, że Hirsch był gejem. Dwa ostatnie dokumentalne filmy biograficzne: „Heaven in Auschwitz” („Niebo w Auschwitz”) w reżyserii Aarona i Esther Cohen oraz „Dear Fredy” („Drogi Fredy”) w reżyserii Rubiego Gata, jak również książka Dirka Kämpera poruszają temat homoseksualności Fredy’ego. Do niedawna nie wiedzieliśmy jednak nic o jego życiu prywatnym. Na podstawie nowych źródeł pochodzących ze stowarzyszenia Makkabi Brno oraz wywiadów ze świadkami i świadkiniami, które przeprowadziłam wraz z Aleną Mikovcovą, udało się ustalić, że długoletnim partnerem Hirscha był student medycyny Jan Mautner. Losy tej pary są jedną z niewielu queerowych historii miłosnych z czasów Holokaustu, które można zrekonstruować. Pokazuje to, jak niepewna była jakakolwiek domniemana tolerancja w okresie międzywojennym. Fredy poznał swojego przyszłego chłopaka w Brnie (Czechosłowacja) w 1936 r. Obaj byli trenerami w Makkabi Brno – syjonistycznym klubie sportowym. Jan, znany również jako Jenda, urodził się w 1914 r. Dorastał w Ołomuńcu, studiował prawo w Pradze, a następnie medycynę w Brnie. Wspólnie publikowali artykuły w gazecie Makkabi, a Jenda dodatkowo tłumaczył teksty Hirscha z języka niemieckiego na czeski, którego Fredy nigdy nie opanował. Pochodząca z Brna Ruth Kopečková, ocalała z obozów: Theresienstadt, Raasiku, Stutthof oraz Neuengamme, powiedziała mi, że wszyscy wiedzieli o Mautnerze i Hirschu. Fredy i Jenda organizowali zimowe wyprawy dla żydowskiej młodzieży, podczas których matka Jendy gotowała wyborne posiłki dla głodnych nastolatków. W międzywojennej Czechosłowacji, podobnie jak w wielu innych krajach w tamtym czasie, homoseksualizm, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, był karany. Jednocześnie prężnie działał ruch aktywistyczny walczący o dekryminalizację. Brno było w istocie kluczowym miejscem queerowej historii: w 1932 r. zebrała się tam Światowa Liga na rzecz Reform Seksualnych, której przewodniczył słynny reformator i badacz seksualności żydowskiego pochodzenia – Magnus Hirschfeld.

Fredy dawał przykład: w getcie był zawsze czysty i dobrze ubrany

Fredy i Jenda mieszkali razem. Możemy jedynie spekulować, w jakim stopniu rodzice Jendy akceptowali jego odmienność seksualną („queerness”) i związek z Hirschem. Siostrzenica Jendy, dziś starsza pani mieszkająca w Kalifornii, dowiedziała się, że jej wuj był gejem, dopiero po wojnie, kiedy była nastolatką. Niemniej wszyscy krewni o tym wiedzieli. Hirsch był de facto sierotą. Jego ojciec zmarł, a matka porzuciła dzieci, kiedy były w wieku nastoletnim. W marcu 1939 r. Fredy przeprowadził się do Pragi, gdzie kontynuował pracę dla klubu Makkabi. Po proteście studentów w 1939 r. naziści zamknęli czeskie uniwersytety i Jenda nie mógł ukończyć studiów. W kwietniu 1940 r. dołączył więc do swojego chłopaka. Dziś nie byłoby to niczym szczególnym, jednak wówczas, w trakcie prześladowań, była to dość niecodzienna decyzja. W rodzinach żydowskich dorosłe już dzieci zazwyczaj mieszkały z rodzicami, wspólnie próbując uniknąć deportacji. Tymczasem rodzice Jendy zostali w Brnie, a on i Fredy uczyli razem w żydowskim klubie sportowym Hagibor. W ostatnich latach przed wywózkami Hagibor było jedynym miejscem w Pradze oferującym zajęcia rekreacyjne dla żydowskiej młodzieży. W listopadzie 1941 r. Fredy’ego wywieziono do getta Theresienstadt. Wraz z Gondą Redlichem, 25-letnim aktywistą syjonistycznym, Fredy objął kierownictwo Urzędu ds. Młodzieży w getcie. Prowadził zajęcia sportowe, starając się zaszczepić nadzieję i poczucie własnej wartości dzieciom i młodzieży, które nierzadko stykały się z poniżaniem i wyzwiskami. Ta niezwykle dobrze zorganizowana opieka była możliwa, ponieważ żydowski samorząd w Theresienstadt wykonał ogromny wysiłek i poświęcił ogromne środki na rzecz dzieci. Podczas gdy Redlich przejął zadania organizacyjne, Hirsch działał bardziej „na froncie”. Kontrolował nowe transporty osób, które czekały na przyjęcie do getta, koordynował pracę opiekunów odpowiedzialnych za nowo przybyłe dzieci. Fredy organizował też regularne zajęcia sportowe, poranną gimnastykę na powietrzu i mecze piłkarskie. Dbał o zachowywanie higieny, pilnując, aby dzieci utrzymywały kwatery w czystości i porządku. Surowa dyscyplina Fredy’ego czasem irytowała młodzież, która się z niego naśmiewała. Jednak udało mu się wprowadzić rutynę; wymagając czystości, przyczynił się do ograniczenia zachorowań w ekstremalnie trudnych warunkach getta. Fredy dawał przykład – był zawsze czysty i dobrze ubrany. Miał wypolerowane buty, świetnie się prezentował. Żadna z legendarnych opowieści o Fredym Hirschu w Theresienstadt nie zdradza nam jednak niczego na temat jego życia miłosnego. Oto jedna z nierozwiązanych zagadek tych badań. Wiemy na pewno, że w lipcu 1942 r. Jendę również wywieziono do Theresienstadt. Jego rodzice trafi li tam już wcześniej. Później deportowano ich do getta w Zamościu, gdzie niedługo potem zostali zamordowani. Tu ślad się jednak urywa. Nie mamy więcej informacji o pobycie Mautnera w Theresienstadt. Nie wiemy też, czy nadal byli z Fredym parą.

Do Auschwitz

Na pewno Hirsch spędził w Theresienstadt prawie 2 lata. We wrześniu 1943 r. deportowano go do obozu Auschwitz. Wraz z 5 tysiącami mężczyzn, kobiet i dzieci umieszczono go w tzw. obozie rodzinnym dla Żydów. Nawet w Auschwitz, w ciągu jego ostatnich 6 miesięcy życia, Fredy’emu udało się zorganizować blok dziecięcy, w którym starał się uchronić młodzież przed brutalnością obozowego życia. Fredy wraz z pozostałymi więźniami z jego transportu został zamordowany 8 marca 1944 r. Jak to się stało, że tak długo nie wiedzieliśmy nic o partnerze Fredy’ego? Bardzo prawdopodobne, że wielka miłość Hirscha zniknęła z pamięci zbiorowej na skutek homofobii społeczności byłych więźniów. Z moich badań wynika, że niechęć do mówienia o homoseksualności tej pary powtarza się w relacjach ocalałych, co miało i ma nadal wpływ na historię Holokaustu. Jedną ze szczególnie głęboko zakorzenionych homofobicznych bzdur jest rzekoma pedofilia wśród gejów i lesbijek. Fredy Hirsch również był oskarżany o pociąg seksualny do chłopców – niektórzy z ocalałych pamiętają nawet, że ich obmacywał. T.F., który był wówczas trzynastolatkiem, wspominał, że Hirsch próbował wsadzić mu rękę w spodnie, za co jego starszy pobił Fredy’ego. W Theresienstadt instruowano młodych wychowawców młodzieży, by nie zostawiali chłopców samych z Fredym pod prysznicami. Żadna z ostatnich publikacji biograficznych dotyczących Hirscha nie odnosi się do zarzutów pedofilii. Nie wiemy, czy były one zasadne, czy wynikały ze stereotypu. W grudniu 1943 r. Jendę deportowano do obozu Auschwitz. W lipcu 1944 r. wysłano go do pracy przymusowej w Schwarzheide – podobozie Sachsenhausen – zlokalizowanym w Łużycach (Saksonia). Więźniów zmuszano tam do pracy w zakładach uwodorniających, przekształcających węgiel w wysokooktanowe paliwo lotnicze, tak potrzebne w niemieckim przemyśle. Mniej niż połowa więźniów tego obozu doczekała wyzwolenia. Pozostali zmarli w trakcie wyczerpującej, niewolniczej pracy albo w marszach śmierci podczas ewakuacji obozu. W kwietniu 1945 r. SS poprowadziło więźniów pieszo z powrotem w kierunku Theresienstadt. Jenda był jedną z osób, które przeżyły, jednak nie bez szwanku. Miał ciężką gruźlicę. Większość członków jego rodziny zginęła. Jedynie jego siostra, wraz z mężem i córką, przeżyła i wyemigrowała do USA. Jenda opuścił później społeczność żydowską i zmienił nazwisko na Martin.

Nawet dziś mówienie o homoseksualności ofiary Holokaustu jest postrzegane jako oszczerstwo

Po wojnie Jenda przeżył kilka szczęśliwych lat. Zdał egzaminy na studiach medycznych i mógł rozpocząć praktykę lekarską. Przez jakiś czas pracował w sanatorium dla osób chorych na gruźlicę po słowackiej stronie Tatr. Sam był jednak zbyt chory i przeniósł się do Pragi ze swoją nową miłością – Walterem Löwym, farmaceutą, którego poznał w Schwarzheide. Löwy i Mautner dzielili mieszkanie przy praskim parku Stromkovka. Jenda korespondował z siostrą. Kilkukrotnie udało im się porozmawiać przez telefon. Jego siostrzenica powiedziała mi: „Raz zwróciłam uwagę, że pisze o Walterze w taki sposób, jakby to była jego żona – wówczas rodzice zrobili bardzo dziwne miny”. W 1951 r. Jenda zmarł na gruźlicę – a więc w wyniku choroby, którą można już było wtedy leczyć antybiotykami. Były one dostępne w socjalistycznej Czechosłowacji, jednak w ograniczonej ilości. Co więcej, wielu pacjentów można było skutecznie leczyć tradycyjnymi metodami w górskich sanatoriach. W jednym z takich miejsc pracował sam Jenda. Jedynymi osobami, które pamiętają Jendę i jego związek z Fredym, są ocalali z Theresienstadt. Jednak moja prośba, by czeski Związek Ocalałych z Holokaustu opublikował w swoim biuletynie prośbę do świadków, którzy mogliby pamiętać Fredy’ego i Jendę, okazała się zbyt kontrowersyjna. Jedna z ocalałych odrzuciła moje zapytanie, twierdząc, że dobrze znana „tajemnica” dotycząca homoseksualności Fredy’ego nie powinna być dodatkowo nagłaśniana, „aby nie szargać jego pamięci”. Po długich debatach wyrażono zgodę na publikację krótkiego, jednak bardzo ocenzurowanego tekstu. Czytelnik miał nie dowiedzieć się, że Fredy i Jenda byli kochankami, że byli gejami ani dlaczego jakaś historyczka interesuje się Mautnerem. To kolejny smutny dowód na to, że nawet dziś mówienie o homoseksualności ofiary Holokaustu jest postrzegane jako oszczerstwo. Zapytałam ocaloną, która odrzuciła moją prośbę, dlaczego uważa, że mówienie o homoseksualności jest obrazą. Niestety, cały zarząd stowarzyszenia odmówił kontaktu ze mną i skrytykował mnie za mój „nadmierny upór”. Na ironię zakrawa, że to właśnie czeski Związek Ocalałych poprzez swoją decyzję wykonał ostateczny krok w kierunku usunięcia ostatnich śladów wielkiej queerowej miłości w czasach Holokaustu. Dzisiaj, w dobie kwitnącego populizmu, prawa osób LGBT i queer historia są zagrożone. Wymazywanie biografii Mautnera to kolejny krok na drodze do blokowania otwartych badań historycznych. Musimy z tym walczyć.

Wcześniejsza wersja tego tekstu ukazała się na łamach „Tagesspiegel”. Autorce oraz „Tagesspiegel” dziękujemy za zgodę na przedruk.

Dr Anna Hájková (@ankahajkova) jest profesorką historii na Uniwersytecie Warwick. Jej książka „The Last Ghetto: An Everyday History of Theresienstadt” ukazała się w 2020 r. nakładem Oxford University Press. Obecnie Hájková pracuje nad książką o queerowej historii Holokaustu i byłaby wdzięczna za każdą informację o istotnych archiwach rodzinnych.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Maski jak tarcze

„Queerfobia i homofobia, a właściwie autohomofobia, jest we mnie zakodowana przez religię, wychowanie, przez Polskę i w gorsze dni wraca, by ponownie mnie opleść łańcuchami. Tak naprawdę łatwo się do nich przyzwyczaić, dlatego wyzwalanie się jest procesem dynamicznym i trudnym, ale potrzebnym” – mówi TEN CZA, queerowa osoba performerska. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: Paweł Spychalski

 

W jednym z postów na Instagramie napisałaś, że jako osoba queerowa jesteś wciskana w normatywne ramy, które krępują jak łańcuch i nie pozwalają być radykalnie sobą. Jak wygląda to funkcjonowanie w granicach twojej tożsamości?

Kiedy mówię o sobie, używam określenia „osoba niebinarna”, chociaż tak naprawdę najbardziej komfortowo czuję się, w ogóle siebie nie określając. Zdecydowanie ważniejsze od mówienia jest pokazywanie tego w sposobie funkcjonowania czy ubierania się. Zawsze jestem pozytywnie zaskoczony, kiedy w sklepie ktoś zwróci się do mnie per pani, bo moja ekspresja też nie jest do końca kobieca – jestem łysy i noszę to, co akurat leży w szafie, ha, ha.

Mówisz, że wolałbyś się nie nazywać, ale jednak to robisz. Po co ci kolejna łatka?

Pół roku temu nastąpił przełom – określiłem siebie i zacząłem głośno mówić, kim jestem. Tym samym zwiększam widoczność osób niebinarnych w naszym kraju. Być może ktoś mający tożsamość podobną do mnie, usłyszy mój głos i zobaczy, że nie jest sam, że u nas niebinarna reprezentacja istnieje. Sam takiej osoby nie miałem i mojej tożsamości szukałem po omacku.

W jaki spósób?

Im więcej o sobie odkrywałem, tym bardziej chciałam tę wiedzę zamanifestować. Jednak najpierw trzeba było przyzwyczajać najbliższych. Zacząłem wkradać w mój codzienny wizerunek nienormatywne elementy. Bardzo często zmieniałem kolor włosów. Przesiadywałem w lumpeksach, w których znajdowałem dziwne rzeczy, niebędące typowo męskimi ubraniami, i je nosiłem każdego dnia. O dziwo, rodzina reagowała zupełnie naturalnie. Był to nasz wspólny proces oswajania się z tą ekspresją. Wreszcie w wakacje na przełomie liceum i studiów dokonałem coming outu. Dotyczył orientacji homoseksualnej, ponieważ niebinarny coming out przed rodziną jest jeszcze przede mną.

Jak zareagowali najbliżsi?

Pochodzę z rodziny katolickiej, więc tak naprawdę mogłem się spodziewać najgorszego. Na szczęście nie doczekałem się negatywnej czy agresywnej reakcji, tylko po prostu… nie rozmawialiśmy o tym przez kolejne 2 lata. Frustrowała mnie ta sytuacja. Czasami wybuchały kłótnie, które i tak omijały temat. Pewnie nie byli gotowi na tego typu rozmowę, a mnie, odkąd pamiętam, dużo łatwiej przychodzi mówienie o czymś istotnym nie za pomocą słów, tylko języka wizualnego. Przez lata naturalnie wykształciłem w sobie artystyczne umiejętności, bo tak się komunikowałem ze światem.

Teraz przydają ci się na malarstwie na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.

Dokładnie! Pamiętam, jak poszedłem na wystawę malarki Marii Lassnig, która w swojej sztuce zajmuje się autoportretem. Stworzyła koncepcję, zgodnie z którą wrażenie wzrokowe nie jest wystarczające, dlatego poszukiwała czegoś bardziej szczerego. Dla niej tym czymś okazało się jej ciało. Szukała w nim miejsc, których ma świadomość, czyli w których czuje napięcia mięśni. Później starała się przenieść te napięcia, te zgięcia w ciele, na płótno. Było to dla mnie niezwykle otwierające. Wtedy postanowiłem iść na Akademię i zająć się autoportretem. Podobnie jak ta artystka, w moich pracach przedstawiałem to, jak odczuwam swoje ciało. Było ono punktem wyjścia i przechodziło w emocje oraz w eksploracje wizerunku jako elementu jednocześnie wyrażającego i budującego queerową tożsamość.

Czy drag jest przeniesieniem ciebie i twojego autoportretu na wyższy poziom: ty w wersji 2.0?

Absolutnie tak. Sceniczna postać bardzo silnie się przenika z postacią z obrazów. Nawzajem się uzupełniają i wynikają z siebie. Tak naprawdę trudno mi określić, kiedy w moim przypadku zaczął się drag. Nie było takiego kluczowego momentu, że oto założyłem perukę i poszedłem na miasto. Wręcz przeciwnie – dragowałem, odkąd pamiętam, tyle tylko, że nie nazywałem tego dragiem. W liceum wychodziłem na imprezy w ekstrawaganckim przebraniu, strojem kwestionowałem swoją płeć, performowałem ją i też byłem w tym konsekwentny – jeżeli spotykałem się z homofobią wśród znajomych, zrywałem kontakt. Świadome nazwanie dragu dragiem przyszło na studiach.

Rodzi się Ten Cza, czyli twoja sceniczna drag persona?

Nie powiedziałbym, że jest ona postacią sceniczną, bo nie jest aż tak odległa ode mnie. W czasie kiedy eksperymentowałem z kolorami włosów, o którym wspominałem, znajomi nazywali mnie „Tenczą”. Uznałem, że to świetny pseudonim artystyczny. Zaczerpnięcie z mojej własnej biografii idealnie pasuje do mojego dragu, bo go nie wkładam, po prostu jestem.

Jak club kid, czyli postać, która wychodzi z dragiem do przestrzeni publicznej. To też drag queerowy, nieopierający się na binarnym podziale na faceta przebierającego się za kobietę i na odwrót…

Dokładnie tak. Zrozumiałem, że interesuje mnie właśnie taki rodzaj dragu, po obejrzeniu filmu „Party Monster” z 2003 r. Zafascynowało mnie podejście club kids do mody, używanie w lookach przedmiotów, które nie są typowymi elementami garderoby, i to, w jak świadomy sposób tworzyli i wykorzystywali swój wizerunek. Po seansie zacząłem googlować, kim dokładnie jest club kid. Zachwyciło mnie to, że w dragu zmieniasz rzeczywistość po prostu w niej będąc, na co dzień, niekoniecznie wychodząc na scenę. Już wtedy studiowałem malarstwo, więc zacząłem szukać połączeń dragu ze sztukami pięknymi. Jednak nie znalazłem żadnych konkretnych źródeł naukowych, które o takim powiązaniu by mówiły. Zauważyłem, że sztuka nie podejmuje tematu dragu, a jeżeli już, to jest to obserwacja z boku, takie trzymanie się na dystans. Jednak tym, co znalazłem i co mnie zaciekawiło, były teksty na temat masek. Maska przełamuje tabu w społeczeństwie i może być do tego wykorzystana przez sam fakt swojej obecności. W tym rozumieniu drag można traktować jako maskę.

W przestrzeni Ten Cza jest bardzo kolorowa – nosisz ortaliony, dziergane bluzki w rażących kolorach, różowe kozaki na obcasie, oplatasz się koralami. Jesteś jak wiosna na speedzie. Jeśli drag jest maską, to co kryje się pod tą feerią barw?

Ten Cza pochodzi ze świata, który jest bardzo kolorowy i na pierwszy rzut oka bardzo infantylny. Jednak kiedy zaczniesz zdrapywać tę barwną powłoczkę, dotrzesz do czegoś bardzo niepokojącego. Przygotowując się do coming outu, uznałem, że albo go robię na maksa, albo nie robię go wcale. Tak bardzo chciałem mieć go za sobą, że nie dałem sobie przestrzeni na przepracowanie tego, co on dla mnie oznacza i jak wpłynie na rzeczywistość dookoła mnie. Nie chciałbym wdawać się w szczegóły, bo wracam do tych momentów i przepracowuję je z moją terapeutką, ale np. boję się wchodzić w romantyczne relacje, ponieważ ze względu na moje katolickie wychowanie podświadomie dalej siedzi we mnie fałszywa wizja związku i rodziny jako konstruktu, który musi prowadzić do ślubu i gromadki dzieci. Wybuchowa Ten Cza staje się moją tarczą, którą odgradzam się od przytłaczającej codzienności. Kolor, a z nim pewna infantylizacja czy percepcja dziecka, to mój mechanizm obronny – nie myślę o negatywnych sprawach, bo wiem, że mógłbym sobie z nimi nie poradzić. Zakrywam się i udaję, że wszystko jest w porządku, chociaż podskórnie wiem, że jest inaczej. Błędne koło.

Czy kiedy wchodzisz na scenę, twój performance ma autoterapeutyczną moc?

Nie sądzę. Podczas występu opowiadam o tym, co czuję, i mam nadzieję, że odbiorca też może odnaleźć w nim siebie. Performance ma wydźwięk aktywistyczny, podobnie jak moje nazywanie siebie osobą niebinarną i głośne mówienie o tej tożsamości.

W przeciwieństwie do twojej obecności w dragu w przestrzeni domowej czy klubowej na scenie nosisz np. robioną na drutach maskę diabła, kabaretki, podartą koszulkę, a do tego jesteś spętana łańcuchami i kołem od roweru… Przedstawiasz swoją zupełnie inną, mroczną stronę?

Estetyka dark wynika z tego, że moimi występami zawsze staram się powiedzieć coś na temat queerowych tożsamości w świecie, w którym przyszło nam żyć. A że funkcjonujemy w Polsce, będzie to opowieść o smutnych rzeczach, traumach.

Jakie to są traumy?

Opowiem na przykładzie performance’u z kołem od roweru, o którym wspomniałeś. Jestem do tego przedmiotu przywiązana łańcuchami do kolan i łokci. Koło symbolizuje homofobię i słowo „pedał”, na co dzień rzucane w moim kierunku. Traumatyczne jest to, jak ten przedmiot ogranicza moje ruchy i naznacza je. Garbię się, jestem wręcz zdeformowana. W występie udaje mi się z niego wyzwolić. Przejmuję słowo „pedał” i zaczynam, jak wiele innych queerowych osób, mimo negatywnych konotacji, używać go jako określenia własnej tożsamości. Wydaję się silną, otwarcie queerującą rzeczywistość personą, która przeszła długi proces wyzbywania się homofobii z własnego układu krwionośnego, dalej jednak pozostają w nim jej śladowe ilości. Queerfobia i homofobia, a właściwie autohomofobia, jest we mnie zakodowana przez religię, wychowanie, przez Polskę i w gorsze dni wraca, by ponownie mnie opleść łańcuchami. Tak naprawdę łatwo się do nich przyzwyczaić, dlatego wyzwalanie się jest procesem dynamicznym i trudnym, ale potrzebnym.

Czy to, że studiujesz na ASP, pomaga w budowaniu twoich występów?

Daje mi możliwość przeanalizowania tego, co robię. Tak jak rozmawiam o moich obrazach z profesorami, tak samo podchodzę do występów, które tworzę. W obu przypadkach muszę znaleźć w nich konkretne symbole mające przekazać sens mojego myślenia na jakiś temat. Zaczynam od konkretnej rzeczy. To może być fragment piosenki, na którym się zafiksuję i wokół którego później buduję kolejne elementy. To może być też konkretny przedmiot, jak w przypadku koła. Zdarzyło mi się, że, będąc w sklepie, natrafiłem na białe szczotki do kibla, które wyglądały jak bukiet ślubny. Zafascynowało mnie to podobieństwo do tego stopnia, że stworzyłem występ, który przepracowywał całą koncepcję małżeństwa. Coś, co w naszej kulturze zakorzenione jest jako moment pozytywny, dla queerowych osób ma gorzki posmak, bo po prostu w Polsce nie możemy ślubu wziąć.

Jesteś członkinią House of Viva la Diva, czyli domu drag person skupionych wokół warszawskiego klubu Pogłos. Jak przenosisz clubkidową ideę rozsadzania codzienności ze swojej bańki, której nie musisz przekonywać do dragu czy queerowości, na ulice?

Bardzo chcę moją nienormatywność pokazywać na co dzień, ale zwyczajnie boję się o własne życie. Drag zawsze wywoła reakcje. Z jednej strony będą one pozytywne, z drugiej muszę się liczyć z tym, że pojawią się te negatywne, a wręcz agresywne. Jeszcze nie jestem na nie gotowa. Na razie takie sytuacje przenoszę na moje obrazy. Ostatnio namalowałam tę, która wydarzyła się na afterze po tegorocznej Paradzie Równości. W klubie stały takie skrzynki, do których wrzucasz 2 zł, przekręcasz wajchę i wypada kulka z niespodzianką. Wtedy miałam na sobie czarną maskę z rogami, która przypomina diabła. Stwierdziłam, że to świetne przełamywanie codzienności – mroczna postać kupuje sobie taką najzwyklejszą kulkę. Maluję też różnego rodzaje deformacje powodujące, że człowiek przestaje przypominać istotę ludzką, zaczyna być hybrydą, kosmitą. Jest odmieńcem, niczym osoby queerowe w oczach normatywnej większości.

Myślisz, że kiedyś odważysz się na wyjście w dragu na ulicę?

Mam wrażenie, że się do tego przygotowuję. Tak jak moją mamę przygotowywałam do dragu, który teraz uwielbia – chce zabrać na występ koleżanki i babcię. Tak samo, jak przygotowywałem się na ASP, składając teczkę z nudnych anatomicznych rysunków i martwej natury, by móc znaleźć swoją ekspresję w postaci autoportretów. Tak sam siebie przygotowuję na radykalne funkcjonowanie odrzucające wszystko to, co normatywne i kneblujące.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.