Joanna Niżyńska „Królestwo małoznaczącości. Miron Białoszewski a trauma, codzienność i queer“

przeł. Agnieszka Pokojska, Universitas 2018

 

 

Prekursorstwo pracy Joanny Niżyńskiej z 2013 r. polegało na tym, że była to pierwsza monografia dotycząca Mirona Białoszewskiego (1922-83) wydana w USA. Przetłumaczona na polski, straciła swój największy atut. Dodatkowo, już po napisaniu książki, ukazał się długo oczekiwany „Tajny dziennik”, co znacząco wzbogaciło potencjał interpretacyjny na temat Białoszewskiego.

Choć w podtytule znalazło się słowo „queer”, o samej nienormatywności seksualnej bohatera dowiemy się z lektury niewiele. Niżyńska dość kategorycznie stwierdza, że „Białoszewski był pisarzem otwarcie homoseksualnym” i „nie ukrywał orientacji seksualnej”, ale nie wiadomo, co to znaczy, czym się przejawiało, czy odnosi się tylko do sfery prywatnej czy także publicznej. Zadziwiający jest taki poziom ogólności w pracy naukowej. Brakuje analizy, w jaki sposób homoseksualizm Białoszewskiego był przez lata przemilczany w poświęconych mu opracowaniach i kto w największym stopniu za to odpowiada. Także pisząc o osobach z najbliższego kręgu poety (Ludwik Hering), autorka skąpi informacji o ich homoseksualności. Zamiast tego są wielostronicowe wywody o „Lubiewie”, które ponoć zasadniczo wpłynęło na odbiór twórczości Białoszewskiego i sprawiło, że „nie możemy już zamykać oczu na obecną w niej seksualność”. W rzeczywistości, mimo licznych omówień książki Witkowskiego, niemal zupełnie pominięto wykorzystanie przez niego cytatów z Tadeusza Brezy i Białoszewskiego, a więc szukanie rodzimej, ciotowskiej tradycji. (Krzysztof Tomasik)  

 

Tekst z nr 76/11-12 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Błażej Warkocki „Pamiętnik afektów z okresu dojrzewania. Gombrowicz – queer – Sedgwick“

Nowa Humanistyka 2018

 

 

Prawda o poczuciu bycia odmieńcem, outsiderem znajduje się na powierzchni. Maskowanie nie działało i nie zadziała! W swej najnowszej książce Błażej Warkocki („Homo nie wiadomo”, „Różowy język”) bierze na warsztat debiut Witolda Gombrowicza z 1933 r. – „Pamiętnik z okresu dojrzewania”. Ingeruje w tekst pisarza brutalnie, czytając go jako „pamiętnik z okresu queerowego dojrzewania”. I nie chodzi tu bynajmniej o kategoryzację dzieła jako elementu literatury homoseksualnej. Najważniejsza bowiem staje się queerowa performatywność, którą Eve Kosofsky Sedgwick tłumaczy jako strategię tworzenia znaczeń opartą m.in. na wstydzie i napiętnowaniu.

Warkocki pracuje blisko tekstu Gombrowicza. Oprócz analizy w duchu teorii Sedgwick poszukuje łączników między pisarzem i teoretyczką w literaturze światowej. Jego odczytanie „Pamiętnika…” to fascynująca podróż poprzez konteksty – wyjątkowe „śledztwo”, w którym każda najmniejsza poszlaka jest punktem wyjścia do nowego spojrzenia na dziedzictwo Gombrowicza. Jednocześnie autor stara się, by jego „opowieść” była przede wszystkim komunikatywna. Dba o czytelnika. Dzięki niemu analiza postaci mecenasa Kraykowskiego to przede wszystkim opowieść o wstydzie i tożsamości, a sędzia H. staje się powidokiem postaci Daniela Paula Schrebera, oczywiście w duchu gotyckim.

Bunt przeciwko klasowemu uwarunkowaniu, flirt z biografią pisarza i „uwięzionym pamiętnikiem”, zniewieścienie jako atrybut homoseksualności i w końcu przeźroczysta homofobia jako mechanizm regulujący zachowania mężczyzn to tylko kropla w morzu motywów, które pojawiają się w książce Warkockiego. Jeśli ktokolwiek dziś w Polsce mierzy się z teorią queer, nie może pozostać obojętny wobec tej pracy. Podobnie w kwestii badaczy twórczości Gombrowicza – próba kamuflażu od teraz jest już passé. (Joanna Ostrowska)

 

Tekst z nr 74/7-8 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Miłość i medytacja

O buddyzmie, o aktywizmie LGBT o swym ukochanym Mikkelu, o byciu emigrantem w Danii,  życiu z wirusem HIV i o swoich „kobiecych” pracach z rysownikiem BARTKIEM AROBALEM KOCIEMBĄ rozmawia JOANNA OSTROWSKA

 

 

W tym roku zdecydowałeś się przekazać Kampanii Przeciw Homofobii kilka swoich grafik, by zachęcić do przekazywania 1% podatku na rzecz tej organizacji.

 Chciałem zrobić coś, by wesprzeć społeczność LGBT+ w Polsce. Skontaktowałem się z Cecylią Jakubczak z KPH, opowiedziałem jej, co robię i zapytałem, jak mógłbym być użyteczny. Rysunki, które wybrałem pochodzą z mojej zeszłorocznej wystawy pt. „Mokradło”. W prezentowanym na niej cyklu opowiadam o pragnieniu, by wyjść z ukrycia i w pełni realizować się jako człowiek i artysta. Oraz o tęsknocie za niekrępowaną zabawą.

W wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” z 2013 r. mówiłeś, że w Polsce jest dobrze. Nie mogę się powstrzymać i muszę cię zapytać o sytuację dziś. Szczególnie, że nie mieszkasz tu już od jakiegoś czasu.

Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że moja ocena pięć lat temu była, delikatnie mówiąc, powierzchowna. Czułem się bezpiecznie i miałem nadzieję, że to był czas nieodwracalnych zmian. Teraz widzę, że uprzedzenia i agresja w stosunku do społeczności LGBT+ były i są nadal obecne. Jest wręcz gorzej. Kiedy czytam wiadomości z Polski, czuję niepokój i złość. Bo Konstytucja, bo prawa kobiet, bo niszczenie środowiska naturalnego, bo sądy, bo szkoły. Gdy przyjeżdżam do Polski, robię się jakiś napięty.

Kiedy i dlaczego się wyprowadziłeś? Co sprawiło, że podjąłeś ostateczną decyzję?

Mój partner jest Duńczykiem. Poznaliśmy się w Warszawie i tu mieszkaliśmy parę lat razem. W 2015 r. przeprowadziliśmy się do Kopenhagi. Nie miało to wiele wspólnego z sytuacją polityczną u nas. To był raczej dziwny zbieg okoliczności. W ostatnich wyborach parlamentarnych głosowałem już za granicą. Częściowo podążyłem za Mikkelem, częściowo chciałem spróbować czegoś nowego. Po dekadzie mieszkania w stolicy Polski miałem ochotę na skok w nieznane. Potrzebowałem zmiany.

Jak wygląda twoja duńska codzienność?

Moje życie w Kopenhadze jest bardzo proste, skupia się wokół domu, pracy i przyjaciół. Mieszkamy w robotniczej dzielnicy, w której od dawna dominują imigranci i ludzie młodzi. Rano medytuję, czasami biegam na cmentarzu, który funkcjonuje jako lokalny park. Potem rysuję. Parę razy w tygodniu spotykam się z moją asystentką Sarą i rozmawiamy o planach i projektach, nad którymi chcemy pracować. Raz na jakiś czas daję wykład wprowadzający do medytacji. Wieczorami, kiedy Mikkel wraca z pracy, gotujemy razem kolację lub odwiedzamy znajomych. Mam kilka ulubionych muzeów i galerii. Uwielbiam jeździć moim nowym rowerem po mieście. Nie mogę doczekać się lata i wycieczek nad morze.

Wiesz, że to brzmi jak sielanka? Czujesz się bezpiecznie w Kopenhadze?

Masz rację, opowiedziałem historię jak ze zdjęcia instagramowego jakiegoś influencera. Brakuje tylko jadłospisu i siłowni (śmiech). Ale tak właśnie jest, czuję się bezpiecznie. Wiem, że jeśli chciałbym pójść na zakupy w sukience, nikt nie będzie tego nawet komentował. Duńczycy bardzo cenią osobistą wolność, więc raczej nie zdarza się, by ktoś zaczepiał cię na ulicy, a tym bardziej stwarzał poczucie zagrożenia. Chociaż… w mojej dzielnicy w zeszłym roku doszło do strzelaniny! Porachunki miedzy dilerami. Także bywa różnie.

 

arch. pryw.

 

Jakieś inne minusy?

Brakuje mi tu pewnego poczucia zaznajomienia, które zbudowało się we mnie przez lata życia w Warszawie. Tego, że idę gdzieś i wiem, że spotkam tam kogoś znajomego. Coraz częściej wpadam na nowych znajomych, ale wciąż towarzyszy mi delikatne poczucie obcości. Ponoć ono nigdy do końca nie mija, kiedy jest się emigrantem.

Z tej oazy spokoju przenieśmy się do sfery strachu. Co cię najbardziej przeraża w perspektywie zmian politycznych, których jesteśmy świadkami dziś? Pytam przede wszystkim w kontekście społeczności LGBT+.

Od czego zacząć? Przeraża mnie agresja i narastająca atmosfera przyzwolenia na nią. Jest w tym coś potwornego. To wisi w powietrzu, wpływa na życie codzienne i przygnębia. Jest nas na tej planecie bardzo dużo. Większość dóbr jest w rękach małej grupy uprzywilejowanych. Pogłębia się rozwarstwienie społeczne. Zmienia się klimat, wzrasta zanieczyszczenie. W takiej sytuacji łatwo budować kapitał władzy w oparciu lęk i obietnicę silnego przywództwa – „dobra zmiana” i łatwo szczuć na słabszych – w pierwszej kolejności szykanowane są mniejszości i kobiety. Znamy to z historii. Przerabiamy to po raz kolejny. Kwestia upolitycznienia sądów i Trybunału Konstytucyjnego wzbudza we mnie obawy przed możliwością usankcjonowania prześladowań. Sądzę, że walka o prawa naszej społeczności jest właśnie kwestią sprawiedliwości. Prawo ma bronić wszystkich obywateli i stać na straży poszanowania ludzkiej różnorodności.

Jak rozumiesz współczesny aktywizm społeczności LGBT+? Arobal jako aktywista?

Dla mnie aktywizm LGBT+ to śmiałość, by być sobą i gotowość, by wspierać w tym innych. Chociaż może sama gotowość to za mało. Nawet jeśli nie mamy czasu albo odwagi, by zostać wolontariuszem, możemy ćwiczyć się w słuchaniu i pomaganiu innym. Nie postrzegam siebie jako aktywisty, ale chciałbym nim zostać. Dla mnie istotne jest to, by być otwartym i nie ulegać złości (a bywa, że złoszczę się bardzo). Obserwuję siebie. Czy mogę zdobyć się na życzliwość wobec taksówkarza, który słucha Radia Maryja? Czy mam odwagę, by zareagować, gdy ktoś jest atakowany w autobusie? W sferze mojej pracy twórczej wątek LGBT+ jest „podskórny”. Cokolwiek rysuję, wynika z tego, kim jestem, jak żyję, z kim żyję i jakie zadaję sobie pytania. Moje rysunki kierowane są do każdego, kto nawiązuje z nimi szczery kontakt. Jest to dla mnie bardzo istotne, by odbiorca wiedział, że autor jest osobą queer i możliwe, że jest to czytelne nawet bez takiej adnotacji.

Arobal – jeden z najbardziej wyjątkowych i rozpoznawalnych polskich rysowników. Jak to wszystko się zaczęło?

Arobal to zlepek sylab powstały w celu stworzenia mojego pierwszego adresu mailowego. W latach 90. chyba nikt nie używał swojego imienia i nazwiska (śmiech). Zacząłem rysować dopiero na studiach. Z czasem pasja zamieniła się w zawód. Przez lata nazywałem siebie ilustratorem. Teraz staram się nawiązać kontakt ze źródłami swoich inspiracji. Wciąż rysuję, ale coraz mniej dla prasy i komercyjnych klientów. Coraz bardziej angażuję się w uczenie i we własne projekty.

Studiowałeś politologię i filozofię, ale jesteś też nauczycielem Buddyzmu Shambhali. Mam wrażenie, że to jeden z najbardziej istotnych elementów w twoim życiorysie.

Jako osoba nieheteronormatywna wciąż przechodzę proces uświadamiania sobie, kim jestem, co jest moją prawdą o mnie samym i w jaki sposób chcę ją komunikować. Ta obserwacja może mieć miejsce tylko, gdy jestem wobec siebie szczery i życzliwy. Podobnie jest z medytacją. Zasiadam do niej w atmosferze życzliwości wobec siebie, ciekawości swojego umysłu, myśli i uczuć. W ramach tego treningu ćwiczę się w byciu obecnym, przyglądaniu się, co jest prawdą mojego doświadczenia, a co manipulacją. To doświadczenie duchowe bardzo mi pomaga, dlatego od dłuższego czasu marzyłem, żeby podzielić się nim w kontekście bycia osobą LGBT+. Shambhala – tradycja, w której uczę, ma na tym polu wiele doświadczeń. Praktykując w tej społeczności, poznałem wiele wspaniałych osób queer, które angażują pełnię siebie w sferę duchowych poszukiwań, jak również osób hetero, które nas w tym wspierają.

Czy społeczność LGBT+ w Polsce ma szansę skorzystać z tej tradycji?

Rozmawiałem na temat rozpoczęcia queerowej grupy medytacyjnej z przyjaciółmi z warszawskiej Shambhali i postanowiliśmy spróbować. Jesienią zeszłego roku poprowadziliśmy pierwsze tego typu spotkanie. Wspólnie medytowaliśmy, rozmawialiśmy o tym, jak to jest być LGBT+ teraz w Polsce, w Warszawie, jak czujemy się w naszej społeczności i czy w ogóle jej doświadczamy. To też jedna z inspiracji, by stworzyć bezpieczną przestrzeń, w której możemy być ze sobą i razem zadawać sobie pytania, kim jesteśmy, jak możemy tworzyć autentyczne relacje oraz otwarcie manifestować je w społeczeństwie. Spotkania odbywają się mniej więcej raz w miesiącu. Są otwarte również dla osób hetero, które chcą dowiedzieć się więcej o nas i naszych doświadczeniach.

Chciałam cię oczywiście zapytać o coming out jako moment przełomowy, choć mówiłeś o tym już kilkukrotnie. Chyba nigdy nie miałem rasowego coming outu. Nie miałem problemu ze swoim pedalstwem. Bardziej martwiło mnie to, jakim gejem będę.[****]

To ciekawe, że kiedy czytam ten cytat, odczuwam niechęć do słowa „pedalstwo”. Sądzę, że używałem go, by odczarować doświadczenie bycia wyzywanym. Nadal to słowo kojarzy mi się z przemocą. Kiedy byłem młodszy, bardzo liczyłem się ze zdaniem innych. Oczywiście udawałem, że jest inaczej. Sądzę, że coming out to po prostu sposób na zrozumienie siebie i swoich potrzeb. W moim przypadku mówienie o tym otwarcie to proces. Obecnie dużo zastanawiam się nad kwestią płci i tego, dlaczego tak ważne w naszej kulturze jest przyporządkowywanie cech osobowości do tożsamości płciowej. Denerwuje mnie, kiedy moje prace komplementowane są jako „takie kobiece”. Z drugiej strony: a czym jest dla mnie kobiecość? W jaki sposób ona się we mnie przejawia? Czym jest queer? itd.

Jesteś seropozytywny. W jaki sposób wirus HIV wpłynął na twoje życie?

Chyba najtrudniejsze było życie bez leków. Teraz wprowadza się je zaraz po uzyskaniu pozytywnego wyniku. Kiedy zaraziłem się w 2007 r., lekarze wciąż obawiali się, że leki mogą „wypalać się” po jakimś czasie. Czekano, aż odporność spadnie na tyle, że trzeba będzie zacząć leczenie. Moja odporność przez lata utrzymywała się na wysokim poziomie. Byłem nawet z tego irracjonalnie dumny. Bez leków zawsze był lęk, że kogoś mógłbym zarazić. Ten sam lęk paraliżował moich partnerów i fatalnie wpływał na nasze relacje. Wielu ludzi z HIV boi się odrzucenia, więc nie mówią o swoim statusie. Ci „HIV-minus” boją się zarazić tak, że ignorują lub odrzucają tych z plusem. Błędne koło. Dużo zmieniło się po rozpoczęciu leczenia. Wcześniej trudno mi było zaakceptować tożsamość bycia osobą HIV+. Miałem poczucie winy i wstydu, że się zaraziłem. Na jakiś poziomie dochodziło to emocjonalnego wyparcia. Bywa, że wciąż czuję obawy w związku z reakcjami ludzi na HIV, ale świadomość, że moje zdrowie jest pod kontrolą i nie zarażam – daje mi dużo ulgi.

Czy to było coś w rodzaju drugiego coming outu?

Nadal czasami ten temat pojawia się w rozmowie. Zazwyczaj przy obiedzie, kiedy ktoś zauważa, że biorę szaroniebieską pigułkę i pytanie: „Czy to witaminy i na co”. Możliwe, że moim coming outem jest każdorazowo taka rozmowa. Nie mówiłem o tym publicznie wcześniej. Tylko w filmie dla AIDS-Fondet, który nakręciliśmy razem z moim partnerem.

Wracając jeszcze do rysunków i aktywizmu LGBT+. W zeszłym roku narysowałeś okładkę do książki „Cholernie mocna miłośćLutza van Dijka. Poznałeś historię Teofila Kosińskiego – jedynego Polaka skazanego na mocy paragrafu 175 (II wojna światowa), który zostawił relację. Jaki był „twój Teo”?

To było dla mnie bardzo poruszające doświadczenie. Zwłaszcza oglądanie wywiadów z Teo. Zanim usiadłem do rysowania, długo płakałem. Byłem poruszony niewinnością, z jaką opowiadał o miłości do Williego. Jednocześnie miałem w głowie mnóstwo pytań. Nie chciałem pokazywać go przez pryzmat czyichś opinii. Chciałem, aby na jego twarzy był ból, smutek, niewinność i tęsknota. Po tym „spotkaniu” pozostało we mnie poczucie, że mam ogromne szczęście kochać i być kochanym. To może brzmi trywialnie, ale to chyba ważne, by sobie o tym ciągle przypominać. Zwłaszcza mając świadomość tego, co dzieje się teraz np. w Czeczenii, Rosji i wielu innych miejscach na świecie.

Kim jest Mikkel?

Mój ukochany Mikkel jest w moim wieku. Ma blond włosy, duże szaroniebieskie oczy. Ma ogromne serce i jest niesamowicie zdyscyplinowany. Sądzę, że jest wizjonerem. Jestem fanem jego talentu (architekt). Lubi rośliny, z wakacji przywozi nasiona i szczepki roślin w plastikowych butelkach. Potrafi zjednać sobie chyba każdego. Po prostu czujesz się przy nim dobrze. Świetnie tańczy i jak ma ochotę, to fantastycznie gotuje. Parę lat temu byliśmy na ślubie znajomych. Przypadkowo mieliśmy na sobie bardzo podobne garnitury. Kiedy wrzuciłem zdjęcia na FB, wielu naszych znajomych myślało, że to był nasz ślub. Otrzymałem wiele miłych wiadomości z gratulacjami (śmiech) Kto wie, może kiedyś… Jak tylko znajdę dobry sposób, żeby zadać „to pytanie” (śmiech).

Planujecie być rodzicami?

Na pewno nie w najbliższym czasie. Ja za dużo jeżdżę w związku z pracą, a Mikkel rozwija swoją firmę architektoniczną. Ale miło jest wiedzieć, że mamy taką możliwość.

 

Tekst z nr 72/3-4 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Byt osobny

Z KLEMENTYNĄ SUCHANOW, autorką biografii „Gombrowicz. Ja, geniusz” rozmawia BARTOSZ ŻURAWIECKI

 

Klementyna Suchanow. Foto: Tomek Prokop

 

Czy Witolda Gombrowicza można przyporządkować do którejś ze współczesnych kategorii określających tożsamość seksualną? Był gejem, biseksem, był queer? A może był staromodnym homoseksualistą?

Zdecydowanie był bi, ponieważ miał relacje i z mężczyznami, i z kobietami. Nawet gdy w Argentynie mógł się wreszcie w pełni otworzyć na swoją homoseksualność, to jednak wciąż miewał romanse z kobietami. Potem z kolei pojawiła się Rita, która towarzyszyła mu w ostatnich latach życia. Seksualność Gombrowicza nie była klarowna i jednoznaczna. W Polsce najpierw przez lata tego tematu w ogóle nie poruszano. Potem, koło roku 2004, gdy obchodziliśmy stulecie urodzin Gombrowicza, na polskich konferencjach pojawili się badacze zagraniczni i zaczęli mówić o jego homoseksualności. Nasi akademicy wydawali się tym nieco zakłopotani, tym niemniej od tamtej pory przyjęło się, że Gombrowicz był homo. Później jednak pojawił się „Kronos”, tajny dziennik pisarza i okazało się, że nic nie jest czarno-białe, z czym zresztą badacze także mają pewien problem – tak jakby w biseksualności było coś złego. Gombrowicz nie lubił zresztą tych terminów – homoseksualizm, biseksualizm… Uważał, że pociąga go młodość i niższość jako taka, niezależnie od płci. Przypadek Gombrowicza pokazuje, że można patrzeć na seksualność człowieka z innej perspektywy niż poprzez proste te kategorie.

Sam wzbraniał się przed jednoznacznym określeniem swojej orientacji.

Wręcz z tym walczył. Cytuję w książce odpowiedź Gombrowicza na list, w którym jego młody argentyński przyjaciel, Juan Carlos Gómez namolnie sugeruje mu homoseksualizm. Witold się wścieka, pisze, że nie jest homoseksualistą, tylko lubi od czasu do czasu robić to, na co ma ochotę. Nazywa Juana Carlosa „arcyburżujem” i „hipokrytą”, a także sugeruje, by on i jego koledzy po prostu przespali się ze sobą.

Może Gombrowicz był zwykłym narcyzem? Od dawna uważam, że to osobna orientacja seksualna.

Narcyzem był w tym sensie, że zwracał uwagę na swój wygląd. Stresował się, gdy zaczął się starzeć, motyw Doriana Graya był w nim cały czas obecny. Znane są te sceny i anegdoty o jego upodobaniu do przeglądania się w lustrze. Nie wiemy natomiast, jak to wyglądało w relacjach intymnych. I już się nie dowiemy. Są wyznania Rity, ale to końcówka życia, więc zapewne wtedy miał większą świadomość swoich słabości. Zapytałam ją zresztą wprost, jaki był Witold w relacjach intymnych. Powiedziała, że był najnormalniejszym mężczyzną, który zwracał uwagę na to, co może czuć kobieta. Intrygowało go to, ale też starał się wyciągać z tego wnioski praktyczne. Czy to była jego stała cecha? Z wiekiem wiele rzeczy się zmienia.

Znamy wizerunek Gombrowicza głownie ze zdjęć, pokazujących go jako starszego, schorowanego pana. Dopiero teraz, dzięki twojej książce, ujrzałem go młodego, ładnego, atrakcyjnego. Urodziwego młodzieńca w przedwojennej Warszawie. Homoerotyczna Warszawa lat 20, 30. to zresztą wciąż historia słabo opisana. Skąd czerpałaś informacje na ten temat?

Zajmuje się tym w swoich artykułach i książkach m.in. Krzysztof Tomasik. Różne informacje wyczytywałam także w aktach sądowych. Bardzo rustykalny był ten erotyzm w przedwojennej Warszawie. Zero wyrafinowania, totalna toporność. Kogoś napadnięto albo zgwałcono. Oczywiście, przez takie akta przecedza się tylko jedna strona rzeczywistości, ta związana z kryminalnością. Ale takie szczegóły, jak np. to, że zabito jakiegoś pana dla marynarki, wskazują na straszną bidę tamtych czasów. Są też przedwojenne źródła dotyczące prostytucji – ankiety, statystyki i medyczne pisma na ten temat. Wychodziło również brukowe pismo „Detektyw” – jeden z numerów jest poświęcony incydentom wśród elit, rozpracowywaniu szajki homoseksualnej w mieście. Wiele też mówią ówczesne przepisy prawne. Kodeks, który w 1932 r. zniósł karalność homoseksualizmu, ale nie dlatego, że jest wolność i wszyscy mogą robić ze swoją seksualnością, co chcą, tylko dlatego, że to choroba, a za chorobę nie można karać.

W podobnym duchu bronił tych przepisów także Tadeusz Boy-Żeleński, bardzo przecież, jak na ówczesne czasy, homofilny. W jednym z felietonów pisze, że nie chodzi o pochwalanie „tego zboczenia”, ale o to, by nie wytwarzać atmosfery sprzyjającej szantażowi. Rok 1932 to także cezura dla Gombrowicza. Wtedy zaczynają się jego homoseksualne przygody.

A rok później, w 1933 umiera jego ojciec. To są dwa przełomy – prawny i psychologiczny.

Ale chyba do końca życia Gombrowicz nosił w sobie lęk, że jego homoseksualna strona może zostać ujawniona, wykorzystana przeciwko niemu. Usuwał np. z „Dzienników” zapiski, które mogłyby coś jednoznacznie sugerować.

Gombrowicz nie lubił homoseksualizmu tzw. przegiętego. Takiego w stylu kubańskim, ostentacyjnym, z jakim miał do czynienia w Buenos Aires. Zupełnie się w tym nie odnajdywał, uznawał to wręcz za niesmaczne. Był skryty, dyskretny. Z kolei w Berlinie Zachodnim, gdzie trafił na początku lat 60., nie podobało mu się to, że seks między mężczyznami jest mechaniczny, merkantylny. Poszukiwał poezji, której w Berlinie nie znalazł.

Podążał nurtem podziemnym, tajnym. Może doskwierało mu, że ludzie homoseksualni zaczynają żyć otwarcie?

Wszystkie relacje trzymał w sekrecie, także z kobietami. Stronił od plotek, potrafił nawet zerwać znajomość, gdy ktoś publicznie w rozmowie zbytnio naruszał jego intymność. Uważał to za objaw złego wychowania. Traktował tę sferę jako rzecz głęboko prywatną. W sytuacjach oficjalnych, publicznych był oschły, wypreparowany z erotyzmu.

Choć przecież w swoich książkach nawołuje do zdemaskowania hipokryzji w relacjach międzyludzkich, do obnażenia sztuczności form.

Zwróć uwagę, że alter ego Gombrowicza w kolejnych powieściach przygląda się, stoi z boku, jest poprawne, grzeczne, kulturalne. To zawsze ktoś inny prowokuje, kusi, także Witolda, i organizuje intrygi, w tym erotyczne.

Jak Gonzalo w „Transatlantyku”, który jest postacią egzotyczną, obcą, jest kuriozum

Porównywałam Gombrowicza z Virgilo Pinerą, kubańskim pisarzem, z którym Gombrowicz stykał się w Buenos Aires i który był jednym z tłumaczy „Ferdydurke” na hiszpański. Pinera nie miał problemu z „afiszowaniem się”, z przegięciem, ale w jego twórczości brak jawnych elementów homoseksualnych. Tymczasem to właśnie dyskretny Gombrowicz tworzy postać Gonzala, tak wyraźną, tak charakterystyczną.

Zarazem Gombrowicza fascynuje Jean Genet, ten „pederasta”, który z taką dezynwolturą opisuje swe homoseksualne doświadczenia. Witold zazdrości też Andre Gide’owi. To luminarz francuskiej kultury, a zarazem pisarz niezwykle szczery, chociażby w książce „Jeśli nie obumrze ziarno”.

Gidem Gombrowicz się inspirował, chciał go prześcignąć. W formie dziennika na pewno mu się to udało, ale w szczerości jednak nie. Dyskrecja ciągle go powstrzymywała przed zbyt swobodnymi wyznaniami. A jak już coś wyznaje na kartach „Dziennika”, robi z tego swoistą poezję. Daleko mu do tej szczerości, z jaką Gide opisywał swoje doświadczenia z algierskim grajkiem, którego „podarował” mu Oscar Wilde.

Wiemy, że Gombrowicz był kilkakrotnie zatrzymywany przez argentyńską policję za stosunki z mężczyznami. Czy zachowały się jakiekolwiek akta jego spraw?

To kwestia, do której za jakiś czas można jeszcze wrócić. Problem polega na tym, że w Argentynie jest wciąż nierozwinięta kultura archiwizacji. Wszystkie poszukiwania związane z grzebaniem w papierach są nader utrudnione – albo wchodzi w grę tajemnica państwowa, albo nikt niczego nie przechował, bo uważał, że nie warto, albo papiery leżą gdzieś i nikt nie wie, gdzie. Zgłaszałam się do policji, przeszłam przez różne procedury biurokratyczne, byłam w kontakcie z inspektorem, który sprawdził dostępne kartoteki. Z tych poszukiwań wynika, że nie ma żadnych zachowanych adnotacji na temat Gombrowicza. Wersja więc, że wszystko zostało usunięte, gdy Witold ubiegał się o argentyński paszport, około 1959 r., wydaje się zasadna.

Myślisz, że rzeczywiście trudnił się prostytucją, jak to opisuje Reinaldo Arenas w książce „Zanim zapadnie noc”?

Nie mogę temu zaprzeczyć, natomiast w historii Arenasa są rzeczy, które nie przechodzą przez moje sito weryfikacyjne. Arenas cytuje Pinerę, z którym Gombrowicz wcale nie był, w związku ze swoją dyskrecją, otwarty w tych tematach. Nigdy też np. nie przeszli na „ty”, choć inna sprawa, że Gombrowicz generalnie z niewieloma osobami bywał na „ty”. Po drugie – Pinera i inni Kubańczycy, którzy tłumaczyli „Ferdydurke”, nie wiedzieli, gdzie Gombrowicz mieszka. Co więcej, Gombrowicz krył się cały czas przed Pinerą ze swoją homoseksualnością, chociaż akurat przed nim kryć by się nie musiał. Virgilio się z tego śmiał. W tym, co pisze Arenas, sporo jest więc, moim zdaniem, kubańskiej przesady.

W polskim wydaniu „Zanim zapadnie noc” nie ma fragmentu o Gombrowiczu. Bardzo skądinąd dosadnego – Arenas pisze np., że Gombrowicz któregoś dnia przyszedł do Pinery z rozerwanym odbytem po zbyt ostrym seksie analnym z klientem.

Nie ma go także w hiszpańskim wydaniu powieści, z którego książka była tłumaczona na polski. Pełna wersja jest tylko w wydaniu angielskim. Cholera wie, co Gombrowicz robił w Buenos Aires, zwłaszcza w latach wojennych, gdy naprawdę było mu ciężko. Jeszcze jedno – w relacjach intymnych był stroną dominującą, aktywną. Czy mógł być pasywny, jak opisuje sytuację Arenas? Może przyciśnięty do muru przez warunki bytowe?

Nie wspomnieliśmy jeszcze o relacji Gombrowicza z Alejandro Russovichem. Zaczęło się od seksu, potem przerodziło się w więź przyjacielską, intelektualną. Zamieszkali razem, choć Gombrowicz pisze w liście do Alejandra, że nie chce „sentymentalnego związku”. Później Russovich się ożenił…

Alejandro był uczciwym, bezpruderyjnym, otwartym człowiekiem. Wierzę w to, co powiedział o swoim związku z Witoldem. Relację intymną zastąpili relacją przyjacielską, ale także praktyczną. Razem jedli, robili zakupy. Dla Gombrowicza był to właściwie pierwszy stały związek z drugą osobą. I najważniejsza relacja w jego życiu.

Ważniejsza niż ta z Ritą?

Myślę, że tak. Inaczej bowiem rozkładały się akcenty. Związek z Ritą wymuszony był w dużej mierze przez okoliczności – podupadające zdrowie Gombrowicza i wynikające z tego konsekwencje. Relacja z Rússovichem była bardziej intelektualna. Wiem, że Rita miała kompleksy w stosunku do Alejandra, choć prywatnie bardzo się lubili, wręcz uwielbiali.

Ty także poświęciłaś Gombrowiczowi sporo lat życia.

Policzyłam, że siedzę w nim już od ponad 25 lat…

Co było pierwszym impulsem?

Zaczęłam go czytać, gdy miałam lat 15. Pootwierał mi różne drzwi. Zafascynował jako rebeliant pośród tych wszystkich zwyczajnych, nobliwych polskich pisarzy i poetów.

Czy w ciągu ostatnich lat, gdy pisałaś jego biografię, zmienił się twój stosunek do Gombrowicza jako człowieka?

Niespecjalnie. Ale zaczął mi się wyłaniać obraz Gombrowicza jako kogoś bardzo wrażliwego. On wiele rzeczy ukrywał. Poruszyło mnie, że to wszystko było tak bolesne, trudne, niejednoznaczne. Znałam go od strony anegdotycznej, mitologicznej, kawiarnianej, a teraz poznałam od strony ludzkiej. Ludzkiej biedy, nędzy życia. Niezależnie od tego, co tam pyskował, to jednak bardzo dużo za to zapłacił.

Gombrowicz zmarł w 1969 r. To także rok zamieszek w Stonewall, które dały początek nowoczesnemu ruchowi LGBT. Jakby się Gombrowicz ustosunkował do postulatów i działań mniejszości seksualnych? Poszedłby na Paradę Równości?

W życiu! Byłby krytyczny, choć nie w sensie moralizatorskim. Nieraz myślałam, że gdyby Gombrowicz pisał „Ferdydurke” dzisiaj, to w rodzinie Młodziaków problemem nie byłaby kontrola urodzin czy aborcja – sprawy wtedy mocno obecne w dyskursie publicznym – ale to, że dziecko Młodziaków jest gejem albo lesbijką. Bo kwestie homoseksualne dzisiaj stały się fl agowe. Pokazałby je na pewno w sposób prześmiewczy. Gombrowicz miał straszliwą alergię na ideologię jako taką. Bronił przed nią indywidualizmu. Nie chciał iść z żadną falą, niepotrzebne mu były odgórne przyzwolenia, podpinanie się pod jakiekolwiek ruchy. On, piewca prymatu ciała nad duchem, nie pozwalał, by ideologia, polityka czy kultura przejęły seksualność. Seksualność była dla niego organiczna, naturalna. Niezależnie więc od czasów, Gombrowicz zawsze jest niewygodny, zawsze jest czemuś przeciwstawny. Byt osobny. Takich nam trzeba.  

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pożegnanie z bajką

Z ANIĄ WŁODARCZYK i AMINĄ DARGHAM, czyli duetem CUDOWNE LATA, o ich partnerstwie na scenie i w życiu, o fascynacji stylistyką lat 80., o tym, jak dorastają „smutne dziewczyny“ a także o debiutanckim albumie „Kółko i krzyżyk“, rozmawia Marta Konarzewska

 

Od lewej Ania i Amina, Foto: Aleksander Makowski

 

Macie lesbijski zespół?

Amina: Bliższa jest nam tożsamość queer. Ale tak – zawsze byłyśmy dość wylewne, jeśli chodzi o fakt, że jesteśmy w związku. Wpisałyśmy to sobie do notki prasowej: „Cudowne Lata – para na scenie i w życiu”. Dlatego cieszymy się z wywiadu w „Replice” – wreszcie! (śmiech)

Zacznijmy od początku

Ania: Znamy się 10 lat, jeszcze z czasów aktywizmu feministycznego, nasze ścieżki się przeplatały. Gdy przecięły się romantycznie, akurat powoli opuszczałam dziewczyński zespół Wilcze Jagody.

Amina: Bardzo podobały mi się Wilcze Jagody. Po jednym koncercie napisałam Ani: „Hej, fajne masz brzmienie gitary”. (śmiech)

Ania: Ja zawsze podziwiałam Aminę jako gitarzystkę, gra na wielu instrumentach, kolekcjonuje… to mnie kręciło.

Amina: Dorastałam w Bejrucie (mój tata jest Libańczykiem) i od najmłodszych lat grałam w różnych zespołach. Zawsze jako jedyna dziewczyna.

A razem?

Ania: Najpierw słuchałyśmy mnóstwa muzyki, dzieliłyśmy się milionem linków z YouTube. Trochę grałyśmy podczas weekendowych randek – takie podchody bez zobowiązań.

Amina: Od 5 lat większość mojego czasu i energii twórczej zajmuje praca – jestem tatuatorką, granie zeszło na dalszy plan. Ania podpaliła we mnie na nowo ten płomień.

Ania: Wysyłałam na Messengerze swoje piosenki, krótkie impresje. Mamy całe archiwum z tego czasu. Pamiętam, jak Amina wysłała mi Elisabeth Frazer i Jeffa Buckleya „All Flowers in Time”. Słuchałam jej w zimnym tramwaju, luty, a mnie było tak ciepło na sercu i romantycznie, coś ważnego zaczynało się w życiu. W końcu kupiłyśmy kartę dźwiękową, bit maszynę, Amina kupiła mi na prezent omnichord (taka fajna retro elektroniczna harfa) i latem 2018 r. zagrałyśmy pierwszy koncert, u Aminy w studio tatuażu. Jesienią przyszłyśmy do studia z naszymi demówkami, by nagrać 9 piosenek. Zaczęło się od „Zapach i ty”. Jej ostateczny kształt zawdzięczamy naszemu koledze i producentowi Aleksandrowi Makowskiemu. Umówiłyśmy się, że nas wesprze w procesie produkowania albumu.

Kółko i krzyżyk”. Ten album ma własny, specyficzny styl. Trochę Anna Jurksztowicz, a trochę elektro. Gdzieś, chyba na YouTube przeczytałam entuzjastyczny komentarz: Ale ekstra, jak czołówka serialu z lat 80.

Amina: Zasłuchujemy się w polskiej muzyce lat 80., to nasze dzieciństwo. Przenosimy do piosenek skrawki świata z tamtych dni, nostalgię za przeszłością – ale konkretną, taką znajomą nam. Za dancingami (na które co prawda nie chodziłyśmy, ale rodzicie chodzili), za szkolną dyskoteką, oglądamy ją jak przez instagramowy filtr. Przez ostatni rok intensywnie szperałyśmy w YouTube, szukając mało znanych gwiazd jednego utworu z Opola. Szczególnie lubimy piosenkę Beaty Bartelik „Sen na pogodne dni”. Chciałyśmy trochę jej świata przemycić w balladzie „Wino z łez”. Obejrzałyśmy też serial „Tulipan” – mnóstwo świetnych śmieszno-strasznych scen. No i piosenka Urszuli z czołówki… Perełka polskiej muzyki rozrywkowej.

Te lata 80. są też wyraźne w słowach, sformułowaniach: zaproponujesz swoją grę; jestem numerem one polski język vintage, miejscami z angielskiego zapożyczony, ale tak jak się kiedyś zapożyczało, w czasach Pewexu.

Ania: Cieszymy się, że to jest słyszalne: piosenki Jurksztowicz w stylu „Hey Man!”, „Videodotyk”, Moniki Borys „Co ty królu złoty” – fajna zabawa to była, tak próbować uchwycić ten język polskiej rozrywki aspirującej do luksusu z Zachodu.

A zagraniczne inspiracje?

Amina: Ja od dzieciaka jaram się Madonną. Kochałam się w niej i oczywiście słuchałam. Miałam na VHS jej koncert i pamiętam, że szczególnie wykonanie utworu „Like A Prayer” z tancerzami i tancerkami przyprawiało mnie o dreszcze. Ostatnio na nowo odkrywamy album „Erotica”.

Ania: Whitney Houston, Vivian Girls, Tirzah…

Amina: Hole, Courtney Barnett, Nirvana, Alice in Chains, Cream, Tina Turner…

Ania: Roxette, Prince, Heart, Fleetwood Mac, TOPS, Shura, Ariel Pink, Weys Blood… Obie uwielbiamy serial „Pose”. Mnóstwo inspirujących piosenek, cała kultura bali, voguingu. Społeczność LGBTIA w Ameryce lat 80., blaski i cienie… AIDS. Wszystko to jakoś pośrednio złożyło się na to, co gramy.

Plus baśnie.

Ania: „Z tysiąca i jednej nocy”. Amina je pamięta, bo czytała je jej babcia w Bejrucie. Wiedziałam, że musimy mieć z tego naszą piosenkę.

Amina: Ania nagrała mnie, jak przy śniadaniu grałam motyw na akustycznej gitarze. Później przesyła mi na Messengerze, jak śpiewa do tej melodii wersy z baśni… Są niezwykle romantyczne. Choć sama baśń jest opowiedziana z męskiej perspektywy (król wybiera wybiera sobie nałożnice), to wiersze, którymi zaczynają się wymieniać, są wspaniałe, pasują do naszej intymnej opowieści. Pozmieniałyśmy gdzieniegdzie formy męskie na żeńskie. „Postać ukochanego widzę w każdej mej godzinie, a w mym całym ciele jest ukryte jego imię” – w naszej piosence jest Ukochana.

Łzy – szlachetne kamienie, co będą dywanami, miłość przeklęta… Ten rodzaj baśniowości można potraktować jako kreację w ramach topiki lesbijskiej, po którą sięga np. Jeanette Winterson.

Ania: Gdy zaczęłyśmy romans, Amina pożyczyła mi „Czerwoną Boginię” Petera Greya. Przeżywała wtedy fascynację publikacjami z wydawnictwa Okultura – jej projekty tatuatorskie są przesiąknięte okultystyczną symboliką, często surrealistyczno-mroczne. W „Czerwonej Bogini” jest dużo informacji o działalności angielskich i amerykańskich okultystów, a także o roli kobiet w układach towarzysko rytualnych. Bogini ma ogromną władzę magiczną, jest przepełniona erotyzmem, książka jest pełna symboli: krew, róże z kolcami, magiczne kamienie. Byłyśmy pod wpływem zawartych tam opowieści, zaczęłyśmy postrzegać nasz związek jako coś magicznego. Amina podarowała mi malachit – kamień ten otwiera serce na bezwarunkową miłość, poczucie równowagi i harmonii. Paliłyśmy cały czas kadzidła…

Amina: Kupiłam Ani vinyla ze ścieżką dźwiękową filmu „Ballada o Genesis i Lady Jaye”. Ta para miłosna prezentowała się jako dwie osoby, które się zlały, stały jednością.

To wszystko jest bardzo zmysłowe, uwodzące. Ale kreujecie jakiś inny niż ten dominujący, niechwytany kulturowo, nieagresywny wzór uwodzenia. Czy ja to umiem nazwać? Nie umiem, ale słuchając czuje się, że tańczysz i ktoś na ciebie patrzy, Dziewczyna. Intensywnie patrzy, ale nienachalnie.

Ania: Super, że możemy opowiadać o naszej twórczości jako o znaczącym tekście kultury. Oczywiście, nie miałyśmy planu promować płyty, skupiając się na tym, że jesteśmy parą – obracamy się w różnych środowiskach, czujemy się bezpiecznie, czujemy się docenione. Na co dzień wręcz chce się, żeby „te kwestie” już nie miały znaczenia: czy jesteś hetero czy homo, parą z twoją partnerką muzyczną, czy się przyjaźnisz. Chce się, by ważna była jakość muzyki, jej potencjał, to, że ludzie chcą jej słuchać, bo podoba im się kompozycja, melodia, cały muzyczny vibe. No, ale wiadomo… dla nas w głębi serca ogromne znaczenie ma, że jesteśmy parą, podoba nam się takie wydobywanie naszej tożsamości – wydobywanie naszego prawdziwego głosu, doświadczenia. Dokładnie tak – nieuchwytnego kulturowo, niebędącego czymś podanym wprost. To nasz świat – świat Ani i Aminy, kochających się dziewczyn w Polsce 2020. W Jeanet Winterson akurat nie byłyśmy nigdy zaczytane, ale poezja jest nam bliska, w twórczości kobiet inspirowały nas wiersze Marii Pawlikowskiej–Jasnorzewskiej, Haliny Poświatowskiej.

Amina: Dla mnie ważna w formowaniu naszego miłosnego języka jest książka „Listy Virginii Woolf i Vita Sackville-West”.

Teksty są nie tylko poetyckie, są somnambuliczne. „To marzenie spełniło się we śnie”. Kto jest bajką z tego snu?

Ania: Uwielbiam piosenkę z Pana Kleksa „Pożegnanie z bajką”! Często ją śpiewam, od lat! Jak byłam mała, to też bardzo podobała mi się Zdzisława Sośnicka – taka bajkowa piękna pani.

Ale u was smutna, Głęboko w studni, cienka jak drucik w pralce.

Amina: Mówisz o „Huang Huang” – tekst napisała nasza przyjaciółka poetka Katarzyna Michalczak.

Coś jest w tym tekście ze smutnej dziewczyny z Instagrama (#sadgirl), płakanie przez brokat, przez sen, ciemna siła smutku.

Ania: Od dawna chciałyśmy poprosić Kasię o stworzenie dla nas tekstu, z którego zrobimy piosenkę. Chciałyśmy, aby to było coś w temacie „nadal istnieję, przeżyłam”.

Nie dziw się…”.

Amina: Opowieść o odrodzeniu po czasie, gdy życie jawi się jako męka, pełne problemów, depresji, brakuje samoakceptacji, siły do realizowania się. Kasia przyszła też do nas do studia, miała próby przed mikrofonem, spontanicznie opowiadała o tym, co u niej słychać i to było cały czas nagrywane.

Ania: Często się wzruszam podczas koncertów, gdy śpiewam tę piosenkę, naprawdę bardzo się identyfi kuję z tekstem. Pod koniec są słowa „Wdech i wydech, trzepot twoich skrzydeł”, to zawsze kojarzy mi się z Aminą. Pięknie oddał to twórca videoklipu, artysta wizualny sebulec – animacja 3D, nasze postacie przedstawione symbolicznie. Amina jako połączenie człowieka i ptaka – takiej harpii przynoszącej życie – ratuje mnie.

A inne teledyski? Pamiętam miasto, blokowisko, kwiaty…

Amina: Do pierwszego singla „Zapach i ty” teledysk stworzył Jakub Żwirełło, który pracuje z kamerami VHS. Spędziliśmy dwa dni, spacerując po Warszawie, od Mokotowa, przez Służew, na koniec Przyczółek Grochowski. Uznaliśmy, że retro klimat piosenki będą dobrze ilustrować spacery między blokami. Kuba, jak my, lubi takie architektoniczne smaczki. Drugi dzień spędziliśmy w klubie Pogłos, cały dzień tańczyłyśmy pośród dymu. Znowu – dałyśmy twórcy całkowitą wolność, a cały okres kręcenia klipu był pełen rozmów, zwierzeń, wspólnego jedzenia, śmiechu. Z kolei klip „Po szkole” to wizualna impresja. Pojechaliśmy na podwórko, gdzie stoją stare huśtawki. Taki fragment dawnego świata, na tle ściany z napisami Roxette i techno – uznaliśmy, że to jest ekstra i my po prostu zaczęłyśmy się huśtać (śmiech), jakby to była nasza wymarzona randka po szkole, a Aleksander nagrał to na komórkę, jednym ujęciem.

A taki wers: „Boję się żyć inaczej” – co znaczy?

Ania: To z piosenki „Kółko i krzyżyk”. Chodzi o nawiedzające czasami poczucie wyobcowania wśród żyjących wedle heteronormatywnego schematu znajomych. Nigdy nie będziemy mieć dzieci (przynajmniej biologicznych) i czasem mamy wrażenie, że to, ile mamy lat i jaki styl życia przy tym wiedziemy, bywa uważane za infantylne, za nie-prawdziwe życie… Pojawia się to uczucie obcości. „Słucham tego, co mówi mi świat i słyszę, że to nie mój czas” – bo powinnyśmy robić co innego, zajmować się czym innym? Ale my chcemy robić to, co sprawia że czujemy się szczęśliwe! Lubimy swoje „wewnętrzne dziewczyny”.

Czyli?

Amina: Wewnętrzną dziewczynę rozumiemy jako stan, którego doświadczałyśmy, będąc nastolatkami. Całe życie przed nami, poczucie wolności, oczywiście też dużo rozterek i zagubienia, ale i bogaty wybór tego, co możemy robić lub próbować robić. Kim możemy być, jeszcze nie tak bardzo zgaszone przez świat. Bo to przychodzi z kolejnymi etapami – gaszenie potencjału, marzeń. Chcemy w środku być „młode” – otwarte, chłonące wrażenia, zauważające to, co wokoło się dzieje. Chciałyśmy wyrazić nasze uczucia do tej wewnętrznej zagubionej dziewczyny: współczucie, chęć pocieszenia, oderwania od złych uczuć, stanów. Emocji na temat siebie, swojego wyglądu. Gdy utwór powstawał, dużo rozmawiałyśmy o tych wszystkich zmarłych w młodym wieku kobietach ze świata muzyki: Janis Joplin, Amy Winehouse, Kristen Pfaff (basistka Hole) – wszystkie przedawkowały dragi, a nie miały nawet 30 lat! Dobrze, że teraz w social mediach osoby się otwierają i piszą o swoich lękach i załamaniach – nie ma nic gorszego, niż „w te dni jesteś tak samotna w swoim towarzystwie, nikt nie widzi, że powoli ty przestajesz istnieć”. Te #sadgirls to bardzo my – w różnym stopniu i z różnych etapów życia. „Powróć do mnie i zapomnij, że to czasem bardzo boli” – współczujemy i solidaryzujemy się, bo wiemy, że na pewno jest coś kulturowego, co dzielą różne osoby o doświadczeniu bycia dziewczyną/kobietą. Solidaryzujemy się i jest w tym jakiś rodzaj wzruszenia i…

Erotyzmu?

Amina: Możliwe! Może to jest częścią miłości?

Siostrzeństwa?

Ania: Tak, przede wszystkim chcemy być siostrami dla swoich „wewnętrzych dziewczyn”. Jeśli nie będziemy dbać o siebie, nic z niczego nie wyjdzie.  

 

Tekst z nr 84/3-4 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Matka Polka niehetero

Z pisarką SYLWIĄ CHUTNIK o tym, jak trudny bywa coming out, gdy jesteś pomiędzy homo a hetero, o synu i o partnerce, o apostazji
i o hejcie, a także o Madonnie i o Nowym Jorku, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

Możemy przejść na ty? Sylwia.

Mariusz. Bardzo mi miło. Weźmy od razu byka za rogi, czyli coming out, ok?

Dawaj.

Poglądy prorównościowe miałaś zawsze, tzn. odkąd zaistniałaś swym debiutem „Kieszonkowy atlas kobiet” w 2009 r.

Odkąd miałam jakiekolwiek poglądy polityczne, czyli gdzieś od 13. roku życia.

Ale ostatnio od bycia sojuszniczką przeszłaś do mówienia „my” o społeczności LGBTIA. A teraz godzisz się na wywiad, w którym powiesz o sobie. Czyli przeszłaś pewną drogę.

Bycie sojuszniczką jest takie fajne i szlachetne – ludzie LGBT mówią ci: „O, jak super, że nas wspierasz”, a ty kibicujesz, stojąc z boku. A gdy nagle odkrywają, że jesteś lesbą – o, to jest grubo: „Jedziesz na jednym wózku z nami, razem z nami siedzisz w tym grajdole”. Natomiast w oczach heteronormy natychmiast tracisz obiektywizm.

To homofobia w wersji light – orientacja osoby hetero jest „przezroczysta”, więc nie przeszkadza być „niezależną ekspertką”, podczas gdy osoba LGBT jest „bezpośrednio zainteresowana”, więc w „oczywisty” sposób subiektywna. Tak jakby np. o katolicyzmie mogli obiektywnie wypowiadać się tylko ludzie innych religii lub ateiści.

Być LGBT i niezależną ekspertką? O, nie, panie, bez przesady! (śmiech)

Ja hetero nigdy nie byłam. Zawsze byłam w tym spektrum między homo a hetero – ale w którym dokładnie miejscu, sama nie wiedziałam. Potrafi łam w poniedziałek myśleć o sobie jako o dziewczynie bi, a w czwartek, że chyba jednak jestem osobą niebinarną. Zdałam sobie sprawę wcześnie, że moja psychoseksualność jest płynna między tymi dwiema granicami i nie miałam potrzeby jej bliżej określać. Bo zresztą: jeśli bi, to na ile bi? A cholera wie. Gdy masz trudniejszą do zdefiniowania tożsamość, trudniej jest się wyoutować i jednoznacznie coś powiedzieć. Oglądałam coming outy innych osób i wzruszałam się na tych wszystkich filmikach na YouTubie, ale jakoś sama siebie nie widziałam mówiącej: „Proszę państwa, dziś skończył się ten domniemany heteroseksualizm Sylwii Chutnik”. Nie wiem, może też kojarzyło mi się to z „przyznawaniem się” do czegoś – błędu czy winy?

Od 20 lat co roku jeżdżę do mojego ukochanego Nowego Jorku i zawsze idę pod Stonewall i na znajdującą się niedaleko Gay Street, która teraz nazywa się nie tylko Gay, ale też Lesbian, Bisexual, Trans, Pansexual…

…Asexual, Intersex, Nonbinary, Two Spirit…

Stoję tam i uśmiecham się do siebie. Jak cudownie, że jest tak wiele tożsamości seksualnych, do skrótu LGBT dodajemy kolejne literki, kolejne warianty. Poszerzamy „pole walki”. Można się zastanawiać, która literka pasuje nam najlepiej. A swoją drogą, jak bym przejrzała moje własne teksty sprzed, powiedzmy, 10 lat, to pewnie niejedno bym tam poprawiła, bo ten proces wkluczania cały czas się toczy.

Dalej. Rok temu zrobiłam apostazję i to też jest swego rodzaju coming out. Tylko trzy dni mi zabrało wyjście z Kościoła Katolickiego, polecam. Miałam wtedy dyskusję ze znajomymi, że przecież ja w tym Kościele już i tak od dawna nie byłam, a skoro wyszłam, to tak, jakbym wcześniej była. A to, że Kościół zmusił mnie do wypełnienia papierka, jest graniem w ich grę. Katoliczką nie jestem od czasów nastoletnich. Potraktowałam apostazję jako kwestię formalną do uporządkowania – jeśli mnie nagle trzaśnie tramwaj, to żeby mnie nie pochowali przypadkiem z krzyżem. Bo według papierka byłam katoliczką – zostałam zapisana całkiem nieświadomie w wieku trzech miesięcy jako małe bobo w falbankach.

I z coming outem też tak trochę jest, że to „granie w ich grę” w takim sensie, że system wszystkich „zapisał” do grupy hetero i jak siedzisz cicho, to domyślnie właśnie taka jesteś. Trzeba dopiero jasno powiedzieć „wypisuję się”, by zrozumieli, że hetero nie jesteś i nigdy nie byłaś. Ale nie ma rady – to jest dominująca większość – trzeba zagrać w ich grę i się wypisać, bo jak jesteś „ponad to” – to jesteś brana za heteryczkę niezgodnie ze stanem faktycznym.

A tak w ogóle, zwyczajnie nie wierzę, że ten jednoznaczny heteroseksualizm jest aż tak powszechny, jak się wydaje. Gdyby ludzie mieli więcej swobody i nie czuli presji, że bycie hetero jest takie „słuszne”, to mam wrażenie, że wielu postanowiłoby zbadać swą seksualność i na skali Kinseya wcale nie wylądowaliby jako stuprocentowi heterycy czy heteryczki. Ale pewnie boją się nawet o tym myśleć i wypierają emocje.

Ja z tą przytłaczającą większością, która rzekomo nie ma żadnych wątpliwości, nigdy się nie identyfikowałam, niemniej byłam prawie 18 lat w związku heteroseksualnym. Ludzie identyfikowali mnie jako hetero. A ja siedziałam i myślałam: „OK, skoro potrzebujecie etykietki, proszę bardzo”, bo przecież byłam z mężczyzną. Nie z przymusu, nie dla przykrywki, był to absolutnie „pełnoprawny” związek. W dodatku w środowisku feministycznym, w którym funkcjonuję, byłam brana za przykład feministki – partnerki i matki – czyli tej laski, która reprezentuje problemy „zwykłych” kobiet.

I jakkolwiek z hasłem drugiej fali feminizmu „prywatne jest polityczne” zgadzam się w 100%, to miałam wątpliwości, czy jeszcze i o mojej psychoseksualności powinnam mówić publicznie. I tak sporo już ujawniam a nie chciałam wpisywać się w obecną stylistykę znanych osób pt. „Wszystko na pokaz”. Przyjęłam więc strategię, że nie będę wychodziła z szafy, bo w niej nie siedzę – co najwyżej w jakimś, nie wiem, przedpokoju – ale też nie będę mówiła, że jestem hetero.

Rozumiem, że coming out jest trudniejszy, jeśli de facto jesteś w heteroseksualnym związku.

Zresztą wraz z biseksualnym coming outem idzie cały bagaż stereotypów innych niż przy homoseksualności. Mamy dwie wyoutowane biseksualne posłanki, które były na okładce „Repliki” – i słyszałam parę komentarzy typu: „Eeee… wielkie mi co”.

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

Biseksualność dziewczyn to „nic takiego”, za to jakby facet się wyoutował jako bi, to i tak by powiedziano, że gej.

To się przekłada na konkretne zachowania i obyczajowość. Facet spróbuje drugiego wziąć za rękę na ulicy – nie zaśpiewają mu subtelnego „Rzadko cię widuję z dziewczętami”, tylko może spokojnie liczyć na wpierdol. A jak ja się obściskiwałam z psiapsiółkami, to nikt nie mrugnął okiem, bo było to według nich niewinne.

Koleżanka niedawno przypomniała mi też takie stare powiedzonko: „Żeby życie miało smaczek, raz dziewczyna, raz chłopaczek” – i pomyślałam: „Cholera, podoba mi się takie przyjemnościowe podejście”. Musimy ciągle walczyć o naszą tożsamość, stać na barykadach przeciwko stereotypom i przemocy. A mnie się marzy pisanie o seksualności z radością, afirmacją i luzem.

Teraz jesteś w związku z dziewczyną i to ten związek popchnął cię w stronę coming outu?

Absolutnie tak. Jestem z dziewczyną od ponad roku. I zaczęłam, jak wspomniałeś, od mówienia „my” o naszej społeczności.

Nasza Czytelniczka przysłała nam screen shot twojego postu z okazji Międzynarodowego Dnia Przeciwko Homofobii, Bifobii i Transfobii, zakreślając na czerwono to „my” i sugerując, by cię o to „dopytać”– w ten sposób doszło do naszego wywiadu.

Gdy przysłałeś mi ten screen, pomyślałam: „No, wreszcie ktoś zauważył!”. (śmiech) Bo ja już mówiłam „my” choćby na pikiecie po zeszłorocznym Marszu w Białymstoku. I nic. Halo? Nikt nie wytropił? Przyszło mi do głowy: „A może wszyscy i tak już myśleli, że jestem lesbą, tylko głośno nie mówili, bo ja nie mówiłam?”. Zaczęłam myśleć o tym, że muszę zrobić „porządny” coming out, ale nie dlatego, że sama potrzebuję to wykrzyczeć – absolutnie nie. Raczej miałby to być akt polityczny i akt solidarności. Stwierdziłam więc: „OK, poczekam, aż coś jebnie politycznie i wtedy powiem coś w stylu: «Ja jako osoba LGBT…» itd. Żeby było mocno!”.

Umówiliśmy się na wywiad jeszcze w maju – przed tymi wszystkimi wypowiedziami płynącymi z partii rządzącej: „LGBT to nie są ludzie”.

I wtedy powiedziałam sama do siebie: „Ej, ale na co ty jeszcze czekasz? Aż obozy zaczną nam urządzać?”. Jesteśmy najbardziej homofobicznym krajem Unii Europejskiej, co jeszcze musi się wydarzyć? Jakie jeszcze granice mają być przekroczone, bym się odezwała?

Zajmuję się naukowo między innymi analizą ofi cjalnego języka lat 50., o którym pisał też m.in. prof. Michał Głowiński. To, co mamy teraz, to wzmożenie dyskursu homofobicznego w warstwie komunikacyjnej. Jest to kalka propagandy z tamtego okresu, a nawet i międzywojnia. Pierwszy krok do otwartej nienawiści i do obozów, został już poczyniony. To już nie jest przemoc wyłącznie symboliczna. Jesteśmy właściwie na etapie, że „pedałowi” można wpierdolić, bo nie jest człowiekiem.

To już zdecydowanie jest ten czas. Dlatego outuję się, mimo że moja seksualność jest płynna i niejednoznaczna. Całkowicie przy tym zdaję sobie sprawę, że jestem w uprzywilejowanej pozycji – mieszkam w Warszawie, jestem niezależna fi nansowo, mam bańkę przyjaciół, którzy mnie akceptują. Więc co ryzykuję? Że mogę oberwać? I tak już mogę, bo: ateistka, weganka i feministka. Na dodatek wydziarana. Jestem od dawna narażona na „zdrowy” hejt z głębi trzewi polskiego narodu. Obrywałam już i mentalnie, i bezpośrednio, bo były też szarpaniny. Mogę więc być i lesbą. Dojdzie mi jeszcze hejt od homofobów, trudno.

Bierzesz hejt na klatę, tak?

Biorę na klatę też to, że jako dorosła osoba chcę powiedzieć dzieciakom LGBT: „Przepraszam was, że tak jest. Spierdoliliśmy ten świat. Jesteśmy winni tego, że homofobia i transfobia się rozprzestrzeniają. Outuję się po to – jakkolwiek to górnolotnie zabrzmi – by was wspierać”.

Masz syna, który nie jest już małym dzieckiem.

Ma 17 lat.

Napisaliśmy sporo w „Replice” o tym, jak się wyoutować przed rodzicami, rodzice opowiadali o reakcjach na coming out swych dzieci, pisaliśmy, jak powiedzieć o tym w pracy. Ale coming out przed własnym, niemal dorosłym dzieckiem – to jest terra incognita.

Otóż to. Gdzie jest podręcznik do tego, pytam?! (śmiech) Chciałabym, by ten temat wybrzmiał w wywiadzie, a jednocześnie to jest intymna sprawa, Bruno będzie musiał autoryzować ten fragment tekstu.

Jasne. Powiedz tyle, ile możesz i ile chcesz.

Wyoutowałam się przed synem rok temu, gdy od dwóch miesięcy byłam w związku z kobietą. On miał 16 lat, a nie jakieś tam trzy, więc żadnej ściemy typu: „A to jest nowa ciocia” być nie mogło. Wcześniej musiał przejść przez moje rozstanie z jego tatą. Wiem, że to nie było łatwe – moi rodzice rozwiedli się, gdy miałam 11 lat. Sprawa więc była poważna, a udawanie, że nic się nie dzieje, nie przeszłoby. Na dodatek tę bombę pod tytułem „Matka lesba” dałam mu w roku moich 40. urodzin, czyli jasna sytuacja – starej odbija, klasyczny kryzys wieku średniego, fiu-bździu w głowie. Na to nakłada się jego czas dojrzewania, odkrywania własnej tożsamości. Jesteśmy na hormonalnym wysokim C. Trudne to cholernie – usiąść i powiedzieć temu 16-latkowi nagle: „Słuchaj no, mama jest lesbijką”. Tymczasem syn zachował się tak, że normalnie myślałam: „Jeszcze chwila i poprowadzi warsztat pt. «Jak się zachować, gdy twoja mama outuje się przed tobą»”. Zapytałam, czy wie, co to w ogóle jest coming out. „Tak, wiem” – odpowiedział z taką pewnością, jakby przeżył ich tysiące. Gadaliśmy trzy godziny, ja płakałam: „Wiesz, Bruno, nie wiem, jak to będzie, strasznie mi przykro, że musisz to znosić i na dodatek jeszcze w tym kraju”. Dałam mu całkowitą wolność, powiedziałam, że może mnie uznać za idiotkę, albo stwierdzić, że nie jest w stanie tego znieść. A on był po prostu jak mały Budda.

Dla mnie to było wyjątkowo ciężkie – która matka chciałaby dać dziecku „w prezencie” niepewność, wystawić na ewentualne ataki? Pod tym względem wszystkie matki lesbijki w Polsce mają przechlapane. A z drugiej strony miałam o tyle łatwiej, że zawsze byłam matką-freakiem i nieraz to on pełnił funkcję ostoi spokoju w naszej relacji. I wtedy też usłyszałam od niego: „Przestań, nie przejmuj się. Zawsze byłaś dziwna, jesteś dziwna – i to jest OK”. Jest dumny z tego, jaka jestem. Czy może być coś lepszego?

Po tej rozmowie poczułam się spokojnie. „Ach, takiego pięknego syna wychowałam”, parafrazując Marcina Koszałkę. Okazało się, że całe to chodzenie z nim na demonstracje, na Manify przyniosło rezultat. Nawet żartował: „Mama, spoko, przegryziemy aorty wszystkim, którzy się dopieprzą do naszego stada”. Zadawał rozsądne pytania: czy może komuś o tym powiedzieć? A jeśli tak, to w jaki sposób? Taki z niego niby typowy nastolatek, słuchający hip-hopu, postać wrażliwa, ale raczej milcząca – a dał mi mega wsparcie. Widzisz, mam łzy w oczach.

Do tej pory go zagaduję: „Chcesz jeszcze pogadać o tym, o coś zapytać?” – a on zdziwiony: „Nie, daj spokój, nie ma o czym”. Więc pocieszam się, że może jednak tak bardzo go nie obciążyłam. Cóż, matki się nie wybiera i co by nie zrobiła, to nigdy nie będzie na sto procent idealne. Wychowanie dziecka to zbyt skomplikowany proces – zawsze coś tam sknocisz, nie ma rady. Jedyny żal, jaki miał do mnie syn to: „Dlaczego tak późno mi powiedziałaś?”.

Jego relacja z moją partnerką dobrze się układa – a oni też mają nie lada robotę do wykonania. Nie dość, że patchworkowa rodzina, to jeszcze tęczowa.

Jak tak cię słucham, to myślę, że gdyby Bruno inaczej zareagował, to chyba byśmy teraz nie rozmawiali.

Masz rację. Pewnie nie.

Natomiast moi rodzice nie unieśli sprawy. Z domu mnie nie wyrzucili, bo już nie mieli jak, ale jednak to była przykrość. A wydawało mi się, że pójdzie raczej OK, bo ogólnie są super. Okazało się jednak, że Parada Równości – ekstra, LGBT – żaden problem, lecz może not in my house. Moja mama zareagowała praktycznym wyparciem, co jest ogólnie znaną strategią. Ja na szczęście jestem po terapii, więc poradziłam z tym sobie. Teraz sytuacja powoli się zmienia – jest lepiej. Ale jak na zeszłorocznej Paradzie zobaczyłam osoby z grupy „My, Rodzice”, które po prostu przytulały tych wszystkich młodych ludzi LGBT, to pomyślałam: „Kurde, też bym się przytuliła, choć mam 40 lat”. Teraz, przy okazji tego całego szamba, że „nie jesteśmy ludźmi”, „My, Rodzice” mieli cudowną akcję na Facebooku. Oglądałam ich kolejne fotki i wyobrażam sobie, że moi rodzice też na nich są.

Mama poszła w narrację: „Ale jak ty to możesz robić dziecku?”. I to jest w ogóle szerszy problem. Idziemy chrzcić dziecko, bo jak nie chrzcić? Dalej: „Jesteś weganką i sama żywisz się energią słoneczną? Dobrze, twoja sprawa – ale dziecku trzeba dać mięsko, bo jak nie dać? Jesteś w związku, który nie działa – masz w nim być «dla dziecka»”. Politycy wycierają sobie twarze dobrem dziecka, a tak naprawdę w kraju Janusza Korczaka ma się dzieci w dupie. Chyba, że „nienarodzone”– o, to wtedy mówi się o nich wiele.

Bruno jest nieochrzczony, jest wege, a jego matka jest w związku z kobietą, więc ma w Polsce ciężko. Ale znów – nie mamy prawa narzekać, bo i tak jesteśmy na uprzywilejowanej pozycji.

A co możesz powiedzieć o swojej partnerce?

Bardzo mnie wspiera. Jesteśmy ze sobą od ponad roku, ale znamy się od wielu lat – byłyśmy w tej samej bańce znajomych. Ona też ma za sobą związek hetero, ale dawno temu. Potem przez lata była w związkach z dziewczynami – i teraz jest ze mną. Pracuje naukowo, gra na gitarze w punkowym zespole, w którym ja z kolei śpiewam. Ujmuje mnie jej opiekuńczość, podczas gdy ja jestem wciąż dość niefrasobliwa wobec homofobii. Pyta mnie nieraz: „Ale wiesz, w co się pakujesz?”. Wiem. Pracuję nad sobą, wiem, jakie błędy popełniłam w poprzednim związku – a i tak przyłapuję się na tym, że wchodzę na stare tory przyzwyczajeń. Miłość to miłość – niezależnie od płci trzeba o nią dbać. Inaczej zaczyna być toksyczna i bolesna. Co do homofobii, to mówiłam, że jasne, przecież wiem, jak jest. Chodzę na Marsze Równości, znam temat. Ale jednak nie – sranie w banię – w rzeczywistości jest tak, że gdy idziesz ulicą i chcesz dać głupiego buziaka swojej dziewczynie, to włącza ci się „wewnętrzny alarm” i filujesz, czy w polu widzenia jest bezpiecznie.

I to trzeba poczuć, by naprawdę się dowiedzieć, jak to jest. Wiesz, do czego bym to porównała? Kiedy zostałam matką, to zaczęłam na serio widzieć bariery architektoniczne, choć wiedziałam wcześniej, że one są i solidaryzowałam się z osobami z niepełnosprawnościami. Ale to trzeba poczuć – te kilka schodków, które sprawiają, że gdzieś już nie wejdziesz. A wydawało mi się, że wystarczy być empatyczną. Gówno, nie wiesz, dopóki nie poczujesz. Dlatego jak mnie różne osoby hetero namawiały, bym się wyoutowała przed rodzicami, to nie wiedziały, do czego tak naprawdę namawiają. Albo doświadczasz sytuacji, że cię ktoś zwyczajnie zwyzywa nagle na ulicy od lesb. Albo doświadczasz sytuacji słownego oplucia cię przez prezydenta – i stwierdzenia, że nie jesteś człowiekiem.

Tak więc pierwsza zasada bycia sojusznikiem czy sojuszniczką brzmi: nie udawaj, że wiesz, jak to jest, bo nie wiesz. I to jest OK – nie trzeba doświadczyć wszystkiego, by wspierać. Sama pisałam listy w ramach działania w Amnesty International w sprawie poety z Tybetu uwięzionego przez chińskie władze. Wiedziałam, co on przeżywa? No nie. Miałam 15 lat, ledwo orientowałam się, gdzie jest Tybet.

A druga zasada sojusznictwa: nie pouczaj, co mamy czuć oraz jak i kiedy protestować, jak i kiedy walczyć o nasze prawa. Nic mnie tak nie wkurza jak: „Ja jestem z wami, ale teraz musicie siedzieć cicho, bo są ważniejsze sprawy”. Nosz kurwa…

I tak od 30 lat.

Właśnie. To nie jest żadne sojusznictwo. Napisałam z Grażyną Plebanek felieton do „Polityki”, w którym wezwałyśmy kandydatkę Małgorzatę Kidawę-Błońską – wiem, to już dziś politycznie prehistoria – by przestała być „grzeczną dziewczyną” i zawalczyła o ważne dla kobiet kwestie jak in vitro czy aborcja. MKB zaprosiła nas na rozmowę. Było bardzo miło, ale usłyszałam, że „teraz nie jest na to pora”. A kiedy będzie? Sorry, ja mam jedno życie, nie mam czasu na czekanie.

Dla wielu osób LGBT najbardziej traumatyczny okres w życiu to dojrzewanie – wtedy odczuwa się samotność, wtedy najbardziej bolą prześladowania. Jak było z tym u ciebie?

To nie jest moje doświadczenie, nie miałam traum. Bardzo wcześnie wybrałam sobie krąg przyjaciół anarchizujących, wolnościowych, niezależnych – a jednocześnie kochałam (i nadal kocham!) popkulturę. To był jakoś początek lat 90., gdy zdobywałam niemieckie wydania „Bravo” i nic nie rozumiałam, bo nie znałam niemieckiego, ale tam było dużo obrazków. Wsiąkłam w MTV, a w ogóle od 8. roku życia na potęgę słuchałam Madonny, bardzo się nią fascynowałam – ta subwersywność, to jej igranie z popkulturą, przesuwanie granic w mainstreamie.

Przybij piątkę.

Kochany, ja pracę magisterską pisałam o emancypacyjnych wątkach u Madonny! Jak obejrzałem dokument „Paris is burning”, który zresztą zbiegł się w czasie z „Vogue” Madonny, to był dla mnie total. Kocham wpływy undergroundu w popie. Wiem, że to dwuznaczny wątek: zarabianie na ideach.

Poza tym pochodzę z dość biednej rodziny i wątki klasowe w „Paris…”, całe to odgrywanie bogactwa, były mi bardzo bliskie. Jestem punkówą, a jednocześnie uwielbiałam stylówy na gold i brokat. Słucham nadal nieistniejących grup, jak Piekło Kobiet czy Homomilitia, eksplorujących tematykę nieheteronormatywności i feministyczną. Naprawdę underground is my love, na nim się wychowałam.

Potem poszłam na gender studies równolegle do studiów dziennych (rok później, bo w liceum raz nie zdałam przez zielone włosy). Internet już był, ale słabo dostępny. Pamiętam czytanie Judith Butler z jakichś kserówek. Miałam ze 20 lat, gdy trafiłam w Nowym Jorku do księgarni „Bluestocking” i tam wygrzebałam różne ziny, w których czytałam o – nie wiem – sposobach szycia wielorazowych podpasek czy związkach zawodowych striptizerek. Odkrywałam świat. Całe to queerowanie było tak wyzwalające.

Porozmawiajmy o twojej twórczości. Bohaterkami są niemal zawsze kobiety – będą teraz lesbijki?

Czekałam na to pytanie. (śmiech) „Pamiętników lesbijki” pisać nie będę, ale siedzę teraz nad powieścią, w której będzie wszelka nienormatywność. Karolina Sulej, moja przyjaciółka, z którą dzielę różne fascynacje, między innymi Nowym Jorkiem, napisała świetną reporterską książkę o Coney Island i „ukradła” mi najfajniejszy tytuł świata: „Wszyscy jesteśmy dziwni”. Otóż to, szanowni państwo, normalność nie istnieje. Każdy jest inny, a spora część z nas zmienia się też w czasie swojego życia. Uwaga, nigdy nie wiesz, kiedy staniesz się „dziwaczką”.

Chciałabym napisać powieść o ludziach LGBT, ale afirmacyjnie. Nie, że dramat, dyskryminacja i tragedia, tylko karnawał, satysfakcja, zabawa, radość. No, ktoś tam pewnie umrze, jak to u mnie – ale może homofob? (śmiech) Niedawno, na 30-lecie Amnesty International, napisałam opowiadanie, którego bohaterką jest młoda lesbijka.

Nastolatka. Tytuł opowiadania to „Dopóki mieszkasz w naszym domu”.

Tekst jest formą mojego wsparcia dla młodych osób LGBT uzależnionych ekonomicznie, prawnie i psychicznie od rodziców, którzy – niestety – nierzadko są homofobami. Dostałam sporo wiadomości od młodych dziewczyn bi i les.

Uderzyło mnie, że w zbiorze twoich wywiadów z kobietami uprawiającymi sporty walki, niemal wszystkie bohaterki mówią o swych chłopakach, partnerach, mężach.

Tak! One o chłopakach mówiły same, nie pytałam ich specjalnie. Myślę, że jako kobiety w sportach walki przekraczają już normę na polu „kobiecość” tak, że czują, że na innych polach, w tym psychoseksualności, powinny już pozostać „normalne”, rozumiesz? Wiesz, to jak ze mną jako matką – jestem freakiem, więc np. zawsze muszę mieć posprzątane w domu. Gdyby jakaś „matczyna policja” do mnie wpadła, zrobiła nalot – to jest wszystko cacy.

Ciebie twardzielki fascynują, prawda? Takie ostre dziewczyny jak w „Cwaniarach”, które czekają na premierę w teatrze Krystyny Jandy. Lubisz walkę, nie?

Walkę kocham, ale zaznaczam, że mam też doktorat. (śmiech) Wiesz, ja jestem ciapciuś z książkami, więc fascynuję się dziewuchami. Ty nie chciałbyś być ostrym drechem przez chwilę?

(śmiech) Sylwia, spodziewasz się, że coming out wpłynie jakoś na twoje funkcjonowanie publiczne?

Na pewno. Na dobre i na złe. Być może będzie trochę hejtu, być może przez jakiś czas zostanę tą Naczelną Lesbą RP i będę musiała ciągle gadać na ten temat i komentować. Jestem przyzwyczajona. Kiedy powiedziałam, że jestem feministką, też musiałam w wielu wywiadach to wyjaśniać. Być może będę miała mniej zaproszeń na spotkania autorskie do bibliotek, bo gdzieś tam jakiś decyzyjny homofob stwierdzi, że „Chutnik? Nie”. Ale też chciałabym mieć zwyczajną frajdę z tego, że się ujawniam; będę się cieszyła z każdej pozytywnej wiadomości, jaką dostanę.

I jeszcze raz podkreślę: robię coming out jako gest polityczny w naszej obecnej sytuacji oraz jako gest emocjonalnego wsparcia dla młodych ludzi LGBT. A może też i trochę dlatego, że po 40-tce powiedziałam sobie: „A jebać tych wszystkich dziadów!”. Ja już naprawdę jestem zmęczona pewnymi rzeczami.

Jesteś nie tylko pisarką, ale też felietonistką kilku czasopism i aktywistką – w tym roku wzięłaś udział w kampanii społecznej „Koniec AIDS”, promującej badanie się w kierunku HIV. A wiele osób – nawet takich, które nie czytają literatury, więc pewnie nie znają i twoich książek – kojarzy cię choćby jako komentatorkę życia publicznego w „Drugim śniadaniu mistrzów” Marcina Mellera na TVN24.

I będzie lesbijski głos w twoim domu?

Tak! Ja się na to bardzo cieszę. Bardzo potrzeba nam wyoutowanych kobiet nieheteroseksualnych.

(śmiech) Dobrze, dobrze. Spokojnie. Wyoutowałam się i już się nie odoutuję. To już jest na zawsze.

Jeszcze chcielibyśmy zrobić ci zdjęcia.

  1. Nie w stylu butch, bo ja zwyczajnie taka nie jestem. Chcę być jak ze „Słowa na L”, rozumiesz?

Lipstick lesbian.

Absolutnie. Choć teraz byłyśmy w górach i kupiłam sobie takie buciory, nazywamy je „lesbobuty”. Nawet syn tak o nich mówi.

Pozdrowienia dla niego.

Jak wychodziłam z domu na nasze spotkanie, rzuciłam: „Idę się outować do «Repliki », jak wrócę, będzie obiad”. Usłyszałam z jego pokoju: „Spoko, powodzenia”. Takie to życie matki niehetero.  

Rytm oporu

Moje pokoleniowe córki różnych płci i seksualności mogą wypowiadać siebie w sposób, jaki nie był mi dostępny. Zapytałam, czym dla nich są dzisiejsze manifestacje, szczególnie te aborcyjne

Tekst: Marta Konarzewska

 

W 1993 r. dostałam serię zastrzyków. Nie wiedziałam, co w nich jest, lekarz nie był rozmowny. Chodziło o to, żebym nie była już w ciąży. Z nikim specjalnie nie rozmawiałam, nawet z koleżankami, bo wstyd, albo ze wstydu na śmiesznie, ha ha, ale czy miałaś orgazm? Bo co my, polskie szesnastki, miałyśmy za wzór do seksualnych rozkminek, prowadzonych półszeptem, na fajce w kiblu? „Nagi instynkt”, czyli pamiętaj, zawsze oszukuj emocje, nigdy i za nic nie zakładaj majtek, zmysłowo przekładaj nogi. Lekarz rozmawiał z mamą, ponieważ to ona jest dorosła i płaci. Ja byłam ciałem, które narobiło problemów. Nie miałam narracji na to, co się wydarzyło, ani na tapczanie ani przed ani po. Co ja zrobiłam, czego chciałam, a czego chcieli ode mnie inni. Do głowy by mi nie przyszło, żeby to upolityczniać. Aborcja była niedostępna i tyle. Chyba że za pieniądze („bądź wdzięczna, że się udało”). Była niedostępna, ponieważ była zła, była grzeszna oraz nie dla mnie. Ponieważ byłam ciałem, które jeszcze nie umie decydować, umie tylko się puścić – choć nie wiadomo dokładnie, czego. Ze łzami w oczach oglądam współczesne seriale, np. „Skam”, gdzie nastolatka, gdy potrzebuje aborcji, to idzie przed zabiegiem do psycholożki, a z nią banda koleżanek. Mają wszystkie dostęp do narracji o samych sobie, o tym, co im się przytrafi a, co przy tym czują, co czuje ich ciało. Tak, „Skam” nie dzieje się w Polsce, dzieje się w Skandynawii. Ale gdy patrzę w oczy nastolatek z ostatnich protestów, wiem – to dzieje się tutaj, dzieje się właśnie teraz. „Nigdy nie będziesz szła sama”.

Dzisiaj tzw. najntisy to już vintage, powracają w wielkich dżinsach noszonych do swetrów, martensach i grandżu. Patrzę na policzki wytatuowane znakiem pioruna, na pioruny w oczach, boję się o nie – o te dziewczyny, co przez powracającą modę wyglądają naprawdę jak ja, boję się o siebie. A jednocześnie jestem spokojna. One wiedzą już coś, co pozwoli im przetrwać. Nie wiem, co dalej będzie, ale już nie ma powrotu. Mogą narazić się władzy, iść do więzienia, ale nie wrócą do więzień z własnych ciał. Patrzę na ojców, którzy stoją u boku swoich córek, w szacunku dla ich głosu i tożsamości. Słucham, co wykrzykują młode osoby o różnych autodefinicjach, różnych queerowych identyfikacjach, na różnych, nie tylko wielkomiejskich, ulicach i czuję tę nową rzeczywistość, nową krew. Mają lat tyle, co ja wtedy. Pokoleniowo – moje córki. Zmiana się dokonała i się nie cofnie. Moc idzie teraz z wnętrza, idzie z języka, który nagina się szybko. Moje pokoleniowe córki różnych płci i seksualności mogą wypowiadać siebie, swoje pragnienia, swoje ciała, granice tych ciał. One dziś wiedzą, że seksualność nie ma nic do rzeczy, gdy idzie o prawo do wolności i gniewu. Że dostęp do aborcji (jako realizacja jakiegoś podstawowego prawa ciała) dotyczy nas wszystkich, należy się i nie pozwolą sobie tego odebrać. Już nie chowają się po kiblach. Nie szepcą. Wyszły na ulice i się drą. Wiedzą też, że gender nie determinuje biologii i na odwrót. Że aborcja w bezpośredni sposób dotyczy też osób niebinarnych czy trans. I nieheteroseksualnych.

Zapytałam kilka bardzo młodych queerowych osób, które biorą czynny udział w protestach (np. organizują je, dbają o bezpieczeństwo, nadzorują, grają w Sambie), jak to jest – czym dla nich są manifestacje, szczególnie ta aborcyjna. Jak się czują w tych napęczniałych adrenaliną dniach i jak rozumieją nienaruszalność własnych granic.

Sasza, 17 lat, osoba niebinarna afab (ona/on), biseksualna:

Prawda jest taka, że aborcje wykonuje się tak czy siak. Jeśli masz dostęp do środków finansowych, które pozwolą ci wyjechać za granicę, albo kupić tabletki do aborcji farmakologicznej, jesteś bezpieczna. Dla mniej uprzywilejowanych kryminalizacja aborcji stwarza zagrożenie. To dotyczy wszystkich osób z macicami – czyli połowy społeczeństwa. Nie, nie tylko hetero – są przecież różne queerowe zestawienia w seksie, gdzie jest ryzyko zajścia w ciążę. Niemal całkowity zakaz aborcji wpisuje się też w strategię milczenia o cielesności i seksualności w ogóle i traktowania osób socjalizowanych do roli kobiety przedmiotowo. Ciała takich osób są od małego seksualizowane i traktowane jak obiekty. Mówi się nam, co możemy, a czego nie możemy z nimi robić. Nasze granice cielesne są w każdym momencie naszego życia naruszane, los naszych ciał jest zaplanowany odgórnie od momentu narodzin, a my jesteśmy z perspektywy prawicy tylko niewygodną otoczką wokół macicy z jakimiś roszczeniami… Boją się, że będziemy im równe – i słusznie, że się boją, bo teraz osoby są wkurwione! Nie chcemy już słyszeć o kompromisach, solidaryzujemy się i mówimy głośno o naszych prawach.

Jana, 20 lat, osoba queer:

Byłam pod Trybunałem już w czwartek 22 października – zaraz gdy ogłoszono „wyrok”. Było nas strasznie mało, może 15 osób plus tłum przeciwników i przeciwniczek aborcji z ich banerami, szczekaczkami, różańcami. A tu nagle parę godzin później już jest nas masa, masa, która wylewa się na ulice, która wie, że razem musimy się temu sprzeciwić. Jak się czuję? Jestem zachwycona solidarnością i energią ulicy. Ale jednak też nieco zmęczona hasłem #jebaćpis. Musimy pamiętać, od czego się zaczęło. „Seks to nie zbrodnia, ciąża nie kara, zechcę aborcji, to będę ją miała”.

Dlaczego protestuję? Gram w Rytmach Oporu, Sambie Warszawski Rumor, która należy do ogólnoświatowej sieci Rhythms of Resistance. Gramy na demonstracjach: „Tam, gdzie jest opresja, tam też jest opór!”. Przez pierwsze cztery dni protestów grałyśmy łącznie 24 godziny. A tak prywatnie, czemu tu jestem? Chodzę walczyć o swoje prawa. I o prawa wszystkich moich sióstr. Moje ciało to jest jedyna rzecz, którą naprawdę mam. Moje ciało i mój umysł – jest ze mną wszędzie i jest tylko moje. Jest moje, więc ja decyduję, co z nim robię, jak się z nim obchodzę i jak o nie dbam (bądź nie dbam). Nie należy do kościoła, ani do polityków, ani też nie do moich rodziców, partnerów i partnerek. To ja decyduję, jakie mam granice i jasno je komunikuję. „Moja macica to nie kaplica, a więc wara od niej!”. Państwo nas nie chroni i łamie nasze prawa na naszych oczach ale nas to nie zastraszy i nie podzieli. I wiesz, co jeszcze? Bardzo mnie cieszy, że uczymy się jawnie i otwarcie mówić o naszym bezpieczeństwie, o bezpiecznym komunikowaniu się ze sobą, o tym, jak przygotowywać się do demonstracji, jak z niej wracać. To jest duża zmiana świadomości. Myślę, że to nas dobrze przygotowuje na przyszłość, bo ta walka będzie długo trwała.

A gdybym spytała: „A co cię to w ogóle obchodzi? Aborcja, problem hetero…?”.

Aborcja dotyczy wszystkich osób, które mają macice, powinna być legalna, za darmo i bezpieczna. To nasza rola, żeby przypominać: decyzja należy do osoby, która decyduje się na przerwanie ciąży. Ty nie musisz mieć aborcji, ale czemu przeszkadzasz drugiej osobie, która jej chce lub potrzebuje? Zaczęłyśmy właśnie rewolucję i ona nie ogranicza się do walki o prawa kobiet i wolną aborcję. Walczymy też o prawa imigrantów i uchodźczyń, o prawa osób LGBTQ+, o pracowniczki i pracowników seksualnych, o prawa pracownicze, o prawa osób niepełnosprawnych, o edukację, o koniec kapitalizmu i eksploatacji ziemi, o sprawiedliwość klimatyczną i o naszą przyszłość, przyszłość ostatniego pokolenia!

Paulina, 19 lat, osoba panseksualna:

Zawsze przed protestami teraz czuję lekki stres. Analizuję wiele czarnych scenariuszy – to, jak na nie zareaguje cała moja grupa, w tym ja. Jak już wchodzimy i zaczynamy grać, czuję energię tłumu, krzyki i uśmiechy ludzi, w powietrzu czuć moc i doznaję już tylko szczęścia: jest nas tak wiele! Byłam na wielu protestach, ale na tych ostatnich ludzie naprawdę nie kryją się ze swoimi emocjami, wyrzucają z siebie całą tę złość… Czym dla mnie jest protest? To jest siła sprawcza ludzi. Wyjście na ulice jest buntem, niezgodą na zastaną rzeczywistość, solidarnością, której nic nie zatrzyma, a której rządzący tak się boją. Ja na protestach głównie gram z Sambą i lubię sobie myśleć, że daje to ludziom pozytywne motywacje do walki. Muzyka ma ogromną siłę, uwalnia napięcie, pozwala się wykrzyczeć. Traktuję to jak taką małą terapię.

Nienaruszalność granic? To mój spokój ducha. Nieingerowanie w moje przemyślenia, niewartościowanie ich. To brak konieczności wychodzenia na ulice, gdy panuje wirus. To prawo do przestrzeni na zajrzenie w głąb siebie i podjęcie decyzji zgodnie ze swoim sercem, życiem, przekonaniami. Swoboda rozwoju swoich własnych celów, nie czyichś. Ta granica została teraz naruszona… Jak to co mnie obchodzi aborcja? Mogłoby mnie nie dotyczyć wiele praw i to nie ma dla mnie żadnego znaczenia, dopóki będzie dotyczyć mojej siostry, matki, czy płaczącej dziewczyny spotkanej przypadkowo na ulicy. Mam dość tego, ile się myśli, że kobiety zniosą. Dość tego, że kobiety są wykorzystywane. Mam dość słuchania, ile bólu w sobie noszą te, które spotkały gwałty, uciszenia, niesprawiedliwość. Nie chcę już płakać razem z tymi kobietami, chcę dla nich walczyć. Wierzę, że w zjednoczeniu i solidarności kryje się siła.

Co ma tęcza do praw reprodukcyjnych, do Black Lives Matter, do osób pracujących seksualnie, do klimatu? Nie da się walczyć o swoje własne prawa, równocześnie odbierając je innym. Milczenie jest zgodą, a hasła głoszone w imię wolności nie mogą dyskryminować innych grup, to byłaby czysta hipokryzja.

Twój przekaz do innych? Dbajcie o siebie, ale nie rezygnujcie z walki. Solidarność znosi strach przed dyktaturą, a gdy przestaniecie się bać, nie pozostanie jej nic w zanadrzu.

Marceli, 21 lat, osoba niebinarna:

Jak się czuję? Od dzisiaj siedzę na kwarantannie, czyli nie mogę uczestniczyć w protestach, na których od ponad tygodnia pojawiałem się codziennie. Jest we mnie trochę smutku – czuję ogromną potrzebę walki o prawa moje, najbliższych i wszystkich innych osób z macicami. Gdyby ktoś spytał, co mnie to obchodzi? Odbieranie praw ponad połowie moich najbliższych nie mogłoby mnie nie obchodzić, nawet jeśli sam nie miałbym macicy. „Nigdy nie będziesz szła sama”!

Tęcza i klimat – co je łączy? Na co nam walka o równość, wolność i tolerancję na planecie, która chyli się ku upadkowi i na co nam zdrowa planeta bez wszystkich tych wartości? Tu chodzi o troskę, którą, darząc siebie nawzajem, możemy zdziałać piękne rzeczy. Pytasz mnie o granice, jak je rozumiem… Widzisz, wałkuję ten temat na terapii już od dłuższego czasu. Uczę się dbać o swoje granice i sam podejmować decyzję o moim ciele. Teraz niestety z gabinetu muszę wychodzić na ulicę, uczyć innych czegoś, co dla mnie zawsze było oczywiste – nikt nie ma prawa decydować o ciele drugiej osoby.

Bartosz „Sunny”, aktywista, osoba niebinarna:

Mój stan psychiczny odzwierciedla informacje o rozwijaniu się manifestacji, kolejnych osiągnięciach i porażkach. Oprócz wrażliwości na sytuację polityczną, są we mnie nieskończone zasoby determinacji, one dużo rekompensują, niezadowolenie czy smutek. Udział w proteście? Dla mnie to zaangażowanie, praca na rzecz dobrej przyszłości. Chcę wpływać na to, jaki jest świat. Nie widzę bardziej przejrzystej drogi do zmiany statusu quo, niż pełne zaangażowanie i danie z siebie, ile możliwe.

Nie widzę ani jednej przesłanki etycznej do zakazywania ani regulowania korzystania z aborcji. Łatwy dostęp do aborcji to fundamentalne prawo do zarządzania własnym ciałem, prawo człowieka. Teatrem ignorancji jest sądzenie, iż aborcja dotyczy tylko kobiet, tylko heteroseksualnych kobiet, czy tylko heteroseksualnych kobiet w małżeństwach – aborcja dotyczy każdej osoby, która hipotetycznie mogłaby mieć wykonany ten zabieg. Jako osoba, która sama z aborcji nie będzie mogła skorzystać, solidarnie walczę o prawo każdej osoby do indywidualnego wyboru.

Pytasz o granice, o wolność ciał. Odpowiedź będzie wyjątkowa, bo granice są w moim życiu wyjątkowe. Nienaruszalność to nic innego niż fakt, iż coś nigdy nie powinno zostać naruszonym. Nienaruszalność granic – granic, czyli wyznaczonych przez nas linii między „nie”, a „tak”, w ich obrębie – stanowi o ich absolutności, czego konsekwencją jest absolutna gotowość do ich obrony.

O ciele decydować może tylko ono samo, nikt nie może stawiać granic twojemu ciału (w obrębie twojego ciała, nie sprowadzajmy tego na libertariańskie sprzeczki na temat wielkości i wrażliwości pięści i nosa), ani ty niczyjemu innemu. Razem daje to konsekwencję w postaci przejrzystości granic osób i ich szanowaniu.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Magia kobiet w brokacie

Z EMILIĄ LYON, fotografką naszego kalendarza „Afiszujemy się” (wersja błękitna), zawierającego wysmakowane erotyczne zdjęcia nieheteronormatywnych kobiet i osób niebinarnych, rozmawia Marta Konarzewska, jedna z modelek kalendarza

 

Foto: Rich Lyon

 

Pierwsze skojarzenie do tego kalendarza, jedno słowo?

Oniryzm. Stworzyłyśmy różnorodny, płynny świat, miedzy marzeniem a pięknym koszmarem. W odrealnionym wymiarze kobiety błyszczą brokatem, tańczą muskane kolorowym dymem. W fetyszowej uprzęży, codziennej bieliźnie, chłopięcych bokserkach, fantazyjnych łańcuchach, lateksowych sukienkach, jeansach, bluzach…

„Girls in tight dresses, who drag with moustaches”, pamiętasz?

(śmiech) „The L word” – pewnie, wychowałam się na tym i na brytyjskim „Sugar Rush”.

A czemu wybrałaś brokat jako motyw przewodni? Mam swoją teorię – że brokat nie kłamie.

Jedna z modelek, Hania Kociszewska, zaangażowała się w projekt od początku i zasugerowała, żeby obsypać was brokatem. Początkowo wydało mi się to zbyt banalne, ale im dłużej myślałam… A potem, z tobą, odkryłam brokat z zupełnie innej strony. Obejrzałam na YouTubie twój manifest, zaciekawiłam się tym zdaniem „brokat nie kłamie” i tym, jak łączysz go z dziewczyńskością, chaosem, nieokiełznaną siłą, czasem nawet tanatyczną. Jak na twarzy martwej Laury Palmer z „Twin Peaks”, albo na ikonicznych już łzach bohaterki serialu „Euforia”. Ja w brokacie przekornie przemycam radość, beztroskę letniego festiwalu i celebracji dziewczyńskości. Może epatowanie kolorem i błyskotką część osób odbierze jako „nie na miejscu” – w tym przerażająco dziwnym, pandemicznym, homofobicznym roku. W drobinkach brokatu i spojrzeniach dziewczyn widać jednak siłę, charyzmę, dumę. Łączą się w pocałunkach, muskają ciało swoje albo partnerki, z czułością i bez wstydu. Zakrywacie lub okrywacie – mówię „wy”, bo przecież sama też pozowałaś – dokładnie tyle, na ile macie ochotę. Wasze ciała są wasze własne, dzielicie się nimi na własnych zasadach. Bardzo mi zależało na tej podmiotowości. Ale chciałam też, żeby to było bardzo moje – gdzieś na pograniczu delikatności i queerowej erotyki.

To znaczy?

Queerowość może być kanonicznie kobieca, androgyniczna, szczupła, gruba, chłopięca. Może być les, bi, pan… Może być trans, niebinarna, aseksualna. Chciałam w tych ponurych, postapokaliptycznych czasach mieć plejadę różnorodnych bogiń, zadziornych i wewnętrznie pięknych. Żeby nie definiowała ich ilość czy płeć ich partnerów. Żeby były indywidualistkami, w pełni ukształtowanymi przez swoje doświadczenia i pasje. Takie kobiety osadziłam w swojej własnej baśni, mieniącej się kalejdoskopowo, ciut psychodelicznej, odrealnionej, ale przecież naszej, polskiej. Im dłużej kalendarz żył własnym życiem, jak balonik nabrzmiewający dziewczyńską energią, tym bardziej stawał się moim małym dzieckiem.

Zatem to twoja autorska artystyczna wypowiedź. Także o kobiecości, seksualności, fantazji, o twojej wersji queeru – kosztowna emocjonalnie?

Toczył się we mnie bardzo ciekawy proces – od lat noszę w sobie wewnętrzną bifobię – musiałam dojrzeć do tego, że płeć mojego partnera nie definiuje mnie ani mojej seksualności. Byłam w pięknych, głębokich związkach zarówno z kobietami jak i z mężczyznami. Obecnie jestem ze wspaniałym, wspierającym mężczyzną, który rozumie, że mimo że nasz związek jest tzw. hetero passing – ja jestem i zawsze będę osobą queerową. Moją perspektywę uważam po latach perypetii i bifobii ze strony zarówno lesbijek jak i środowiska hetero za dużą zaletę i wewnętrzne bogactwo. Nieistotna jest dla mnie płeć, zakochuję się w osobie. Tak po prostu. A niełatwo jest czuć się częścią queer społeczności, będąc z zewnątrz przykładną hetero kobietą.

Poprzez nasze ciała kontaktowałaś się z czymś w sobie?

Poczułam się częścią czegoś większego, nie spotykam wielu niehetero kobiet na co dzień, cudownie było spędzać z wami twórczo czas, chichotać, czuć siostrzańską intymność. Niektóre dziewczyny pozowały wcześniej w sesjach i przyznały, że zawsze czuły presję, by być kobiece, delikatne w normatywnym znaczeniu. Zwłaszcza, gdy fotografował mężczyzna. Tu kobiecość jest bardziej queerowa – chcę odzyskać dla nas makijaż, sukienki i piękną bieliznę. W ten sam sposób jak odzyskane zostało samo słowo „queer”.

Widziałam na razie tylko ten nasz – lesbijski. Ale naczelny „Repliki” Mariusz Kurc zestawił ze sobą dwa: ten i drugi – gejowski. Uderzyło go, że oba obrazują lustrzane odbicie heteronormy. Tam – zawsze rozebrane kobiety – pocztówki z nagości i ciało mężczyzn jedynie jako sugestia, może obietnica, a tu – na odwrót.

Wolałabym, żeby ten kalendarz nie był rozpatrywany w parze z tym męskim. Identyfikując się jako osoba biseksualna/queerowa, fotografowalam kobiety les, bi i queer. I nie ma dla mnie miejsca na…

Binaryzm?

Tak, na paralele i porównania z kalendarzami tworzonymi dla i przez gejów, czy tymi pełnymi rozebranych kobiet hetero, tworzonych przez heteroseksualnych mężczyzn dla nich samych. Dostałam cudowną możliwość tworzenia dla queer kobiet, z queer kobietami. Chciałam objąć je moim spojrzeniem, stworzyć coś, co z przyjemnością powiesiłabym na ścianie. Chciałam różnorodności, przewrotności, subwersji. Androginii, chłopięcego uroku, męskiej zaczepności. Chciałam miękkich cudownych ud, małych i dużych piersi, grubych i umięśnionych brzuchów. Nieśmiałości i zaczepności. Marzyły mi się pary całujące się z pasją jakby nie istniał świat, jakby nie było mnie w pokoju i takie, które wolą dawać sobie małe całusy w czółko. Chciałam uciec i wyeliminować wojerystyczny male gaze.

Uciec od „męskiego” (a raczej – patriarchalnego) spojrzenia z pozycji władzy?

O to mi właśnie chodzi, gdy mówię o podmiotowości. Chciałam wyrównać hierarchię władzy między fotografującym a fotografowaną.

Poza spojrzeniem władzy – co mówi ciało, odsłonięte, nagie?

Nagość może być fizyczna albo emocjonalna, czasem jest kombinacją tych dwóch czynników. W tym kalendarzu nagość była opcjonalna. Choć uwielbiam ją fotografować, to najpiękniejsze, co mogę sobie wyobrazić. Kształty, faktury, wypukłości i zagięcia, tony i kolory, nawet żyły pulsujące życiem, czy włosy jak cielesna łąka. Kto daje nam prawo decydować, który włos jest kwiatem, a który chwastem? Sama portretuję się nago – i moje własne akty też są w kalendarzu – ciało jest dla mnie narzędziem do pracy z duszą.

@emilialyonphoto. Obserwuję na Instagramie.

To trochę jak pamiętnik, robię to, gdy pomysł jest zbyt intymny, by tworzyć go z modelką czy klientką. To cudowne, choć trudne doświadczenie, bo jako estetka ambiwalentnie podchodzę do zmian w moim ciele, twarzy. Ale zdjęć, które robię sobie sama, specjalnie nie retuszuję w Photoshopie – myślę, że to potrzebny eksperyment, czasem jak katharsis. I trzyma mnie na ziemi – bo fotografując innych, czasem zapominam, że mam ciało, tak zamykam się w swoim umyśle. Dobrze przypomnieć sobie, jak to jest – być po drugiej stronie, bezbronną, pod tzw. ostrzałem.

Pod ostrzałem migawki – coś w tym jest.

Gdy to poczuję, mam więcej zrozumienia i empatii dla portretowanych kobiet, których komfort na i po sesji jest dla mnie priorytetem.

To się czuje. Podczas sesji często pytałaś, czy czuję się dobrze, czy to albo tamto jest dla mnie OK, czy mi nie zimno, czy chcę herbaty, czekolady, przerwy. To super ważne w świetle aktualnej debaty o przemocy w sztuce w świetle choćby „Gardzienic” (kilka artystek zarzuciło molestowanie i mobbing Włodzimierzowi Staniewskiemu, dyrektorowi i założycielowi Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice” – przyp. „Replika”). Pamiętam, przyszłam na sesję rozbita, z czarnym słońcem żałoby w sercu – na zdjęciu mam je we włosach. Bez żadnej siłowej ingerencji, użycia, coś wydostało się ze mnie – do ciebie i w obraz. Powstał zapis czegoś bardzo dla mnie ważnego: czasu po rozstaniu z kimś, kogo bardzo kocham, mojego płaczu i odbudowy. Dużo zaklętych emocji w pozostałych zdjęciach? Stoją za nimi historie, którym dałaś formę?

Słyszałam od dziewczyn, że bardzo się denerwowały, nie spały w nocy, bolał je brzuch. Ale wszystkie przyszły, każda po całym wachlarzu emocji jest szczęśliwa, że jest częścią projektu. Jestem im niezmiernie wdzięczna za otwarcie się na mnie i moją wizję, na bycie wyoutowaną w tym kraju, przy naszym homofobicznym rządzie. Kilka dziewczyn wspomniało, że publikacja kalendarza wzbudziła w ich rodzinach obawy i wątpliwości, dochodziło do ostrej wymiany zdań, do łez. Bo choć wszystkie są wyoutowane w teorii, często bliscy nie byli przygotowani na tak publiczny ich występ pod tęczową flagą.

Niekompletnie ubranych.

Padały te paskudne słowa o „afiszowaniu się” (ostatecznie kalendarz nazywa się właśnie tak: „Afiszujemy się” – przyp. „Replika”). Myślę, że wszystkie te rozmowy, które odbyłyśmy, były ważne i potrzebne. I tak – za każdym zdjęciem stoi historia, bo stoi za nią świadoma siebie kobieta z pasjami, obawami, byłymi i obecnymi partnerami/kami, planami na przyszłość etc. Starałam się oddać ich energię i osobowość.

Obawiasz się teraz? Oceny, krytyki?

Na początku troszkę obawiałam się, czy zdjęcia nie będą krytykowane za płytki, pozornie banalny przekaz. Ot, queer, ot brokat.

Brak naturalistycznej ciałopozytywności?

Świadomie od niej odeszłam. Kocham zdjęcia włosów na ciele, zwłaszcza tam, gdzie każe nam się je usuwać, zdjęcia rozstępów, fałd, dyskoloracji, wydzielin na majtkach. To jest ważne i potrzebne, ale mój queer to kolor, dym, połączenia barw – czasem niepokojące, czasem cukierkowe, czasem przesadzone, kampowe. To różnorodność i subwersja, odwrócenie na lewą stronę, to – podobnie jak feminizm – wybór. Chcę tworzyć na pograniczu skromności i fetyszu, nieśmiałości i epatowania seksualnością. Bardzo inspiruje się burleską i tym, jak gubimy się w tym, co według nas daje kobiecie władzę, a co kobietę władzy pozbawia.

To, co wybieram, na przykład wizerunek – daje mi ją?

Tak. Bycie panią swojego ciała i wizerunku w patriarchacie, pokazywanie ciała na swoich zasadach i bez wstydu to swego rodzaju akt rebelii. Jak powiedział RuPaul – „Rodzimy się nadzy, cała reszta to drag”.

A tak w życiu – boisz się, czego?

Boję się Polski, tego, że nie zatrzymamy się i po trochu będziemy jeszcze bardziej podzieleni. Mnie akurat jeszcze nie pobito za tęczową maseczkę, fl agę w oknie, udział w proteście. Ale komentarze wypisywane przez ludzi w mediach społecznościowych niczym nie różnią się od tego, co głosili naziści o Żydach. Moja mama powtarza, że przecież dobrych, mądrych, empatycznych ludzi jest więcej, ale mam wątpliwości. Boję się też pozycji Kościoła w teoretycznie świeckim kraju. Jestem zmęczona życiem w takim klimacie, w kraju, z którym się nie identyfikuję, chciałabym uciec z powrotem do Anglii. Ale ani covid, ani Brexit tego nie ułatwiają. No, i zbudowałam już w Warszawie swego rodzaju niszę, zaczęłam kupować rośliny w doniczkach. Chciałabym w poczuciu bezpieczeństwa i obywatelsko-kreatywnej wolności rozwijać się, tworzyć.

Długo mieszkałaś w Wielkiej Brytanii?

W Manchesterze studiowałam kulturę współczesną i queer cinema, spędziłam w tym otwartym i kolorowym mieście dziesięć lat. Myślę, że po wolności i wsparciu mojej tożsamości/ seksualności jaką dało mi UK jeszcze trudniej znieść to, co dzieje się tutaj. W Polsce kocham przede wszystkim naturę – lasy, jeziora, morze, potrawy i zapachy. Jestem w toksycznym związku z moim krajem, jest mi za niego wstyd, jestem nim sfrustrowana, to kraj przemocowy, pełen nierówności. Ale mieszkając w Manchesterze, tęskniłam w głębi duszy, nigdy nie zaprzeczałam, że jestem Polką. Mówiłam za to, że nigdy do Polski nie wrócę, zwłaszcza po tym jak kilkukrotnie potraktowano tu mojego ówczesnego czarnoskórego partnera. Mówiłam, że nie mam czasu czekać aż Polska się zmieni. A jednak tu jestem, choć niestety ta zmiana nie poszła w dobrym kierunku.

Fotografia – czym jest dla ciebie?

Tyle jest inspirujących pompatycznych cytatów: że fotografia to patrzenie sercem, opowiadanie historii, zatrzymanie chwili, polowanie na ten najprawdziwszy, decydujący moment. Moja definicja zmienia się dość często, aktualnie patrzę na fotografię jako kłamstwo i prawdę symultanicznie. Lubię pogranicze kiczu, kamp, epatowanie przesadą. Lubię łączenie dziewiczej niewinności z zepsuciem, fetyszem, bezwstydną zmysłowością i eksploracją własnego ciała. Sprawia mi przyjemność sztuczność i budowanie aranżowanych scenografii w moim domowym studio. Czasem dla odmiany zrobię zdjęcia bez retuszu, turpistyczne, gloryfikujące naturalizm. Ale nie chcę być uwięziona w żadnej z tych szkół.

Prócz burleski, co cię inspiruje?

Malarstwo, faktury i kolory farb, muzyka i słowa piosenek, filmy, natura. I kobiety – w swojej sile i cichej charyzmie, różnorodności, magii.

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

  

Kobieczyzna/Mężbieta

LIV FURGA mówi o sobie „them fatale”, kobieczyzna/mężbieta. Od ponad trzech lat, jako Livbertine, angażuje się w działania na scenie queer i polskiej burleski. Za dnia projektancie graficzne. W czasach pandemii – osoba aktywistyczna. Uczestnik_czka projektu „Naked Girls Reading” w ramach festiwalu Pomada. Element kolektywu scenicznych odszczepieńców Queer Explosion. A także – bohaterka naszego kalendarza „Afiszujemy się” (wersja błękitna – z kobietami i osobami niebinarnymi). Rozmowa Marty Konarzewskiej

 

Foto: Emilia Lyon

 

Jedno słowo na określenie tego kalendarza?

Wybuchowa mieszanina światów wewnątrz środowiskowego naczynia. Więc mieszanina. Albo wybuch!

Wow. I co teraz będzie?

Fala uderzeniowa po takim ładunku piękna!

Jedno słowo na ciebie?

Hmmm. Pytające?

A można pytać o płeć?

Można, nawet należałoby. Odrzucam binarny podział.

Nasz kalendarz jest z założenia „kobiecy”, a nawet – „lesbijski”.

Kobiecość jest dla mnie trochę łatką, trochę przywarą nadaną z genetycznej loterii. Nie odcinam się od niej, ale też jakoś szczególnie nie identyfikuję. Budzi mój ogromny sprzeciw, kiedy z ramienia kulturowego bagażu kobiecości narzuca mi się jakieś schematy zachowania, role społeczne, bariery. Z drugiej strony – kobiecość to ogromny ładunek siły jednoczącej pewną mniejszość. Z punktu widzenia biologii niepodważalnie jestem istotą o cechach kobiecych i z tym jestem pogodzona. Jako osoba o potencjale do wydania potomstwa (i w oczach niektórych o takiej powinności) mam w tym kraju o co walczyć. Szczególnie, że nie chcę mieć dzieci i nigdy nie było mi to bliskie zagadnienie.

„Zagadnienie”, no wiesz!

(śmiech) Jeżeli chodzi o niebinarność – zaimki i rodzaje mogą być dowolne. Wyznaję zasadę: mów mi, jak chcesz, byle z szacunkiem i dobrą intencją.

„Lesbijka”?

Ciężko mi się utożsamić. Kiedyś na drodze moich poszukiwań, umiejscawiałxm (pisownia intencjonalna – przyp. red.) się raczej w sytuacji chłopca, najprawdopodobniej geja, zamkniętego w ciele kobiety. Ale wtedy jeszcze niewiele słyszało się o odmiennej tożsamości (jedynie o tych skrajnych – kobieta homo, mężczyzna homo, osoba trans). Niewiele o queerze i seksualności poza odniesieniem do tej binarnej relacji z innymi osobami. No ale kobiety! Uwielbiam kobiety! Osoby o kobiecym pierwiastku, androgyniczne, takie pomiędzy. Zdecydowanie bardziej interesuje mnie detal niż ogół, a za nieistotny ogół uważam m.in. płeć osoby. W kontekście tego kalendarza „lesbijski” oznacza pewnie, że jest on skierowany do nieheteronormatywnych kobiet. Jak dla mnie, niech będzie on dla każdego, kto_sia uzna go za interesujący!

Pogadajmy o innych twoich działaniach w blasku fleszy. Burleska. Wciąż występujesz?

Teraz mniej.

Czym ona jest – bo chyba nie tym, co można sobie wyobrazić po filmie z Cher i Aguilerą?

Burleska w znaczeniu ogólnym jest po prostu performatywnym kuszeniem, art of the tease, czy też – w dużym uproszczeniu – performatywnym zdejmowaniem z siebie ciuchów (lub też wcale nie!). Oczywiście, ze względu na swoją historię, często jest utożsamiana z modą retro, old Hollywood glam – pończochy, gorsety i pióra – jednak dużo się w międzyczasie pozmieniało. Burleskę można podzielić na tę bardziej klasyczną – odwołującą się do korzeni i neoburleskę – zazwyczaj narracyjne sceniczne widowisko zawierające elementy stripu. Dla mnie burleska jest bardziej punktem startowym, niż czymś zamkniętym w twarde definicje.

To znaczy?

W każdej sytuacji, gdzie to osoba kobieca przejmuje kontrolę, widzę potencjał wywrotowy. Chodzi także o kontrolę nad swoim wizerunkiem, obrazem, seksualnością. O wyznaczanie samej sobie granic i ról. Nagość może być kuszeniem, może być ładnym obrazkiem, celebracją przyjemności i rozrywką, ale może też być wyzwoleniem, okazją do wypowiedzi na ważne tematy. Dla mnie jest głównie eksploracją wizualno-muzycznych inspiracji, narzędziem do wprowadzania myśli niekoniecznie rozrywkowych w przestrzenie klubowe i sceniczne, przemycania podprogowych treści.

Jak twoje zdjęcie w kalendarzu. Roznegliżowane do „old Hollywood glam” majtek ciało, wyzywający wzrok, a na twarzy pończocha. Niby kabaretkowa, a riot. Zdjęcie daje dyskomfortową przyjemność – nie wiadomo, czy mówisz: „no chodź”, czy: „#wypierdalać”.

Jedno i drugie! Wydarzenia i nastroje polityczne ostatnich miesięcy pokazują, że wyczerpuje się potencjał sprawczy potulnego i potakującego sojusznictwa. Czas przestać przepraszać za swoją obecność i przyjmować submisywną postawę. Czas spróbować czegoś spoza asortymentu „poprawnych” form protestu, szukać nowych. Tym jest dla mnie w swojej symbolice kominiarka. Nawiązaniem do radykalnych środków – Pussy Riot, fikcyjnej gejbojówki „Fag fighters” Karola Radziszewskiego. Niesie ze sobą punkową, wkurwioną energię, którą ja przenoszę na scenę w swoich performance’ach i która napawa mnie odwagą do aktywistycznego działania.

I tym jest właśnie dziś queerowy performance? Projektowaniem dyskomfortu, protestem? A co z zabawą, lekką sztuką, rozrywką?

Performowanie kiedyś było dla mnie głównie narzędziem do eksplorowania swojej relacji z ciałem jako narzędziem, nośnikiem informacji emocjonalnej. Oprócz tego – okazją do zabawy w DIY, majsterkowaniem, szyciem, pracą dłońmi. Od początku nie było we mnie przekonania, że burleska to idealna forma – nie widzałxm w sobie słodkiej pin-up girl ani predyspozycji do zabawiania widowni humorem. Ale spróbowałxm po swojemu, bardziej na poważniaka, i okazało się, że to też działa! To jest niesamowite uczucie, kiedy ktoś podchodzi do ciebie po występie i mówi, że coś było dla niego ważne lub wywarło emocjonalną reakcję. Scena, szczególnie ta klubowa, daje mnóstwo siły. Kiedy masz poczucie, że w państwowej telewizji na ciebie szczują, a dla większości społeczeństwa zwyczajnie nie istniejesz – tutaj zagarniasz kawałek miejskiej przestrzeni, przejmujesz ją na kilka minut, możesz stworzyć dowolną fantazję – rozszerzenie swojej osoby i sprawiasz, że tu jest twoje Miejsce.

W kontekście Miejsca istotna jest też świadomość przywileju wynikającego z życia w dużym mieście – tutaj istnieją przestrzenie do odnajdywania się. Są dwa problemy – te lokalowe, związane z prywatyzacją i znikaniem klubów, inicjatyw, no i bardziej aktualnie – brak dostępu do życia klubowego w ogóle – przez pandemię. Myślę, że to szczególnie trudny czas dla osób queerowych, które takiej przestrzeni sobie jeszcze nie znalazły, na przykład po przeprowadzce na studia do nowego miasta, żeby uciec od małomiasteczkowego strachu.

Scena performerska jest różnorodna pod kątem ciężkości treści, ze zdecydowaną przewagą tej lżejszej, rozrywkowej. Ona też jest super i bardzo potrzebna – to celebracja naszej mniejszościowej kultury, idealna opcja na odreagowanie frustracji. Uwielbiam w tym uczestniczyć jako widownia! No i mamy też nasz przegięty teatrzyk – Queer Explosion. Tomek Szczepanek (reżyser) dba o to, żeby było odrobinę politycznie, dwudennie, ale przede wszystkim rozrywkowo, kampowo. Takie przegięte queerowe jasełka, gdzie nabijamy się z naszej lokalnej rzeczywistości do akompaniamentu Britney, Madonny i Majki Jeżowskiej. Dwa odcinki mamy za sobą.

Gdzie to można oglądać? W klubach?

Tam, gdzie scena pomieści 8 osób naraz. (śmiech)

Dla mnie szczególnie ważny był twój udział w przedsięwzięciu, które współtworzę z Betty Q (pierwszą polską performerką burleski). Teraz nazywa się to „Bez okładek”, wtedy jeszcze „Naked Girls Reading”. To spektakl, w którym nagie kobiety czytają na scenie fragmenty tekstów literackich ułożonych tak, by tworzyć spójną opowieść. Ta, w której wzięłaś udział, była historią polskiego queerowania „kobiety”.

W „Naked…” wzięłam udział dwa razy – raz w Kawkowie podczas burleskowych kolonii z Betty Q, drugi raz w ramach otwarcia queerowego festiwalu Pomada w PKiN. Pierwszy raz był niesamowicie bezpieczną przestrzenią, zaopiekowaną, tematyka tekstów była dość dowolna i mój ostateczny wniosek jako widzki i performerki był: zdecydowanie wolę to oglądać! Jednak, kiedy razem z Betty zaprosiłyście mnie do udziału w Pomadzie, nie wahałem się zbyt długo. Jak można odrzucić tę perwersyjną, abstrakcyjną przewrotność znajdowania się nago w Pałacu Kultury?! Tematyka tekstów i kontekst też były mi dużo bliższe – nie chodziło po raz kolejny o projekt „typowo kobiecy”, nie było już dyskusji o tym, że trzeba mieć buty na wysokim obcasie i pomalowane usta.

Założyłaś takie z męskiej półki w sklepie. Siedziałyście jako ożywione rzeźby i czytałyście stare teksty. Na przykład Marii Konopnickiej, Piotra Własta.

Tak, to jest w ogóle świetna inicjatywa – Queer Archives, Pomada, poczet Karola Radziszewskiego. Queerowa archeologia – budowanie bazy odniesień, utrwalanie języka (również wizualnego), pozytywnego dziedzictwa i przekazu, nie tylko w kółko wkurw, reakcyjność i demonstracje. (śmiech)

Razem z Betty dostawałyśmy połajanki za „Bez okładek”. Że przedstawiamy kobiety jako obiekt, wystawiamy ciała na ogląd itd. Przy okazji tego kalendarza też były dyskusje o nagości. To ciekawe. Współczesna kultura jest bezwstydna, pornograficzna, np. włączam telewizor, a tam jacyś ludzie zamknięci na jakiejś wyspie, by się erotycznie dopasowywać, a widzowie decydują, kto z kim dzisiaj śpi. Dziewczyny w kółko chodzą w bikini, faceci się prężą w basenach. Oglądamy to i luz. Tam, gdzie się udatnie kłamie, że nie o nagość i nie o wymianę kobiecych ciał idzie, wszystko uchodzi płazem, a tam gdzie się nie kłamie – kłopot. Feministyczna narracja o kobiecym ciele pod władzą męskiego spojrzenia w zestawieniu z pruderią i zwykłym ludzkim wstydem wciąż skłania do tej samej wątpliwości: co znaczy rozebrana kobieta przed obiektywem, na ekranie, na scenie, na własnym balkonie? Wolno jej się rozebrać?

Wydaje mi się, że ten temat jest po prostu w kółko natrętnie moralizowany. A ciało kobiece usilnie sprowadzane do obiektu seksualnego, nikt archetypicznemu Januszowi z brzuszkiem na deptaku nie powie, że jest wyuzdany czy amoralny i kusi do agresji na tle seksualnym. Kobiecie wystarczy odsłonić ramię czy pępek.

Marzy mi się taka sytuacja, że o tym ciele się po prostu nie mówi, że każde jest okej i bezpieczne, ale daleko nam do idealnego świata i ten polityczny potencjał kobiecej cielesności warto eksplorować. Można i trzeba. I jak zdarta płyta zwracać uwagę, kiedy ktoś nam w tę wolność cielesną ingeruje – seksistowskim dresscode’em, zmuszaniem do rodzicielstwa, okrzykiem na ulicy.

Totalnie wolno robić kobiecie, cokolwiek ona sobie życzy. Byle tylko nie robić krzywdy innym – takie jest moje podejście. Ta nagość i to ciało należy do niej i jest naturalne. Oczywiście, wiele osób będzie próbowało przekonywać, że burleskę, czy też czytanie nago, należy zostawić do sypialni, dla męża najlepiej. Monogamicznie, oddańczo, z powinności. Straszne rzeczy.

(śmiech)

Jako osoba o skłonnościach do obsesyjnego myślenia o ciele, celebruję traktowanie ciała jako worka.

Na emocje, konflikty, sygnały o nich?

Na to, co naprawdę istotne. Worka, który czasem się rozpruje, czasem, najlepiej z pewną regularnością, trzeba o niego zadbać i nareperować. Wiwat ciałoobecność i ciałonormatywność!

Feministyczny przekaz.

Jest mi bliski feminizm pod sztandarem znaku równości między płciami, taki uwzględniający totalne pominięcie tego tematu w różnych aspektach życia. Możliwe, że to przez mój brak przywiązania do płci, ale strasznie denerwują mnie feministyczne inicjatywy, które tylko cementują binarny podział – kult cipki i organizowanie warsztatów skupiających się na urodzie, siostrzeństwie pod różową banderą. Często to jest tylko ładne opakowanie dla lokowania produktu lub nowej niezależnej marki sprzedażowej, chcącej zarobić na dziewczyńskiej oprawie (cokolwiek to znaczy!).

Jaka jest obecność sceniczno-aktywistycznego ciała w czasach COVID?

Życie sceniczne jest znacznie utrudnione – w ograniczony sposób lub wcale nie działają kluby, a poza tym… występując, jednak namawiasz do bywania w zatłoczonych miejscach, średnio mi to moralnie siedzi. Na szczęście pojawiła się inna inicjatywa, również mająca swoje korzenie w przestrzeniach klubowo-dj-skich, która zajmuje moją pandemiczną głowę. Powstała jako bezpośrednia reakcja na wydarzenia z Krakowskiego Przedmieścia, czyli aresztowanie Margot, samą formę tego wydarzenia i późniejsze – tak nieadekwatne do sytuacji – konsekwencje. Zgarnięcie z ulicy prawie 50 osób, w tym bardzo bliskich znajomych. Osoby ze środowiska dj-skiego postanowiły się zmobilizować, by stworzyć formę klubowej queerowej służby porządkowej: nagrywać demonstracje, pilnować porządku sanitarnego, stanowić drogę kontaktu do organizatora. Zaczęłyśmy w sumie od zera, czyli od warsztatów prawnych o przepisach dotyczących zgromadzeń. Cały czas jesteśmy aktywne i aktywni, robimy mniejsze i większe projekty w przestrzeni miejskiej, nawiązaliśmy współpracę z organizacjami działającymi na rzecz osób w kryzysie bezdomności i stale szukamy okazji do poszerzania naszych działań. Teraz na tapecie mamy kolejną akcję-zamieszanie – wspólne gotowanie dla osób bezdomnych połączone z promowaniem inicjatyw w postaci dj-skiego streamu i dyskusję o tym, jak pandemia i brak klubowego życia wpłynęły na zdrowie psychiczne osób ze środowiska, uczestniczek i uczestników nocnego życia.

Ta anonimowa grupka daje mi też możliwość wykorzystania graficznych umiejętności w sposób, który lubię – sprawczy, zaangażowany, totalnie odmienny od codziennej prackowej korporzeczywistości, która wzbudza we mnie głównie odrazę i wyrzuty sumienia, no ale zapewnia przywilej stabilności w tych ciężkich czasach.

Grupka może anonimowa, ale ty niekoniecznie. Rodzina nie ma problemu?

Poprzednie moje ukazanie się w popularnej gazecie dużego formatu skończyło się prawie zerwaniem kontaktów rodzinnych. Chodziło oczywiście o nagość i ciało i „coludziopowiedzizm” rodzicielski. Teraz jestem trochę w innym miejscu, trochę musiało przestać mi zależeć na podtrzymywaniu sztucznych konstruktów społecznych, które dla zasady trzeba pielęgnować i stawiać ponad swój dobrostan. Kiedy ostatnio ukazały się napisy na MEN, mój ojciec myślał, że to ja stoję za tą „rebelią”. Powiedział tylko: „mam nadzieję, że nie masz żadnych zdjęć, dowodów”. To było zaskakujące, bo kilka dni wcześniej zrobili mi dramę o tęczową fl agę na balkonie i „krzyczenie do sąsiadów o swojej inności”. To jest po prostu coś, czego nie zrozumieją osoby, które nie są częścią mniejszości, które lubią wygodę i bezpieczeństwo, jakie zapewnia konformizm. Nie zrozumieją, nie będąc częścią społeczności, względem której władze państwa otwarcie stosują nienawistny język. I oczywiście – głosują na PiS, chociaż moja matka ze strachu o mnie i potencjalną odpowiedzialność za krzywdy czasem unika wyborów w ogóle.

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

  

Coming out. Niekończąca się historia

Z AGNIESZKĄ GRAFF i MAGDĄ STAROSZCZYK rozmawia Kinga Dunin

 

Foto: Emilia Oksentowicz

 

Już niedługo ukaże się nowe wydanie książki Agnieszki „Świat bez kobiet”. To właściwie smutna wiadomość, bo od pierwszego wydania minęło 20 lat, a niestety pozostała ona bardzo aktualna. To w zasadzie książka społeczno-polityczna o podtytule „Płeć w polskim życiu publicznym”, ale jest też w niej esej, w którym zajmujesz się powieścią Virginii Woolf „Orlando” oraz filmem na jej podstawie. Orlando – przypomnijmy – jest osobą, której tożsamość płciowa i orientacja są nieoczywiste.

Agnieszka Graff: To wspaniała powieść o osobie niebinarnej, o płynnej, nieheteronormatywnej tożsamości. I cudny film Sally Potter z niebywałą rolą Tildy Swinton. Kultowe kino lesbijskie.

W tym osobistym eseju pojawia się takie zdanie: „Zakochać się, to tyle, co się pomylić”.

AG: Oczywiście przypisuję ten pogląd Virginii Woolf, ale tak, ten esej był zabawą w chowanego. Obawiałam się trochę, że po latach okaże się zbyt ostrożny, że się w nim ukrywam, ale przeczytałyśmy go sobie ostatnio z Magdą na głos i uznałyśmy zgodnie, że to jednak tekst queerowy, może nawet mój coming out, chociaż tak mocno zakodowany, że nikt tego nie dostrzegł. Dzisiaj inaczej by się go napisało. Wtedy nie było w obiegu słowa „queer”, w każdym razie ja go nie znałam.

Wracając do przytoczonego zdania. Czy mogę cię zapytać, czy dotąd każde twoje zakochanie było pomyłką? I co to właściwie znaczy?

AG: Każde nasze zakochanie jest projekcją, bo rzutujemy na drugą osobę jakąś naszą fantazję. Społeczeństwo jest heteronormatywne – zakłada, że zakochanie nastąpi między osobami na przeciwległych krańcach spektrum płci. A ja zawsze miałam inaczej. Fascynowały mnie osoby androgyniczne, powieści i filmy o androgynii. Podobali mi się wrażliwi, delikatni mężczyźni i kobiety, które w pierwszej chwili można wziąć za mężczyznę. I zawsze mnie mierził ten heterycki taniec godowy. Kobiety, które odgrywając kobiecość, udają głupsze niż są, i mężczyźni prężący muskuły, udający takich pewnych siebie. Nigdy nie podobały mi się romantyczne komedie ze stereotypowymi parami ani żaden Arnold Schwarzenegger.

A Magda ci się podoba?

AG: Tak, a najbardziej spodobała mi się w projekcie artystycznym Ułańskie Fantazje.

Co to było?

Magda Staroszczyk: Razem z kolektywem Czarne Szmaty zrobiłyśmy w 2017 r. projekt, którego zamysłem było squeerowanie obrazów Kossaków i w ogóle obrazu ułana w polskiej kulturze. Wystąpiłyśmy w dragu – miałyśmy mundury ułańskie, wąsy, bardzo pięknie sfotografowała to Pat Mic (patrz strona11 – przyp. red.). Chodziło też o miejsce Kossaków, militaryzmu i mitu ułana w polityce historycznej. No i Agnieszce bardzo się spodobałam z wąsami… Akcji towarzyszyły cytaty z ułańskich piosenek. Jedzie ułan jedzie, Szablą pobrzękuje, Uciekaj dziewczyno, Bo cię pocałuje…

AG: Spodobał mi się ten koncept i to zdjęcie Magdy, zanim się zorientowałam, że jesteśmy parą. W kulturę popularną wpisane jest chyba takie założenie, że jak chłopa przebrać za babę to jest strasznie śmieszne i głupkowate, a jak babę przebrać za chłopa, to jest żałosna. Tymczasem świadome, transgresyjne przebieranki bywają niesłychanie sexy.

Czyli to może nie przypadek, że zbliżyłyście się do siebie podczas drag queen show, na festiwalu Kim Lee?

AG: Tak było. I to przez ciebie, bo nie mogłaś wtedy przyjść, a miałaś być w jury i ja cię zastąpiłam.

Wiedziałam kogo o to poprosić!

AG: Uznałam to za wielki zaszczyt, ale czułam się tą sytuacją onieśmielona. Dla kurażu zaprosiłam Magdę, moją koleżankę, a właściwie to nie wiadomo kogo. Na nie wiadomo czy randkę. W każdym razie poszłyśmy razem, tańczyłyśmy i było wspaniale.

MS: A kiedy wyszłyśmy na papierosa, było mi zimno i Agnieszka musiała mnie przykryć swoim szalem…

Tak, słyszałam, że nie chciałyście wyjść, chociaż klub już zamykano.

MS: Może to jakaś miejska legenda… W każdym razie Kim Lee była dla nas ważną postacią i strasznie nam jej brakuje. Trudno nam uwierzyć, że odeszła, że Andy odszedł. Ostatni raz widziałyśmy ją tuż przed lockdownem, kiedy zgodziła się wystąpić podczas urodzin Agnieszki. Przebrana za Leonarda Cohena, który oczywiście w końcu objawił swoją kobiecą naturę.

Czyli odnajdujecie się bardziej w tym, co dzisiaj nazywamy queerem, takich tożsamościach niejasnych, mieszczących się w ramach pewnego kontinuum. Czy w tej sytuacji jest sens mówienia o was jako o lesbijkach?

AG: Jest. Identyfikujemy się z płynnością, z queer, tak, w tle jest też kontinuum lesbijskie. Opisała je Adrienne Rich w słynnym eseju „Przymusowa heteroseksualność i egzystencja lesbijska”. Podobnie jak ona, uważamy, że doświadczenia kobiet nieheteronormatywnych są bardzo specyficzne. To jest inna opowieść niż męska. Tu więź odbywa się w relacji z patriarchatem, a nie tylko relacji z własną seksualnością.

MS: Wszystkie nienormatywne tożsamości muszą jakoś radzić sobie z patriarchatem, z wykluczeniem i piętnem, ale każde z tych doświadczeń ma swoją specyfikę – czy chodzi o kobiety, czy mężczyzn, osoby trans, niebinarne…

AG: Dla mnie oprócz tej płynności ważna jest też pewna kobieca i lesbijska genealogia, kobieca pamięć, herstoria. Utożsamiam się z opowieścią, w której przede mną była Konopnicka z Dulębianką i Woolf, i Audre Lorde, i kobiety, które tworzyły tę przestrzeń w ciągu ostatnich dekad w Polsce – Yga Kostrzewa, Anna Laszuk, Iza Morska, Kasia Szustow, Liliana Piskorska (Zeic), Marta Konarzewska, Sylwia Chutnik i wiele, wiele innych.

No dobra, jest genealogia, jest kontinuum. Ale co z tożsamością?

AG: Ktoś gdzieś napisał: „Graff ujawniła, że jest lesbijką”. Tak jakbym przez dwadzieścia lat ukrywała się w związku z mężczyzną, a teraz ujawniła prawdę o sobie. Nic z tych rzeczy. Naprawdę byłam w wieloletnim związku z mężczyzną, a przedtem kilkoma innymi. Ale też wcześniej naprawdę zdarzyły mi się zakochania w kobietach. I naprawdę jestem w związku z Magdą teraz. I nie jestem lesbijką, jeśli definicją lesbijki jest niemożność wejścia w związek miłosny z mężczyzną. Jestem nią w myśl szerszej definicji: jako kobieta identyfikująca się z innymi kobietami. Zawsze były to dla mnie bardzo ważne relacje, nie mniej niż z mężczyznami. Patriarchat nam wpaja, by nie traktować innych kobiet serio. I nie chodzi tylko o to, z kim się całujemy, ale z kim odwołujemy spotkanie, żeby spotkać się z kimś innym. Ja zawsze traktowałam inne kobiety, a także stosunek do praw kobiet absolutnie priorytetowo. Może jestem bardziej feministką niż lesbijką? Jednak nigdy nie wykluczałam, że moje więzi z kobietami mogą być także miłosno-erotyczne.

A jak to z tobą jest, Magdo?

MS: Miałam taki pomysł, że jestem lesbijką już na przełomie liceum i studiów, czyli podczas wchodzenia w dorosłość. Tak o sobie myślałam, tak się zakochiwałam. Ale potem wylądowałam w dosyć długim związku z facetem. Był to związek dość dziwaczny, a ten facet napisał o tym powieść, której osią jest „polowanie” głównego bohatera na lesbijkę, żeby ją uwieść i chyba uleczyć? Mogę się zastanawiać, czy nie padłam ofiarą jakichś zapędów konwersyjnych homofoba i mizogina, ale to nie jest takie proste i jednoznaczne. W tamtym związku trwałam przez kilka lat, chociaż nie był dla mnie dobry. Myślę, że można go określić jako przemocowy. Ale były też inne, lepsze relacje z mężczyznami w moim życiu.

Czy myślisz, że twoja historia jest jakoś typowa?

MS: Myślę, że osoby nieheteronormatywne, zwłaszcza kobiety, wciąż wplątują się w destrukcyjne dla nich heteronormatywne związki. Presja społeczna, zagubienie, rodzina itd. Ale też brak wzorców kulturowych. I brak wiary w to, co się na swój temat przeczuwa. Pamiętam też z tego wczesnego okresu chłopaków, którzy prosili mnie, żebym nie była lesbijką… „Za ładna jesteś na lesbijkę. Szkoda cię. Jesteś oziębła i dlatego nie chcesz się ze mną spotykać”. Ciekawa jestem, czy dziś dziewczyny też to słyszą i jak na to reagują. W każdym razie sporo czasu mi zajęło, żeby się z tego wyplątać. Miałam poczucie, że wracam do siebie. Spotykałam na swojej drodze różne dziewczyny, aż w końcu spotkałam Agnieszkę.

Lesbijkami, jeśli można tak powiedzieć, zajmujesz się też zawodowo. Piszesz doktorat o miejscu lesbijek w społeczeństwie, szczególnie w okresie transformacji.

MS: Nie tyle zawodowo, co badawczo. Nie jest to łatwe… Kiedyś żartowałyśmy, że będą w nim same białe kartki.

Bo lesbijki są niewidzialne? Wciąż mówi się o ich niewidoczności, wykluczeniu…

MS: W tym kontekście wolę mówić o nieczytelności. O niewidoczności można mówić, kiedy różne grupy są zdefiniowane, niektóre bardziej, a inne mniej dostrzegane w dyskursie publicznym. Natomiast z relacji różnych kobiet, z którymi rozmawiałam, wynika, że przed 1989 rokiem, a także w latach 90. mamy do czynienia z nierozpoznawalnością i nieczytelnością czegoś takiego jak tożsamość lesbijska. Brakowało rozpoznania, że jak dwie kobiety ze sobą mieszkają, to może są parą. Reprezentacja w kulturze takich związków, chociażby w sposób zakamuflowany, też jest dużo słabsza niż związków męskich. Zastanawiałam się nad recepcją książki o Kowalskiej i Dąbrowskiej. To jest dużo mniej znana historia niż np. Iwaszkiewicza albo Mirona Białoszewskiego.

Te zainteresowania są jakoś związane z twoją osobistą historią?

MS: Myślę, że tak. Dorastając, miałam świadomość, kim jestem, a i tak wpadłam w jakąś dziwną heterohistorię i potem musiałam odzyskiwać siebie. Tu nie chodzi tylko o homofobię i dyskryminację, ale też o brak dostępu do własnych pragnień. Ciekawe, że te opowieści tożsamościowe są tak bardzo różnorodne, na wiele sposobów kobiety dochodziły do tego momentu samorozpoznania.

AG: Badania Magdy pokazują niesłychaną wielość życiowych scenariuszy. Mnie zaskoczyło, że ukrywanie, kamuflowanie się może wynikać ze wstydu, wygodnictwa, lęku przed społecznym ostracyzmem, z braku alternatyw, ale bywa też po prostu wyborem. I może też być kręcące – jako tajemnica.

Żeby cieszyć się taką tajemnicą, trzeba być w związku. Inaczej wygląda sytuacja osób, których odmienność nie rzuca się specjalnie w oczy, choćby dlatego właśnie, że są samotne. Tożsamość w istocie nie jest stanem, tylko działaniem. Zazwyczaj coming outy są ujawnieniem związku, bo stały związek trudno jest ukryć.

MS: Niekoniecznie. Spójrz na okładki „Repliki”. Nie znajdziesz tam wielu par lesbijskich.

Ale zwykle nie są to osoby samotne.

AG: Rzeczywiście – tożsamość jest związana z działaniem, ale też działania mogą być wiązane z tożsamościami lub nie. Historycznie bywało różnie. W pierwszej połowie XIX wieku bywało, że pary kobiece mieszkały ze sobą albo nawet było wiadomo, że się kochają, i to uchodziło za urocze lub ekscentryczne, ale to nie była żadna tożsamość, tylko „romantyczna przyjaźń”. A potem nadeszła era tabu, skandali i zrobiła się z tego napiętnowana tożsamość. W każdym razie u nas coming out dotyczył związku, a nie tożsamości. Magda była wyoutowana od dawna, więc wyszło na to, że to ja się ujawniam. Ale zdecydowałyśmy się na to razem, bo to jest kilkuletni związek.

I to jest takie ważne? Przecież nie ukrywałyście się, wszyscy wiedzieli, a w środowiskach, w których się obracacie, jest to akceptowane. Trzeba było napisać to na FB, żeby stało się faktem?

AG: Nieważne, kto wie, ważne, kto mówi i gdzie to mówi. Coming out jest wtedy, kiedy mówią to osoby zainteresowane. My powiedziałyśmy to na FB przy okazji pokazywania bułeczek, które upiekłyśmy. W otwartym poście, który zresztą potem zamknęłyśmy, bo pojawili się prawicowi trolle. Teraz mówimy to w „Replice”, wcześniej u Kasi Szustow w „Lepiej późno niż wcale” (audycja LGBT w radiu TOK FM – przyp. „Replika”), wspomniałam o tym też w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”. To już będzie zawsze publiczne.

MS: Czy to ważne? Pomyślałyśmy, że może dla kogoś to będzie ważne, że komuś doda otuchy, jak zaistniejemy publicznie. Ale tak naprawdę to nigdy nie jest na zawsze. Coming outów trzeba dokonywać co chwilę, bo wszyscy zakładają z góry, że mają do czynienia z osoba heteronormatywną.

AG: A nawet jak się powie, to niektórzy nie dowierzają albo myślą, że to przejściowe. Albo że to nie na serio. To niekończąca się opowieść.

Coming out to także pewne kontinuum, jeśli chodzi o to, jak bardzo jest publiczny, bo istnieje kontinuum od całkowitego ukrywania się nawet przed najbliższymi, poprzez ujawnienie się wobec najbliższych, przyjaciół, no i rodziców…

MS: Moja mama chyba dość wcześnie podejrzewała, jak jest, i to jakoś stało się oczywiste. Nigdy nie usiadłam z rodzicami, żeby im powiedzieć: mamo, tato, jestem lesbijką. Dawali mi znać, że to akceptują, ale to wszystko było oparte na niedopowiedzeniach…

AG: Ja czuję się przez rodzinę akceptowana – i swoją, i Magdy. Ale ja mam 50 lat, więc to też jest inna sytuacja, za późno na wychowywanie mnie do heteronormy. A moja mama należy do pokolenia, w którym o życiu prywatnym się nie mówiło publicznie. Więc jej reakcja nie rozgrywa się w spektrum akceptacja–homofobia, ale raczej dyskrecja i gadanie o prywatności. Ja też mam w sobie ten opór. Rzecz w tym, że moja prywatność częściowo jest publiczna, bo długo funkcjonowałam publicznie jako mężatka.

A tata?

AG: Mieszka w Stanach, ma 83 lata i chyba trochę nie dowierza, że to jest związek, że my tak naprawdę. Ale bardzo lubi Magdę. Nie domagam się od niego, żeby teraz odrobił lekcję z queer studies. Spotkaliśmy się rodzinnie podczas naszego pobytu w Stanach wiosną 2019 r. Ten pobyt był wspaniały dla nas jako pary i dla mojego syna, który chodził tam do szkoły – byliśmy traktowani jak normalna rodzina, niczego nie ukrywaliśmy. Wtedy też Staś w pełni zaakceptował nasz związek. Stany Zjednoczone są po drugiej stronie tej granicy. Kiedy byłam tam w latach 90., coming out był doświadczeniem może nie traumatycznym, ale ryzykownym, a teraz to tylko poinformowanie otoczenia o stanie faktycznym. Chociaż pewnie na głębokim południu jest inaczej.

Mówi się też o sobie przyjaciołom, szczególnie jeśli jest się w związku, oni o tym plotkują i wreszcie wszyscy już wiedzą… W każdym razie w kręgu, w którym się obracacie. Czym się rożni coming out od plotki?

MS: Plotkuje się o rzeczach wstydliwych i ukrywanych, a coming out uwalnia od wstydu. Dla mnie jest to ulga. Mam poczucie, że zostałam przywrócona relacjom społecznym. W tym sensie, że nie muszę się już zastanawiać na tym, kto wie, a kto nie wie.

Ale nadal mogło to i tak nie dotrzeć do wszystkich, którzy cię w takich czy innych kontekstach znają.

AG: Chyba nie chodziło nam o to, żeby wszyscy wiedzieli. Bardziej o to, żeby już nie było takich sytuacji, że ktoś wie o nas, ale myśli, że my nie wiemy, że on czy ona wie, i w związku z tym zachowuje się dyskretnie, udając, że nie wie. To są sytuacje takiej pokrętnej tajemnicy, które zaczęły nas strasznie męczyć. A przecież każda z nas funkcjonuje też jako część pary i to jest istotne. Tak samo jak dla osób heteroseksualnych.

MS: Dla mnie coming out, kiedy jesteś w związku, przypomina trochę zaręczyny, a może nawet ślub w świecie hetero. Informujemy publicznie, że istnieje związek, który jest stabilny. W społeczeństwie, w którym nie istnieje równość małżeńska, za to istnieje homofobia i domniemana heteroseksualność, jest to jak wymachiwanie ręką z pierścionkiem zaręczynowym. Albo to, że ludzie noszą obrączki.

Czyli popełniłyście grzech „afiszowania się”. Często nie dostrzegamy, jak często ludzie ostentacyjnie grają swoją heteroseksualnością.

AG: To prawda. Też to robiłam. W okolicach pierwszego wydania „Świata bez kobiet” udzieliłam kuriozalnego wywiadu, który ukazał się pod tytułem „Feministka nie taka straszna”. Sam wywiad był OK, ale było tam zdjęcie, jak siedzę na kanapie pięknie umalowana, w jakimś dziwnym gorsecie, z moim partnerem i psem. Opowiadam o feminizmie – jaka wspaniała jest Manifa, że aborcja powinna być legalna. Jednak haraczem dla popkultury za to, że ja to wszystko mogę powiedzieć, było zasygnalizowanie, że jestem kobietą spełniającą oczekiwania lakierowanej prasy. Czyli ładne wnętrze, markowy ciuch, no i na pewno nie jestem lesbijką. Iza Filipiak (obecnie Morska) otwartym tekstem powiedziała mi wtedy, że to było w istocie homofobiczne. Że zadeklarowałam swoją heteronormatywność, żeby uchronić feminizm przed zarzutem, że to jest jakieś lesbijstwo. I chociaż to nie padło, był to gest wykluczający lesbijki. A ja nie jestem taka straszna, w domyśle: jak one. Zabolało, ale oczywiście Iza miała rację.

Taka była wtedy „mądrość etapu”, uważałyśmy, że trzeba dotrzeć szerzej i umiejętnie grać z kulturą popularną. Czy lesbijka to nadal określenie obciążające dla feminizmu? W naszym środowisko chyba nie.

AG: W naszej dzielnicy jest tak, że jak gdzieś na murze jest wymalowana błyskawica Strajku Kobiet, to zaraz ktoś dopisuje: „fi ut lesbijski”. Karą za feminizm nadal jest nazwanie cię lesbijką. Odpowiedź na to może być jedna: wszystkie jesteśmy lesbijkami. Dziś na mądrość tamtego etapu patrzę ze smutkiem. Nie wiem, czy było konieczne to przemilczenie wokół orientacji seksualnej po to, by „ochronić feminizm” przed homofobią. Słaba to ochrona, skoro i tak jedziemy na jednym wózku. Z ogromnym podziwem przyjęłam coming out Marty Lempart, która swojej tożsamości specjalnie nie upolityczniła, po prostu o niej powiedziała. Tak się wytrąca broń faszystom – odmową gry w ich grę.

Ale to jest polityczne w dzisiejszej Polsce?

MS: Oczywiście, że jest. Kolejne gminy uchwalają „strefy wolne od LGBT”, nagonka na LGBT odbywa się w każdych kolejnych wyborach, sprawa Margot, zakaz Tęczowych Piątków w szkołach. Można tak długo wyliczać. Na własnej skórze odczułyśmy tę polityczność podczas I Marszu Równości w Białymstoku latem 2019 r.

AG: Nie dostałyśmy co prawda kamieniem w głowę, ale jajkiem już tak, bito ludzi koło nas, leciały race i kamienie. Chyba pierwszy raz w życiu tak się bałam, a zdarzało mi się być na demonstracjach w latach 80., kiedy milicja pałowała. Bałam się, że policja straci kontrolę nad sytuacją i to się zamieni w jatkę. Po tym doświadczeniu uświadomiłyśmy sobie, że chcemy się wyoutować. Z różnych powodów musiało to jeszcze trochę potrwać, ale było dla mnie oczywiste, że to zrobimy, że jesteśmy to winne młodym ludziom z Marszu w Białymstoku. Nigdy nie zapomnę tłumu nazioli pod kościołem, ale też młodzieży, która dołączała w trakcie. I starszych pań, które do nas przyjaźnie machały z okien. Bułeczki na fejsie to była konsekwencja tamtych doświadczeń. Prywatne jest w Polsce polityczne, nie inaczej.   

 

Agnieszka Graff – amerykanistka, profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Publicystka, jedna z najbardziej znanych polskich feministek, autorka książek: „Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym” (2001, premiera poszerzonego, nowego wydania w kwietniu 2021), „Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (2008), „Magma” (2010), „Matka feministka” (2014), „Jestem stąd” (2014, wywiad-rzeka autorstwa Michała Sutowskiego), „Memy i Graff y. Dżender, kasa i seks” (2015, wraz z Martą Frej). Latem ukaże się jej książka o ruchach antygenderowych, napisana wspólnie z Elżbietą Korolczuk (angielskie wydanie: Routledge, polskie: Krytyka Polityczna).

Magdalena Staroszczyk – antropolożka kultury, artystka, aktywistka. Doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW; kuratorka Muzeum Woli. Prowadzi badania dotyczące doświadczenia kobiet nieheteronormatywnych w Polsce okresu transformacji. Jej tekst na ten temat ukazał się w tomie „Queers in State Socialism: Cruising 1970s Poland” (Routledge, 2020). Niegdyś improwizatorka w teatrze Klancyk! Obecnie działa w kolektywach Czarne Szmaty, Warszawskie Dziewuchy i Home Movie Day Warszawa.

Kinga Dunin – socjolożka, krytyczka literacka, jedna z pionierek polskiego feminizmu, działaczka opozycji antykomunistycznej, później m.in. felietonistka „Wysokich Obcasów” (1999-2011), współzałożycielka Krytyki Politycznej (gdzie publikuje do dziś). Autorka książek – m.in. „Tao gospodyni domowej” (1996), „Tabu” (1998), „Obciach” (1999), „Karoca z dyni” (2000), „Czego ode mnie chcecie, Wysokie Obcasy?” (2002), „Czytając Polskę. Literatura polska po 1989 roku wobec dylematów nowoczesności” (2004), „Zadyma” (2007), „Kochaj i rób” (2011).

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.