Kobieczyzna/Mężbieta

LIV FURGA mówi o sobie „them fatale”, kobieczyzna/mężbieta. Od ponad trzech lat, jako Livbertine, angażuje się w działania na scenie queer i polskiej burleski. Za dnia projektancie graficzne. W czasach pandemii – osoba aktywistyczna. Uczestnik_czka projektu „Naked Girls Reading” w ramach festiwalu Pomada. Element kolektywu scenicznych odszczepieńców Queer Explosion. A także – bohaterka naszego kalendarza „Afiszujemy się” (wersja błękitna – z kobietami i osobami niebinarnymi). Rozmowa Marty Konarzewskiej

 

Foto: Emilia Lyon

 

Jedno słowo na określenie tego kalendarza?

Wybuchowa mieszanina światów wewnątrz środowiskowego naczynia. Więc mieszanina. Albo wybuch!

Wow. I co teraz będzie?

Fala uderzeniowa po takim ładunku piękna!

Jedno słowo na ciebie?

Hmmm. Pytające?

A można pytać o płeć?

Można, nawet należałoby. Odrzucam binarny podział.

Nasz kalendarz jest z założenia „kobiecy”, a nawet – „lesbijski”.

Kobiecość jest dla mnie trochę łatką, trochę przywarą nadaną z genetycznej loterii. Nie odcinam się od niej, ale też jakoś szczególnie nie identyfikuję. Budzi mój ogromny sprzeciw, kiedy z ramienia kulturowego bagażu kobiecości narzuca mi się jakieś schematy zachowania, role społeczne, bariery. Z drugiej strony – kobiecość to ogromny ładunek siły jednoczącej pewną mniejszość. Z punktu widzenia biologii niepodważalnie jestem istotą o cechach kobiecych i z tym jestem pogodzona. Jako osoba o potencjale do wydania potomstwa (i w oczach niektórych o takiej powinności) mam w tym kraju o co walczyć. Szczególnie, że nie chcę mieć dzieci i nigdy nie było mi to bliskie zagadnienie.

„Zagadnienie”, no wiesz!

(śmiech) Jeżeli chodzi o niebinarność – zaimki i rodzaje mogą być dowolne. Wyznaję zasadę: mów mi, jak chcesz, byle z szacunkiem i dobrą intencją.

„Lesbijka”?

Ciężko mi się utożsamić. Kiedyś na drodze moich poszukiwań, umiejscawiałxm (pisownia intencjonalna – przyp. red.) się raczej w sytuacji chłopca, najprawdopodobniej geja, zamkniętego w ciele kobiety. Ale wtedy jeszcze niewiele słyszało się o odmiennej tożsamości (jedynie o tych skrajnych – kobieta homo, mężczyzna homo, osoba trans). Niewiele o queerze i seksualności poza odniesieniem do tej binarnej relacji z innymi osobami. No ale kobiety! Uwielbiam kobiety! Osoby o kobiecym pierwiastku, androgyniczne, takie pomiędzy. Zdecydowanie bardziej interesuje mnie detal niż ogół, a za nieistotny ogół uważam m.in. płeć osoby. W kontekście tego kalendarza „lesbijski” oznacza pewnie, że jest on skierowany do nieheteronormatywnych kobiet. Jak dla mnie, niech będzie on dla każdego, kto_sia uzna go za interesujący!

Pogadajmy o innych twoich działaniach w blasku fleszy. Burleska. Wciąż występujesz?

Teraz mniej.

Czym ona jest – bo chyba nie tym, co można sobie wyobrazić po filmie z Cher i Aguilerą?

Burleska w znaczeniu ogólnym jest po prostu performatywnym kuszeniem, art of the tease, czy też – w dużym uproszczeniu – performatywnym zdejmowaniem z siebie ciuchów (lub też wcale nie!). Oczywiście, ze względu na swoją historię, często jest utożsamiana z modą retro, old Hollywood glam – pończochy, gorsety i pióra – jednak dużo się w międzyczasie pozmieniało. Burleskę można podzielić na tę bardziej klasyczną – odwołującą się do korzeni i neoburleskę – zazwyczaj narracyjne sceniczne widowisko zawierające elementy stripu. Dla mnie burleska jest bardziej punktem startowym, niż czymś zamkniętym w twarde definicje.

To znaczy?

W każdej sytuacji, gdzie to osoba kobieca przejmuje kontrolę, widzę potencjał wywrotowy. Chodzi także o kontrolę nad swoim wizerunkiem, obrazem, seksualnością. O wyznaczanie samej sobie granic i ról. Nagość może być kuszeniem, może być ładnym obrazkiem, celebracją przyjemności i rozrywką, ale może też być wyzwoleniem, okazją do wypowiedzi na ważne tematy. Dla mnie jest głównie eksploracją wizualno-muzycznych inspiracji, narzędziem do wprowadzania myśli niekoniecznie rozrywkowych w przestrzenie klubowe i sceniczne, przemycania podprogowych treści.

Jak twoje zdjęcie w kalendarzu. Roznegliżowane do „old Hollywood glam” majtek ciało, wyzywający wzrok, a na twarzy pończocha. Niby kabaretkowa, a riot. Zdjęcie daje dyskomfortową przyjemność – nie wiadomo, czy mówisz: „no chodź”, czy: „#wypierdalać”.

Jedno i drugie! Wydarzenia i nastroje polityczne ostatnich miesięcy pokazują, że wyczerpuje się potencjał sprawczy potulnego i potakującego sojusznictwa. Czas przestać przepraszać za swoją obecność i przyjmować submisywną postawę. Czas spróbować czegoś spoza asortymentu „poprawnych” form protestu, szukać nowych. Tym jest dla mnie w swojej symbolice kominiarka. Nawiązaniem do radykalnych środków – Pussy Riot, fikcyjnej gejbojówki „Fag fighters” Karola Radziszewskiego. Niesie ze sobą punkową, wkurwioną energię, którą ja przenoszę na scenę w swoich performance’ach i która napawa mnie odwagą do aktywistycznego działania.

I tym jest właśnie dziś queerowy performance? Projektowaniem dyskomfortu, protestem? A co z zabawą, lekką sztuką, rozrywką?

Performowanie kiedyś było dla mnie głównie narzędziem do eksplorowania swojej relacji z ciałem jako narzędziem, nośnikiem informacji emocjonalnej. Oprócz tego – okazją do zabawy w DIY, majsterkowaniem, szyciem, pracą dłońmi. Od początku nie było we mnie przekonania, że burleska to idealna forma – nie widzałxm w sobie słodkiej pin-up girl ani predyspozycji do zabawiania widowni humorem. Ale spróbowałxm po swojemu, bardziej na poważniaka, i okazało się, że to też działa! To jest niesamowite uczucie, kiedy ktoś podchodzi do ciebie po występie i mówi, że coś było dla niego ważne lub wywarło emocjonalną reakcję. Scena, szczególnie ta klubowa, daje mnóstwo siły. Kiedy masz poczucie, że w państwowej telewizji na ciebie szczują, a dla większości społeczeństwa zwyczajnie nie istniejesz – tutaj zagarniasz kawałek miejskiej przestrzeni, przejmujesz ją na kilka minut, możesz stworzyć dowolną fantazję – rozszerzenie swojej osoby i sprawiasz, że tu jest twoje Miejsce.

W kontekście Miejsca istotna jest też świadomość przywileju wynikającego z życia w dużym mieście – tutaj istnieją przestrzenie do odnajdywania się. Są dwa problemy – te lokalowe, związane z prywatyzacją i znikaniem klubów, inicjatyw, no i bardziej aktualnie – brak dostępu do życia klubowego w ogóle – przez pandemię. Myślę, że to szczególnie trudny czas dla osób queerowych, które takiej przestrzeni sobie jeszcze nie znalazły, na przykład po przeprowadzce na studia do nowego miasta, żeby uciec od małomiasteczkowego strachu.

Scena performerska jest różnorodna pod kątem ciężkości treści, ze zdecydowaną przewagą tej lżejszej, rozrywkowej. Ona też jest super i bardzo potrzebna – to celebracja naszej mniejszościowej kultury, idealna opcja na odreagowanie frustracji. Uwielbiam w tym uczestniczyć jako widownia! No i mamy też nasz przegięty teatrzyk – Queer Explosion. Tomek Szczepanek (reżyser) dba o to, żeby było odrobinę politycznie, dwudennie, ale przede wszystkim rozrywkowo, kampowo. Takie przegięte queerowe jasełka, gdzie nabijamy się z naszej lokalnej rzeczywistości do akompaniamentu Britney, Madonny i Majki Jeżowskiej. Dwa odcinki mamy za sobą.

Gdzie to można oglądać? W klubach?

Tam, gdzie scena pomieści 8 osób naraz. (śmiech)

Dla mnie szczególnie ważny był twój udział w przedsięwzięciu, które współtworzę z Betty Q (pierwszą polską performerką burleski). Teraz nazywa się to „Bez okładek”, wtedy jeszcze „Naked Girls Reading”. To spektakl, w którym nagie kobiety czytają na scenie fragmenty tekstów literackich ułożonych tak, by tworzyć spójną opowieść. Ta, w której wzięłaś udział, była historią polskiego queerowania „kobiety”.

W „Naked…” wzięłam udział dwa razy – raz w Kawkowie podczas burleskowych kolonii z Betty Q, drugi raz w ramach otwarcia queerowego festiwalu Pomada w PKiN. Pierwszy raz był niesamowicie bezpieczną przestrzenią, zaopiekowaną, tematyka tekstów była dość dowolna i mój ostateczny wniosek jako widzki i performerki był: zdecydowanie wolę to oglądać! Jednak, kiedy razem z Betty zaprosiłyście mnie do udziału w Pomadzie, nie wahałem się zbyt długo. Jak można odrzucić tę perwersyjną, abstrakcyjną przewrotność znajdowania się nago w Pałacu Kultury?! Tematyka tekstów i kontekst też były mi dużo bliższe – nie chodziło po raz kolejny o projekt „typowo kobiecy”, nie było już dyskusji o tym, że trzeba mieć buty na wysokim obcasie i pomalowane usta.

Założyłaś takie z męskiej półki w sklepie. Siedziałyście jako ożywione rzeźby i czytałyście stare teksty. Na przykład Marii Konopnickiej, Piotra Własta.

Tak, to jest w ogóle świetna inicjatywa – Queer Archives, Pomada, poczet Karola Radziszewskiego. Queerowa archeologia – budowanie bazy odniesień, utrwalanie języka (również wizualnego), pozytywnego dziedzictwa i przekazu, nie tylko w kółko wkurw, reakcyjność i demonstracje. (śmiech)

Razem z Betty dostawałyśmy połajanki za „Bez okładek”. Że przedstawiamy kobiety jako obiekt, wystawiamy ciała na ogląd itd. Przy okazji tego kalendarza też były dyskusje o nagości. To ciekawe. Współczesna kultura jest bezwstydna, pornograficzna, np. włączam telewizor, a tam jacyś ludzie zamknięci na jakiejś wyspie, by się erotycznie dopasowywać, a widzowie decydują, kto z kim dzisiaj śpi. Dziewczyny w kółko chodzą w bikini, faceci się prężą w basenach. Oglądamy to i luz. Tam, gdzie się udatnie kłamie, że nie o nagość i nie o wymianę kobiecych ciał idzie, wszystko uchodzi płazem, a tam gdzie się nie kłamie – kłopot. Feministyczna narracja o kobiecym ciele pod władzą męskiego spojrzenia w zestawieniu z pruderią i zwykłym ludzkim wstydem wciąż skłania do tej samej wątpliwości: co znaczy rozebrana kobieta przed obiektywem, na ekranie, na scenie, na własnym balkonie? Wolno jej się rozebrać?

Wydaje mi się, że ten temat jest po prostu w kółko natrętnie moralizowany. A ciało kobiece usilnie sprowadzane do obiektu seksualnego, nikt archetypicznemu Januszowi z brzuszkiem na deptaku nie powie, że jest wyuzdany czy amoralny i kusi do agresji na tle seksualnym. Kobiecie wystarczy odsłonić ramię czy pępek.

Marzy mi się taka sytuacja, że o tym ciele się po prostu nie mówi, że każde jest okej i bezpieczne, ale daleko nam do idealnego świata i ten polityczny potencjał kobiecej cielesności warto eksplorować. Można i trzeba. I jak zdarta płyta zwracać uwagę, kiedy ktoś nam w tę wolność cielesną ingeruje – seksistowskim dresscode’em, zmuszaniem do rodzicielstwa, okrzykiem na ulicy.

Totalnie wolno robić kobiecie, cokolwiek ona sobie życzy. Byle tylko nie robić krzywdy innym – takie jest moje podejście. Ta nagość i to ciało należy do niej i jest naturalne. Oczywiście, wiele osób będzie próbowało przekonywać, że burleskę, czy też czytanie nago, należy zostawić do sypialni, dla męża najlepiej. Monogamicznie, oddańczo, z powinności. Straszne rzeczy.

(śmiech)

Jako osoba o skłonnościach do obsesyjnego myślenia o ciele, celebruję traktowanie ciała jako worka.

Na emocje, konflikty, sygnały o nich?

Na to, co naprawdę istotne. Worka, który czasem się rozpruje, czasem, najlepiej z pewną regularnością, trzeba o niego zadbać i nareperować. Wiwat ciałoobecność i ciałonormatywność!

Feministyczny przekaz.

Jest mi bliski feminizm pod sztandarem znaku równości między płciami, taki uwzględniający totalne pominięcie tego tematu w różnych aspektach życia. Możliwe, że to przez mój brak przywiązania do płci, ale strasznie denerwują mnie feministyczne inicjatywy, które tylko cementują binarny podział – kult cipki i organizowanie warsztatów skupiających się na urodzie, siostrzeństwie pod różową banderą. Często to jest tylko ładne opakowanie dla lokowania produktu lub nowej niezależnej marki sprzedażowej, chcącej zarobić na dziewczyńskiej oprawie (cokolwiek to znaczy!).

Jaka jest obecność sceniczno-aktywistycznego ciała w czasach COVID?

Życie sceniczne jest znacznie utrudnione – w ograniczony sposób lub wcale nie działają kluby, a poza tym… występując, jednak namawiasz do bywania w zatłoczonych miejscach, średnio mi to moralnie siedzi. Na szczęście pojawiła się inna inicjatywa, również mająca swoje korzenie w przestrzeniach klubowo-dj-skich, która zajmuje moją pandemiczną głowę. Powstała jako bezpośrednia reakcja na wydarzenia z Krakowskiego Przedmieścia, czyli aresztowanie Margot, samą formę tego wydarzenia i późniejsze – tak nieadekwatne do sytuacji – konsekwencje. Zgarnięcie z ulicy prawie 50 osób, w tym bardzo bliskich znajomych. Osoby ze środowiska dj-skiego postanowiły się zmobilizować, by stworzyć formę klubowej queerowej służby porządkowej: nagrywać demonstracje, pilnować porządku sanitarnego, stanowić drogę kontaktu do organizatora. Zaczęłyśmy w sumie od zera, czyli od warsztatów prawnych o przepisach dotyczących zgromadzeń. Cały czas jesteśmy aktywne i aktywni, robimy mniejsze i większe projekty w przestrzeni miejskiej, nawiązaliśmy współpracę z organizacjami działającymi na rzecz osób w kryzysie bezdomności i stale szukamy okazji do poszerzania naszych działań. Teraz na tapecie mamy kolejną akcję-zamieszanie – wspólne gotowanie dla osób bezdomnych połączone z promowaniem inicjatyw w postaci dj-skiego streamu i dyskusję o tym, jak pandemia i brak klubowego życia wpłynęły na zdrowie psychiczne osób ze środowiska, uczestniczek i uczestników nocnego życia.

Ta anonimowa grupka daje mi też możliwość wykorzystania graficznych umiejętności w sposób, który lubię – sprawczy, zaangażowany, totalnie odmienny od codziennej prackowej korporzeczywistości, która wzbudza we mnie głównie odrazę i wyrzuty sumienia, no ale zapewnia przywilej stabilności w tych ciężkich czasach.

Grupka może anonimowa, ale ty niekoniecznie. Rodzina nie ma problemu?

Poprzednie moje ukazanie się w popularnej gazecie dużego formatu skończyło się prawie zerwaniem kontaktów rodzinnych. Chodziło oczywiście o nagość i ciało i „coludziopowiedzizm” rodzicielski. Teraz jestem trochę w innym miejscu, trochę musiało przestać mi zależeć na podtrzymywaniu sztucznych konstruktów społecznych, które dla zasady trzeba pielęgnować i stawiać ponad swój dobrostan. Kiedy ostatnio ukazały się napisy na MEN, mój ojciec myślał, że to ja stoję za tą „rebelią”. Powiedział tylko: „mam nadzieję, że nie masz żadnych zdjęć, dowodów”. To było zaskakujące, bo kilka dni wcześniej zrobili mi dramę o tęczową fl agę na balkonie i „krzyczenie do sąsiadów o swojej inności”. To jest po prostu coś, czego nie zrozumieją osoby, które nie są częścią mniejszości, które lubią wygodę i bezpieczeństwo, jakie zapewnia konformizm. Nie zrozumieją, nie będąc częścią społeczności, względem której władze państwa otwarcie stosują nienawistny język. I oczywiście – głosują na PiS, chociaż moja matka ze strachu o mnie i potencjalną odpowiedzialność za krzywdy czasem unika wyborów w ogóle.

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

  

Paradoks dragu

Z queerową performerką JOANNĄ PARNIEWSKĄ vel JOHNNYM D’ARC rozmawia Kuba Wojtaszczyk

 

Foto: Michał Sosna/ @no_pic_no_chat. Asystent: Franek Vetulani. Kostiumy i stylizacja: Adam Królikowski. Włosy: Warkoczyki i Afroloki Łódź. Makijaż: Joanna Parniewska

 

Kiedy „natknęłaś się na Sir Johnny’ego d’Arca?

W moich poszukiwaniach naukowych podczas doktoratu ze sztuki awangardowej obsesyjnie krążyłam wokół tematu tożsamości programowo nietożsamej, zdecentralizowanej. Urodziłam się w Polsce, ale dorastałam w Stanach Zjednoczonych, w Houston. Wydaje mi się, że dlatego nie mam mocno wkodowanego poczucia przynależności, a stan wyobcowania jest dla mnie codziennością. Działalność naukowa i twórczość artystyczna to tak naprawdę awers i rewers tej samej monety, a stawką jest tutaj przepracowanie własnego popierdolenia. Wcześniej, w trakcie studiów magisterskich, opublikowałam kilka tekstów na temat autokreacji w kontekście praktyk teatralnych, roli kostiumu, gestu i maski w konstruowaniu różnych wariantów tożsamości kulturowych. Odkryłam, że na tym polega paradoks dragu: to maska, która nie zasłania, ale w przedziwny sposób odsłania to, kim jesteśmy lub właściwie kim pragnęlibyśmy być. W tym samym czasie natrafi łam też na fi lm „Velvet Goldmine”, klasykę kina kampowego, który bardzo mnie zainspirował. Johnny był coraz bliżej.

Inspiracja Joanną d’Arc jest jednoznaczna.

Z jednej strony Johnny to po prostu męski ekwiwalent mojego imienia, Joanna. Z drugiej, tak jak mówisz, istotna jest dla mnie moja patronka – rycerka i wiedźma Joanna d’Arc. Jako drag king chciałam też demaskować patriarchalne naleciałości w naszej kulturze przez odsłanianie tego, że norma jest męska, choć udaje neutralną.

Początkowo nie funkcjonujesz na scenie. Dlaczego?

Johnny powstał jako moje męskie alter ego, które bierze udział w spektaklu życia codziennego. W ramach eksperymentu artystycznego konsekwentnie przez kilka miesięcy funkcjonowałam w męskiej charakteryzacji, krótkiej peruce, męskich ubraniach, posługiwałam się męskim imieniem i męskimi zaimkami, dbałam o wszystkie szczegóły, nawet o męską bieliznę i perfumy. Wtedy moja płeć i seksualność były dla mnie jeszcze problemem, brakowało mi pewności siebie. Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że rozpaczliwie nie chcę być kobietą, że to jakieś nieporozumienie. Mam za sobą doświadczenia przemocy, w tym także na tle seksualnym, o czym nie chciałabym jednak mówić szczegółowiej. W sposób nieuświadomiony utożsamiałam kobiecość z byciem ofi arą i postrzegałam ją jako jakiś wyrok. Powołanie do życia Johnny’ego było wzięciem sprawy w swoje ręce. Zrozumiałam, że nie mając nic do stracenia, tak naprawdę mam ogromną wolność. Moje myślenie było tyleż proste, co radykalne – skoro nie chcę być kobietą, to zostanę mężczyzną.

Otwarcie mówisz o tym, że przez kilkanaście lat zmagałaś się z anoreksją. Jak duży wpływ na twoją dragową postać miała choroba?

Sir Johnny d’Arc powstał po mojej piątej hospitalizacji, kiedy nie miałam już żadnej wiary w sens leczenia. Na anoreksję zachorowałam jako nastolatka, po wspomnianym doświadczeniu przemocy. Czułam wielki wstyd, dlatego chciałam zniknąć. Im stawałam się mniejsza, tym mniej oczu na mnie patrzyło. Odmowa istnienia to rozwleczona agonia, której towarzyszy próba leczenia i karmienia na siłę, bez woli osoby chorującej. Przez 15 lat, bo tyle trwała moja choroba, przeszłam drogę przez mękę. Ważyłam niecałe 33 kg przy moim 1,70 m wzrostu. Szukałam źródła, z którego dowiedziałabym się, jak wyjść z anoreksji. Jednak takiego nie znalazłam. Dlatego teraz, gdy mam to już za sobą, postanowiłam mówić o moim doświadczeniu. Musiałam głęboko poszukać powodu, dla którego chciałam żyć.

Jaki to był powód?

Postanowiłam zajmować się sztuką i postawiłam wszystko na tę jedną kartę. Po prostu. Znalazłam odwagę, by nie obawiać się krytyki, przestać chować siebie do szuflady. To był długi proces, miałam momenty zwątpienia. Stopniowo z jednego projektu wchodziłam w drugi, aż się w tym odnalazłam. Wydaje mi się, że pomimo trudnych doświadczeń ocalała we mnie zdolność do zachwytu, dostrzegania piękna. Inspiracji jest wokół mnóstwo! Książki, teatr, muzyka, seks! No i wielogodzinne rozmowy z ciekawymi ludźmi, których poznaję na swojej drodze. Wydaje mi się, że dużą rolę odegrało też postanowienie, że skoro coś mi się w moim życiu nie podoba, to to zmienię. W moim przypadku była to wspomniana płeć. Oczywiście nie porównuję tego doświadczenia z doświadczeniem osób transpłciowych, to zupełnie coś innego. Chodzi o podkreślenie własnej sprawczości w kształtowaniu swojego losu.

Jak pracowałaś nad sobą?

Terapia i przebywanie w dragu w przestrzeni publicznej stopniowo pozwoliły mi się otworzyć. Na przykład pozowałam do sesji zdjęciowych, też aktów, co przy moim niedawnym radykalnym braku akceptacji siebie było dużym wyczynem. W pierwszej „wersji” Johnny reprezentował zestaw mocno przerysowanych cech męskich, przy jednoczesnym grzebaniu we własnym wnętrzu. Każdego dnia testowałam, czy byłabym szczęśliwa, będąc mężczyzną.

Do jakich wniosków doszłaś?

Ten wybór nie jest konieczny. Doszłam do wniosku, że ta męska kreacja niepotrzebnie mnie ogranicza. Po pewnym czasie miałam dosyć odbijania piłeczki z jednego binarnego krańca na drugi i eksperyment zaczął dogasać. Podobnie jak nie ma kobiecości stopnia zero, tak nie ma uniwersalnej męskości, a patriarchalne standardy są przecież także krzywdzące dla mężczyzn, bo m.in. zabraniają im okazywania słabości, kreują jakiś nieosiągalny ideał emocjonalnie okaleczonej maszyny do zarabiania pieniędzy, utrzymywania rodziny itd. Krótko mówiąc, nie ma płci, są tylko pewne doświadczenia i konwencje kulturowe, które możemy przyjmować lub nie, którymi możemy się bawić, manipulować nimi, podważać je lub reprodukować. Poza tym eksperyment ten miał działanie autoterapeutyczne. Zrozumiałam, że problem braku akceptacji własnej kobiecości nigdy nie leżał we mnie. To nie ze mną było coś nie tak, tylko ze światem, który źle traktuje kobiety, poniża je, czyni z nich ofiary. Mówię teraz o swoim prywatnym doświadczeniu, ale to samo dotyczy złego traktowania mniejszości seksualnych, etnicznych, osób niewpisujących się w normy zdrowia psychicznego czy sprawności fizycznej, czyli, de facto, marginalizowanych.

Z drag kinga przeradzasz się w osobę dragową. Twój wizerunek zmienia się diametralnie – jest queerowy, biomorficzny, mroczny, ale też sensualny. Czasami masz wiele par oczu, innym razem nosisz zwierzęcą maskę, a jeszcze kolejnym wyglądasz niczym postać inspirowana Santa Muerte, czyli kultem śmierci w Meksyku. Sir Johnny d’Arc 2.0?

Tak, ha, ha. Nie tylko pozbyłam się szalenie niewygodnego sztucznego zarostu, ale w ogóle zmieniłam wygląd o 180 stopni. Jednak nie wzięło się to znikąd. Od zawsze interesował mnie temat transgresji. W tym samym czasie, kiedy czytałam teksty z zakresu gay studies, zgłębiałam książki z animal studies i cyborg anthropology. Cały czas przesuwam kolejne granice i je eksploruję. Teraz interesują mnie postaci półcyborgiczne, awatary, transhumanizm, świat animacji 3D. Kieruję się wewnętrznym poczuciem tego, co w danej chwili mnie zachwyca. Dzięki temu, że przeszłam taką, a nie inną drogę, zaczęłam też mocno inspirować się kobiecością. Zrozumiałam, że nie jest ona wyrokiem.

Co takiego jest w cyborgach, awatarach, co cię do nich ciągnie?

Widzę ogromny potencjał artystyczny w technikach animacji 3D. Dostrzegam także pewien związek pomiędzy życiem duchowym a niematerialnością czy pozacielesnością istnienia w rzeczywistości wirtualnej. Fascynuje mnie ta alchemiczna idea przeskanowania komórek własnego ciała w chmurę pikseli, animowaną przez technologie sztucznej inteligencji, i antropologiczne konsekwencje tej przemiany. Trochę sobie żartuję, że przemiana w awatara 3D pozwoli mi zachować wieczną młodość. Ale jest w niej też coś bardzo intymnego i trochę przerażającego. Teoretycznie moim hiperrealistycznym wirtualnym ciałem dysponować może każdy.

Johnny swobodnie manewruje między binarnym podziałem. Czy queer jest wybawieniem?

Kategoria queeru jest bardzo obiecująca, jednak nie do końca w takim rozumieniu, jakie jest stosowane powszechnie. Uważam, że ludzie, także w społeczności LGBTQ+, nieświadomie sami robią sobie krzywdę, redukując rozumienie własnej tożsamości do płci i seksualności. Sama w ogóle nie posługuję się takimi kategoriami jak tożsamość płciowa czy seksualna. To, co ktoś ma między nogami albo z kim lubi sypiać, nie jest wyznacznikiem tożsamości i mniej mnie interesuje niż to, co ta osoba ma do powiedzenia i kim jest. Dla mnie queer jest częścią szczerzej rozumianego anarchizmu, to taki pierwiastek destabilizujący, antysystemowy, paradoksalnie i trochę podstępnie czerpiący swoją siłę z własnej zmarginalizowanej pozycji.

W jaki sposób margines dodaje siły?

Kawałek życia spędziłam w Exarchei, dzielnicy anarchistycznej w Atenach. Tam poznałam, czym jest solidarność wynikająca z zadomowienia się na marginesie, gdzie nie ma miejsca na zawiść czy plotki, bo indywidualizm nie jest mylony z egotyzmem. Co więcej, nie ma miejsca ani na strefy wolne od LGBT, ani na miejsca LGBT friendly, bo nikogo zwyczajnie nie obchodzi, czy nosisz irokeza, czy lateksowe szpilki. Po prostu żyjesz po swojemu, wierzysz w to, co dla ciebie jest ważne, kochasz się, jak lubisz, i tworzysz tak, jak czujesz. Zatem nie odbieram mojej pozycji jako piętna. Nauczyłam się ją lubić. Sądzę, że potencjał do subwersji można realizować jedynie poza głównym nurtem. W momencie, w którym queer wtopiłby się w inkluzywną przestrzeń społeczną, stałby się jedną z wielu mód czy trendów, a to, co dotąd miało status kontrkultury, zamieniłoby się w grupę targetową. Żyję w znacznym stopniu poza systemem, co oznacza, że nie mogę korzystać z niektórych przywilejów, ale nie mam poczucia, jakobym ich potrzebowała.

Jakich przywilejów?

Na 500+ raczej nie mam co liczyć. Życie osoby AFAB w Polsce nie jest usłane różami. Z jednej strony forma dragu, którą prezentuję, choć mniej popularna od drag queens, jest coraz bardziej powszechna w społeczności LGBTQ+ i przez nią doceniana. Jednak z drugiej jest ta dominująca większość, która po prostu nienawidzi kobiet i osób nieheteronormatywnych. Bardzo mocno przeżyłam pierwszy lockdown spowodowany epidemią Covid-19 i odbywające się w jego trakcie Strajki Kobiet. Miałam poczucie, że jestem bezwolna, że nic nie zależy ode mnie. Surrealistyczna podszewka rzeczywistości wylazła na wierzch. Przez dobre kilka dni nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Z pomocą przyszedł drag.

W jaki sposób go wykorzystałaś?

W tym czasie zrobiłam bardzo ważny dla mnie projekt, „Omnes Pisces Habent Pussies” (z łac. „Wszystkie rybki mają cipki”), który przeprowadziłam w ramach Green Apartments Residency z krakowską ASP. Wtedy przez wiele tygodni żyłam w izolacji, przemieniłam swoje mieszkanie w rafę koralową ze śmieci zgromadzonych w trakcie lockdownu, a siebie przemieniłam w syrenę. To był bardzo wyczerpujący emocjonalnie projekt o tematyce feministycznej. Zaczęłam analizować postać Andersenowskiej Małej Syrenki w porównaniu z syreną starogrecką i tą średniowieczną z bestiariuszy. Mała Syrenka jest kobietą pozbawioną waginy, czyli będącą spełnieniem fantazji wyrastających z lęku kastracyjnego. Zamiast waginy ma pokryty łuską ogon, który kojarzy się z rybim zapachem. Jest to szalenie patriarchalne wyobrażenie. Jak pewnie pamiętasz, syrenka utraciła głos na rzecz mężczyzny, który miał ją pokochać. Temat współgrał z czasem intensywnych protestów feministycznych. Było i wciąż jest dla mnie bardzo ważne, żeby kobiety nie straciły głosu na rzecz mężczyzn, którzy decydują o ich ciele. Nie chcę, aby kobiety były bezwolne jak Mała Syrenka, tylko silne jak mitologiczne syreny. Wierzę, że kobiety nie dopuszczą, by głos w ich sprawie przejęła grupa facetów u władzy. „Omnes Pisces Habent Pussies” toczył się codziennie, a jego efektem był fi lm nakręcony w moim mieszkaniu.

Skoro „pierwszy” Johnny, ten dragkingowy, był twoim alter ego, to kim jest ta dzisiejsza postać, która pojawia się zarówno w imprezach dragowych, jak i na rynku artystycznym?

Na pewno nie spełnia już takiej samej funkcji, jak ten „pierwszy”. Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego posługuję się pseudonimem. Trzymam go trochę z sentymentu, bo poza dragiem działam w wielu innych obszarach artystycznych. Mało o nich mówię, bo rzadko jestem o nie pytana, a są dla mnie równie ważne, np. moje działania w kolektywie Hominis Affectus, gdzie tworzymy m.in. land arty. Z kolei z Latencja Studio eksplorujemy możliwości animacji 3D. Nie rozróżniam, czy występuję dla widowni w klubie LGBT, w teatrze, czy w galerii sztuki. Dla mnie odbiorca to po prostu człowiek, z którym wchodzę w dialog.

Jako Sir Johnny d’Arc wraz z drag queens Twoją Starą i Savannah Crystal oraz choreografem Eloyem Moreno Gallego wzięliście udział w „Najczęściej zadawane pytania. Rewia Drag Queen”. Spektakl został zaprezentowany na deskach wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Wygraliście_łyście główną nagrodę w nurcie off .

Ten spektakl to jeden z moich najważniejszych występów. Konfrontujemy się w nim z różnymi stereotypami i uprzedzeniami, głównie homofobicznymi. Był dla mnie kolejnym przekroczeniem granic, krokiem poza sferę komfortu. Mimo że miał lekką komediową formę, to dotykał tematów, które przecież plasują się w ciemnych rejestrach emocjonalnych. Scenariusz do spektaklu powstawał w trakcie prób, a więc nasze dialogi i zachowania na scenie odzwierciedlają to, jak zachowujemy się prywatnie. W pewnym momencie na scenie wypowiadam swoje największe lęki. Zadaję sobie pytanie, czy jestem wystarczająco dobra, czy w ogóle się do tego wszystkiego nadaję, czy inni nie są ode mnie lepsi. Myślę, że nas wszystkich nachodzą niekiedy takie wątpliwości. Codzienność często zmusza nas do udawania bardziej pewnych siebie, niż jesteśmy w rzeczywistości.

W dragu działasz na wielu płaszczyznach i przez to wymykasz się dragowej definicji. Masz taką na własny użytek?

Dla mnie drag jest jedną z wielu form artystycznej ekspresji. Bardzo ją lubię, bo daje dużo swobody i wolności. Dla mnie każdy występ to taka mikroforma teatralna. Na kilka minut dostaję scenę i sama jestem sobie reżyserką, scenarzystką, choreografką, kostiumografką czy stylistką. Mam oczywiście świadomość tradycji stojącej za kulturą dragu, ale bardzo cenię fakt, że jest ona tak otwarta na eksperyment artystyczny i nowe formy. Właściwie nie ma tutaj ograniczeń. Scena klubowa to przestrzeń do realizowania swoich fantazji. W dragu nie chodzi przecież o cross dressing, tylko o społeczność, jaką tworzy widownia, która chce nas oglądać, chce się spotykać w bezpiecznej przestrzeni, zapomnieć o zmartwieniach codzienności. Wchodzi z nami w dialog. Cieszę się, że drag pomału wychodzi poza kluby. Mam tu na myśli nie tyle mainstream, ile przestrzeń teatru, stosunkowo mało skomercjalizowaną.

Na początku naszej rozmowy mówiłaś, że przez doznaną przemoc fizyczną chciałaś stać się mniejsza, by nikt cię nie mógł zobaczyć. Z zasady drag powiększa i podkręca „nosiciela_ kę. Nie chcesz już zniknąć?

Wydaje mi się, że gdy występuję, dokonuje się coś, co odczarowuje rzeczywistość. Staję się większa i bardziej widoczna, ale chcę, by ludzie na mnie patrzyli, ponieważ w chwili, kiedy jestem na scenie, świadomie rozporządzam własną widzialnością i wykorzystuję przekleństwa przeszłości na własną korzyść. Rosnę nie tylko wizualnie, ale też emocjonalnie.  

***

Joanna Parniewska vel Johnny d’Arc – queerowa performerka, artystka wizualna, tożsamość programowo nietożsama. Nieustannie zmienia formę i eksploruje przestrzenie tego, co nienormatywne.  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Niech drag Cię pochłonie!

BIANCA DEL RIO, zwyciężczyni 6. sezonu „RuPaul’s Drag Race”, opowiada Jakubowi Wojtaszczykowi, co znaczy dla niej drag, dlaczego woli standup od lip syncu i jak radzi sobie w kulturze unieważniania. Zdradza też, co zaprezentuje podczas europejskiego tournée „Unsanitized”. 23 i 24 lipca wystąpi w Poznaniu, a 26 – w Warszawie

 

Foto: Matt Crockett

 

Mimo że drag mocno zakorzeniony jest w komedii, nieczęsto zdarza się, że przybiera formę klasycznego standupu. Ty przybywasz do Polski z takim właśnie show.

Spójrz na moją twarz i powiedz: czy jestem piękna jak sfeminizowane drag queens?! Nie! Jestem klaunem w sukni. Odkąd pamiętam, komfortowo czułam się w komedii, żartowaniu z siebie i z widowni. Nigdy tak naprawdę nie lubiłam lipsyncować jak inne drag queens.

Zaczynałaś jednak jako impersonatorka Cher.

Tak, wychowywałam się w Nowym Orleanie, gdzie w dragu panował trend na pełną iluzję. Miałam duży nos i naturalną twarz jak Cher przed operacjami plastycznymi. Choć teraz, kiedy patrzę na zdjęcia z tamtego okresu, stwierdzam, że musiałam mieć urojenia, iż chociaż trochę wyglądam jak ona, ha, ha. Mimo to taki drag był wtedy popularny, więc wieczorami wychodziłam na scenę i zmuszałam się do poruszania ustami do „If I Could Turn Back Time” czy „I Found Someone”. Powoli odkrywałam, że dużo pewniej i lepiej czuję się w konferansjerce oraz żartowaniu. Widziałam, że właśnie tym sprawiam widowni największą przyjemność.

Jak wspominasz początki swojej dragowej kariery?

To słodkie, że uważasz, iż coś z tego czasu jeszcze pamiętam. Jestem przecież taka stara! Zaczynałam 26 lat temu, co, jak o tym pomyślisz, jest po prostu wariactwem. Na pewno nie planowałam, że zostanę drag queen. Nie jestem jedną z tych osób, które obudziły się pewnego dnia i stwierdziły: „Albo będę występować w kiecce, albo moje życie nie ma sensu”. Co prawda byłam związana z teatrem, ale od strony technicznej – przez wiele lat zajmowałam się kostiumami, perukami i make- -upem. Dopiero bodajże w 1996 r. zapytano mnie, czy w ramach zastępstwa nie wyszłabym na scenę. I może nigdy nie byłam osobą, która chciała być drag queen, ale zdecydowanie byłam ciekawska i mówiłam „tak!” nowym doświadczeniom. Zrobiłam pierwszy krok i od tego momentu moja kariera ruszyła jak kula śnieżna.

Niewątpliwie największą rozpoznawalność dała ci wygrana w „RuPaul’s Drag Race”. Podobno jednak na początku nie lubiłaś tego show. Co zmieniło twój stosunek do niego?

Uważałam, że się do niego nie nadaję, bo nie jestem młoda, nie lubię lipsyncować i nie potrafi ę zrobić death dropów czy szpagatów. Do udziału zmusiła mnie rzeczywistość. Po pierwsze w telewizji zobaczyłam moje mniej uzdolnione przyjaciółki, jak Manila Luzon, która brała udział w trzecim sezonie. Po drugie miałam już 37 lat, a moja kariera nie wyglądała tak, jak sobie wymarzyłam – w dzień harowałam, by wieczorem móc wyjść na jedną ze scen nowojorskich barów, aby zarobić marne 75 dolców. Obiecałam sobie, że jeżeli do czterdziestki sytuacja się nie zmieni, kończę z Biancą. Nie mając nic do stracenia, postanowiłam spróbować i wysłałam zgłoszenie do „Drag Race”. Okazało się – jak w przypadku pierwszego wyjścia w dragu – że ponownie dokonałam mądrego wyboru. Oczywiście nie planowałam wygranej, ale wyszło jak wyszło, za co jestem ogromnie wdzięczna.

Jesteś uważana za jedną z najbardziej popularnych „królowych” z programu Ru- Paula. Jak ukoronowanie zmieniło twoją rzeczywistość?

Platforma, którą oferuje zwycięstwo w „RuPaul’s Drag Race”, jest ogromna! Nie dałam się jednak ponieść temu szaleństwu, ponieważ rzuciłam się w wir pracy. Wiele osób przede mną i wiele po mnie marzyło o nagraniu teledysków i płyt. Miałam inaczej – pragnęłam wyruszyć w trasę komediową, być blisko ludzi i dzielić się z nimi moimi żartami, rozbawiać ich do nieprzytomności. W dalszym ciągu w pamięci miałam lata spędzone w Nowym Orleanie i Nowym Jorku, podczas których mój styl dragu nie był w pełni celebrowany i doceniany – teraz miałam szansę to zmienić. W tym roku mija 8 lat od emisji mojego, szóstego sezonu programu. Od tego czasu czterokrotnie objechałam świat. „Unsanitized” jest piątą trasą komediową!

Jak opisałabyś „Unsanitized”?

To jazda bez trzymanki! Jeśli kiedykolwiek zobaczysz mnie na żywo, tak naprawdę nie będziesz wiedział, czego możesz się spodziewać. Lubię mówić: „Oczekuj nieoczekiwanego!”. Show ewoluuje w zależności od kraju, w którym go przedstawiam. Widzowie_ ki po prostu muszą nastawić się na 2 godziny spędzane ze mną na chichotaniu, a często na głośnym rechocie. To, czego nauczyła nas pandemia, to umiejętność znalezienia humoru we wszystkim, co nas otacza. Jeżeli tego nie zrobimy – skończymy marnie!

Skoro zmieniasz materiał w zależności od kraju, do którego przybywasz, czego możemy spodziewać się w Polsce?

Dobry pytanie, ale… nie odrobiłam jeszcze pracy domowej, ponieważ dopiero dowiedziałam się, że do was jadę, ha, ha. Do lipca na pewno się przygotuję. Mówiąc zupełnie szczerze, na pewno zacznę od sprawdzenia na mapie, gdzie znajduje się Polska. Wiem, że ludzie potrzebują eskapizmu i humoru, a to mogę dostarczyć.

Żyjemy w czasach cancel culture, kultury unieważniania, a standup dla niektórych może być trudny do przełknięcia. Jak manewrujesz na drogach poprawności politycznej?

Mam to gdzieś! Hejterzy będą hejtować, taka ich rola. Wiele osób będzie to robić dla odsłon, klików i polubień. Niestety żyjemy w świecie, w którym wynosi się ludzi na piedestał tylko po to, aby ich z niego zrzucić. Od zawsze stawiam na bycie sobą. Nigdy nie udawałam miłej osoby. Jestem zadziorna, bezczelna i nie boję się szokować, ale nikogo nie krzywdzę. Zazwyczaj inteligentna widownia to łapie. Jeżeli jednak nie lubisz moich występów, to ich nie oglądaj.

Drag jest specyficzną formą sztuki, której częścią jest reading, czyli umiejętne wytykanie komuś błędów, wyśmiewanie. Czy dzięki temu możesz pozwolić sobie na więcej?

Zawsze wytykam błędy innym, tak samo jak sobie. Faktycznie jednak w dragu, dzięki kostiumowi, peruce i mistyfikacji, dostajesz większą przestrzeń na ironię, żart. Reading jest świetną rozrywką. Mimo to zauważyłam, że im jestem starsza, tym bardziej staję się odważna i mniej się przejmuję. Przecież właśnie minęły 2 lata covidowego szaleństwa. Czy może być jeszcze gorzej?

Jak pandemia wpłynęła na twoją pracę?

Nauczyłam się pracować z domu, będąc w dragu od pasa w górę, ha, ha. A tak na poważnie, zaczęłam bardziej doceniać to, co robię. Kiedy ruszałam w trasę „Unsanitized”, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Bałam się, że ludzie nie będą chcieli się spotykać, chodzić do klubów albo będą siedzieć cicho na widowni. Na szczęście stało się zupełnie odwrotnie. Jeżeli podobnie będzie w Polsce, jestem gotowa na tę przygodę.

Prócz tras standupowych masz na swoim koncie występ w musicalu na West Endzie, pojawiłaś się w Carnegie Hall i na Wembley Arena. Czy jest coś w dragu, co jeszcze chciałabyś osiągnąć?

Tak jak powiedziałam na początku, zgadzam się na wszystko, bo moja ciekawość zawsze zwycięża. Najbardziej w dragu uwielbiam właśnie trasy. Jeżeli nadal będę mogła w nie wyruszać, poczuję się spełniona. Telewizja może być kłopotliwa, bo zabiera za dużo czasu i utrudnia występy, ale nie powiem „nie” ciekawym propozycjom. Obecnie też dużo się dzieje – współtworzę musical w Los Angeles i kręcę kolejną odsłonę „Huraganu Bianca”, ale nic więcej nie mogę zdradzić.

Jako ikona dragu pewnie spotykasz się z prośbami o radę od początkujących performerów i performerek. Co im odpowiadasz?

Nie róbcie tego! To pułapka! Oczywiście żartuję. Jeżeli drag przynosi ci szczęście, koniecznie go kultywuj. Po co traktować życie tak bardzo serio? Początkujące osoby jednak powinny zrozumieć, że drag nie zawsze da pieniądze, sławę i przyniesie sukces, ale na pewno będzie niesamowitą podróżą. Tak jak powiedziałam, sama jej nie planowałam, nie wiedziałam, że Bianca tyle przetrwa. Miałam swoje mroczne momenty, zamartwiałam się związkami i pieniędzmi, ale życie bywa nieprzewidywalne. Nagle nastąpiło „boom!” i wszystko się zmieniło. Dlatego zawsze powtarzam, by korzystać z nadarzających się okazji: przebrać się, wyjść i pochłonąć cały ten drag.  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zawsze kolejny będzie żart

„Kiedyś, gdy tylko ktoś się nie zaśmiał z mojego dowcipu, drętwiałem: »Jezu, nie jestem śmieszny!«. Teraz już wiem, że mogę być i śmieszny, i nieśmieszny” – mówi drag king VUJO DE LA CRUZ. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: Emilia Lyon

 

Czy uważasz się za zabawną osobę?

Moje poczucie humoru raczej utrzymuje się na takim samym poziomie, własne żarty od zawsze mi się podobały. (uśmiech) Nie wiem, jak innym, bo dopiero od pewnego czasu zacząłem konfrontować je z rzeczywistością. Natomiast to, co się u mnie przez lata zmieniło, to kwestia nerwowości. Kiedyś, gdy żartowałem, pojawiał się milion czarnych myśli. Kiedy ktoś się skrzywił lub nie zaśmiał, uznawałem: „Jezu, nie jestem śmieszny!”. Teraz już o tym nie myślę. Wiem, że mogę być śmieszny i nieśmieszny. Nie każdy żart wyląduje. Ważne jest jednak to, że jestem w stanie zadbać o swoje emocje w momencie, kiedy sprzedaję siebie, jak również zadbać o innych. Zawsze będzie przecież kolejny żart.

Kiedy zostałeś przedstawiony światowi komedii?

Przypadkiem, w 2017 r. Koleżanka zaprosiła mnie do warszawskiej Szkoły Impro do współudziału w kursie improwizacji. Miałem mózg wyprany agencją brandingową, w której pracowałem, i nie mogłem uwierzyć, że zamiast przeznaczyć pieniądze na szkolenie z biznesu, można je wydać na naukę przyjemnych rzeczy. Na kursie zaskoczyło mnie, że improwizacja jest demokratyczna, bo to sztuka współpracy. Nie istnieje tu rywalizacja, kto jest śmieszniejszy, ponieważ śmieszni są tu ludzie wspólnie. Jestem tylko tak śmieszny, jak osoba partnerująca mi na scenie. Nie mogę komuś przerwać i powiedzieć: „A ja mam inny żart”. Nie mogę kogoś zgasić, gdy żart mi się nie spodoba. To nie jest zgodne ze standardami improwizacji. Jest tu dużo grania na inne osoby. Ta umiejętność później przydała mi się w wielu sytuacjach, zarówno na scenie, jak i poza nią. Improwizacja ma też jedną prostą zasadę „tak, i…”. Gdy ktoś coś powie, nawet największą bzdurę, my to potwierdzamy i dodajemy coś od siebie. Bo to sztuka wspólnego budowania jednej bardzo wysokiej wieży. Chcemy, aby jak najdłużej się utrzymała. Oczywiście tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałem, gdy poszedłem z koleżanką na kurs dla początkujących w improwizacji, tego dowiadywałem się później. Co prawda podobała mi się wspomniana demokratyczność, ale nadal byłem sceptyczny. Wydawało mi się, że to jakieś takie głupie, ale jednocześnie sprawiające przyjemność, no i dziwiłem się, że nie ma tam rywalizacji. Czułem blokadę przed otworzeniem się na scenie. Po jakimś czasie podjąłem decyzję, że może jednak się tym zajmę. Dobrze mi szło improwizowanie, a to duża zachęta do dalszej pracy. Zacząłem chodzić na inne kursy, trochę więcej grać.

Improwizacja okazała się odskocznią czy próbą odnalezienia się w rzeczywistości?

Bardziej to drugie. Z racji wieku, a przekroczyłem już trzydziestkę, jestem jedną z tych osób, które szukając siebie zawodowo i życiowo, zaufały kapitalizmowi trochę bardziej niż teraz trzeba. Studiowałem anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim. Po studiach wróciłem do Warszawy, skąd pochodzę, i już tu, w stolicy, zostałem. Podczas studiów nie pokazywano nam za wiele innych możliwości rozwoju i sukcesu niż praca w korpo czy po prostu na etacie. Panowało przekonanie, że na sztukę w życiu codziennym nie ma za dużo miejsca. Chyba że człowiek godził się na małe zarobki i bycie strasznie nieszczęśliwym. Z perspektywy widzę, że to nie była prawda. Przez improwizację i sztukę odnalazłem siebie dla siebie, ale też dla innych. Podobnie jak inne dragsy w moim wieku, najpierw musiałem osadzić się w dorosłej rzeczywistości, a dopiero później zobaczyć, że nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem. Pomogło też, że świat komedii ewoluuje. Na scenę dopuszcza się już inne osoby niż biały cis hetero chłop. Kiedy wychodziłem na scenę, ta rewolucja już się działa. Nie musiałem przepychać się łokciami, aby – jako osoba AFAB (ang. assigned female at birth – osoba z oznaczoną przy urodzeniu płcią żeńską – przyp. red.) lub niewyglądająca jak typowy standuper – móc uczestniczyć w współtworzeniu humoru. Dopuszczenie różnorodności pomaga innym, którzy nie są w mainstreamie tożsamościowym, być usłyszanym w komedii.

Improwizacja to jedna z gałęzi twojej działalności. Druga to wcielanie się w celebrytów i celebrytki, jak Andrzej „Piasek” Piaseczny, Michał Bajor, Aldona Orłowska.

Te postaci powstały na potrzeby „Snacz Gejm” Shady Lady, czyli show inspirowanego „RuPaul’s Drag Race”, w którym dragowe osoby udają celebrytów. Zaczynałem z wysokiego C, ponieważ efekt impersonifikacji, parodii może być różny. Sztuka ta polega na sklejeniu ze sobą dwóch rzeczy – mojej osobowości, bo to ja, nie Bajor czy Piasek, jestem tą postacią na scenie – oraz wyobrażenia parodiowanej postaci, które powinno być oparte na faktach. Odgrywam postaci z szacunkiem, dlatego też wybieram osoby, które choć trochę lubię. Jakby oglądały show, może byłyby zniesmaczone, ale na pewno by nie zwymiotowały. (śmiech) Taki jest mój cel. Zawsze robię risercz, oglądam wywiady, czytam o konkretnej osobie. Przy okazji Bajora, koleżanka, która specjalizuje się w impersonifikacjach, Martyna Cytryna, na przykładzie jednego wideo uczyła mnie tego, jak artysta się wypowiada. W nieskończoność powtarzaliśmy słowo „melodyjność”. W graniu tej postaci ta fraza była dla mnie swoistą kotwicą, esencją osobowości i stylu mówienia Bajora. Z tego względu, że „Snacz” też jest improwizowany, mocno wchodzą tam instynkty sceniczne. Każda z postaci, czy to Piasek, Bajor, czy Aldona, ma swój punkt odbicia, czyli to, na czym jej w danym momencie zależy, dlaczego tutaj przyszła, ale też pojawia się miejsce na reakcję na inne osoby na scenie i niesprzyjające okoliczności, jak niewygodne buty.

Czy nazywasz te postaci dragowymi?

Gdy zaczynałem, jeszcze z Bajorem, nie nazwałbym tych występów w pełni zrealizowanym dragiem. To znaczy pojawiły się makijaż, blokowanie brwi, musiałem rozjaśnić skórę, bo artysta jest bledszy ode mnie. Ale jeszcze nie czułem, że sam dla siebie jestem drag performerem. Czułem, że moim zadaniem jest wcielenie się w Michała Bajora. Nie sądziłem, że przestrzeń dragowa jest w ogóle dla mnie możliwa. Wtedy, w latach 2017, 2018, w moim przekonaniu w przestrzeni wspólnej nie istniało zbyt wielu drag kingów. Niektóre osoby zaczynały, ale jeszcze nie funkcjonowały w mojej świadomości jako występujące regularnie.

Czyli scenę zapełniali cis geje?

Według mojej ograniczonej wiedzy, raczej tak. Moja podróż różni się jednak od innych osób dragowych. Zaczynałem od teatru, mniej przejmowałem się bookingiem i frekwencją. Na „Snacz Gejm” przychodziły tłumy. Występy nie odbywały się jednak w przestrzeni klubowej, co sprawiało, że nie miałem pełnego oglądu świata dragu. Dominował w nim wtedy, jak powiedziałem wcześniej, bardziej mainstreamowy drag, czyli cis osoby męskie w peruce, dużym paddingiem, piersiami. „Snacz Gejm” okazał się ciekawym narzędziem weryfikacji takiego postrzegania dragu, bo samo przerysowanie kobiecości to za mało, kiedy musisz przerysować konkretną postać i skupić się na jej cechach.

Skąd w ogóle to zainteresowanie dragiem?

Zawsze chciałem robić drag, ale nie wiedziałem, że mi wolno. Nie widziałem też reprezentacji. Co prawda nie siedziałem w szafie, ale zostałem zsocjalizowany do budowania szafy wokół siebie, czyli miałem „normalną” pracę, znajomych, hobby. Strasznie źle się czułem w tej normatywności, ale myślałem, że tak wygląda życie. Osoby queerowe poznałem dopiero na studiach, ale one również zbudowały szafę, pracowały w korpo. Byłyśmy i byliśmy zadowoleni, że nikt nas tam nie szykanuje, a do tego, raz na jakiś czas, mogliśmy wyskoczyć do klubu dla osób LGBTQ+. Szczyt wolności! Tak naprawdę rozpoczynałem pierwszy „Snacz”, prowadząc cis życie. Do teatru biegłem po robocie z wywieszonym językiem. Dopiero dzięki kolejnym wydarzeniom współtworzonym przez Shady Lady zobaczyłem, że mogę występować jako pełnoprawna osoba performerska, że na takich zasadach mogę przebywać w przestrzeni queerowej. Do tego jeszcze jest tam coraz więcej osób, które wymykają się sztywnym podziałom. Dużo w tej kwestii robi również Twoja Stara przy okazji „Twój Drag Brzmi Znajomo” (TDBZ), zapraszając osoby AFAB, z kobiecego spektrum, i te, które robią niestandardowy drag.

Tak naprawdę jednak moja tożsamość dragowa ugruntowała się w okresie popandemicznym. Poczułem energię, której próżno było szukać we własnym pokoju; ona jest w klubie, na scenie, gdzie sypie się brokat i leje się sztuczna krew, a zewsząd dochodzą krzyki widowni. Odkryłem to na nowo. Wcześniej zdarzało mi się występować w postaci kobiecej. Przestała mi ona pasować, ale też uznałem, że drag, aby mógł cokolwiek zmienić, powinien mieć wymiar aktywistyczny. Mogę odważyć się w nim na głębsze czerpanie z mojej tożsamości i jej eksplorowanie. Drag musi pokazywać, że jest szansa dla innych osób takich jak ja. Być reprezentacją. Był to początek odkrywania tego, co świadomie dla mnie oznaczają kobiecość i męskość.

Kiedy sam dla siebie stałeś się drag performerem?

Nie jestem mocno straumatyzowany toksyczną męskością, taką „discopolową”. Mój drag wziął się z chęci odzyskania męskości dla siebie. Inspirował mnie mój nieżyjący już ojciec. Mam jego zdjęcie z czasów studiów, kiedy jest w „PRL-owskim dragu” – ma warkoczyki i fartuszek, lekki makijaż. Nie wiem, co się tam dzieje, oprócz tego że „drag” powstał na potrzeby teatralnego show, co przypomina moją drogę. Tata był takim barwnym ptakiem, lubił kolory, pozwalał sobie na ekspresję, na którą cis hetero mężczyźni sobie raczej nie pozwalają, na takie pewne przegięcie formy. Nie wchodzę w ogóle w jego kwestie tożsamościowe, bo tak naprawdę są dla mnie zagadką. Poszukiwałem w sobie tego obszaru ekstrawaganckiej męskości. Kiedy drag king wychodzi na scenę, najczęściej jest napakowanym, owłosionym, typowym „męskim” heterykiem. A co, jak mężczyzna taki nie jest? Sam kursuję między biegunami spektrum, nie osadzając się w żadnej binarności, ani kobiecej, ani męskiej. Dlatego zacząłem kreować mężczyznę, który lubi być dobrze ubrany, siedzi w szafie, jest bogaty, nawiązuje sekretne znajomości. Sentymentalnie kłaniam się tym wszystkim facetom, których nieheteronormatywność ze względu na okoliczności społeczne musiała pozostać sekretem. Do tej gejowskiej, ekstrawaganckiej męskości dokładam estetykę, która od zawsze we mnie była, jak złoty kolor, kipiące cekinami i kryształami kostiumy i odrealniony makijaż. Jeżeli ktoś miałby uczyć się z mojego dragu, jak wygląda cis mężczyzna, nie otrzymałby wysokiej oceny na klasówce. (śmiech)

Skąd wzięło się twoje imię, Vujo de la Cruz?

Słowo „Vujo” jest pisane przez „V”, co oznacza że postać jest z zagranicy. Wiadomo, jeśli chcesz, aby coś miało powiew luksusu, musi być przez „V” lub „X”. To dla mnie postać wujka, który nigdy się nie ożenił, ma siedem kotów, nosi piękne jedwabne szlafroki i gdy go pytasz, dlaczego znowu idzie z kolegą na imprezę, odpowiada wymijająco. Inspiracją był Bohdan Gadomski i to, co się z nim kojarzy, czyli piękne białe pudle, wypowiedzi typu: „mój serdeczny przyjaciel, Krzysztof Krawczyk”, domniemane bycie w szafie, niedomówienia, półsłówka… Nazwisko „de la Cruz”, choć nie od razu było dla mnie symboliczne, jest z jednej strony tajemnicze i „światowe”, z drugiej po polsku oznacza „od krzyża”, a ja mam cały set o Kościele katolickim i wcielałem się kilka razy w postać pewnego bardzo znanego dostojnika kościelnego. Lubię jednak pewną aurę tajemnicy wokół mojego drag name’u, które jest połączeniem wyrafinowania i jowialności.

Jak wpasowałeś się w scenę drag kingową?

Jeden z moich pierwszych występów jako Vujo był w Madame Q, na zaproszenie Red Juliette. W malutkiej garderobie, a potem na panelu dyskusyjnym rozmawialiśmy z Maxem Reaganem Thatcherem, Mr. Scratchem i drag kingowym wcieleniem Red Juliette o tym, co dla każdego z nas oznacza „drag king”, co uważamy za obowiązkowe w przygotowaniach. Każdy miał inaczej: ja skupiałem się nie tyle na technicznych szczegółach, ile na budowaniu historii i przekazu w numerach. Obecnie maluję się tyle, co przeciętna osoba dragowa, czyli dwie godzinki minimum. Stroje mam odrobinę bardziej błyszczące i przegięte niż typowy drag king. W moich numerach zawsze pojawia się jakiś wymiar komedii, angażowania publiczności i zawsze będzie dziać się coś dziwnego. Myślę, że to mój znak rozpoznawczy. Na TDBZ rozdawałem widzom złote kaczki, które pomogła mi powołać do życia Martwa/Martwy, a sam też byłem przebrany za złotą kaczkę – jest to już pewien poziom mojego „odklejenia”, który staje się znakiem rozpoznawczym. Strój był nawiązaniem do warszawskiego motywu show, jednak dla mnie znaczył więcej. Złota kaczka z legendy chowa się w podziemiach i spełnia życzenia. Wiele osób queerowych czuje, że nie może w pełni ujawnić swojej tożsamości ze względu na potencjalny brak akceptacji otoczenia. Jesteśmy trochę jak te złote kaczki: mamy coś szczególnego, pięknego, co nas wyróżnia, ale otoczenie nie zachęca do tego, by tę inność eksponować. Dopóki się nie przełamiemy, żyjemy dla innych.

Jak ewoluowała twoja „prywatna” tożsamość, out-of-drag?

Byłem socjalizowany jako kobieta, ale na szczęście moi rodzice nie wciskali we mnie wiele AFAB-owych oczekiwań. Jako dziecko mylono mnie z chłopcem, też przez sposób ekspresji, który do pewnego momentu nie był standardowy. Ubierano mnie w chłopięce ciuchy, ja sam miałem zainteresowania związane z bardziej nerdowymi tematami, i wypowiadałem się jak mały profesorek. Niestety reszta rodziny oczekiwała ode mnie odgrywania typowo kobiecej roli. Próbowano mnie socjalizować, co mnie straumatyzowało. Od małego wiedziałem, że moją rolę jest mieć przewalone. Kobiety mają po prostu gorzej. Moje życie w społeczeństwie to nie gra, w której mam wszystkie karty i możliwość wygranej; mam tylko jedną i odpadnę w połowie. Nie wiedziałem, że mogę mieć inną tożsamość niż cis. Tym bardziej, że do pewnego momentu byłem osobą, która stara się przestrzegać zasad i reguł, nie kwestionuje ich. Dla mnie to było tragiczne doświadczenie, bo nie znam też kodów kobiecego zachowania, nie są one dla mnie intuicyjne.

Co to znaczy?

Na przykład moje koleżanki uczyły mnie, że od faceta nie możesz oczekiwać, że coś zrobi z własnej woli. Musisz go pochwalić, jak dziecko. Myślałem sobie: czyli tylko dlatego, że jestem osobą AFAB, moją rolą w związku jest stworzenie warunków do tego, by ktoś czerpał przyjemność z czegoś, co tak naprawdę jest średnio przyjemne, jak sprzątanie. Mam do tego jeszcze wytworzyć przestrzeń manipulacyjną, w której ta osoba wykonuje zadanie, nie do końca wiedząc, że to robi, i mam jeszcze ją za to pochwalić. Oczekiwaniem wobec kobiet jest bycie mistrzynią manipulacji w gospodarstwie domowym. Nie kleiło mi się to. Sam siebie nie jestem w stanie zmanipulować, a co dopiero innych. Byłem przerażony, że nie sprostam zadaniom, które odgórnie przydzielane są osobom AFAB. Myślałem, że przyszło mi przejść przez życie jako osoba nieudolna. Mam też taką mieszankę genów, że dla osoby z zewnątrz moja twarz będzie kobieca. To sprawia, że narzuca mi się różne oczekiwania. A trudno mi ciągle tłumaczyć, że wyglądam tak, ale to nie oznacza, iż czuję i działam w określony sposób. Jestem osobą genderfluid, co ma odzwierciedlenie w moich zaimkach. W dragu i przestrzeniach queerowych używam męskich, w pozostałych, jak praca – damskich i neutralnych. Jeszcze nie mam siły wszystkim wyjaśniać, jak mają się do mnie zwracać. Ustawiłem jednak odpowiednie zaimki na LinkedIn. Krok po kroku będę więcej robić na rzecz widzialności osób niebinarnych w pracy.

To właśnie okres 2017/2018 był dla mnie kluczowy w dookreśleniu siebie. Podczas improwizacji, wchodząc w różne role, zacząłem zastanawiać się, czy w „prawdziwym” życiu nie tworzę postaci „dobrze zsocjalizowanej osoby kobiecej” tylko dlatego, żeby ludzie dali mi spokój? Może tak naprawdę jestem kimś innym i ta osoba też chciałaby się wypowiedzieć? Ale to też temat nie tylko na drag i performance, ale i na terapię, gdzie się odzierasz ze wszystkich przekonań, uczuć i zachowań. Od mniej więcej 13. roku życia identyfikowałem się jako osoba biseksualna, później panseksualna, kiedy poznałem takie pojęcie. Jest to podobny element mojej tożsamości jak kolor oczu czy rozmiar stopy. Co prawda jestem obecnie w czasie eksploracji, ale zdecydowaną większość życia poświęcam nie relacjom, a pracy twórczej. Nawiązywanie nowych znajomości nie jest dla mnie najprostsze, bo nie piję alkoholu ani nie biorę żadnych używek. Szukam osób, które wyznają podobne wartości, a do tego mają podobne zajawki i zainteresowania. W Polsce jest ich niewiele.

Kilkukrotnie wspomniałeś o widzialności i reprezentacji osób enby na scenie. Pomaga to w dookreśleniu siebie?

Na pewno! Zarówno na scenie dragowej, jak i improwizacyjnej ta przestrzeń dla wymienionych przez ciebie osób się poszerza. Daje to, przynajmniej mnie, również ballroom. Mimo że wiele jest w nim kategorii binarnych, spotyka się tam dużo osób niebinarnych, powoli uwzględnia się je też w sędziowaniu kategorii (jak Face czy Sex Siren). Nawet kiedy osoby enby wychodzą w kategoriach konkretnie zgenderowanych, sam fakt, że tam są, wiele dla mnie znaczy. Odbijam się w ich oczach, w ich działaniach. Potrzebuję tych wzorców, jak również tego, by zostały one nazwane, aby każda osoba mogła otwarcie mówić o swoich zaimkach, swojej tożsamości. Staram się robić to samo. Tylko w taki sposób można ośmielić osoby szukające własnej tożsamości. Sam wychodzę w kategoriach konceptualnych i modowych, ale chcę się rozwijać i próbować swoich sił również w tych afirmujących tożsamość, np. Sex Siren. Bez względu na to, czy jestem w dragu, czy nie, performuję dla innych. Znajduję w sobie coś, co kocham, i pokazuję światu. Ballroom jest dla mnie przestrzenią demokratycznej wymiany uwagi: czasem wychodzę w kategorii, czasem wspieram bliskie mi osoby. Po sobie i innych widzę, że dobre perfo zaczyna się od pokochania siebie, zaufania sobie i skoku na głęboką wodę. Potrzebujemy queerowych przestrzeni, żeby coraz więcej osób mogło zrobić pierwszy krok na drodze do odkrycia siebie.  

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.