Pozytywna męskość

Z drag kingiem Blue, czyli z TEO ŁAGOWSKĄ, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Anna Huzarska

 

Pamiętasz moment, kiedy poczułeś, że dragkingowanie może być twoją ekspresją?

Pierwsze zdjęcie, na którym można powiedzieć, że jestem w dragu, zostało zrobione w łazience w 2010 r. Wyostrzyłem cieniami rysy twarzy, ciachnąłem brwi i baki maskarą, założyłem biały tank w prążki, marynarkę i krawat. Wcześniej nie znajdowałem przestrzeni na taką ekspresję ani nie miałem większej świadomości siebie jako osoby LGBTQ+. Wtedy do łazienki trafiłem przez poszukiwania tożsamościowe. Męska persona klarowała mi się od dawna, ale była w szafie, nie w pełni ukształtowana. Zastanawiałem się: czy interesuje mnie cross-dressing? Ale czy w ogóle można o nim mówić w kontekście osoby AFAB (ang. assigned female at birth, czyli przypisanej do płci żeńskiej po urodzeniu – przyp. red.)? Przecież na co dzień chodzimy w spodniach, a przez nierówności społeczne i socjalizację jesteśmy mocno w dupie? Wszystkie te pytania kłębiły mi się w głowie, kiedy ze zdziwieniem odkryłem, że z lustra spogląda na mnie twarz mojego ojca, ha, ha. Było to bardzo trudne doświadczenie, ale chyba pokrewne wszystkim drag kingom.

Wspomniałeś o socjalizacji AFAB-ów. Czy twoja przebiegała na podobnej zasadzie?

Wychowałem się w niedużym Lubaniu na Dolnym Śląsku. Z dzisiejszego punktu widzenia moją matkę można byłoby określić jako feministkę; jest niesamowicie nowoczesną i otwartą osobą. Natomiast ja sam jestem w spektrum autyzmu, więc od małego mam potrzebę czytania i analizowania komunikatów, które wysyła mi świat, oraz kontroli zachowania zgodnie z tym, czego się dowiedziałem. Moim skaraniem, o którym nikt nie miał pojęcia, było to, że za wszelką cenę starałem się dopasować do wszelkich narzucanych reguł, także tych związanych z przypisaną mi płcią, czyli godnym zachowaniem osób AFAB. Absorbowałem to, czego chcieli ode mnie rodzina, nauczyciele_ki, koleżanki i koledzy – bycia cichą, grzeczną, pomocną, niezajmującą miejsca. Chłopcy krzyczeli: „Nie dla bab!”, widać było, że niektóre drogi są dla mnie zamknięte lub utrudnione.

Kiedy odkryłeś, że nie jesteś osobą hetero?

Nie miałem w otoczeniu kochającego się związku dwóch kobiet, aby móc odnotować, że nieheteronormatywność w „normalnym życiu” jest w ogóle możliwa. Jako dziecko czytające z homoseksualnością zetknąłem się chyba w „Kalendarzu szalonego małolata” Jacka Prześlugi, o lesbijkach może dwukrotnie napisano też w magazynie „Bravo”. Trudno jednak nazwać to reprezentacją, to było bardziej informowanie, że HIV szaleje, ale nie wolno za to atakować gejów. Tyle udało mi się wtedy wyłapać. Mimo braku wzorca nieheteronormatywność musiała we mnie kiełkować. Pamiętam, że kiedy miałem 13 lat, na letnisku zakochałem się w trochę młodszej dziewczynce. Zapytałem dziadka, czy mogę ją przewieźć łódką. Tak przecież się działo w romansach. Dziadek nie był osobą głupią, ale pełną uprzedzeń wobec świata. Wziął mnie na rozmowę i zaczął opowiadać szokujące dla mnie rzeczy o seksie więźniarek w ZSRR i o tym, jakich przyrządów do niego używają. Te szczegóły na długo pozostały mi w głowie. Co prawda wraz z dojrzewaniem osoby niehetero przewijały się w kolejnych przeczytanych lekturach, ale traktowałem je jako istoty znajdujące się gdzieś pomiędzy światami. Piękni ludzie-elfy, którzy bardzo mi się podobają, ale ja, zwykły śmiertelnik, do tej kategorii po prostu nie pasuję. Czułem ogromne zagubienie, zamiast planów czy marzeń miałem w sobie chaos, którego nie rozumiałem i nie umiałem nazwać. Im mocniej moja nieneurotypowość dawała o sobie znać, tym bardziej chciałem wywiązać się z wymogów norm, które wyczytywałem w społeczności. W liceum wszedłem w związek heteroseksualny, który zakończył się ślubem.

Jak się dobraliście?

Była to akcja porażka! Pochodziliśmy z dwóch różnych środowisk, w których byliśmy inaczej socjalizowani. W liceum nawet za bardzo nie wiedziałem, że istnieją ludzie na poważnie słuchający Radia Maryja! Tymczasem mój partner, za sprawą ultrakonserwatywnego ojca, który nadawał w jego domu dominujący ton, miał tak na co dzień. Gdybyśmy byli wtedy bardziej dojrzali, pewnie zauważylibyśmy, że nasz związek to atomówka z opóźnionym zapłonem, tak zresztą twierdzili moi rodzice. Na pewnym etapie partner nawet oponował, bo twierdził, że nie nadaję się do małżeństwa. Za wszelką cenę chciałem pokazać, że się myli. Przecież tego oczekiwało ode mnie społeczeństwo! Z naszego związku urodziło się dziecko, które, mimo że chciane, go nie uratowało. Coraz częściej miewałem mroczne myśli, pojawiła się skłonność do depresji, której wtedy nie umiałem do niczego przypiąć. Zacząłem tęsknić do zawodów artystycznych, wolności, a takie ściąganie w dół, do rzeczywistości, przestało mi służyć. Po latach się rozstaliśmy.

Jak w Polsce wychowuje się dziecko, będąc rodzicem LGBTQ+?

Połowa wychowania mojego dziecka przypadła na czas, kiedy nie określałem się jako taki rodzic. Zacząłem nim być, gdy dogasał mój związek formalny i zaczął się nowy, nienormatywny. Nie zmieniłem się nagle w inną osobę, ale w świetle prawa mogło się okazać, że stałem się niezdolny do wychowywania dziecka. Było to przerażające. Mój ówczesny mąż nie chciał żadnych ugodowych rozwiązań – szantażował mnie i próbował mnie zawstydzić. Owszem, trafiliśmy na mądrą sędzię i na bardzo mądrego mediatora w RODK (rodzinnym ośrodku diagnostyczno-konsultacyjnym – przyp. red.), ale do końca życia nie zapomnę, gdy w 2012 r. w internecie zbierałem informacje o tym, że badania Marka Regnerusa, przywołane w pozwie, to bullshit (zostały uznane przez świat naukowy za homofobiczne i obciążone wieloma wadami metodologicznymi – przyp. red.). Zachowywałem się jak rodzic, bo nim jestem, w tej kwestii nic się nie zmieniło. A że nastąpił rozwód? Wiele dzieci z klasy mojego dziecka przez to przechodziło. Łatwiej jednak powiedzieć, niż zrobić. Pamiętam, że przez długi czas bałem się konfrontacji w moim bliskim otoczeniu, zastanawiałem się, co grozi mojemu dziecku, czy jest bezpieczne. Na szczęście okazało się, że jak trzeba było coś rozwiązać, gdzieś się stawić, z kimś porozmawiać, to nie było to takie straszne. Poradziłem sobie.

Niebinarność pojawiła się nagle?

Miałem około 25 lat. Potrzebowałem czasu, aby zrozumieć, że taką mam tożsamość. Za dziecka uważałem się za dziewczynkę. Potrafiłem kłócić się z mamą o ładną sukienkę. Ale kilka lat później i potem, w okresie dojrzewania, już fantazjowałem o męskiej postaci, którą chciałbym być – znikąd pojawił mi się wizażysta Aleksander, typ z kitką, w czarnym golfie malujący gwiazdy, i nie chciał odejść. Zastanawiałem się: czy ja go kocham? Nie, ja chcę nim być! Przez te wszystkie lata w głowie towarzyszyła mi zmiennokształtna męska postać. Im bardziej się klarowała, tym mocniej byłem przekonany, że nie jestem mężczyzną, że jestem osobą agender, nieodczuwającą płci. Podczas studiów we Wrocławiu chodziłem na spotkania koła naukowego gender studies, gdzie widywałem wspaniałe queerowe osoby. Dowiadywałem się więcej o orientacjach niehetero, o biseksualności i panseksualności (z którą obecnie się identyfikuję). Z czasem na blogu „Trzyczęściowy Garnitur” odkryłem wpis o drag kingach, a potem forum o cross-dressingu i postanowiłem sprawdzić, jak to jest. Wszedłem do wspomnianej na początku naszej rozmowy łazienki.

Kto z niej wyszedł?

Postać, która zapoczątkowała rewolucję w moim życiu i która najpierw pozwoliła mi powrócić do siebie. Następnie poprosiła, żeby ją z tej łazienki wypuścić. W lutym 2019 r. trafiłem na dragkinowe warsztaty organizowane podczas Queernavalu, imprezy tworzonej przez wrocławską Kulturę Równości. Wraz ze mną były jeszcze dwie osoby, w tym moja wieloletnia przyjaciółka. Dużo rozmawialiśmy i eksperymentowaliśmy z makijażem. Pamiętam, że na mojej twarzy pojawił się włoski mafiozo! Na scenie występowali Drag King Freddie, Maryjan Bear z SharmTrio i Vera Cruz. Robili niesamowite performanse, aż szczęki nam opadły. To był jakiś inny świat. Wtedy też na scenie zatańczyliśmy do „Kolorowych snów” zespołu Just 5. Byłem przekonany, że, aby w ogóle myśleć o wystąpieniu w dragu, trzeba długo się do tego przygotowywać i nie wolno mi być takim niedoskonałym, nieopierzonym kimś. Tymczasem nagle okazało się, że w kiepsko zrobionym make-upie robię dwa kroki w lewo i dwa kroki w prawo – i jest to wyzwalające. Wraz z uczestnikami warsztatów wiedzieliśmy, że chcemy dragować dalej. Tak powstała nasza grupa Drag King Heroes.

Czy tak jak w prawdziwym boysbandzie każdy z was reprezentuje inny charakter postaci?

Ha, ha, można tak powiedzieć, chociaż nie do końca jesteśmy boysbandem, ponieważ występujemy też w solowych numerach. Supportujemy się w zupełnie odpalonych rolach, jak Wiedźmin czy kapitan Jack Sparrow. Faktycznie jednak każdy z nas reprezentuje zupełnie inną postać, a wspólnym punktem jest to, że szukamy pozytywnej męskości. Transformers to drag queer, który podczas występu odbywa podróż od płci do płci. Z kolei Jack Strong eksploruje cis męskość; jest gniewnym punkrockowcem, ale zdecydowanie nie hetero. Niebawem pojawi się wśród Heroesów kolejna postać, ale nie mogę spoilerować.

A Drag King Blue?

Był pomyślany jako reprezentant pozytywnej polskiej męskości, który sprząta i gotuje. W pracy na managerskim stanowisku w korpo niby się realizuje, ale generalnie jego prawdziwe życie zaczyna się wtedy, kiedy trzyma swoją tęczową miotełkę i ścierkę. Blue to mężczyzna uległy, który jest miły do oglądania i miły w obyciu. Zdarzyła się jednak pandemia, a wraz z nią zmasowana nagonka na osoby LGBTQ+. Od początku Blue miał ojcowski vibe, był opiekunem domu. Skoro ktoś atakował nienormatywne dzieciaki, to postać się wkurwiła i poszła na protest.

Ewoluowała przez sytuację polityczną?

Z jednej strony tak, ale z drugiej na scenie czujesz, co chcesz przekazać. Najpierw rozegrałem pierwsze rzeczy, które siedziały mi w kościach i bolały. To było udupienie w kobiecości i niechęć do kojarzących się z nią atrybutów, mimo że one są dobre – opiekuńczość, troska o dom, sprzątanie czy mycie okien. Potem przyszedł czas na bardziej polityczny performans. Kiedy pojawiły się „strefy wolne od LGBT”, poczułem się fizycznie zgnojony. Musiałem zareagować i przekazać bezsilność, złość, sprzeciw czy smutek. Najpierw na scenie skakałem po transparentach, potem były też uliczne akcje. Wśród kostiumów pojawiły się koloratka i sutanna.

Drag King Blue uzupełnia ciebie, Teo?

Odbieram drag na poziomie głębszym, duchowym. To Blue zmienia mnie, nie odwrotnie. Daje rodzaj energii, którego na co dzień mi brakuje albo którego przez socjalizację oduczyłem się okazywać. Nie jest hałaśliwy, ale jednocześnie jest pewny siebie – zajmuje miejsce, nie jest ugrzeczniony, robi to, co mu w duszy gra. Na początku, jeszcze przed pandemią, widziałem się w aktywizmie dyplomatycznym. Lewacka inba mnie brzydziła, odbierałem ją jako czepianie się o szczegóły. Miałem pomysł, aby wszystkich godzić. Szybko okazało się, że nie mam racji. Można się wznosić ponad podziałami, kiedy obie strony wykazują się dojrzałością. Jeśli z tej drugiej spotykasz lekceważenie czy wręcz agresję, to skuteczne działanie nie polega na przemilczaniu swoich krzywd. Dlatego trudno mi nie robić zaangażowanych politycznie performansów, kiedy w Polsce zewsząd jestem otoczony przemocową presją, a osobom LGBTQ+ grozi realne niebezpieczeństwo. Dlatego moje performanse są takie wyraziste. Wyrazisty bywam także w działalności równościowej, gdzie staję przeciwko wykluczaniu osób transpłciowych i osób nienormatywnych. Deklaruję się jako intersekcjonalna feministka, mająca wyjebane na passing, estetykę i na środowiska, które nie chcą poszanować praw osób transpłciowych.

Jak dragkingowanie wygląda na dragowej scenie?

Bycie drag kingiem jest czymś zasadniczo innym niż bycie drag queen. Wystarczy rozpocząć od samego pomysłu przegiętego odgrywania płci męskiej na scenie. Gdy grasz płeć kobiecą, to wcielasz się w płeć idealizowaną i seksualizowaną, której reprezentantki są jednocześnie dyskryminowane i poniżane, uznawane za gorszy rodzaj człowieka. Gdy grasz płeć męską, grasz płeć defaultową, której przedstawiciele, owszem, podlegają ograniczeniom, ale są uprzywilejowani. Zupełnie czym innym jest to, że drag queen wyjdzie na scenę z brokatową brodą, niż to, że ja miałbym grać na scenie męską rolę z wyeksponowanym biustem. Moje cekiny też będą czymś innym niż dragqueenowe, bo przecież chłopcom ich się zabrania. To, czego w socjalizacji zabrania się AFAB- -om, nigdy nie będzie tak samo spektakularne czy wesołe. Uważam, że jako osoba socjalizowana do roli kobiety wołam z innego miejsca niż osoby socjalizowane do roli męskiej. Uczono mnie, że moja praca jest mniej ważna, mój głos powinien być cichszy, nie wypada mi być silnym, a kiedy coś mówię, to powinienem to zmiękczać i udawać niepewność. Kiedy wchodzę na scenę jako drag king, zabieram ze sobą cały ten bagaż. Myślę też, że możemy mówić o paradoksie drag kinga na płaszczyźnie estetycznej.

Co to takiego?

W skrócie formuła dragu polega na tym, że wykonuje się występ w odjechanym stroju do znanej albo chwytliwej muzyki. Scena znajduje się głównie w klubach tanecznych, raczej gejowskich, choć nazywanych „tęczowymi”. W 80% performują tam drag queens. Czuję się tam dobrze, tylko jeśli dostosowuję się do ich estetyki i stylu, nie stać mnie psychicznie na ich przełamywanie. Staram się działać zgodnie z podpatrzonymi na Instagramie ogólnoświatowymi dragkingowymi trendami i wyciągam wnioski z każdego występu. Mam kostium z błyskiem, zaskakujące rekwizyty, makijaż, który ewidentnie wzorowany jest na drag queens. Jestem osobą AFAB odgrywającą męskość w stylu służącym do odgrywania kobiecości, stworzonym głównie przez osoby AMAB. Z dragkingowym make-upem mam dziwną relację. Na początku uważałem, że nie po to udaję faceta na scenie, by z pietyzmem nakładać puder, robić idealnie równe kreski czy przyszywać cekiny. Obecnie narzekam na swój brak wytrwałości w rękach, ale przełamuję się i jest zabawnie.

Dlaczego nie wyjdziesz bez makijażu?

Są takie osoby jak drag king Gigi Amoroso z SharmTrio, które porywają widownię samą mimiką! Wiem, że ja jako „natural man” nie dam rady na tyle przyciągnąć uwagi osób, zwłaszcza gdy występuję w klubie, i odpowiedzieć na ich oczekiwania. Potrzebuję też mieć wewnętrzne poczucie, że pasuję do niepisanych zasad miejsca, w którym jestem. Tak działa moje bycie w spektrum. Dlatego na nowo odkrywam makijaż i przechodzę metamorfozę, co zresztą bardzo polubiłem w całej tej dziwności. Dlatego równolegle szukam coraz to nowszych formuł i przestrzeni na drag, jak np. dofinansowana z Fem-Fundu „Brokatowa Wstęga Mobiusa”, którą, dzięki wsparciu Grupy Stonewall i pozqueeru, wystawi_śmy w Poznaniu (w składzie: Transformers, Jack Strong, ja, drag kingowie z SharmTrio, czyli Maryjan Bear, Gigi Amoroso, Jean Jacques, nasza koleżanka drag queen Amethyst Heart oraz reżyserka Krystina Candida i konferansjerka Karo Mitsuke). Niebawem będzie nas więcej na scenach! Razem z Fem-Fundem działamy bardziej spektaklowo i parodystycznie.

Blue i pozostałe osoby z Drag King Heroes wychodzą na scenę z występami, a jak Teo działa na rzecz społeczności LGBTQ+?

Wypaliłem się aktywistyczne, ponieważ mimo obciążeń psychicznych najpierw rzuciłem się w politykę. W 2019 r. kandydowałem w wyborach, angażowałem się też w kampanię osób kandydujących z partii Razem. Potem wychodziłem na ulicę, organizowałem i współorganizowałem protesty. Kosztowało mnie to dużo serca i energii. Najbardziej wyczerpujące były rok 2021 i dbanie o inkluzywność w każdym środowisku, w którym byłem. Wiele „strzałów” w inkluzywność przychodziło z wewnątrz, od osób w ruchu opozycyjnym i feministycznym, w lewicowych partiach, nawet w mediach, które na co dzień robią wiele dla równości – i takie uderzenia bolą jak cholera. Tak jak wspomniałem, żeby załatwiać rzeczy dyplomatycznie, obie strony muszą być na to gotowe. A co, kiedy strona strukturalnie silniejsza ignoruje stronę słabszą? Nie jest łatwo stawać przeciwko transfobii, terfizmowi, niedoreprezentowaniu kobiet i ogólnie osób AFAB, mówić o potrzebie oddawania nam przestrzeni na uczciwych zasadach i działania bez wyrządzania nam krzywdy. Jestem zadowolony ze wszystkiego, co zrobiłem, ale też nie mam na to już siły. Jestem dragiem. Występuję i opowiadam o dragu. Jako Blue korzystam z ofiarowanych mi platform. Aktywistycznie sprofilowałem się na pracę zawodową w równościowych NGO-sach. Obecnie współpracuję z Fundacją HerStory i z Kulturą Równości – w obu miejscach współtworzę i komunikuję działania tworzące równiejszy świat.

Zabierasz swoje dziecko na występy Drag King Heroes?

Reinan, moje już dorosłe dziecko, akceptuje to, co robię, i mnie dopinguje. Nie tylko działa równościowo, ale też identyfikuje się jako osoba niebinarna, tak więc żyjemy blisko siebie, w jednej bańce. Moje dziecko czuje wielką niezgodę na różne absurdy świata, którą bardzo często mnie zaraża. Poczucie bezsiły czy wściekłości często wynika z tego, że nie chcę zostawić mu świata w takim stanie, w jakim jest. Reinan jednak nie stoi pod sceną, kiedy występuję. Nie chodzi do klubów, bo jest nadwrażliwe na tłok, dźwięk i światło. Myślę też, że drag to jest taka rzecz, którą dziecko może woleć zostawić rodzicowi. Chociaż w lumpeksach czy na przecenach wynajduje mi ciuchy „idealne dla Blue”, najlepsze kredki i cienie też mam od jej/ go. Ostatnio jednak wraz z Reinan i moją mamą postanowiliśmy, że wystąpimy razem! Czekamy na zaproszenie od gospodyń i gospodarzy polskich scen dragowych. To będzie mocne!

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Słowa na L: liderka, lesbijka

O coming oucie w pracy, o sieciach pracowniczych LGBT, o liderowaniu kobiet oraz o własnych występach jako drag king opowiada MAJA ZABAWSKA, doradczyni podatkowa, która na co dzień pracuje jako starsza menadżerka w międzynarodowej firmie Deloitte. Rozmowa ALEKSANDRY MUZIŃSKIEJ z Miłość Nie Wyklucza

 

W marcu pojawiłaś się na debacie Miłość Nie Wyklucza o niewidoczności lesbijek w życiu publicznym. Mówiłaś, że coming out w pracy jest bardzo ważny. A ponieważ nie każdy może sobie na niego pozwolić, to ci, którzy pracują w warunkach przyjaznych osobom LGBT, są na uprzywilejowanej pozycji i powinni wziąć na siebie odpowiedzialność za zwiększanie naszej widoczności. Dałaś własny przykład. Pracujesz w dużej międzynarodowej firmie. W pracy mówisz o sobie otwarcie. Nic złego cię nie spotyka.

Kwestia odpowiedzialności była dla mnie odkryciem. Na dwa lata zostałam oddelegowana przez firmę do pracy w Londynie. To tam dowiedziałam się, że temat osób LGBT w miejscu pracy w ogóle istnieje. Wcześniej nie byłam wyoutowana w pracy. Atmosfera w Londynie była bardziej sprzyjająca, więc zaangażowałam się w sieć pracowniczą osób LGBT. Pewna dyrektorka, którą moja znajoma namawiała do udziału w sieci, zapytała wtedy: „Po co mi to? Nie mam problemów. Nikt mnie nie prześladuje. Moje życie jest w porządku”. Znajoma odpowiedziała: „Nie robisz tego dla siebie. Zrób to dla innych. Masz taką pozycję, że jesteś wzorem dla młodszych pracowników. Zobaczą cię osoby, które mają obawy z powodu swojej orientacji seksualnej. To one poczują się bezpieczne i zobaczą, że ich karierze nic nie zagraża”.

Świadomość, że masz wokół siebie inne lesbijki, w tym dyrektorki, była jakoś ośmielająca?

Ja po prostu zachłysnęłam się tą siecią. Kobiet było w niej mało, co jest zresztą typowe dla tęczowych sieci, niezależnie, czy mówimy o Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. W tamtym czasie na około 180 osób było tylko 30 kobiet. Zostałam zaangażowana do sieci po to, by spróbować pobudzić ich aktywność. I tak z raportu organizacji Stonewall UK dowiedziałam się o zjawisku dwuwarstwowego szklanego sufitu (double-glazed glass ceiling). Wedle niego kobiety nieheteroseksualne nie odnajdują się w tęczowych sieciach, między innymi dlatego, że te zdominowane są przez mężczyzn. Lepiej czują się w sieciach kobiecych, gdzie z kolei kwestie kobiet LBT rzadko są poruszane.

Jak byś określiła główne cele sieci LGBT w firmach? Na czym polega ta działalność?

Stanowią one część szerszej polityki różnorodności prowadzonych przez duże, zwłaszcza międzynarodowe firmy. Do sieci różnorodności zaliczają się między innymi sieci kobiet, sieci osób z niepełnosprawnościami , rodziców i opiekunów, a także sieci multikulturowe. Sieć LGBT jest z jednej strony platformą wymiany doświadczeń przez pracowników, których łączy wspólne doświadczenie, a z drugiej wspiera pracodawcę w tworzeniu inkluzywnego środowiska pracy oraz dobrych praktyk, uwzględniających pracowników LGBT. Jest też świetnym sposobem, jak sama nazwa wskazuje, sieciowania, ponieważ podobne inicjatywy tworzone są w wielu firmach, a także w poszczególnych branżach – często organizowane są różnego rodzaju spotkania tematyczne i debaty dla klientów i konkurencji. Bardzo istotną rolą sieci jest angażowanie w nią osób sojuszniczych, tj. osób hetero, które sprzyjają osobom LGBT i są kluczowe, aby móc stworzyć przyjazne dla nich miejsce pracy.

Po dwóch latach spędzonych w Londynie wróciłaś do Polski w 2013 roku i…?

Po pierwsze, mocno postanowiłam, że chcę mówić otwarcie o sobie w pracy. Tak jak osoby heteroseksualne chciałam móc opowiadać o tym, z kim żyję i z kim jadę na wakacje. Stopniowo informowałam swój zespół, że mam dziewczynę. Coming out jest zdecydowanie łatwiejszy, gdy dopiero zaczynasz pracę w nowym miejscu. Ludzie się poznają i pytają o różne rzeczy. Można wtedy powiedzieć, że ma się partnera czy partnerkę tej samej płci. Dużym wysiłkiem było dla mnie zakomunikowanie tego osobom, które mnie znały. Okazało się, że część zresztą już o tym wiedziała lub się domyślała.

A potem udzieliłaś pewnego wywiadu.

Tak, dwa lata temu moja firma przygotowywała serię rozmów z pracownikami dostępnych na naszych stronach firmowych dotyczących kariery. Była to kampania rekrutacyjna skierowana przede wszystkim do studentów, by pokazać im, że nie jesteśmy nudnymi osobami w garniturach, stukającymi w Excela, tylko różnorodnym zespołem. Byłam jedną z osób, które udzieliły takiego wywiadu. Jedną z rzeczy, o których w nim mówię, jest to, że jestem lesbijką. Wywiad odbił się szerokim echem. Wiele osób gratulowało mi odwagi. Skontaktowały się też ze mną osoby LGBT z firmy, ale większość gratulacji przyszła jednak od osób sojuszniczych.

Prosty gest, a bardzo zwiększający widoczność.

Myślę, że dla wielu osób kwestia osób LGBT zaistniała po raz pierwszy w kontekście miejsca pracy, co było bardzo istotne. Myślę też, że niektórzy byli po prostu zszokowani, bo takie tematy wciąż są postrzegane jako kontrowersyjne. Zresztą mówiłam tam też o moich gender studies, o feminizmie i o tym, że występuję jako drag king „Freddie Mercury”. W końcu powstały jeszcze dwa krótkie filmiki na ten temat, które zostały nakręcone dla centralno-europejskich struktur naszej firmy i również opublikowane na ogólnodostępnej stronie internetowej. Dodało mi to skrzydeł i zainspirowało do zainicjowania nieformalnej grupy pracowników LGBT, w której możemy wymieniać informacje i wychodzić z inicjatywami dotyczącymi naszego wspólnego miejsca pracy, jak na przykład przegląd polityk wewnętrznych, aby były one włączające dla pracowników LGBT.

Występujesz jako drag king „Freddie Mercury”? Gdzie? Opowiesz o tym coś więcej?

Jasne. To hobby, które wzięło się z jednej strony z mojej wielkiej miłości do Freddie’go, która zaczęła się już w wieku 11 lat, oraz z kompletnego przypadku. Z okazji 29. urodzin zorganizowałam imprezę, której tematem były przebieranki za płeć przeciwną. Koleżanka podpowiedziała mi, żebym przebrała się za Freda, bo wszyscy wiedzą, że go uwielbiam. Wyszło wtedy na jaw, że nie tylko przypominam go fizycznie, ale również mam nieźle zinternalizowany sposób jego poruszania się po scenie. Potem znajomi namówili mnie do pierwszego oficjalnego występu dragkingowego i okazało się, że to się naprawdę podoba. Ogromną przyjemność sprawia mi rekonstruowanie stylistyki jego kostiumów oraz charakterystycznych elementów występów. Nie pojawiam się na scenie często – około dwóch, trzech razy w roku. Są to zazwyczaj imprezy i pokazy w klubach LGBT lub innych alternatywnych miejscach, ale zdarzyło mi się również wystąpić na imprezach prywatnych, w tym na ślubie moich znajomych.

Maju, to teraz, jako już wyoutowana w pracy osoba, doradzałabyś innym to samo?

Podstawową zasadą jest bezpieczeństwo. Myślę jednak, że w dzisiejszych czasach dużo osób pracuje w firmach, w których mogą czuć się bezpieczne. Mimo tego ukrywają swoją orientację. Coming out postrzegam w kategoriach odpowiedzialności. Jeżeli widzisz, że możesz sobie na niego pozwolić i nie wiąże się on z żadnym realnym ryzykiem, to gorąco cię do tego namawiam. Po pierwsze, ma on zbawienny wpływ na otoczenie. Buduje przekonanie, że osoby LGBT są takimi samymi osobami jak inni. Po drugie, to daje osobom, które są w mniej uprzywilejowanej pozycji, inspirację i poczucie bezpieczeństwa.

I potem już idzie gładko? Nie trzeba się z niczym mierzyć?

Niezupełnie. Dla mnie wciąż problemem jest to, że w wielu rozmowach o orientacji seksualnej w kontekście miejsca pracy nawet najbardziej przychylne osoby pytają: „Czemu mamy rozmawiać w firmie o preferencjach seksualnych?” Przypomina mi się wywiad z Prezydentem, który zapytany o zatrudnianie osób homoseksualnych w swojej Kancelarii odpowiedział, że nie ma nic przeciwko, ale nie chciałby, aby ktoś mu biegał półnago po korytarzu.

Czyli mityczne sprowadzanie naszej orientacji i związków tylko do seksu.

Kwestie seksualne dominują całą sferę dyskusji publicznej o osobach LGBT. Słyszę też często w wielu dyskusjach i debatach, że jeżeli chcemy rozmawiać o nas w miejscu pracy, to na tych samych zasadach nacjonaliści też będą mogli głosić w pracy swoje poglądy. Tak jakby orientacja LGBT była poglądem, a nie integralną częścią osoby, jak płeć, wiek, sprawność, czy kolor skóry. Najciekawsze jest jednak to, że same osoby LGBT często nie widzą takiej potrzeby. Nieraz słyszałam: „Ale czemu ja mam mówić o sobie w miejscu pracy?” Odpowiedź jest bardzo prosta – na przykład dla pozapłacowych świadczeń pracowniczych, jak opieka lekarska. Takie pakiety z reguły dostępne są dla partnerów, z którymi nie musimy być w związku małżeńskim. Pamiętam, jak chciałam ubezpieczyć swoją dziewczynę. Z duszą na ramieniu dzwoniłam do działu HR z pytaniem czy partner, dla którego chcę wykupić ubezpieczenie, może być tej samej płci. Mam szczęście, bo w moim miejscu pracy nie było to problemem. Jednak w organizacji, która nie wysyła do pracowników jasnego sygnału, że nie powinni bać się dyskryminacji ze względu na orientację seksualną, pracownik nowy, czy z krótkim stażem, w podobnej sytuacji pewnie zupełnie z tego zrezygnuje.

„Replika” nagłaśniała niedawno inną sytuację: w jednym z towarzystw ubezpieczeniowych przestarzałe przepisy uniemożliwiały objęcie grupowym ubezpieczeniem w miejscu pracy partnera czy partnerki tej samej płci – pewnej dziewczynie odmówiono ubezpieczenia jej partnerki.  

A wyobraźmy sobie też, że nasz partner czy partnerka ma wypadek. Musimy wziąć nagle wolne, a realizujemy właśnie ważny projekt. Rozsądny pracodawca udzieli urlopu. Co w sytuacji osoby, która nie jest wyoutowana? Będzie musiała uciec się do jakiegoś kłamstwa, co z kolei powoduje stres, dyskomfort i lęk, że to wyjdzie na jaw.

Potężną część życia spędzamy w końcu w pracy.

Mamy na biurku zdjęcia swoich bliskich, nosimy obrączki, przychodzimy z partnerami na imprezy firmowe, przy kawie opowiadamy współpracownikom, z kim spędziliśmy weekend, czy wakacje. To jest szereg sytuacji, które pokazują, że nasze życie prywatne ma związek z pracą. W pracy możemy też spotkać się z homofobicznymi żartami, które często biorą się po prostu z bezmyślności i braku świadomości, że właśnie obraża się dobrego kolegę czy koleżankę z pracy. Tu przykład mojej znajomej, która coming outem w pracy wzbudziła poruszenie. Koledzy twierdzili, że nie może być lesbijką, bo ma duży biust. Koleżanki dziwiły się, że przebywając z nią sam na sam, nie były zaczepiane (śmiech).

To na koniec wyjdźmy już z pracy. Jak oceniasz społeczną aktywność lesbijek?

Jest mnóstwo działających dziewczyn, ale tak jak w przypadku tęczowych sieci, odpływają w stronę organizacji feministycznych. I tam chcą być bardziej aktywne. Problem widzę też w tym, że wiele kobiet chce działać, ale nie chcą już być szefowymi. Wiele działaczek wywodzi się z ruchów, gdzie decyzje podejmuje się w sposób konsensualny, gdzie nie ma żadnych liderów. Nie twierdzę, że to jest zły styl, ale widzę jego wady. Moim zdaniem skuteczna inicjatywa powinna mieć twarz. To nie musi być jedna twarz. Może ich być wiele, ale muszą nadawać pewien ton, kierunek działań, inspirować. Kiedy jednak stajemy przed możliwością bycia liderkami, to często się wycofujemy.

Ale akurat nie w tęczowych sieciach w Polsce…

Racja, z tego, co wiem, to w Polsce inicjatywom LGBT w środowisku pracy przewodzą głównie kobiety. Sama nie wiem z czego to wynika, bo pod względem liczebności przewagę mają geje. Może zmiana przyjdzie z tęczowych sieci?

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Paradoks dragu

Z queerową performerką JOANNĄ PARNIEWSKĄ vel JOHNNYM D’ARC rozmawia Kuba Wojtaszczyk

 

Foto: Michał Sosna/ @no_pic_no_chat. Asystent: Franek Vetulani. Kostiumy i stylizacja: Adam Królikowski. Włosy: Warkoczyki i Afroloki Łódź. Makijaż: Joanna Parniewska

 

Kiedy „natknęłaś się na Sir Johnny’ego d’Arca?

W moich poszukiwaniach naukowych podczas doktoratu ze sztuki awangardowej obsesyjnie krążyłam wokół tematu tożsamości programowo nietożsamej, zdecentralizowanej. Urodziłam się w Polsce, ale dorastałam w Stanach Zjednoczonych, w Houston. Wydaje mi się, że dlatego nie mam mocno wkodowanego poczucia przynależności, a stan wyobcowania jest dla mnie codziennością. Działalność naukowa i twórczość artystyczna to tak naprawdę awers i rewers tej samej monety, a stawką jest tutaj przepracowanie własnego popierdolenia. Wcześniej, w trakcie studiów magisterskich, opublikowałam kilka tekstów na temat autokreacji w kontekście praktyk teatralnych, roli kostiumu, gestu i maski w konstruowaniu różnych wariantów tożsamości kulturowych. Odkryłam, że na tym polega paradoks dragu: to maska, która nie zasłania, ale w przedziwny sposób odsłania to, kim jesteśmy lub właściwie kim pragnęlibyśmy być. W tym samym czasie natrafi łam też na fi lm „Velvet Goldmine”, klasykę kina kampowego, który bardzo mnie zainspirował. Johnny był coraz bliżej.

Inspiracja Joanną d’Arc jest jednoznaczna.

Z jednej strony Johnny to po prostu męski ekwiwalent mojego imienia, Joanna. Z drugiej, tak jak mówisz, istotna jest dla mnie moja patronka – rycerka i wiedźma Joanna d’Arc. Jako drag king chciałam też demaskować patriarchalne naleciałości w naszej kulturze przez odsłanianie tego, że norma jest męska, choć udaje neutralną.

Początkowo nie funkcjonujesz na scenie. Dlaczego?

Johnny powstał jako moje męskie alter ego, które bierze udział w spektaklu życia codziennego. W ramach eksperymentu artystycznego konsekwentnie przez kilka miesięcy funkcjonowałam w męskiej charakteryzacji, krótkiej peruce, męskich ubraniach, posługiwałam się męskim imieniem i męskimi zaimkami, dbałam o wszystkie szczegóły, nawet o męską bieliznę i perfumy. Wtedy moja płeć i seksualność były dla mnie jeszcze problemem, brakowało mi pewności siebie. Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że rozpaczliwie nie chcę być kobietą, że to jakieś nieporozumienie. Mam za sobą doświadczenia przemocy, w tym także na tle seksualnym, o czym nie chciałabym jednak mówić szczegółowiej. W sposób nieuświadomiony utożsamiałam kobiecość z byciem ofi arą i postrzegałam ją jako jakiś wyrok. Powołanie do życia Johnny’ego było wzięciem sprawy w swoje ręce. Zrozumiałam, że nie mając nic do stracenia, tak naprawdę mam ogromną wolność. Moje myślenie było tyleż proste, co radykalne – skoro nie chcę być kobietą, to zostanę mężczyzną.

Otwarcie mówisz o tym, że przez kilkanaście lat zmagałaś się z anoreksją. Jak duży wpływ na twoją dragową postać miała choroba?

Sir Johnny d’Arc powstał po mojej piątej hospitalizacji, kiedy nie miałam już żadnej wiary w sens leczenia. Na anoreksję zachorowałam jako nastolatka, po wspomnianym doświadczeniu przemocy. Czułam wielki wstyd, dlatego chciałam zniknąć. Im stawałam się mniejsza, tym mniej oczu na mnie patrzyło. Odmowa istnienia to rozwleczona agonia, której towarzyszy próba leczenia i karmienia na siłę, bez woli osoby chorującej. Przez 15 lat, bo tyle trwała moja choroba, przeszłam drogę przez mękę. Ważyłam niecałe 33 kg przy moim 1,70 m wzrostu. Szukałam źródła, z którego dowiedziałabym się, jak wyjść z anoreksji. Jednak takiego nie znalazłam. Dlatego teraz, gdy mam to już za sobą, postanowiłam mówić o moim doświadczeniu. Musiałam głęboko poszukać powodu, dla którego chciałam żyć.

Jaki to był powód?

Postanowiłam zajmować się sztuką i postawiłam wszystko na tę jedną kartę. Po prostu. Znalazłam odwagę, by nie obawiać się krytyki, przestać chować siebie do szuflady. To był długi proces, miałam momenty zwątpienia. Stopniowo z jednego projektu wchodziłam w drugi, aż się w tym odnalazłam. Wydaje mi się, że pomimo trudnych doświadczeń ocalała we mnie zdolność do zachwytu, dostrzegania piękna. Inspiracji jest wokół mnóstwo! Książki, teatr, muzyka, seks! No i wielogodzinne rozmowy z ciekawymi ludźmi, których poznaję na swojej drodze. Wydaje mi się, że dużą rolę odegrało też postanowienie, że skoro coś mi się w moim życiu nie podoba, to to zmienię. W moim przypadku była to wspomniana płeć. Oczywiście nie porównuję tego doświadczenia z doświadczeniem osób transpłciowych, to zupełnie coś innego. Chodzi o podkreślenie własnej sprawczości w kształtowaniu swojego losu.

Jak pracowałaś nad sobą?

Terapia i przebywanie w dragu w przestrzeni publicznej stopniowo pozwoliły mi się otworzyć. Na przykład pozowałam do sesji zdjęciowych, też aktów, co przy moim niedawnym radykalnym braku akceptacji siebie było dużym wyczynem. W pierwszej „wersji” Johnny reprezentował zestaw mocno przerysowanych cech męskich, przy jednoczesnym grzebaniu we własnym wnętrzu. Każdego dnia testowałam, czy byłabym szczęśliwa, będąc mężczyzną.

Do jakich wniosków doszłaś?

Ten wybór nie jest konieczny. Doszłam do wniosku, że ta męska kreacja niepotrzebnie mnie ogranicza. Po pewnym czasie miałam dosyć odbijania piłeczki z jednego binarnego krańca na drugi i eksperyment zaczął dogasać. Podobnie jak nie ma kobiecości stopnia zero, tak nie ma uniwersalnej męskości, a patriarchalne standardy są przecież także krzywdzące dla mężczyzn, bo m.in. zabraniają im okazywania słabości, kreują jakiś nieosiągalny ideał emocjonalnie okaleczonej maszyny do zarabiania pieniędzy, utrzymywania rodziny itd. Krótko mówiąc, nie ma płci, są tylko pewne doświadczenia i konwencje kulturowe, które możemy przyjmować lub nie, którymi możemy się bawić, manipulować nimi, podważać je lub reprodukować. Poza tym eksperyment ten miał działanie autoterapeutyczne. Zrozumiałam, że problem braku akceptacji własnej kobiecości nigdy nie leżał we mnie. To nie ze mną było coś nie tak, tylko ze światem, który źle traktuje kobiety, poniża je, czyni z nich ofiary. Mówię teraz o swoim prywatnym doświadczeniu, ale to samo dotyczy złego traktowania mniejszości seksualnych, etnicznych, osób niewpisujących się w normy zdrowia psychicznego czy sprawności fizycznej, czyli, de facto, marginalizowanych.

Z drag kinga przeradzasz się w osobę dragową. Twój wizerunek zmienia się diametralnie – jest queerowy, biomorficzny, mroczny, ale też sensualny. Czasami masz wiele par oczu, innym razem nosisz zwierzęcą maskę, a jeszcze kolejnym wyglądasz niczym postać inspirowana Santa Muerte, czyli kultem śmierci w Meksyku. Sir Johnny d’Arc 2.0?

Tak, ha, ha. Nie tylko pozbyłam się szalenie niewygodnego sztucznego zarostu, ale w ogóle zmieniłam wygląd o 180 stopni. Jednak nie wzięło się to znikąd. Od zawsze interesował mnie temat transgresji. W tym samym czasie, kiedy czytałam teksty z zakresu gay studies, zgłębiałam książki z animal studies i cyborg anthropology. Cały czas przesuwam kolejne granice i je eksploruję. Teraz interesują mnie postaci półcyborgiczne, awatary, transhumanizm, świat animacji 3D. Kieruję się wewnętrznym poczuciem tego, co w danej chwili mnie zachwyca. Dzięki temu, że przeszłam taką, a nie inną drogę, zaczęłam też mocno inspirować się kobiecością. Zrozumiałam, że nie jest ona wyrokiem.

Co takiego jest w cyborgach, awatarach, co cię do nich ciągnie?

Widzę ogromny potencjał artystyczny w technikach animacji 3D. Dostrzegam także pewien związek pomiędzy życiem duchowym a niematerialnością czy pozacielesnością istnienia w rzeczywistości wirtualnej. Fascynuje mnie ta alchemiczna idea przeskanowania komórek własnego ciała w chmurę pikseli, animowaną przez technologie sztucznej inteligencji, i antropologiczne konsekwencje tej przemiany. Trochę sobie żartuję, że przemiana w awatara 3D pozwoli mi zachować wieczną młodość. Ale jest w niej też coś bardzo intymnego i trochę przerażającego. Teoretycznie moim hiperrealistycznym wirtualnym ciałem dysponować może każdy.

Johnny swobodnie manewruje między binarnym podziałem. Czy queer jest wybawieniem?

Kategoria queeru jest bardzo obiecująca, jednak nie do końca w takim rozumieniu, jakie jest stosowane powszechnie. Uważam, że ludzie, także w społeczności LGBTQ+, nieświadomie sami robią sobie krzywdę, redukując rozumienie własnej tożsamości do płci i seksualności. Sama w ogóle nie posługuję się takimi kategoriami jak tożsamość płciowa czy seksualna. To, co ktoś ma między nogami albo z kim lubi sypiać, nie jest wyznacznikiem tożsamości i mniej mnie interesuje niż to, co ta osoba ma do powiedzenia i kim jest. Dla mnie queer jest częścią szczerzej rozumianego anarchizmu, to taki pierwiastek destabilizujący, antysystemowy, paradoksalnie i trochę podstępnie czerpiący swoją siłę z własnej zmarginalizowanej pozycji.

W jaki sposób margines dodaje siły?

Kawałek życia spędziłam w Exarchei, dzielnicy anarchistycznej w Atenach. Tam poznałam, czym jest solidarność wynikająca z zadomowienia się na marginesie, gdzie nie ma miejsca na zawiść czy plotki, bo indywidualizm nie jest mylony z egotyzmem. Co więcej, nie ma miejsca ani na strefy wolne od LGBT, ani na miejsca LGBT friendly, bo nikogo zwyczajnie nie obchodzi, czy nosisz irokeza, czy lateksowe szpilki. Po prostu żyjesz po swojemu, wierzysz w to, co dla ciebie jest ważne, kochasz się, jak lubisz, i tworzysz tak, jak czujesz. Zatem nie odbieram mojej pozycji jako piętna. Nauczyłam się ją lubić. Sądzę, że potencjał do subwersji można realizować jedynie poza głównym nurtem. W momencie, w którym queer wtopiłby się w inkluzywną przestrzeń społeczną, stałby się jedną z wielu mód czy trendów, a to, co dotąd miało status kontrkultury, zamieniłoby się w grupę targetową. Żyję w znacznym stopniu poza systemem, co oznacza, że nie mogę korzystać z niektórych przywilejów, ale nie mam poczucia, jakobym ich potrzebowała.

Jakich przywilejów?

Na 500+ raczej nie mam co liczyć. Życie osoby AFAB w Polsce nie jest usłane różami. Z jednej strony forma dragu, którą prezentuję, choć mniej popularna od drag queens, jest coraz bardziej powszechna w społeczności LGBTQ+ i przez nią doceniana. Jednak z drugiej jest ta dominująca większość, która po prostu nienawidzi kobiet i osób nieheteronormatywnych. Bardzo mocno przeżyłam pierwszy lockdown spowodowany epidemią Covid-19 i odbywające się w jego trakcie Strajki Kobiet. Miałam poczucie, że jestem bezwolna, że nic nie zależy ode mnie. Surrealistyczna podszewka rzeczywistości wylazła na wierzch. Przez dobre kilka dni nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Z pomocą przyszedł drag.

W jaki sposób go wykorzystałaś?

W tym czasie zrobiłam bardzo ważny dla mnie projekt, „Omnes Pisces Habent Pussies” (z łac. „Wszystkie rybki mają cipki”), który przeprowadziłam w ramach Green Apartments Residency z krakowską ASP. Wtedy przez wiele tygodni żyłam w izolacji, przemieniłam swoje mieszkanie w rafę koralową ze śmieci zgromadzonych w trakcie lockdownu, a siebie przemieniłam w syrenę. To był bardzo wyczerpujący emocjonalnie projekt o tematyce feministycznej. Zaczęłam analizować postać Andersenowskiej Małej Syrenki w porównaniu z syreną starogrecką i tą średniowieczną z bestiariuszy. Mała Syrenka jest kobietą pozbawioną waginy, czyli będącą spełnieniem fantazji wyrastających z lęku kastracyjnego. Zamiast waginy ma pokryty łuską ogon, który kojarzy się z rybim zapachem. Jest to szalenie patriarchalne wyobrażenie. Jak pewnie pamiętasz, syrenka utraciła głos na rzecz mężczyzny, który miał ją pokochać. Temat współgrał z czasem intensywnych protestów feministycznych. Było i wciąż jest dla mnie bardzo ważne, żeby kobiety nie straciły głosu na rzecz mężczyzn, którzy decydują o ich ciele. Nie chcę, aby kobiety były bezwolne jak Mała Syrenka, tylko silne jak mitologiczne syreny. Wierzę, że kobiety nie dopuszczą, by głos w ich sprawie przejęła grupa facetów u władzy. „Omnes Pisces Habent Pussies” toczył się codziennie, a jego efektem był fi lm nakręcony w moim mieszkaniu.

Skoro „pierwszy” Johnny, ten dragkingowy, był twoim alter ego, to kim jest ta dzisiejsza postać, która pojawia się zarówno w imprezach dragowych, jak i na rynku artystycznym?

Na pewno nie spełnia już takiej samej funkcji, jak ten „pierwszy”. Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego posługuję się pseudonimem. Trzymam go trochę z sentymentu, bo poza dragiem działam w wielu innych obszarach artystycznych. Mało o nich mówię, bo rzadko jestem o nie pytana, a są dla mnie równie ważne, np. moje działania w kolektywie Hominis Affectus, gdzie tworzymy m.in. land arty. Z kolei z Latencja Studio eksplorujemy możliwości animacji 3D. Nie rozróżniam, czy występuję dla widowni w klubie LGBT, w teatrze, czy w galerii sztuki. Dla mnie odbiorca to po prostu człowiek, z którym wchodzę w dialog.

Jako Sir Johnny d’Arc wraz z drag queens Twoją Starą i Savannah Crystal oraz choreografem Eloyem Moreno Gallego wzięliście udział w „Najczęściej zadawane pytania. Rewia Drag Queen”. Spektakl został zaprezentowany na deskach wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Wygraliście_łyście główną nagrodę w nurcie off .

Ten spektakl to jeden z moich najważniejszych występów. Konfrontujemy się w nim z różnymi stereotypami i uprzedzeniami, głównie homofobicznymi. Był dla mnie kolejnym przekroczeniem granic, krokiem poza sferę komfortu. Mimo że miał lekką komediową formę, to dotykał tematów, które przecież plasują się w ciemnych rejestrach emocjonalnych. Scenariusz do spektaklu powstawał w trakcie prób, a więc nasze dialogi i zachowania na scenie odzwierciedlają to, jak zachowujemy się prywatnie. W pewnym momencie na scenie wypowiadam swoje największe lęki. Zadaję sobie pytanie, czy jestem wystarczająco dobra, czy w ogóle się do tego wszystkiego nadaję, czy inni nie są ode mnie lepsi. Myślę, że nas wszystkich nachodzą niekiedy takie wątpliwości. Codzienność często zmusza nas do udawania bardziej pewnych siebie, niż jesteśmy w rzeczywistości.

W dragu działasz na wielu płaszczyznach i przez to wymykasz się dragowej definicji. Masz taką na własny użytek?

Dla mnie drag jest jedną z wielu form artystycznej ekspresji. Bardzo ją lubię, bo daje dużo swobody i wolności. Dla mnie każdy występ to taka mikroforma teatralna. Na kilka minut dostaję scenę i sama jestem sobie reżyserką, scenarzystką, choreografką, kostiumografką czy stylistką. Mam oczywiście świadomość tradycji stojącej za kulturą dragu, ale bardzo cenię fakt, że jest ona tak otwarta na eksperyment artystyczny i nowe formy. Właściwie nie ma tutaj ograniczeń. Scena klubowa to przestrzeń do realizowania swoich fantazji. W dragu nie chodzi przecież o cross dressing, tylko o społeczność, jaką tworzy widownia, która chce nas oglądać, chce się spotykać w bezpiecznej przestrzeni, zapomnieć o zmartwieniach codzienności. Wchodzi z nami w dialog. Cieszę się, że drag pomału wychodzi poza kluby. Mam tu na myśli nie tyle mainstream, ile przestrzeń teatru, stosunkowo mało skomercjalizowaną.

Na początku naszej rozmowy mówiłaś, że przez doznaną przemoc fizyczną chciałaś stać się mniejsza, by nikt cię nie mógł zobaczyć. Z zasady drag powiększa i podkręca „nosiciela_ kę. Nie chcesz już zniknąć?

Wydaje mi się, że gdy występuję, dokonuje się coś, co odczarowuje rzeczywistość. Staję się większa i bardziej widoczna, ale chcę, by ludzie na mnie patrzyli, ponieważ w chwili, kiedy jestem na scenie, świadomie rozporządzam własną widzialnością i wykorzystuję przekleństwa przeszłości na własną korzyść. Rosnę nie tylko wizualnie, ale też emocjonalnie.  

***

Joanna Parniewska vel Johnny d’Arc – queerowa performerka, artystka wizualna, tożsamość programowo nietożsama. Nieustannie zmienia formę i eksploruje przestrzenie tego, co nienormatywne.  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wyoutowana lesbijka też może awansować

Czy coming out w pracy może spowolnić karierę? Czy mówienie głośno o potrzebach osób LGBT+ w pracy może zmienić firmę? Czy można jednocześnie być na wysokim stanowisku w firmie i w wolnym czasie występować na tęczowych scenach w całej Polsce jako Freddie Mercury? Na te i inne pytania odpowiada MAJA ZABAWSKA, doradczyni podatkowa, partnerka w Deloitte, wyoutowana lesbijka i drag king. Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Foto: arch. pryw.

 

Minęło 5 lat od twojej ostatniej rozmowy dla „Repliki”. Byłaś wtedy starszą menadżerką w Deloitte, a dzięki doświadczeniom pracy w Londynie tworzyłaś wtedy tęczową sieć pracowniczą w firmie. Co się od tego czasu zmieniło?

Wczoraj przejrzałam tamtą rozmowę, żeby przypomnieć sobie, na jakim etapie wtedy byłam. Wydaje mi się, że było to milion lat temu. (śmiech) Przede wszystkim od tamtego czasu sformalizowaliśmy tęczową sieć pracowniczą, do której obecnie należy już ponad 130 aktywnie działających osób! W tym czasie dwa razy awansowałam – najpierw na dyrektorkę, a potem na partnerkę w Deloitte, czyli najwyższe stanowisko w firmie, a oprócz roli biznesowej od czerwca jestem także odpowiedzialna za obszar różnorodności i inkluzji w Deloitte Polska. A prywatnie – po 5 latach szczęśliwego związku z partnerką życiową ożeniłam się z nią na Maderze! We wrześniu miałyśmy huczne wesele w Polsce na 140 osób.

Gratulacje! Zanim opowiesz więcej o ślubie, opowiedz najpierw o tym polu swojej działalności. Tamten wywiad z 2017 r. w dużej mierze skupiał się na próbie wytłumaczenia Czytelnikom_czkom, czym są tęczowe sieci pracownicze. Dziś chyba wiele pod tym względem się zmieniło; tęczowe sieci stały się pewną normą w międzynarodowych korporacjach.

I tak, i nie. Prawdą jest, że gdy rozmawialiśmy w 2017 r., pierwsze firmy dopiero stawiały kroki w tematyce tęczowych sieci. Teraz jest ich zdecydowanie więcej, ale dalej w 98% to firmy międzynarodowe, a nie polskie. Co więcej, aktywne działania na rzecz włączania pracowników LGBT+ nie są powszechną praktyką we wszystkich branżach. W Polsce prym wiodą w nich moim zdaniem shared service centers, czyli centra usług wspólnych – firmy, które dla innych międzynarodowych korporacji zajmują się np. księgowością, zarządzaniem zasobami ludzkimi, rozliczaniem wynagrodzeń, czy wszelkimi zamówieniami do firm. To jedna z najbardziej prężnych gałęzi biznesu w Polsce. Takie firmy znajdziemy w Katowicach, Rzeszowie, we Wrocławiu czy też w Warszawie i często pracują tam ludzie z różnych stron świata, a tym samym – różnorodność i włączanie jest w nich normą. Nie przypadkiem ABSL, czyli stowarzyszenie, które skupia m.in. centra usług wspólnych, było współorganizatorem LGBT+ Diamond Awards w tym roku. Ta branża mocno stawia na tęczowe sieci w Polsce, podobnie jak globalne banki mające siedziby w Polsce, branża technologiczna czy międzynarodowe kancelarie prawne. Moja firma, Deloitte, należy z kolei do branży usług profesjonalnych i doradztwa, która do niedawna nie była tak zaawansowana w temacie włączania osób LGBT+ – ale to również pozytywnie się zmienia.

Zastanawiam się, czy ten brak inicjatyw z twojego sektora usług profesjonalnych i doradztwa nie wynikał z homofobii. Może wszystkim przez lata podświadomie wydawało się, że rzetelny doradca powinien być „niezależny”, a więc nie poruszać tematów swojego „życia prywatnego”.

Sama branża doradcza nie jest ani bardziej, ani mniej homofobiczna od tego, co widzimy w społeczeństwie. Natomiast doradcy tradycyjnie postrzegani byli jako osoby całkowicie neutralne. Stąd mogły wynikać obawy przed „angażowaniem się” w tematykę osób LGBT+. Jednocześnie jednak samo doradztwo jest po prostu usługą, a co jest najważniejsze w usługach? Relacje! Dobre doradztwo to przede wszystkim szczerość i obopólne zaufanie, a w ten sposób pojmowana neutralność wcale temu nie sprzyjała. To, kogo nasz klient widzi po drugiej stronie, jest bardzo istotne, a nasi klienci również są różnorodni i tego od nas oczekują. Na szczęście idziemy w tym kierunku.

Tęczowa sieć w Deloitte była pierwszą taką inicjatywą wśród waszej bezpośredniej konkurencji. Czy inne fi rmą idą za waszym przykładem?

Jasne. I nie dotyczy to tylko naszej branży. Gdy pierwsza firma z danego sektora wchodzi w temat różnorodności i włączania, to zaczyna pewien trend dla pozostałych. Inne firmy nie chcą być gorsze, nie chcą zostać w tyle na tle konkurencji i często robią to samo. Podobnie dzieje się w naszym przypadku. Trzeba jednak pamiętać o jednym – w jednych firmach ta inicjatywa pojawia się z góry i jest narzucana przez międzynarodowy zarząd, a u innych jest to inicjatywa oddolna pracowników. Wychodzi to różnie – gdy polityka różnorodności i włączania jest narzucana odgórnie, bez zaangażowania ludzi, często brakuje u pracowników chęci do działania. Z kolei gdy to pracownicy wychodzą z tą inicjatywą – przełożeni nie zawsze chcą współpracować. Generalnie więc sekretem każdej prężnie działającej tęczowej sieci pracowniczej w Polsce jest sprzężenie zwrotne między górą a pracownikami. I jedni, i drudzy muszą chcieć. Gdy to się uda – wszystko jest możliwe.

Co z polskimi firmami? Staracie się jakoś przekonać je do podobnych działań?

Staramy się dawać przykład. Angażujemy się w coraz więcej projektów zewnętrznych, żeby pokazywać, że to tematy ważne i warte podjęcia. Deloitte współpracuje z wieloma firmami w Polsce – nasi partnerzy biznesowi, nasza konkurencja i całe otoczenie firmy poznają nasze wartości, cele, widzą już, że zwracamy uwagę na różnorodność. Mam nadzieję, że tym samym w jakiś sposób legitymizujemy ten temat wśród innych. Co więcej, Deloitte w ramach wielu swoich usług doradza również klientom w obszarze Diversity, Equality & Inclusion.

Wróćmy do wątku minionych 5 lat. Co udało się zrobić przez ten czas twojej sieci pracowniczej?

Zaczęliśmy od nawiązania relacji na poziomie regionu Europy Środkowej, m.in. Węgier, Rumunii, Czech czy Słowacji, i stworzenia sieci regionalnej. W następnym kroku udało się w kwietniu 2021 r. sformalizować sieć polską, która wcześniej przez kilka lat działała nieoficjalnie. W sieci mamy już ponad 130 osób – to oczywiście osoby LGBT+, ale też i sojusznicy. Wiele osób pyta mnie, ile osób aktywnie działa, i muszę powiedzieć, że u nas blisko 50% osób członkowskich pojawia się na naszych eventach i angażuje w działania. Mamy też sześcioosobową grupę koordynującą. Co robimy? Dużo! Co miesiąc mamy tęczowe kawy wirtualne, w trakcie których rozmawiamy i wymieniamy się przemyśleniami. Ale spotykamy się razem w różnych okolicznościach – czasem to jest wyjście do klubu, innym razem spotkanie pod tytułem „Tęczowy las”, na którym nasz kolega, były leśnik, oprowadza nas po lesie i mówi o tęczowej bioróżnorodności świata roślin i zwierząt. Staramy się, by spotkania też były różnorodne, dopasowane do różnych osób – raz teatr, raz piknik, raz „teleturniej”. Dzięki wsparciu zespołu talentu mamy też klasyczne tęczowe gadżety i już w momencie zatrudniania nowego pracownika każdy_a dostaje w pakiecie startowym tęczową naklejkę oraz informację o naszej sieci. Sama jestem zdziwiona, ile osób w naszym biurze je nosi. Często widzę osoby nienależące do sieci, które chodzą po biurze z tęczowymi smyczami na identyfikator czy kubkiem. I dużo osób powie – no ale co z tego, że ktoś ma tęczowy kubek? No, dużo! Pracownicy LGBT+ dostają jasny sygnał, że tutaj mogą czuć się bezpiecznie, że mogą mówić o sobie, być swobodni. To ma duży wpływ na życie. Na poziomie edukacyjnym współpracujemy oczywiście z organizacjami pozarządowymi takimi jak Lambda Warszawa, Fabryka Równości z Łodzi czy Miłość Nie Wyklucza. Przy każdym z takich ogólnofirmowych webinariów staramy się pokazać twarze naszych pracowników. Po prezentacji MNW o równości małżeńskiej sama pokazałam zdjęcia ze swojego ślubu i opowiedziałam swoją historię.

Macie wsparcie kierownictwa w swoich działaniach?

Po wielu rozmowach udało się nam je wypracować i mamy wśród nich sojuszników. Mieliśmy ostatnio spotkanie sieci z naszym prezesem Tomaszem Konikiem, na którym wymieniliśmy się poglądami na temat pracy i życia osób LGBT+ w Polsce. Prezes bardzo nas wspiera, a w tym roku, gdy byliśmy też oficjalnym partnerem LGBT+ Diamond Awards, wręczał jedną z nagród. Z kolei z okazji Coming Out Day przygotowaliśmy komunikat, w którym 35 osób LGBT+ i sojuszników z naszej firmy napisało, kim są i co ten dzień dla nich znaczy. Tę wiadomość prezes wysłał osobiście do wszystkich naszych pracowników. Myślę, że taki gest ma ogromne znaczenie.

Wielu współpracowników pisze do ciebie z podziękowaniem za te działania?

Dostaję masę takich wiadomości. Jeden z kolegów, który też pracował wcześniej w międzynarodowej korporacji, niedawno mówił mi, że opowiada swoim znajomym, jak bardzo my się staramy, że stale nas widzi, że nigdy nie był w pracy, w której ktoś czułby się tak swobodnie. Myślę, że to też istotne, że w ciągu tych 5 lat awansowałam. To jest bardzo silny sygnał pokazujący, że osoba w pełni wyoutowana i absolutnie żyjąca w zgodzie ze sobą jak najbardziej może robić karierę w Deloitte. Inna moja koleżanka na tym stanowisku co ja też jest wyoutowaną lesbijką, mój kolega gej został dyrektorem… Kiedy przeprowadziliśmy wywiady z pracownikami LGBT+, wiele osób wspominało, że zna nieheteronormatywne osoby na stanowiskach dyrektorskich, często gejów, którzy odradzali im coming out w pracy. Mam nadzieję, że takie historie jak nasze będą przeciwwagą dla tego rodzaju sygnałów od ludzi w szafach.

Nigdy nie żałowałaś swojego coming outu w pracy?

Wręcz przeciwnie. Uważam, że to on pomógł mi w karierze. Przez pierwsze 8 lat swojej pracy tutaj byłam w szafie, miałam poczucie prowadzenia dwóch żyć. Kiedy to się zmieniło, poczułam jakąś nową energię, otwartość, chęć do pracy. Myślę, że w stosunkach międzyludzkich to też jest wyczuwalne – czy jesteśmy autentyczni, czy coś gramy. Więc nie, nie żałuję coming outu, dzięki niemu bardzo dużo osiągnęłam!

W tym naszym pierwszym wywiadzie wspominałaś, jak bardzo bałaś się zadzwonić pierwszy raz do działu personalnego, by dopytać, czy możesz ubezpieczyć też swoją partnerkę. Czy to już formalnie udało się zmienić?

Tak. Zmiany to efekt szeregu rozmów z zespołem talentu i osobami decyzyjnymi oraz wspólnych warsztatów zainicjowanych przez Mariusza Bonnę, kolegę z naszej tęczowej sieci. Abonament medyczny zawsze był u nas dostępny również dla partnera czy partnerki tej samej płci, ale komunikacyjnie nie było to jasno wskazywane. Teraz jest już to dokładnie opisane. Oczywiście wciąż pojawiają się inne kwestie. W pewnym momencie w świadczeniach dla pracowników pojawił się psycholog rodzinny, no i od razu dostaliśmy pytania od osób LGBT+: co znaczy „rodzina”?, czy ten psycholog jest przeszkolony również w tematyce wsparcia osób LGBT+? Nazwa tego świadczenia od razu została zmieniona na neutralną, a wybrany specjalista został sprawdzony pod względem znajomości problemów osób LGBT+. Ważny jest dialog między pracownikami a organizacją, bo wielokrotnie firma czy dani pracownicy nawet przy najlepszych chęciach nie zdają sobie sprawy, że robią coś nie tak. Po to są też sieci, żeby to wyłapywać, poprawiać i edukować.

Czy teraz jest już łatwiej rozmawiać z decyzyjnymi osobami? Wyobrażam sobie, że w tych pierwszych rozmowach spotykaliście się wielokrotnie z niezrozumieniem, dlaczego niby słowo „rodzinny” wam nie pasuje.

Jasne, gdy ktoś nie zdaje sobie sprawy z problemów, z jakimi spotykają się osoby LGBT+, gdy ktoś nie wie, jak wygląda nasze życie, to nie rozumie, dlaczego dana kwestia jest dla nas istotna. Dlatego też najpierw przybliżyliśmy im tę perspektywę, a dodatkowo Fundusz dla Odmiany zrobił szkolenia dla naszego działu personalnego właśnie z tematu wrażliwości na kwestie pracowników LGBT+. „Dlaczego mamy mówić o temacie LGBT+ w miejscu pracy?”, albo „po co mamy mówić o tym, co i z kim ktoś robi w prywatnym czasie?” – to najczęstsze pytania, jakie słyszę na początku każdego spotkania na ten temat. Staram się zawsze powiedzieć, że większość życia spędzamy jednak w pracy i orientacja czy tożsamość ma ogromny wymiar społeczny, ale też lubię pokazać osobom heteronormatywnym, że one również bardzo często „afiszują się” ze swoją orientacją w miejscu pracy. W zeszłym roku zrobiliśmy takie wyzwanie dla osób sojuszniczych – poprosiliśmy cztery osoby heteronormatywne z poziomu partnerskiego i menedżerskiego, by przez tydzień nie mówiły w pracy o swoim życiu prywatnym. Mieli ukrywać wszystko – zdjąć obrączki, stosować na spotkaniach online tylko takie tło, by nie było widać, z kim mieszkają, schować zdjęcia bliskich z biurek, wymienić zdjęcie bliskich na neutralną tapetę w telefonie itd. Te osoby miały poczuć się jak te osoby LGBT+ w miejscu pracy, które muszą to de facto ukrywać. Po tygodniu opowiedzieli o swoich doświadczeniach. Jednemu z partnerów, a więc osobie na najwyższym stanowisku w firmie, wydawało się, że to nie będzie wyzwanie, bo on i tak zupełnie nie mówi o swoim życiu prywatnym w pracy. Mimo wszystko powiedział jednak, że to zadanie go przerosło. Jego żona zachorowała, musiał zaopiekować się dziećmi, wyszedł z nimi na plac zabaw, a wtedy zadzwonił do niego klient. Wcale nie było łatwo wytłumaczyć mu, dlaczego w tej chwili nie może rozmawiać, nie usprawiedliwiając się dziećmi. Myślę, że takie ćwiczenia mogą wielu osobom otworzyć oczy i pokazać, jak trudno jest żyć w szafie. Choć w Deloitte prowadzimy całe spektrum działań na rzecz różnorodności m.in. w zakresie równości płci czy rodzicielstwa, to sieć pracowników LGBT+ i sojuszników jest pierwszą, która w takim formacie funkcjonuje w firmie. W nowej roli dotyczącej różnorodności i włączania chciałabym stworzyć platformę, która pozwoli pracownikom na tworzenie nowych sieci oddolnie. Chcemy, by to dobre doświadczenie naszej tęczowej sieci stało się prototypem dla innych grup.

W ostatnich latach ruch na rzecz równych praw osób LGBT+ jest coraz bardziej widzialny i słyszalny. Czy tak samo dzieje się w tych małych, organizacyjnych społecznościach? Inne mniejszości, jak mówisz, jeszcze nie stworzyły swoich „wojsk” do walki o równe prawa. To w nas są teraz ta siła i potrzeba walki o swoje.

Ostatnio usłyszałam zabawny komentarz od kolegi na tym samym stanowisku: „Ja ci trochę zazdroszczę tej twojej tęczowej sieci, bo wy macie jakąś swoją społeczność, a ja nie mam zupełnie jakiegoś swojego świata”. Więc tak, masz rację! Ta nasza umiejętność łączenia się w walce o lepszą przyszłość sprawia, że ludzie do nas lgną. Bardzo wiele osób właśnie dlatego dołączyło do naszej sieci jako sojusznicy – bo zobaczyli tu miejsce na społeczne zaangażowanie.

O pracy powiedziałaś dużo. A jak wyglądał twój pierwszy coming out przed samą sobą?

W wieku 20 lat poznałam pierwszą dziewczynę, zakochałam się, no i wtedy się dowiedziałam, że jestem lesbijką. Tak to poszło! (śmiech) Moja rodzina z kolei zawsze była bardzo otwarta i świecka, więc nie miałam obaw ze względów religijnych, a mimo to, gdy powiedziałam im, że mam dziewczynę, był to ogromny szok dla moich rodziców i nie było kolorowo. Odbyłam też wtedy bardzo specyficzną comingoutową rozmowę z tatą, który był wtedy prezesem dużej firmy. Moje rozmowy z nim przez całe życie głównie dotyczyły właśnie kariery zawodowej, mojego rozwoju, wykształcenia – praktycznych spraw. Gdy dowiedział się, że jestem lesbijką, wziął mnie na stronę, westchnął i powiedział: „Z domu nikt cię nie wyrzuci, nie martw się. Ale wolałbym, żeby jednak nie było tak, jak mówisz, bo ja jako pracodawca, gdybym miał do wyboru pracownika homo- i heteroseksualnego, to z pewnością wybrałbym hetero. I nie dlatego, że mam coś przeciwko osobom homoseksualnym, ale dlatego, że po prostu nie chciałbym mieć kłopotów”. To, czym się zajmuję teraz, to, jak widzisz, nie jest przypadek. Na samym początku mojej kariery zawodowej, w wieku 20 lat, dostałam bardzo mocny sygnał, że nie powinnam być otwarta w miejscu pracy. Słowa ojca zostały we mnie przez całe lata. Byłam wyoutowana wszędzie, tylko nie w pracy. Może właśnie przez tę rozmowę próbuję dziś wszystkim udowodnić, że tak nie musi być.

Wracaliście kiedyś z tatą do tej rozmowy?

Nigdy. Ale moi rodzice dziś są już bardzo wspierający, uwielbiają moją żonę, uczestniczyli w naszym wielkim weselu, znają się z moim teściami… i to jest piękne. Dla mnie to jest megawzmacniające i ich wsparcie dało mi bardzo dużo. To jednak też były lata pracy – mojej, ich i mojej z nimi – żeby wszystko sobie wyjaśnić i dziś być fajną, wspierającą się rodziną.

Poza pracą zawodową jesteś też drag kingiem, ale przebierasz się wyłącznie za Freddiego Mercury’ego. O swojej miłości do Freddiego opowiadałaś nawet już 6 lat temu na oficjalnym kanale Deloitte na YouTubie, a ostatnio też w książce „Cudowne przegięcie” naszego kolegi redakcyjnego Jakuba Wojtaszczyka. Czytałem, że w każdą rocznicę jego śmierci – 24 listopada – organizujesz wielkie imprezy ku czci jego pamięci. Jak było w tym roku?

(śmiech) Wiele cech Freda odnajduję w sobie. On powiedział kiedyś: „The bigger, the better. In everything”. Ja z tym się bardzo identyfikuję – również w kontekście imprez. (śmiech) Zawsze są duże, donośne, z masą ludzi! Ale w tym roku przed chwilą miałyśmy wesele na 140 osób i to chyba zjadło już wszystkie moje siły – imprezy nie było, aczkolwiek w przyszłym roku powracam w wielkim stylu, obiecuję to już teraz wszystkim moim znajomym, którzy może czytają teraz ten wywiad. (śmiech) A co do Freddiego, moja miłość do niego trwa nieustannie od 11. roku życia. W nim pierwszym się zakochałam i on rozpoczął moją wielką dziecięcą fascynację osobami homoseksualnymi, gdy sama jeszcze za taką się nie uważałam. Potem, tuż przed trzydziestką, gdy na jednej z przebieranych imprez weszłam w jego rolę, wszyscy uznali, że wyszło mi naprawdę dobrze, a ja też poczułam wtedy w sobie jakąś nieznaną dotąd siłę. Tak zostałam drag kingiem. Występuję kilka razy w roku, przez pandemię miałam przerwę, ale w tym roku wróciłam na scenę. Miałam okazję występować po Paradzie Równości w Warszawie, a teraz 17 grudnia będę w Poznaniu u Twojej Starej na show „Twój Drag brzmi znajomo” w wydaniu świątecznym. Tak że już teraz wszystkich zapraszam! Freddie to jest mój magiczny przyjaciel, do którego ciągle wracam i który jest moim nieustannym źródłem radości, inspiracji, energii i wszystkiego, co piękne.

Pierwszy weselny taniec był do piosenki Queen?

(śmiech) Nie było pierwszego tańca, ale w weselnym repertuarze pojawiało się oczywiście Queen. No i była wielka prezentacja zdjęciowa całej naszej historii, a że Freddie jest ze mną prawie przez całe życie, to był tam i on. Wiesz, ja już mam 41 lat, więc tego się całkiem sporo uzbierało! (śmiech) Ale kolejne wyzwania wciąż przede mną, więc działam dalej!  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zawsze kolejny będzie żart

„Kiedyś, gdy tylko ktoś się nie zaśmiał z mojego dowcipu, drętwiałem: »Jezu, nie jestem śmieszny!«. Teraz już wiem, że mogę być i śmieszny, i nieśmieszny” – mówi drag king VUJO DE LA CRUZ. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: Emilia Lyon

 

Czy uważasz się za zabawną osobę?

Moje poczucie humoru raczej utrzymuje się na takim samym poziomie, własne żarty od zawsze mi się podobały. (uśmiech) Nie wiem, jak innym, bo dopiero od pewnego czasu zacząłem konfrontować je z rzeczywistością. Natomiast to, co się u mnie przez lata zmieniło, to kwestia nerwowości. Kiedyś, gdy żartowałem, pojawiał się milion czarnych myśli. Kiedy ktoś się skrzywił lub nie zaśmiał, uznawałem: „Jezu, nie jestem śmieszny!”. Teraz już o tym nie myślę. Wiem, że mogę być śmieszny i nieśmieszny. Nie każdy żart wyląduje. Ważne jest jednak to, że jestem w stanie zadbać o swoje emocje w momencie, kiedy sprzedaję siebie, jak również zadbać o innych. Zawsze będzie przecież kolejny żart.

Kiedy zostałeś przedstawiony światowi komedii?

Przypadkiem, w 2017 r. Koleżanka zaprosiła mnie do warszawskiej Szkoły Impro do współudziału w kursie improwizacji. Miałem mózg wyprany agencją brandingową, w której pracowałem, i nie mogłem uwierzyć, że zamiast przeznaczyć pieniądze na szkolenie z biznesu, można je wydać na naukę przyjemnych rzeczy. Na kursie zaskoczyło mnie, że improwizacja jest demokratyczna, bo to sztuka współpracy. Nie istnieje tu rywalizacja, kto jest śmieszniejszy, ponieważ śmieszni są tu ludzie wspólnie. Jestem tylko tak śmieszny, jak osoba partnerująca mi na scenie. Nie mogę komuś przerwać i powiedzieć: „A ja mam inny żart”. Nie mogę kogoś zgasić, gdy żart mi się nie spodoba. To nie jest zgodne ze standardami improwizacji. Jest tu dużo grania na inne osoby. Ta umiejętność później przydała mi się w wielu sytuacjach, zarówno na scenie, jak i poza nią. Improwizacja ma też jedną prostą zasadę „tak, i…”. Gdy ktoś coś powie, nawet największą bzdurę, my to potwierdzamy i dodajemy coś od siebie. Bo to sztuka wspólnego budowania jednej bardzo wysokiej wieży. Chcemy, aby jak najdłużej się utrzymała. Oczywiście tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałem, gdy poszedłem z koleżanką na kurs dla początkujących w improwizacji, tego dowiadywałem się później. Co prawda podobała mi się wspomniana demokratyczność, ale nadal byłem sceptyczny. Wydawało mi się, że to jakieś takie głupie, ale jednocześnie sprawiające przyjemność, no i dziwiłem się, że nie ma tam rywalizacji. Czułem blokadę przed otworzeniem się na scenie. Po jakimś czasie podjąłem decyzję, że może jednak się tym zajmę. Dobrze mi szło improwizowanie, a to duża zachęta do dalszej pracy. Zacząłem chodzić na inne kursy, trochę więcej grać.

Improwizacja okazała się odskocznią czy próbą odnalezienia się w rzeczywistości?

Bardziej to drugie. Z racji wieku, a przekroczyłem już trzydziestkę, jestem jedną z tych osób, które szukając siebie zawodowo i życiowo, zaufały kapitalizmowi trochę bardziej niż teraz trzeba. Studiowałem anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim. Po studiach wróciłem do Warszawy, skąd pochodzę, i już tu, w stolicy, zostałem. Podczas studiów nie pokazywano nam za wiele innych możliwości rozwoju i sukcesu niż praca w korpo czy po prostu na etacie. Panowało przekonanie, że na sztukę w życiu codziennym nie ma za dużo miejsca. Chyba że człowiek godził się na małe zarobki i bycie strasznie nieszczęśliwym. Z perspektywy widzę, że to nie była prawda. Przez improwizację i sztukę odnalazłem siebie dla siebie, ale też dla innych. Podobnie jak inne dragsy w moim wieku, najpierw musiałem osadzić się w dorosłej rzeczywistości, a dopiero później zobaczyć, że nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem. Pomogło też, że świat komedii ewoluuje. Na scenę dopuszcza się już inne osoby niż biały cis hetero chłop. Kiedy wychodziłem na scenę, ta rewolucja już się działa. Nie musiałem przepychać się łokciami, aby – jako osoba AFAB (ang. assigned female at birth – osoba z oznaczoną przy urodzeniu płcią żeńską – przyp. red.) lub niewyglądająca jak typowy standuper – móc uczestniczyć w współtworzeniu humoru. Dopuszczenie różnorodności pomaga innym, którzy nie są w mainstreamie tożsamościowym, być usłyszanym w komedii.

Improwizacja to jedna z gałęzi twojej działalności. Druga to wcielanie się w celebrytów i celebrytki, jak Andrzej „Piasek” Piaseczny, Michał Bajor, Aldona Orłowska.

Te postaci powstały na potrzeby „Snacz Gejm” Shady Lady, czyli show inspirowanego „RuPaul’s Drag Race”, w którym dragowe osoby udają celebrytów. Zaczynałem z wysokiego C, ponieważ efekt impersonifikacji, parodii może być różny. Sztuka ta polega na sklejeniu ze sobą dwóch rzeczy – mojej osobowości, bo to ja, nie Bajor czy Piasek, jestem tą postacią na scenie – oraz wyobrażenia parodiowanej postaci, które powinno być oparte na faktach. Odgrywam postaci z szacunkiem, dlatego też wybieram osoby, które choć trochę lubię. Jakby oglądały show, może byłyby zniesmaczone, ale na pewno by nie zwymiotowały. (śmiech) Taki jest mój cel. Zawsze robię risercz, oglądam wywiady, czytam o konkretnej osobie. Przy okazji Bajora, koleżanka, która specjalizuje się w impersonifikacjach, Martyna Cytryna, na przykładzie jednego wideo uczyła mnie tego, jak artysta się wypowiada. W nieskończoność powtarzaliśmy słowo „melodyjność”. W graniu tej postaci ta fraza była dla mnie swoistą kotwicą, esencją osobowości i stylu mówienia Bajora. Z tego względu, że „Snacz” też jest improwizowany, mocno wchodzą tam instynkty sceniczne. Każda z postaci, czy to Piasek, Bajor, czy Aldona, ma swój punkt odbicia, czyli to, na czym jej w danym momencie zależy, dlaczego tutaj przyszła, ale też pojawia się miejsce na reakcję na inne osoby na scenie i niesprzyjające okoliczności, jak niewygodne buty.

Czy nazywasz te postaci dragowymi?

Gdy zaczynałem, jeszcze z Bajorem, nie nazwałbym tych występów w pełni zrealizowanym dragiem. To znaczy pojawiły się makijaż, blokowanie brwi, musiałem rozjaśnić skórę, bo artysta jest bledszy ode mnie. Ale jeszcze nie czułem, że sam dla siebie jestem drag performerem. Czułem, że moim zadaniem jest wcielenie się w Michała Bajora. Nie sądziłem, że przestrzeń dragowa jest w ogóle dla mnie możliwa. Wtedy, w latach 2017, 2018, w moim przekonaniu w przestrzeni wspólnej nie istniało zbyt wielu drag kingów. Niektóre osoby zaczynały, ale jeszcze nie funkcjonowały w mojej świadomości jako występujące regularnie.

Czyli scenę zapełniali cis geje?

Według mojej ograniczonej wiedzy, raczej tak. Moja podróż różni się jednak od innych osób dragowych. Zaczynałem od teatru, mniej przejmowałem się bookingiem i frekwencją. Na „Snacz Gejm” przychodziły tłumy. Występy nie odbywały się jednak w przestrzeni klubowej, co sprawiało, że nie miałem pełnego oglądu świata dragu. Dominował w nim wtedy, jak powiedziałem wcześniej, bardziej mainstreamowy drag, czyli cis osoby męskie w peruce, dużym paddingiem, piersiami. „Snacz Gejm” okazał się ciekawym narzędziem weryfikacji takiego postrzegania dragu, bo samo przerysowanie kobiecości to za mało, kiedy musisz przerysować konkretną postać i skupić się na jej cechach.

Skąd w ogóle to zainteresowanie dragiem?

Zawsze chciałem robić drag, ale nie wiedziałem, że mi wolno. Nie widziałem też reprezentacji. Co prawda nie siedziałem w szafie, ale zostałem zsocjalizowany do budowania szafy wokół siebie, czyli miałem „normalną” pracę, znajomych, hobby. Strasznie źle się czułem w tej normatywności, ale myślałem, że tak wygląda życie. Osoby queerowe poznałem dopiero na studiach, ale one również zbudowały szafę, pracowały w korpo. Byłyśmy i byliśmy zadowoleni, że nikt nas tam nie szykanuje, a do tego, raz na jakiś czas, mogliśmy wyskoczyć do klubu dla osób LGBTQ+. Szczyt wolności! Tak naprawdę rozpoczynałem pierwszy „Snacz”, prowadząc cis życie. Do teatru biegłem po robocie z wywieszonym językiem. Dopiero dzięki kolejnym wydarzeniom współtworzonym przez Shady Lady zobaczyłem, że mogę występować jako pełnoprawna osoba performerska, że na takich zasadach mogę przebywać w przestrzeni queerowej. Do tego jeszcze jest tam coraz więcej osób, które wymykają się sztywnym podziałom. Dużo w tej kwestii robi również Twoja Stara przy okazji „Twój Drag Brzmi Znajomo” (TDBZ), zapraszając osoby AFAB, z kobiecego spektrum, i te, które robią niestandardowy drag.

Tak naprawdę jednak moja tożsamość dragowa ugruntowała się w okresie popandemicznym. Poczułem energię, której próżno było szukać we własnym pokoju; ona jest w klubie, na scenie, gdzie sypie się brokat i leje się sztuczna krew, a zewsząd dochodzą krzyki widowni. Odkryłem to na nowo. Wcześniej zdarzało mi się występować w postaci kobiecej. Przestała mi ona pasować, ale też uznałem, że drag, aby mógł cokolwiek zmienić, powinien mieć wymiar aktywistyczny. Mogę odważyć się w nim na głębsze czerpanie z mojej tożsamości i jej eksplorowanie. Drag musi pokazywać, że jest szansa dla innych osób takich jak ja. Być reprezentacją. Był to początek odkrywania tego, co świadomie dla mnie oznaczają kobiecość i męskość.

Kiedy sam dla siebie stałeś się drag performerem?

Nie jestem mocno straumatyzowany toksyczną męskością, taką „discopolową”. Mój drag wziął się z chęci odzyskania męskości dla siebie. Inspirował mnie mój nieżyjący już ojciec. Mam jego zdjęcie z czasów studiów, kiedy jest w „PRL-owskim dragu” – ma warkoczyki i fartuszek, lekki makijaż. Nie wiem, co się tam dzieje, oprócz tego że „drag” powstał na potrzeby teatralnego show, co przypomina moją drogę. Tata był takim barwnym ptakiem, lubił kolory, pozwalał sobie na ekspresję, na którą cis hetero mężczyźni sobie raczej nie pozwalają, na takie pewne przegięcie formy. Nie wchodzę w ogóle w jego kwestie tożsamościowe, bo tak naprawdę są dla mnie zagadką. Poszukiwałem w sobie tego obszaru ekstrawaganckiej męskości. Kiedy drag king wychodzi na scenę, najczęściej jest napakowanym, owłosionym, typowym „męskim” heterykiem. A co, jak mężczyzna taki nie jest? Sam kursuję między biegunami spektrum, nie osadzając się w żadnej binarności, ani kobiecej, ani męskiej. Dlatego zacząłem kreować mężczyznę, który lubi być dobrze ubrany, siedzi w szafie, jest bogaty, nawiązuje sekretne znajomości. Sentymentalnie kłaniam się tym wszystkim facetom, których nieheteronormatywność ze względu na okoliczności społeczne musiała pozostać sekretem. Do tej gejowskiej, ekstrawaganckiej męskości dokładam estetykę, która od zawsze we mnie była, jak złoty kolor, kipiące cekinami i kryształami kostiumy i odrealniony makijaż. Jeżeli ktoś miałby uczyć się z mojego dragu, jak wygląda cis mężczyzna, nie otrzymałby wysokiej oceny na klasówce. (śmiech)

Skąd wzięło się twoje imię, Vujo de la Cruz?

Słowo „Vujo” jest pisane przez „V”, co oznacza że postać jest z zagranicy. Wiadomo, jeśli chcesz, aby coś miało powiew luksusu, musi być przez „V” lub „X”. To dla mnie postać wujka, który nigdy się nie ożenił, ma siedem kotów, nosi piękne jedwabne szlafroki i gdy go pytasz, dlaczego znowu idzie z kolegą na imprezę, odpowiada wymijająco. Inspiracją był Bohdan Gadomski i to, co się z nim kojarzy, czyli piękne białe pudle, wypowiedzi typu: „mój serdeczny przyjaciel, Krzysztof Krawczyk”, domniemane bycie w szafie, niedomówienia, półsłówka… Nazwisko „de la Cruz”, choć nie od razu było dla mnie symboliczne, jest z jednej strony tajemnicze i „światowe”, z drugiej po polsku oznacza „od krzyża”, a ja mam cały set o Kościele katolickim i wcielałem się kilka razy w postać pewnego bardzo znanego dostojnika kościelnego. Lubię jednak pewną aurę tajemnicy wokół mojego drag name’u, które jest połączeniem wyrafinowania i jowialności.

Jak wpasowałeś się w scenę drag kingową?

Jeden z moich pierwszych występów jako Vujo był w Madame Q, na zaproszenie Red Juliette. W malutkiej garderobie, a potem na panelu dyskusyjnym rozmawialiśmy z Maxem Reaganem Thatcherem, Mr. Scratchem i drag kingowym wcieleniem Red Juliette o tym, co dla każdego z nas oznacza „drag king”, co uważamy za obowiązkowe w przygotowaniach. Każdy miał inaczej: ja skupiałem się nie tyle na technicznych szczegółach, ile na budowaniu historii i przekazu w numerach. Obecnie maluję się tyle, co przeciętna osoba dragowa, czyli dwie godzinki minimum. Stroje mam odrobinę bardziej błyszczące i przegięte niż typowy drag king. W moich numerach zawsze pojawia się jakiś wymiar komedii, angażowania publiczności i zawsze będzie dziać się coś dziwnego. Myślę, że to mój znak rozpoznawczy. Na TDBZ rozdawałem widzom złote kaczki, które pomogła mi powołać do życia Martwa/Martwy, a sam też byłem przebrany za złotą kaczkę – jest to już pewien poziom mojego „odklejenia”, który staje się znakiem rozpoznawczym. Strój był nawiązaniem do warszawskiego motywu show, jednak dla mnie znaczył więcej. Złota kaczka z legendy chowa się w podziemiach i spełnia życzenia. Wiele osób queerowych czuje, że nie może w pełni ujawnić swojej tożsamości ze względu na potencjalny brak akceptacji otoczenia. Jesteśmy trochę jak te złote kaczki: mamy coś szczególnego, pięknego, co nas wyróżnia, ale otoczenie nie zachęca do tego, by tę inność eksponować. Dopóki się nie przełamiemy, żyjemy dla innych.

Jak ewoluowała twoja „prywatna” tożsamość, out-of-drag?

Byłem socjalizowany jako kobieta, ale na szczęście moi rodzice nie wciskali we mnie wiele AFAB-owych oczekiwań. Jako dziecko mylono mnie z chłopcem, też przez sposób ekspresji, który do pewnego momentu nie był standardowy. Ubierano mnie w chłopięce ciuchy, ja sam miałem zainteresowania związane z bardziej nerdowymi tematami, i wypowiadałem się jak mały profesorek. Niestety reszta rodziny oczekiwała ode mnie odgrywania typowo kobiecej roli. Próbowano mnie socjalizować, co mnie straumatyzowało. Od małego wiedziałem, że moją rolę jest mieć przewalone. Kobiety mają po prostu gorzej. Moje życie w społeczeństwie to nie gra, w której mam wszystkie karty i możliwość wygranej; mam tylko jedną i odpadnę w połowie. Nie wiedziałem, że mogę mieć inną tożsamość niż cis. Tym bardziej, że do pewnego momentu byłem osobą, która stara się przestrzegać zasad i reguł, nie kwestionuje ich. Dla mnie to było tragiczne doświadczenie, bo nie znam też kodów kobiecego zachowania, nie są one dla mnie intuicyjne.

Co to znaczy?

Na przykład moje koleżanki uczyły mnie, że od faceta nie możesz oczekiwać, że coś zrobi z własnej woli. Musisz go pochwalić, jak dziecko. Myślałem sobie: czyli tylko dlatego, że jestem osobą AFAB, moją rolą w związku jest stworzenie warunków do tego, by ktoś czerpał przyjemność z czegoś, co tak naprawdę jest średnio przyjemne, jak sprzątanie. Mam do tego jeszcze wytworzyć przestrzeń manipulacyjną, w której ta osoba wykonuje zadanie, nie do końca wiedząc, że to robi, i mam jeszcze ją za to pochwalić. Oczekiwaniem wobec kobiet jest bycie mistrzynią manipulacji w gospodarstwie domowym. Nie kleiło mi się to. Sam siebie nie jestem w stanie zmanipulować, a co dopiero innych. Byłem przerażony, że nie sprostam zadaniom, które odgórnie przydzielane są osobom AFAB. Myślałem, że przyszło mi przejść przez życie jako osoba nieudolna. Mam też taką mieszankę genów, że dla osoby z zewnątrz moja twarz będzie kobieca. To sprawia, że narzuca mi się różne oczekiwania. A trudno mi ciągle tłumaczyć, że wyglądam tak, ale to nie oznacza, iż czuję i działam w określony sposób. Jestem osobą genderfluid, co ma odzwierciedlenie w moich zaimkach. W dragu i przestrzeniach queerowych używam męskich, w pozostałych, jak praca – damskich i neutralnych. Jeszcze nie mam siły wszystkim wyjaśniać, jak mają się do mnie zwracać. Ustawiłem jednak odpowiednie zaimki na LinkedIn. Krok po kroku będę więcej robić na rzecz widzialności osób niebinarnych w pracy.

To właśnie okres 2017/2018 był dla mnie kluczowy w dookreśleniu siebie. Podczas improwizacji, wchodząc w różne role, zacząłem zastanawiać się, czy w „prawdziwym” życiu nie tworzę postaci „dobrze zsocjalizowanej osoby kobiecej” tylko dlatego, żeby ludzie dali mi spokój? Może tak naprawdę jestem kimś innym i ta osoba też chciałaby się wypowiedzieć? Ale to też temat nie tylko na drag i performance, ale i na terapię, gdzie się odzierasz ze wszystkich przekonań, uczuć i zachowań. Od mniej więcej 13. roku życia identyfikowałem się jako osoba biseksualna, później panseksualna, kiedy poznałem takie pojęcie. Jest to podobny element mojej tożsamości jak kolor oczu czy rozmiar stopy. Co prawda jestem obecnie w czasie eksploracji, ale zdecydowaną większość życia poświęcam nie relacjom, a pracy twórczej. Nawiązywanie nowych znajomości nie jest dla mnie najprostsze, bo nie piję alkoholu ani nie biorę żadnych używek. Szukam osób, które wyznają podobne wartości, a do tego mają podobne zajawki i zainteresowania. W Polsce jest ich niewiele.

Kilkukrotnie wspomniałeś o widzialności i reprezentacji osób enby na scenie. Pomaga to w dookreśleniu siebie?

Na pewno! Zarówno na scenie dragowej, jak i improwizacyjnej ta przestrzeń dla wymienionych przez ciebie osób się poszerza. Daje to, przynajmniej mnie, również ballroom. Mimo że wiele jest w nim kategorii binarnych, spotyka się tam dużo osób niebinarnych, powoli uwzględnia się je też w sędziowaniu kategorii (jak Face czy Sex Siren). Nawet kiedy osoby enby wychodzą w kategoriach konkretnie zgenderowanych, sam fakt, że tam są, wiele dla mnie znaczy. Odbijam się w ich oczach, w ich działaniach. Potrzebuję tych wzorców, jak również tego, by zostały one nazwane, aby każda osoba mogła otwarcie mówić o swoich zaimkach, swojej tożsamości. Staram się robić to samo. Tylko w taki sposób można ośmielić osoby szukające własnej tożsamości. Sam wychodzę w kategoriach konceptualnych i modowych, ale chcę się rozwijać i próbować swoich sił również w tych afirmujących tożsamość, np. Sex Siren. Bez względu na to, czy jestem w dragu, czy nie, performuję dla innych. Znajduję w sobie coś, co kocham, i pokazuję światu. Ballroom jest dla mnie przestrzenią demokratycznej wymiany uwagi: czasem wychodzę w kategorii, czasem wspieram bliskie mi osoby. Po sobie i innych widzę, że dobre perfo zaczyna się od pokochania siebie, zaufania sobie i skoku na głęboką wodę. Potrzebujemy queerowych przestrzeni, żeby coraz więcej osób mogło zrobić pierwszy krok na drodze do odkrycia siebie.  

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.