Betty Baboo

Asią Kałużewską, właścicielką firmy produkującej les bieliznę rozmawia Marta Konarzewska

 

Foto: Agata Kubis

 

Znalazłyście coś, czego nie ma i zrobiłyście to!

Tak można powiedzieć, bo wygodnych kolorowych i dobrych jakościowo bokserek długo szukałyśmy. Nie było, więc uszyłyśmy. Pewnego dnia po raz kolejny przyszłam z zakupów z pustą torbą. Zadzwoniłam do kilku koleżanek z pytaniem, gdzie kupują majtki i okazało się, że nie tylko ja mam ten problem, że w ogóle jest problem z ciuchami w stylu TOMBOY.

Tomboy? To stylistyczny gender lesbielizny?

Tak to określam. Każda kobieta jest inna. Te, które lubią koronkowe stringi lub figi w kwiatki, znajdą takie w każdym sklepie, natomiast te, które szukają czegoś innego, bardziej unisex, znajdą to u nas. Osobiście uwielbiam bokserki i figi z szeroką gumą i okazuje się, że nie tylko ja. Dostajemy mnóstwo informacji od naszych klientek, że w końcu mają gdzie kupować bieliznę. Dlatego widzimy ogromny potencjał w rozszerzaniu asortymentu. Nasza bielizna jest dla nas – dla tych dziewczyn, które noszą sukienki i tych, które w szafie mają tylko spodnie. Widzimy na zdjęciach od naszych klientek (tych, które ślą je na nasz profil na Facebooku), że są wśród nich i dziewczyny „męskie”, i „kobiece”. I że każda świetnie się w bokserkach Betty Baboo czuje i wygląda w nich bardzo sexy.

Na razie bokserki, a potem?

Wszystko! (śmiech) Wszystko, czego nam brakuje. Docelowo chcemy stworzyć miejsce, gdzie każda dziewczyna, która teraz biega od sklepu do sklepu, kupi sobie lub swojej dziewczynie wszystko to, czego potrzebuje, czy to na imprezę, czy plażę czy do pracy. Albo fajny prezent na rocznicę. Zdajemy sobie sprawę, że na to trzeba czasu, ale wiemy też, że dziewczyny poczekają, bo damy im jakość i przede wszystkim autentyczność.

I kostiumy kąpielowe?

Tak, jest również taki plan sezonowy i mamy nadzieję, że uda nam się zrobić limited collection na lato 2015.

Super! Ale podkreślmy: krytyczny gender to nie jedyny plus Waszej marki. To nie tylko lesbijski przemysł, ale też etyczny!

Tak. Naszą podstawową zasadą biznesową jest produkcja w Polsce, pomimo możliwości i kontaktów, nigdy nie zdecydujemy się na produkcję poza granicami kraju.

Żadnego taniego szycia w Chinach?

Żadnego. Plus tania wysyłka, na której nie zarabiamy. To kolejny element naszej polityki. I ostatnia ważna sprawa: nasze modelki są autentyczne, wcale nie stawiamy tylko na te noszące rozmiar S, bo doskonale wiemy, że piękne też mogą być kobiety L i XL.

Albo XXS (śmiech). A jak znalazłyście Betty Baboo? Super nazwa! Od razu chce się ją mieć. Albo nią być!

To było bardzo długie poszukiwanie. Betty Baboo jest tą, która wpadała w ucho, szybko się ją zapamiętuje, a do tego jest kobieca. Nasze klientki ubierają się rożnie i prezentują rożne typy urody, ale jedno jest pewne są kobietami każda na swój szczególny sposób.

Mówi się, że lesbijki to „słaby target”, ale jestem pewna, że to bzdura i że to się jeszcze okaże!

Wiemy, do kogo kierujemy nasze produkty, a nasz target, no cóż, niech będzie nieskończony (śmiech). Betty Baboo wciąż jeszcze nie zarabia i pewnie jeszcze długo nie będzie, jesteśmy na początku drogi. Aby zarabiać, trzeba najpierw przez długi czas inwestować. Betty Baboo powstała z naszych oszczędności, dlatego proces rozwoju jest dość czasochłonny, ale krok po kroku będziemy rozwijać Betty Baboo dla Was i dla siebie.

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Różowe złotówki

Pierwsze w Polsce badanie dotyczące sytuacji osób LGBT w pracy oraz potrzeb LGBT jako konsumentów/ek

 

Tomek Jędrowski – prezes LGBT Business Forum; foto: Laurent Salazar

 

 „Work, bitch” czyli „Do roboty, zdziro” – śpiewa w nowym hicie Britney Spears. Singiel wziął szturmem gejowskie dyskoteki. My jednak – my, czyli LGBT Business Forum – chcielibyśmy pójść o krok dalej niż Britney i zapytać osoby LGBT: do jakiej roboty? Gdzie? W jakiej atmosferze? Na jakich warunkach? Z jakimi współpracownikami? We własnych firmach czy w wielkich korporacjach? Na państwowej posadzie? Do roboty, siedząc w szafie, czy do roboty, będąc wyoutowaną/ym? Czy odczuwamy dyskryminację w miejscu pracy? To niebagatelne pytania: większość ludzi spędza kawał życia w pracy. Do tej pory w Polsce nie przeprowadzono badania na temat tego, jak osoby LGBT odczuwają swoją nienormatywność w miejscu zatrudnienia.

Druga kwestia to osoby LGBT jako konsumenci. Co jest dla nas ważne przy zakupie usługi lub produktu? Które firmy działające w Polsce są uważane za najbardziej przyjazne osobom LGBT? Czy międzynarodowe korporacje, które szczycą się polityką niedyskryminowania w USA i Europie Zachodniej, prowadzą taką politykę w Polsce?

Rynek LGBT ocenia się w Polsce na około 2,3 mln konsumentów, z siłą nabywczą powyżej 35 miliardów euro rocznie. Jest to rynek, z którego nie zrezygnuje żaden trzeźwo myślący biznesmen. Jako konsumenci LGBT, wydając nasze pink money, mamy duży wpływ na firmy działające w Polsce.

Dotychczasowe badania dotyczące tematyki LGBT w Polsce zajmowały się głownie aspektami socjologicznymi i społecznymi. Pierwsze w Polsce Badanie rynku i środowiska pracy osób LGBT w Polsce 2014” ma na celu uzyskanie informacji na temat potrzeb osób LGBT zarówno jako pracowników/ pracownic, jak i konsumentów/ek. Na podstawie danych z Waszych ankiet mamy też nadzieję wybrać najbardziej przyjazne osobom LGBT firmy w Polsce. Wyniki ogłosimy już w czerwcu br.

Zapraszamy do wypełnienia ankiety. Jest dostępna tu: ankieta.lgbt.biz.pl

facebook.com/LGBTBusinessForum

 

Tekst z nr 47/1-2 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowo w pracy

Powstała Fundacja LGBT Business Forum

 

foto: Agata Kubis                                        od lewej Tomasz Szypuła, Pamela Wells i Greta Puchała

 

Od lipca działa w Warszawie Fundacja LGBT Business Forum, założona przez posłankę Annę Grodzką, Lalkę Podobińską i Andreasa Citaka. Główne cele organizacji to promowanie równego traktowania osób LGBT w zatrudnieniu oraz zachęcanie firm do świadomego kreowania wizerunku jako przyjaznych osobom LGBT. Polski rynek klientów LGBT szacujemy na około 2,5 miliona osób, co przekłada się na „pink money” (tak zwane różowe pieniądze, czyli dochody/wydatki klientów homo, bi i transseksualnych) o wartości nie do pogardzenia przez żadną firmę. Chcemy, by nasza fundacja była pomostem dla firm, które wprowadzają politykę równego traktowania. Pracownik, który dobrze czuje się w swojej pracy, jest bardziej wydajny, mniej korzysta ze zwolnień lekarskich, jest bardziej lojalny wobec swojego pracodawcy. To się po prostu opłaca – mówi fundatorka, Anna Grodzka. Pracami Fundacji kieruje zarząd: Greta Puchała (prezeska), Tomasz Szypuła (prezes) i Pamela Wells (członkini zarządu). W skład Rady Fundacji weszli: Andreas Citak (przewodniczący), Anna Grodzka, Yga Kostrzewa (przewodnicząca) i Lalka Podobińska.

Diversity Index z orientacją

Nawiązaliśmy współpracę z Polską Konfederacją Pracodawców Prywatnych Lewiatan przy programie Diversity Index (Wskaźnik Różnorodności). Diversity Index jest praktycznym narzędziem analizy różnorodności w miejscu pracy. Jest opracowywany przez interdyscyplinarną grupę ekspertek/ ów w oparciu o badania przeprowadzone w firmach. Do tej pory projekt skupiał się na czterech obszarach różnorodności: wiek, płeć, niepełnosprawność, wielokulturowość. Dzięki współpracy z LGBT Business Forum Index poszerzy się o orientację seksualną i tożsamość płciową.

Ranking przyjaznych firm

Powołanie Fundacji poprzedziły rozmowy m.in. z Forum Odpowiedzialnego Biznesu, Amerykańską Izbą Handlową w Polsce oraz z Agnieszką Kozłowską- Rajewicz, ministrą ds. równego traktowania. W planach mamy m.in. przeprowadzenie badania rynku LGBT oraz praktyk firm w zakresie niedyskryminowania. Stworzymy ranking firm przyjaznych osobom LGBT. Planujemy również wykłady i szkolenia dla firm, które podpisały Kartę Różnorodności oraz dla firm zrzeszonych w izbach handlowych przy ambasadach krajów, które są liderami w zakresie respektowania praw osób LGBT. W dniach 26-28 września nasza Fundacja była obecna na Europejskim Forum Nowych Idei w Sopocie, największym po Forum Ekonomicznym w Krynicy, spotkaniu biznesowym w Polsce.

Kontakt: Tomasz Szypuła, +48 602 273 263, tomasz@szypula.eu

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

TĘCZA i SPÓŁKA

Wielki biznes coraz częściej deklaruje wspieranie naszej społeczności, ale z faktycznym wspieraniem różnie bywa – pisze RADEK OLIWA, szef portalu queer.pl

 

Iluminacja tęczy na warszawskim pl. Zbawiciela (8.06.2018) dzięki współpracy organizatorów Parady Równości z firmą Unilever (Ben & Jerry’s). Foto: Unilever

 

W Irlandii opowiada się dzieciom, że na końcu tęczy można znaleźć garnek pełen złota. Wierzą w to także dorośli, lecz u nich sprawa się komplikuje, bo pojawiają się dorosłe, czasami niewygodne pytania. Czyje jest to złoto? Komu należy się ile i kto o tym decyduje? I czy na pewno wszystko złoto, co się świeci?

Relacja biznesu z LGBTQ to w Polsce zjawisko dość nowe. Na świecie pierwsze publiczne zaloty w postaci reklam kierowanych do naszej społeczności pojawiły się na początku lat 80., w Polsce pierwszy taki „flirt” miał miejsce dopiero w 2007 r., gdy miał nas „pochłonąć” napój Burn. Ale po reklamie tej kofeinowej lemoniady należącej do koncernu Coca-Cola w romansie biznesu z LGBTQ zabrakło ognia. Poza epizodycznymi flirtami i (czasami dość niezdarnym) mruganiem okiem niewiele się działo. Oswajanie tematu przez ostatnie 20 lat zaowocowało pierwszymi sukcesami dopiero teraz. Osoby queerowe jako grupa docelowa budzą coraz mniej kontrowersji w głównym nurcie i stają się ciekawym targetem. Wreszcie zaiskrzyło!

Na sklepowych półkach pojawiają się tęczowe towary, a międzynarodowe korporacje jak ABB, Shell czy Cisco organizują w swoich strukturach grupy pracownicze LGBT. Skrzat pilnujący złota przy brzegu tęczy został pokonany, a garnek drogocennego kruszcu już jest nasz? Nie do końca.

Do związku partnerskiego daleko

W całym tym wspieraniu nie podoba mi się jedna zasadnicza rzecz: podczas gdy wielki biznes coraz częściej deklaruje wspieranie naszej społeczności, z faktycznym wspieraniem różnie bywa. Obok firm, które faktycznie prowadzą z nami dialog i oferują nam wymierną pomoc, jak Google czy Unilever, sporo przedsiębiorstw liczy wyłącznie na… wsparcie z naszej strony.

Osoby LGBTQ to atrakcyjna grupa konsumentów/ek. Większość z nas nie pełni obowiązków rodzicielskich, więcej inwestujemy w edukację i karierę. Jesteśmy więc pożądanymi pracownikami, co z kolei nierzadko przekłada się na zarobki. Nie dość, że pracujemy więcej, to brak dzieci na utrzymaniu sprawia, że przeciętnie dysponujemy większym budżetem niż pozostała część społeczeństwa. Nie piszę tego, by w sugerować naszą przewagę; zwłaszcza że także w naszej społeczności są osoby ubogie lub gorzej wyedukowane. Chcę stwierdzić pewne fakty, byśmy mieli świadomość, że zainteresowanie biznesu osobami LGBTQ nie jest odruchem serca, lecz po prostu dobrą strategią biznesową.

Wydając pieniądze i poświęcając pracodawcom czas i kompetencje, powinniśmy oczekiwać w zamian czegoś, co wpłynie pozytywnie na stopień akceptacji osób LGBTQ w Polsce. Biznes ma nam w tej kwestii bardzo dużo do zaoferowania.

Pracodawca, który nie dopuszcza do dyskryminacji tęczowych pracowników i stwarza im komfortowe warunki (np. informując każdego nowego pracownika o zakazie dyskryminacji ze względu na m.in. orientację seksualną czy tożsamość płciową) sprawia, że przestajemy bać się ujawnienia, a dokonując coming outu, dalej edukujemy współpracowników/czki.

Firma, która reklamuje się za pomocą symboli LGBTQ, niesie przesłanie różnorodności, tolerancji i otwartości. Do większej widzialności przyczyniają się także sprzedawcy tęczowych gadżetów i odzieży, promując w lokalach i witrynach sklepowych „naszą“ tęczę. Jeśli wszystko działa, jak powinno, biznes się kręci. Drobna część zysków wspiera lokalne społeczności LGBTQ, a z prosperity korzystają także tęczowe media, które stają się nie tylko nośnikiem reklam, ale także podkreślają społeczną odpowiedzialność biznesu.

Mogłoby się wydawać, że to, co piszę to „oczywista oczywistość“. W końcu taki model sprawdził się w wielu krajach – tam, gdzie nasza społeczność została potraktowana partnersko. Nawiązując do relacji międzyludzkich, można powiedzieć, że niegdysiejsze skoki firm w bok przekształciły się w trwały związek partnerski. Nam do partnerstwa trochę brakuje.

Nie chcąc pozostawać gołosłownym, przytoczę kilka przykładów. Postanowiłem dowiedzieć się, na czym polega deklarowane przez niektóre firmy i marki wspieranie naszej społeczności, zadając cztery kluczowe pytania:  

  1. Czy firma wspiera polskie inicjatywy LGBT lub polskie organizacje LGBT? Jeśli tak, jakie?
  2. Czy oferowane towary związane z LGBT dostępne są we wszystkich firmowych sklepach?
  3. Czy firma reklamowała się w polskich mediach LGBT?
  4. Jakie działania firma podejmuje na rzecz równości swych pracowników/czek? Czy w firmie działa sieć pracownicza LGBT?

Negatywne przykłady: Levi’s, Empik, H&M i Adidas

Jednym z adresatów moich pytań była firma Levi’s. Być może zauważyliście w tym roku reklamę ich kolekcji PRIDE z tęczowym logo firmy i napisem „I’M PROUD” oraz informację, że wspierają naszą społeczność. Z odpowiedzi dowiedziałem się, że marka szerzy świadomość i tolerancję. Czy wspiera jakieś polskie organizacje LGBT? Niestety nie. Wspiera za to the Harvey Milk Foundation w San Francisco – odpowiedziano mi na FB. A może podnosi naszą widzialność? Tu także rozczarowanie, bo polski Levi’s sprzedawał kolekcję PRIDE tylko w jednym sklepie w Warszawie. Pytania o politykę kadrową oraz plany na przyszłość, które skierowałem dwukrotnie do firmy, pozostały bez odpowiedzi. Podsumowanie „wsparcia”, jakiego udziela nam Levi’s, wypada więc raczej blado. Zostawiamy u nich pieniądze, dostajemy (dość drogą) odzież. Moim zdaniem, to tylko handel, nic więcej. A kropką nad „i” był fakt, że ochrona Złotych Tarasów – jedynego w Polsce centrum handlowego, w którym dostępna była „dumna” kolekcja Levi’s, nakazywała w dniu Parady Równości wszystkim, którzy weszli do „tarasów“ z tęczową flagą, schowanie naszego symbolu lub opuszczenie centrum handlowego.

Aby uspokoić całkiem sporą grupkę queerowych ekonomicznych liberałów, dodam, że nie odbieram jakiejkolwiek fi rmie prawa do sprzedaży swoich produktów, niezależnie od tego, czy sprzedają je z nadrukami tęczy, krzyża czy motywów wyklętych. Nie chciałbym jednak, aby ktokolwiek nazywał to wsparciem, jeśli to zwykły, a w dodatku nieodpowiedzialny społecznie biznes. Przecieram oczy ze zdumienia, gdy czytam o milionach, które rzekomo płyną z zagranicznych koncernów do LGBTQ – a takie wrażenie robią choćby niedawne artykuły z „Business Insider” czy „Polityki”.

Podobne doświadczenia miałem z innymi koncernami. Duński Flying Tiger „wspiera” społeczność LGBTQ sprzedażą niedrogich gadżetów z motywem tęczy – a w rzeczywistości to my wspieramy firmę Flying Tiger* naszymi pieniędzmi. Podczas gdy polskie sklepy, które sprzedają tęczowe gadżety, przeznaczają część dochodów na działania społeczne w Polsce, duńska sieć zachowuje zysk dla siebie. Czy firma widzi możliwość współpracy z polskimi organizacjami – zapytałem na FB? Dowiedziałem się, że być może, ale raczej nie w tym roku. Póki co, firma nie zadbała nawet o to, by wytłumaczyć polskim klientom znaczenie symbolu tęczy. Wsparcie? Tak, ale niestety tylko w jedną stronę. Uczestnicy Marszów i Parady bardzo skutecznie wsparli budżet duńskiej sieciówki.

Równie „wspierający” był Empik, który mając w swojej ofercie dość obrzydliwą książkę o „leczeniu” homoseksualności (pomimo apeli organizacji LGBT, nie została wycofana ze sprzedaży) – pochwalił się w dniu Parady tęczowym logotypem. Tęczowo logo, a pod nim książka o leczeniu homoseksualności? Czy tylko ja odniosłem wrażenie, że akcja Empiku jest pustym gestem?

Również we „wspierających” nas firmach H&M i Adidas spotkałem się z brakiem konkretów i brakiem choćby chęci do dialogu.

Czyja jest tęcza?

Jak myślicie, co powiedziałby właściciel marki Levi’s, gdybym zaczął sprzedawać koszulki z jego logotypem? Czy uznałby mój pomysł za wsparcie? Założę się, że byłby bardzo niezadowolony. Oczywiście, tęcza nie jest znakiem towarowym, ale nie jest także zupełnie bezpańska. Jeśli wykorzystywana jest do celów zarobkowych, to powinno się to wiązać z wspieraniem społeczności, która przez 40 lat zrobiła z tego znaku rozpoznawalny na całym świecie symbol. To nie jest kwestia międzynarodowych umów czy praw – to po prostu kwestia przyzwoitości.

Najpóźniej teraz ze strony adwersarzy, z którymi stoczyłem już wiele dyskusji na ten temat – pojawia się argument, że owszem, fi rmy kolportujące tęczę nie dzielą się z queerową społecznością zyskami, jednak ryzykując utratę wizerunku, rozpowszechniają nasz symbol i w ten sposób wspierają walkę o nasze prawa. Niestety obawiam się, że to my ryzykujemy więcej. Co się stanie, gdy „wspierający” społeczność LGBTQ koncern okaże się niszczącym środowisko oraz wyzyskującym pracowników potworem? Co się stanie, gdy wiatr polityczny zawieje w inną stronę, nastąpi czystka kadrowa i koncern nagle przemaluje swe tęczowe barwy na bardziej ponure? To problem, z którym wielokrotnie mierzą się NGO-sy, przyjmując fi nansową pomoc międzynarodowych koncernów. Nas ten problem dotyczy podwójnie, bo często nie tylko nie otrzymujemy żadnego wsparcia, lecz na dodatek nawet nie dowiadujemy się o tym, że „jesteśmy wspierani“. Takie decyzje zapadają często w agencjach reklamowych i działach marketingu, które realizując tęczowe działania, świadomie pomijają naszą społeczność, a my im niestety na to pozwalamy.

Właśnie teraz zbliżamy się do punktu, w którym stajemy się jako grupa klientów/ek atrakcyjni/e dla biznesu. To kluczowy moment – powinniśmy zastanowić się, jakie są nasze potrzeby i zadbać o to, by zostały uwzględniane. Jak współpraca między LGBTQ i wielkim biznesem mogłaby wyglądać, pokazała firma Unilever, która podczas tegorocznej Parady Równości promowała markę lodów Ben & Jerry’s. Firma w przeddzień Parady przywróciła placowi Zbawiciela na kilka godzin tęczę. Zdjęcia iluminacji, która stanęła w miejscu nieistniejącej już instalacji Julity Wójcik, obiegły cały świat i stały się ogromnym marketingowym sukcesem. Obok symbolu tęczy w mediach głównego nurtu pojawiło się logo marki – zyskali wszyscy. Aleksandra Muzińska z Miłość Nie Wyklucza zapewnia, że wsparcie Unilever nie było tylko symboliczne, a akcja powstawała w ścisłej współpracy. Mnie osobiście, jako szefowi queer.pl, zabrakło włączenia w akcję mediów LGBTQ. Jestem jednak pewien, że to kwestia czasu, a casus Unilever stanie się wzorcem współpracy między tęczową społecznością a biznesem.

Zero współpracy

Chciałbym przy tym dodać dla jasności, że przez 22 lata istnienia portalu, którym kieruję, żadna korporacja nie zdecydowała się u nas na reklamy, co byłoby realnym, a nie deklarowanym wsparciem. Mariusz Kurc, redaktor naczelny „Repliki”, potwierdził mi, że w „Replice” sytuacja jest taka sama – poza reklamą napoju Burn sprzed 11 lat. Kurc dodaje: W ostatnim czasie opublikowaliśmy dwa teksty o polskich sieciach pracowniczych LGBT w dwóch wielkich firmach: Royal Bank of Scotland oraz Credit Suisse. Ani te firmy, ani inne nie zareagowały propozycją współpracy z „Repliką”, jedynym papierowym czasopismem LGBT w Polsce. Cecylia Jakubczak z Kampanii Przeciw Homofobii również mówi, że żadna wielka korporacja nie była nigdy partnerem żadnego dużego projektu KPH, ani nie udzieliła organizacji finansowego wsparcia.

Podejmując temat, spotykam się często z opinią, że „nie powinniśmy się na firmy obrażać“ i że „czepiam się drobiazgów”. Wiele osób z naszej społeczności odczuwa ogromną wdzięczność za najdrobniejszy gest życzliwości korporacji wobec LGBT, nie zdając sobie sprawy, że oni od nas otrzymują coś znacznie bardziej namacalnego, niż gesty. Kurc: Do obecnego stanu, w którym wielkim fi rmom zaczęło opłacać się bycie LGBT-friendly, doprowadził wysiłek naszej społeczności, w tym szczególnie działaczy i działaczek, którzy poświęcili ruchowi LGBT ogrom pracy w ciągu ostatnich 30 lat. Powinniśmy mieć tego świadomość. Realne wsparcie dla polskich organizacji LGBT, reklamy w mediach LGBT – to podstawa. Na tęczowe logotypy nie daję się nabrać, jeśli za nimi nie idą konkrety.

Mam ogromną nadzieję, że osoby odpowiedzialne za marketing marek takich, jak Levi’s, H&M, Adidas czy Flying Tiger zaczną wreszcie rozmawiać z nami, a nie tylko o nas. Według agencji marketingowej S Words, rynek LGBT w Polsce wart jest ponad 6 mld zł. Czy to drobiazg? Pomyślcie, ile dodatkowych działań można byłoby zrealizować, dysponując choć promilem tej kwoty. Jest o co zawalczyć.

*Gdy oddawaliśmy „Replikę” do druku, dotarła do nas wiadomość, że Flying Tiger potraktował nasze uwagi dotyczące współpracy ze społecznością LGBT poważnie i zadeklarował przekazanie darmowych gadżetów organizatorom Marszu Równości w Poznaniu. To chyba dobre potwierdzenie tego, że strategia, o której piszemy, działa – rozmawiajmy z biznesem na zasadach partnerskich.

Radek Oliwa jest założycielem portalu Queer.pl – najstarszego portalu LGBT w Europie, przedsiębiorcą oraz fundatorem fundacji Równość.org.pl.

 

Tekst z nr 74/7-8 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moja piękna sauna

Foto: Paweł Spychalski

O tym, dlaczego gejowskie sauny powinny wyjść z podziemia, dlaczego po 15 minutach uciekł z kultowego Fantomu, jak projektował własną saunę a także o tym, jak mu się pozowało nago do kalendarza „Repliki”, z MICHAŁEM BULIKIEM, menadżerem i współwłaścicielem warszawskiej SAUNY THE FIRE rozmawia Tomasz Piotrowski

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Wysiadam z pociągu z Gdańska na warszawskim Dworcu Centralnym. Gejowska sauna The Fire znajduje się kilka kroków od Ronda ONZ, a rondo ONZ – kilka kroków od dworca, więc idę pieszo. Cicha uliczka, na jednym ze skrzyżowań – budynek z płonącą, ale „dyskretną” literą F na drzwiach. Wiem, że to tu, bo jestem gejem, choć czuję się incognito. Wciskam dzwonek, drzwi się otwierają. W wyobraźni widzę już pomieszczenia pełne gorącej pary i gorących facetów, gdy w recepcji wita mnie jeden gorący facet z gołym torsem. Przechodzę przez pomieszczenia sauny prosto do Michała Bulika, menadżera i współwłaściciela sauny, który na początku zaprasza mnie do zwiedzania. Jestem służbowo, więc ubrany, Michał zresztą też. Po „obchodzie” tysiąca zakamarków The Fire siadamy do rozmowy.

Sauna The Fire właśnie obchodziła pierwsze urodziny. Jak wpadłeś na pomysł, by ją założyć?

Wszystko zaczęło się w Międzyzdrojach w 2017 r. Prowadziłem tam beach bar. Przyjechał do mnie kumpel – Sławek Zdunek. Znamy się dobrze od wielu lat – to zawsze była przyjaźń, nigdy ze sobą nie spaliśmy – poszliśmy z czteropakiem piwa na plażę naturystyczną, gadaliśmy o naszych planach i tak od słowa do słowa – zostaliśmy ze Sławkiem partnerami w biznesie. To przede wszystkim on wyłożył kasę na The Fire. Wpadnie za chwilę, więc pewnie go poznasz.

Od początku myśleliście właśnie o saunie?

Był też plan na dyskotekę, ale mam już doświadczenie w takim biznesie i nie chciałem do tego wracać. Wtedy akurat zamykała się legendarna sauna Fantom, dla nas ważne miejsce, więc stwierdziliśmy, że sauna będzie lepszym pomysłem.

Fantom istniał w stolicy ponad 20 lat. Czemu dla was był ważny?

Pierwsza sauna gejowska, w której w życiu byliśmy! Miałem 18 lat, zacząłem pracę jako barman w Kokonie (nie mylić z krakowskim gejowskim klubem Cocon, który po wielu latach niedawno został zamknięty – przyp. „Replika”) i miałem chłopaka – Konrada, też 18-latka, ale lepiej obeznanego w tym naszym tęczowym światku. Konrad mnie zabrał do Fantomu.

I?

Szczerze? Wyszedłem po 15 minutach! Byłem za młody, wystraszony. Faceci albo w samych ręcznikach, albo zupełnie nago – no musiałem uciec! (śmiech) Potem miałem przerwę, rozstałem się z Konradem, i sam zacząłem powoli oswajać się z tym miejscem, jak i innymi.

Gejowskie sauny kojarzą się z seksem, ale też z niby „podziemiem” – jakieś szemrane, obskurne lokale.

Oczywiście wiemy o tym. Dlatego wkładam wiele wysiłku, by The Fire wyglądała pięknie i by była miejscem spotkań wszelkiego rodzaju – nie wyłącznie do seksu, ale też towarzyskim, do rozmowy, do poznania się. Nie zrobiliśmy tylko byle jakich saun i darkroomów – właściwie połowa naszego lokalu to sala rozrywkowa z barem, stolikami, w której można po prostu posiedzieć, porozmawiać, wypić drinka. (wchodzi Sławek, uśmiechnięty, wita się ze mną, żartuje i pyta, czemu jeszcze jestem w ubraniu)

Sławek: U nas masz labirynt – wchodzisz, zaczynasz od drineczka, potem jacuzzi, sauna jedna, druga, wchodzisz głębiej i głębiej, aż dojdziesz wreszcie do darkroomów, w których można się zgubić! Uważaj! (śmiech)

Michał wchodzi Sławkowi w słowo: To nie jest tylko, brzydko mówiąc, „ruchalnia”.

Wielu gejów z pogardą mówi tak o gejowskich klubach nocnych czy właśnie saunach – tak, jakby sami nienawidzili gejowskiego seksu.

Jeśli ktoś przychodzi tu na seks, proszę bardzo, nie ma w tym nic złego, ale zależy mi, by The Fire funkcjonowała jako po prostu miejsce spotkań, w którym można zrobić choćby imprezę urodzinową. U nas zaczęło się już kilka przyjaźni, widzę, że nasi goście witają się już na korytarzach, rozmawiają… A jeśli ktoś chce – organizujemy też imprezy zamknięte, tylko dla zaproszonych gości, anonimowo.

Galla, Heaven i The Fire w Warszawie – nie bałeś się, że trudno będzie z trzecią sauną gejowską w stolicy? (Sławek wychodzi, zostaję z Michałem)

Ja wręcz uważam, że jest spokojnie miejsce dla co najmniej trzech, jeśli zbudujemy sobie dobre marki i klientelę, jeśli zdejmiemy to odium, że to są „mroczne” miejsca. Ja od początku chciałem, by The Fire była duża. Zwiedziłem sporo saun za granicą i w moim prywatnym rankingu wygrywa Boiler w Berlinie. W The Fire jest dziś 100 szafek i to największa sauna w Polsce. Wiesz, ile jest w Boilerze?

Nie mam pojęcia.

1400! I ostatnio jak byłem tam w niedzielę, musiałem czekać na szafkę, bo nie było miejsc. Wyobraź to sobie: 1400 gejów, w ręcznikach, w jednej saunie o ogromnej powierzchni… W Warszawie jest coraz więcej osób z zagranicy, które znają tamtejsze standardy i coraz więcej tutejszych mężczyzn, którzy się nie boją i nie wstydzą. Chcemy, żeby nasza sauna była właśnie na tym europejskim poziomie – i nie pod względem złotych klamek i szklanych podłóg – ale najwyższych standardów higieny, funkcjonalności i klimatu.

Na Warszawie chcecie pozostać?

Jestem trochę wagonem napędowym Sławka i… już myślę o otwarciu kolejnej sauny. Może Gdańsk ze względu na większe zaplecze hotelowe, większą ilość Niemców? Sławek proponuje Kraków. Ja muszę być w ruchu, muszę mieć nowe wyzwania.

To pierwszy biznes, którego jesteś właścicielem?

Zaczynałem jako barman, później jako menadżer, a tutaj rzeczywiście oficjalnie jestem w papierach współwłaścicielem, więc to też jakieś moje osiągnięcie. Traktuję to naprawdę jako swoje miejsce, włożyłem w nie mnóstwo serca – sam to zaprojektowałem, mimo że nie mam wykształcenia architektonicznego. Zobaczyłem ten lokal, a potem leżałem w łóżku i w myślach chodziłem po wymarzonej saunie. Wśród dekoracji są nawet brzozy z mojego własnego ogrodu. Przyjeżdżałem o 7 rano, wychodziłem o 22 i tak stale przez pół roku, jedząc w przerwie tylko chińszczyznę. W 6 miesięcy przygotowań schudłem 10 kilogramów. (Wychodzimy z gabinetu Michała „na lokal”, siadamy w palarni, nieopodal przytula się dwóch młodych chłopaków)

Skąd wiesz, jak zarządzać takim miejscem?

Sporo nauczyłem się od Jarka i Michała, właścicieli Kokonu. Mam z nimi kontakt do dzisiaj, wiele im zawdzięczam. Nie skończyłem zarządzania, jestem z wykształcenia kucharzem. Chodząc jeszcze do szkoły średniej, tańczyłem w Mazowieckim Domu Kultury u pani Beaty Wojciechowskiej. Jeździliśmy na różne turnieje, konkursy, pokazy mody – i tańczyliśmy. Jeden z pokazów odbywał w klubie gejowskim Paradise. Miałem z 18 lat, podszedł do mnie koleś i mówi: „Słuchaj, otwieram knajpę, może byś stanął za barem?”

Serio? Jesteś tancerzem, podchodzi obcy facet, proponuje pracę za barem, a ty się zgadzasz?

Ja się strasznie bałem! To był taki okres, że ja wtedy nigdy jeszcze alkoholu nie piłem. No, ale zależało mi na kasie. To był tylko krótki, dwumiesięczny epizod, ale prosto stamtąd też jako barman trafiłem do Kokonu.

Zdawałeś sobie wtedy sprawę, że jesteś gejem, czy jeszcze to się słabo przebijało do twojej świadomości?

Wiesz co, ja to chyba od zawsze wiedziałem. Gdzieś tam w czasach nastoletnich, na kolonii miałem „romanse” z dziewczynami. Później oczywiście przechodziłem etap mówienia sobie, że jestem bi, a jeszcze później, w czasach Kokonu… no, tam się sporo napatrzyłem. Dwaj całujący się mężczyźni, gdy masz ten widok codziennie, szybko przestają szokować.

Co było między Kokonem a The Fire?

Osiem innych lokali. Na różnych stanowiskach, w różnych miastach – w Grodzisku Mazowieckim, w Krakowie, w Sopocie, Łebie… no i Międzyzdrojach.

Szefowie wiedzieli, że jesteś gejem?

Zawsze. Być może dlatego, że nigdy nie zrobiłem „prawidłowego” coming outu w domu, to potem miałem dużą potrzebę ujawniania się – by nikt za plecami mnie nie obgadywał, nie szukał znaków. Lubię szczerość i prawdziwość. Gdy przechodziłem rozmowy kwalifikacyjne, to na koniec mówiłem: „Słuchaj, jestem gejem, jeśli dla ciebie to problem, że osoba homoseksualna będzie prowadzić klub dla heteryków, to nie mamy o czym dalej rozmawiać”.

Ktoś ci odmowił? Tak naprawdę jedynym klubem gejowskim, w którym pracowałem był Kokon. Potem były tylko lokale heteryckie i nie, nigdy.

Biznes dla homo tworzy się inaczej niż dla hetero?

Wydaje mi się, że dla homo jest trudniej. Poza stygmą, homofobią, z którą możesz się jednak spotkać, to samo środowisko jest bardziej wymagające. Trzeba dbać o każdy element, szczególnie estetyczny. Czy jest dobrze dobrane światło, czy są kwiaty na barze, jaka jest muzyka. Ale spoko, ogarniam, to jest mój świat. Natomiast gorzej czuję się z fakturami itd., więc dobrze, że mam moich wspólników.

Wspolników? Kogoś oprócz Sławka?

Jest jeszcze mój sąsiad. Heteryk. Żona, trójka dzieci. Co tak patrzysz? Serio! Było tak: pisałem pierwszą wersję biznesplanu dla banku i zepsuła mi się drukarka. Stwierdziłem: wydrukuję u sąsiada. No i on wydrukował, ale przy okazji zerknął i mówi: „Jakbyście kogoś potrzebowali, to może ja bym nawet w to wszedł”.

Wiedział, że chodzi o gejowska saunę?

Oczywiście. Znamy się jako sąsiedzi od kilku lat. Osiedlowy grill, wszyscy z dziećmi, żonami a ja ponad 30 lat i sam… więc szybko się wyoutowałem, by też zobaczyć, czy te relacje z nimi w ogóle mają sens.

Od kilku miesięcy już nie jesteś sam.

Zgadza się. Jestem żywym dowodem na to, że zakochać się bez pamięci można nie tylko, gdy ma się 20 lat. W Walentynki Łukasz i ja zaręczyliśmy się. Motyle w brzuchu i tak dalej.

A twoja rodzina…

Mój brat jest ode mnie 14 lat starszy. Trzy lata temu powiedziałem mu, że jestem gejem. Właściwie w trakcie kłótni, więc to nie były najlepsze okoliczności. Poza tym to jest jednak już duża różnica wieku, na początku trzeba było tłumaczyć, że homoseksualizm i pedofilia to dwa różne zjawiska. Mamie powiedziałem wtedy, gdy rozstałem się z Konradem, tym, z którym pierwszy raz byłem w saunie. Miałem totalnego doła i powiedziałem jej, że jestem bi. Coś pokrzyczała, a potem przez wiele lat temat nigdy nie wrócił. Ale myślę, że nawet jak się tego nie powie, to rodzice wiedzą, tylko temat jest zbyt trudny, by normalnie pogadać.

Ale słyszałem, że w listopadzie twój brat był na wernisażu nagiego kalendarza „Repliki”, do którego zresztą pozowałeś.

Bywał wcześniej, ale tylko po zamknięciu – zna się na budowlance więc pomagał mi w wielu sprawach. Jak barierki do jacuzzi zjechały o północy, to montowaliśmy je razem do samego rana. Tak przy ludziach – to rzeczywiście pierwszy raz był na wernisażu. Zaprosiłem go 3 dni przed i nie liczyłem, że przyjdzie. Przyszedł! Niewiele rozmawialiśmy, bo i ja byłem zestresowany tą sytuacją – na ścianie wyświetlały się zdjęcia nagich mężczyzn, w tym moje!

A jak ci się pozowało nago do kalendarza?

Na początku stres, ale gdy już się rozebrałem, to luz (śmiech). Chcę promować swobodne podejście do ciała, w końcu jestem menadżerem sauny (śmiech).

Wspomniałeś mi, gdy umawialiśmy się na wywiad, że po klubie Kokon długo nie chciałeś wchodzićżaden klub gejowski. Dlaczego?

Bo w tym biznesie trochę traci się prywatność. Środowisko LGBTIA nie jest gigantyczne, a środowisko biznesu LGBTIA – jeszcze mniejsze. Ja już mam problem ze znalezieniem spokoju w saunie.

Czyli gdybyś miał ochotę na seks w saunie, musisz jechać za granicę, bo u konkurencji mogą obgadać, a we własnej pracy nie chcesz?

Dokładnie, ale powiem ci więcej. Po dwóch miesiącach od otwarcia pojechałem do Berlina. Jestem w klubie na bieliźnianym party, podchodzi do mnie jakiś koleś: „Cześć, jak twoja sauna?” Od razu otrzeźwiałem.

W The Fire są dni tematyczne – dla par, dla twinków, dni bez ręczników. Który dzień mi najbardziej polecasz?

(śmiech) To zależy, co lubisz! W tajemnicy mogę tylko powiedzieć, że na dni bez ręczników przychodzą osoby, które naprawdę mają się czym pochwalić… Każdy temat ma już stałych bywalców. Są osoby, które przychodzą w piątek o 13 i zostają do północy w niedzielę! Sauna otwarta jest w weekendy całą dobę, więc siedzą, rozmawiają, jedzą, piją piwo, drzemią gdzieś… i zawsze proszą, by o ustalonej godzinie ich kategorycznie wyrzucić, ale nigdy nic z tego nie wychodzi.

Nie ma z nimi problemów?

Nigdy! Ale problemy się zdarzają – kilku osób nie wpuszczamy. Chociażby taki przypadek. Otwieramy o 13, a o 14 ktoś zgłasza, że nie ma ręczników. Jesteśmy w szoku, bo powinno być ich pełno. Co się stało? Jeden pan ukrył wszystkie ręczniki, bo chciał zrobić wszystkim naked party! Ale to są wyjątki. W grudniu dostaliśmy mnóstwo kartek świątecznych, jakieś mini prezenty, jedna para zaproponowała nam uszycie strojów firmowych. Powiedziałem, że super, że zapłacę, ale… mówią, że to prezent od nich za tworzenie miejsca, w którym dobrze się czują. Dla takich chwil warto prowadzić ten biznes.  

 

Michał odprowadza mnie do wyjścia. Gdy wychodzimy, pokazuje mi jeszcze, że przykleił na ścianę dodatkowe deski, żeby było bardziej funkcjonalnie. Mówi o planach, o nowych leżakach, a każdy z właśnie przybyłych facetów ściska mu rękę, obejmuje go. Umawiamy się, że muszę wrócić do The Fire zupełnie prywatnie… Nie wiem jeszcze tylko jaki dzień tematyczny wybrać. Naked party?  

 

Tekst z nr 84/3-4 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

 

 

Pan HaH

JAKUB WILCZYŃSKI – szef jedynej w Polsce sieci klubów LGBT opowiada o interesach, o homofobii, o tym, jak sam pierwszy raz poszedł do klubu gejowskiego w wieku… 14 lat, a także o tym, jak łączy biznes z działalnością na rzecz naszej społeczności. Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Foto: Anna Kamińska

 

Jesteś właścicielem jedynej sieci klubów LGBT+ w Polsce, HaH – w Poznaniu, Wrocławiu, Sopocie i Katowicach. Masz także 7 innych biznesów, a pewnie i tak nie wszystkimi się pochwaliłeś. Urodziłeś się od razu za biurkiem dyrektora własnej firmy?

(śmiech) To prawda, że do własnego biznesu kręciło mnie od zawsze, ale byłem kiedyś pracownikiem! Przez chwilę byłem nawet sprzedawcą butów, pracowałem też w ubezpieczeniach. Ale w wieku 18 lat wraz ze swoim ekschłopakiem otworzyliśmy w Poznaniu sex shop, to było w 2003 r.

Sex shop w wieku 18 lat? Rozumiem, że nie branżowy?

Był dla wszystkich. Było to dość odważne w tamtych czasach i w tym wieku, ale była na to duża nisza w Poznaniu. Potem miałem też sklepy wysyłkowe, jednak wtedy wszedł mocniej Internet, my się na to nie załapaliśmy, więc już nie dogoniliśmy rynku. Potem, w 2005 r., otworzyłem swój pierwszy klub, powiedzmy, że LGBT+, chociaż wtedy mówiło się Klub Ludzi Tolerancyjnych – Hallo! Cafe. Kojarzysz, jak to działało?

Nie bardzo, w 2005 r. miałem 9 lat.

(śmiech) W lokalu na każdym stoliku stał telefon. Goście siadali przy stolikach pojedynczo i każdy mógł zadzwonić do baru zamówić piwo, ale i zadzwonić do kogoś siedzącego przy innym stoliku i tak kogoś zaczepić. Takie randki przed czasami Grindra.

Wow! Dlaczego już tego nie ma?

(śmiech) No, czasy się już zmieniły! Ten klub naprawdę dobrze sobie radził. A największą popularność zyskał dzięki mojemu festiwalowi z 2009 r. Ninio Knows How dedykowanego słoniowi-gejowi w Poznaniu. Nie wiem, czy pamiętasz – to była głośna akcja w Polsce, ale i na świecie, gdy poznańskie zoo wybudowało nową słoniarnię i sprowadziło tam 10-letniego słonia – Ninio. Okazało się, że jest on homoseksualny, a jeden z PiS-owskich radnych skomentował: „Nie po to wydawaliśmy 37 mln zł na największą w Europie słoniarnię, aby mieszkał w niej słoń-gej”. Generalnie chcieli Ninio oddać. Dla mnie to był jakiś absurd. Stanęliśmy w jego obronie, dostaliśmy zaproszenie do kilku telewizji i powstał potem 2-tygodniowy festiwal, który odbywał się w Hallo! Cafe. Były występy drag queens, była muzyka, wystawa fotografii, wieczór poetycki. Zebrane fundusze zostały przekazane na utrzymanie słonia.

Dlaczego zdecydowałeś się na biznes skierowany do osób LGBT+? Patrząc z punktu widzenia przedsiębiorcy, więcej klientów jest heteroseksualnych, tak?

To prawda, ale sam jestem przecież gejem, więc chciałem robić coś dla własnego środowiska. Poznań zasługiwał na fajne miejsce dla naszej społeczności. Była tutaj świetna dyskoteka Voliera, ale uważałem, że Poznań jest na tyle otwartym miastem, że tych klubów może i powinno być dużo więcej. Dlatego nigdy nie bałem się otwierać lokali skierowanych do osób LGBT+. Prowadząc już Hallo! Cafe usłyszałem, że zwolnił się w Poznaniu duży lokal, więc pomyślałem – zaryzykujmy! To była duża inwestycja, wymagała totalnego remontu właściwie od zera. Przywracanie miejsca do stanu użyteczności trwało niemal rok. I tak, razem z Piotrem Halickim, 2 lipca 2011 r. otworzyliśmy HAH Art & Music Club, który na początku miał się nazywać Heaven and Hell, ale zostaliśmy przy skrócie HaH.

Pamiętasz dzień otwarcia?

Pewnie że tak. Nie był wcale za dobry. W pierwszy weekend przyszło trochę ludzi, w następny już trochę więcej i dopiero pełno zrobiło się w czwartym tygodniu. Wtedy do wejścia ustawiła się kolejka. Zaczynaliśmy od 1200 metrów kwadratowych, w tej chwili HaH w Poznaniu ma już 4 tysiące. Wtedy to były dwie sale – sala górna Heaven, sala dolna Hell i bar po środku – Purgatory (Czyściec). Każda z sal miała inną muzykę, inny klimat. To było ważne, ludzie poznawali inne gatunki, do Polski docierało techno z Berlina, deep house czy muzyka ambientowa. I zaskoczyło!

Jak rozumiem, wtedy to był twój jedyny biznes. Stałeś na barze?

Nie na barze, ale na zmywaku. Przez pierwsze tygodnie brakowało nam rąk do pracy – zakłada się jakąś liczbę ludzi, ale jak nagle do klubu przyjdzie dwa razy więcej osób, liczy się każda para rąk, a na początku jednak trzeba oszczędzać. Przez pierwszy rok funkcjonowania HaH Poznań pracowaliśmy non stop. Mówię my, bo mam na myśli siebie i Piotra Halickiego – współzałożyciela, ale i mojego partnera, z którym jesteśmy od 12 lat razem. Piotr stał na barze, ja chodziłem po sali i zbierałem szkło.

Na czym polega sukces HaH-u? To jedyna sieć tego typu klubów w Polsce.

Cały czas inwestujemy, ściągamy najlepszych DJ-ów, organizujemy koncerty, robimy remonty, kupujemy nowy sprzęt. Nie stoimy w miejscu. Ja jestem bardzo kreatywną osobą, mam cały czas nowe wizje. Robimy kolejne szkolenia dla pracowników, podpisujemy nowe kontrakty, zapraszamy gwiazdy. Chcemy nie tylko utrzymać poziom, ale i dać coś więcej niż sam klub. Do tego też trzeba włożyć serce. Ja praktycznie te wszystkie miejsca stworzyłem sam. Na pewno umiem zaplanować przestrzeń i dekoracyjnie super mi się to udaje. Bardzo to zresztą lubię, urządziłem też w życiu kilka mieszkań. Jak było trzeba, to i złapałem szpachlę, tynkowałem. W każdym z HaH-ów w Polsce gdzieś tam swoją rękę przyłożyłem.

Za tobą na ścianie widzę jakieś gigantyczne grafiki. (Jakub i Tomek rozmawiają na Zoomie – przyp. „Replika”). Czyżby to harmonogram pracy wszystkich klubów?

A tak, bo jesteśmy teraz w tymczasowym biurze, sorry za bałagan. To akurat wielka praca moich menadżerów. Mam w sumie siedem klubów, więc ciężko jest to wszystko zgrać. Ostatnio co poniedziałek ściągałem do Poznania wszystkich menadżerów, żebyśmy to zrobili. I tak przez 2 miesiące powstał już cały kalendarz na kolejny rok.

Jak ty nad tym wszystkim panujesz?

Mam menadżerów, część z nich to bardzo młodzi ludzie, bo u mnie nie ma problemu – zatrudniam wszystkich: starszych, młodszych, czarnoskórych, transpłciowych. Jeśli ktoś ma chęci i jest ambitny – proszę bardzo. Mój najmłodszy menadżer ma 23 lata i sobie całkiem dobrze radzi. Uczestniczę dalej w życiu lokali, żeby jednak porozmawiać, nauczyć ich czegoś. Wydaje mi się, że trochę już o tym wiem, więc mam nadzieję, że to im się przyda na przyszłość i kiedyś ktoś to dalej za mnie pociągnie.

I jeszcze mama ci pomaga, tak?

Tak, moja mama to ta ruda pani, która wszystkich w Poznaniu przepuszcza przez główne wejście. Mama pracuje ze mną od początku, gdy była pierwsza przerwa w związku z wirusem, codziennie mi się skarżyła, że chciałaby już wrócić. Ma już tam pełno kolegów, pełno koleżanek, ma super relacje z klientami, dostaje nawet jakieś prezenty od nich.

Przekupują ją!

(śmiech) Nie no, do mamy mam pełne zaufanie. Sam jej to zaproponowałem, zawsze była pozytywną osobą, więc sądziłem, że to wejście jest dla niej. Od razu się zgodziła. Parę lat temu też pracował ze mną mój brat. Teraz niestety wyprowadził się do Stanów, ale mam nadzieję, że kiedyś wróci.

To zdradź, co jest na tych grafikach – co planujesz na przyszły rok?

Przede wszystkim w przyszłym roku mamy urodziny – 10 lat istnienia HaH-ów. Główne obchody znaczną się w połowie czerwca, połączymy to pewnie z poznańskim Pride Week. Nie mogę jeszcze wszystkiego zdradzić… I obyśmy się już wirusa pozbyli do tego czasu!

No dawaj, uchyl rąbka tajemnicy.

Po pierwsze chcę, żeby w Polsce było sześć HaH-ów, tyle, ile kolorów tęczy, a każdy z nich będzie odpowiadał za jeden kolor, czyli jedną z grup mniejszościowych LGBT+. Jak? Przy każdym z HaH-ów powstanie stowarzyszenie, takimi osobami.

Wielkie plany! Serio?

Co więcej w Poznaniu planujemy założyć hostel interwencyjny dla ludzi, których wyrzucono z domu przez homofobię. Te sześć HaH- -ów połączy się w jedną dużą fundację. Pracujemy nad tą koncepcją tak, by w przyszłym roku wszystko zaczęło działać. Planujemy też szereg koncertów, dużych wydarzeń, bieg równościowy. Skrót HaH dziś nie oznacza już tylko tego „piekła i nieba”, ale też „Human and Human”, „Homo and Homo”, „Homo and Hetero”… W przyszłym roku z okazji 10-lecia klubu planuję dużą kampanię reklamową w tym zakresie. Powstanie w związku z tym też cała kolekcja odzieżowa z tymi hasłami zaprojektowana przez kilka znanych osób.

Sześć HaH-ów? To w jakich miastach mają pojawić się kolejne?

Poznań ma się całkiem dobrze. Wrocław jest w nowej lokalizacji, Katowice będą zmieniały lokalizację już niebawem. Jesteśmy też w trakcie szukania nowej lokalizacji dla Sopotu. Nowe kluby mają powstać w Krakowie i Warszawie. W Krakowie byliśmy już w trakcie podpisywania umów, ale wszystko przez COVID zostało przerwane. W Warszawie z kolei mamy sprawę w sądzie. Trudna sytuacja – firma, od której wynajęliśmy pomieszczenie, chyba na samym końcu dopiero zrozumiała, do jakiej klienteli będzie skierowany nasz lokal. Zarząd firmy zmienił się na mocno upolityczniony i… walczymy. Sprawa jest w sądzie. Homofobia, jak widzisz, dotyczy też biznesu.

To jedyna taka sytuacja?

Wiesz co, często się to zdarza. Ludzie bywają zaskoczeni w trakcie rozmowy, bo ja w kategorii wyglądu nie mieszczę się raczej w stereotypie geja.

Wyglądasz bardziej jak jakiś mafioso.

(śmiech) No, bez przesady! W każdym razie to czasem pomaga w rozmowach, ale na samym początku ludzie na mieście mówili, że ja specjalnie mówię, że jestem gejem, żeby zwabić ludzi do HaH-u. Że to taki chwyt marketingowy, a tak naprawdę jestem heteroseksualny. A homofobia się zdarza, oczywiście. My zawsze w trakcie rozmów mówimy otwarcie, że chodzi o klub LGBT, pokazujemy wizualizacje z innych klubów. Zabezpieczamy się, by nikt nam nagle potem nie powiedział, że jednak nie. Ale częściej spotykamy się z ludźmi, którzy nie mają nic przeciwko.

Jak reagujesz na te negatywne przypadki?

Wkurzam się, oczywiście. Ale nauczyłem się jednej rzeczy – lepiej nie dusić tego, tylko odpuścić. Często dzięki temu los jakoś prowadzi do jeszcze fajniejszych lokalizacji i propozycji.

HaH przez lata naturalnie kojarzył się jako klub LGBT+, ale gdy byłem w Poznaniu kilka miesięcy temu, widziałem w HaH- -u sporo par heteroseksualnych w przeróżnym wieku.

HaH w tej chwili już nie jest „typowym” miejscem LGBT+. Jest klubem dla ludzi z otwartymi umysłami. Przychodzą wszyscy, czują się komfortowo, bezpiecznie i nikt ich nie zaczepia. Z tego też powodu przychodzi do nas wielu obcokrajowców, studentów na wymianie o różnych orientacjach. Nie sądzę, żeby generalnie stało się tak, że pary heteroseksualne będą w większości. Masz jednak rację, że coraz więcej takich osób do nas przychodzi. Pytanie, czy poza bezpieczeństwem mają też inny powód, żeby zaglądać do HAH-u? Dużo osób szuka teraz różnych wrażeń. Gdy jakiś czas temu mieliśmy imprezę z firmą Tinder, dostaliśmy mnóstwo rodzajów opasek reprezentujących konkretne potrzeby danej osoby i ja byłem przez chwilę w szoku, że one wszystkie znalazły dla siebie w moim klubie miejsce. Ludzie są dziś otwarci, zwłaszcza młodzi. Czasem mam wrażenie, że większość młodych jest dziś biseksualna i chyba nastąpiła kolejna zmiana pokoleniowa. To chyba dobrze.

Poza HaH-ami masz też inne biznesy – restauracja Pierożek i Kompocik, klub Twoja Stara, Club Havanna, sklep Anty-virus.

Niektóre lokale to osobne byty, ale oczywiście istnieją one dzięki HaH-om i wspierają je. Anty-virus, chociażby, to sklep stacjonarny i internetowy sprzedający materiały związane z epidemią COVID: żele antybakteryjne, maseczki itd. Cały zysk z tego sklepu jest przekazywany na utrzymanie lokali i pensje pracowników, gdy kluby są zamknięte. Pie rożek i Kompocik sąsiadują z kolei z Lokum Stonewall. Gdy były protesty po aresztowaniu Margot, to Pierożek rozdawał dla uczestników lemoniady, oranżady czy nawet pierogi. No i też wywiesiliśmy tęczowe flagi. Havana Club, z kolei, jest przeciwko rasizmowi. Są to rzeczy czasem mocno propagandowe, ale trzeba pokazać ludziom, że homofobia czy rasizm nie są akceptowane, to już nie te czasy.

Słyszałem, że kultowe już Lokum też jest trochę dzięki tobie?

To jest miejscówka Grupy Stonewall, to oni tam rządzą. Prawda, że wcześniej tam był jeden z moich lokali gastronomicznych, ale słabo szło. Któregoś dnia Arek Kluk zaproponował, byśmy poprowadzili to wspólnie. Super mi się ten pomysł spodobał z tego względu, że dochód idzie też na rzecz Grupy Stonewall właśnie. Dzięki temu oni mogą organizować naprawdę fajne, duże rzeczy. No i dobra, tutaj też zdradzę – chciałbym, żeby w każdym mieście w Polsce, gdzie jest HaH, powstały puby dokładnie na tej samej zasadzie, co Lokum. Mogą w nich pracować aktywiści, osoby w trudnej sytuacji życiowo-zawodowej ze względu na orientację seksualną czy tożsamość płciową. Oczywiście dostaną swoją pensję, ale ogólny dochód powinien iść dla lokalnego stowarzyszenia LGBT+. Najpewniej Wrocław będzie pierwszym takim punktem na mapie. To też super, że dzielimy zabawę z działalnością społeczną – pijemy piwo, rozmawiamy, tańczymy – a jednak wspieramy tym finansowo aktywistów, którzy robią masę dobrych rzeczy dla naszej społeczności.

Biznesmen, który czynnie angażuje się w życie społeczności LGBT – należysz do rzadkiego gatunku w naszym kraju.

Dość mocno współpracowałem już z dziewczynami, które organizowały Marsze Równości w Poznaniu, jeszcze zanim pojawiła się Grupa Stonewall. Pamiętam szczególnie te pamiętne wydarzenia z 2005 r., gdy policja zatrzymała ponad 60 osób, wyciągając je brutalnie z Marszu Równości. Na potrzeby Marszu dziewczyny poprosiły m.in. o udostępnienie toalety w Hallo! Cafe. I wyobraź sobie, że korzystali z niej chociażby właśnie ci policjanci, którzy ciągali naszych po ulicy. Ja wtedy przygotowywałem drugą część Marszu właśnie w lokalu i nie wiedziałem, że coś się dzieje, przecież od razu bym ich wyrzucił za drzwi. Mam w sobie coś, co… no nie wiem… mówi mi, że trzeba być dobrym, że trzeba ludziom pomagać i walczyć o swoje. Nie wiem skąd to się we mnie wzięło. Tak trzeba i już.

A ty kiedy pierwszy raz byłeś w klubie gejowskim?

Oj, nie wiem, czy mogę to powiedzieć.

Dlaczego nie?

Bo to był klub gejowsko-fetyszowy Scorpio w Poznaniu, a ja miałem wtedy… 14 lat! Ale już poważnie wyglądałem, miałem już nawet zarost. Jak poszedłem do szkoły średniej, wszedłem do klasy, to wszyscy wstali i powiedzieli mi: „Dzień dobry!”, bo myśleli, że to nauczyciel wchodzi! (śmiech) Nie miałem więc nigdy problemów z zakupieniem papierosów czy alkoholu, nikt mnie nigdy o dowód nie prosił. I dlatego też mogłem wtedy już do klubów chodzić.

Jakie to było uczucie? Młode osoby LGBT+ często wchodzą pierwszy raz do „swojego” klubu i czują wolność, mają przestrzeń, w której mogą być wreszcie sobą. Jak było u ciebie?

Dokładnie tak samo.

A co cię tam sprowadziło?

W wieku 14 lat sam wiedziałem, że chcę tam iść, że ciągnie mnie do facetów. Jak poszedłem raz, to potem już byłem co tydzień. Ale jeździłem też oczywiście do innych klubów, raz na jakiś czas pojechało się na wieś na dyskotekę… Od młodzieńczych lat żyłem gdzieś między klubami i tak to jakoś przeniosłem na swoje życie.

Czyli jako 14-15-latek byłeś świadomym gejem?

Tak. Zawsze wiedziałem, że podobają mi się mężczyźni i to ci „bardzo męscy” mężczyźni. Oczywiście niech nikt się nie obraża – uwielbiam wszystkich ludzi, a im ktoś bardziej jest kolorowy, to uważam, że lepiej. Jako 15-latek miałem już chłopaka, część osób o tym wiedziała, inne nie. To były takie czasy, że bycie osobą o innej orientacji nie było łatwe. Mój ojciec nigdy do końca mnie nie zaakceptował. Wiem więc, jak może wyglądać trudne życie młodej osoby LGBT+.

Kiedy powiedziałeś rodzicom?

A od razu. Jak miałem 15 lat. Matka to przeżyła bardzo mocno, ojciec, jak mówiłem, też. Przez długi czas się do mnie nie odzywali. Z mamą potem wszystko wróciło do normy, a z ojcem do dziś jest utrudniony kontakt. Rodzice są dziś po rozwodzie.

Twoja orientacja też na to wpłynęła?

Nie była główna przyczyną, ale pewnie po części też.

A brat?

No wiesz, jakby ci to powiedzieć… (śmiech) Zajrzyj na jego profil na Facebooku, to zobaczysz.

Też jest gejem?

Tak! Brat jest młodszy o cztery lata, dowiedziałem się o nim u mnie w lokalu. Był barmanem w HaH-u i gdzieś tam od osób trzecich się dowiedziałem. Trochę mnie to zatkało! Mamy świetny kontakt, do Stanów wyjechał właśnie po to, żeby zamieszkać ze swoim chłopakiem. Dla rodziców to był kolejny wielki szok, mama jednak dziś codziennie z nim rozmawia, mają świetny kontakt. Moja młodsza o 15 lat siostra też jest już wprowadzana powoli w ten biznes, poznaje moje życie. Ale jest hetero, ma chłopaka. (śmiech)

A ty na Facebooku masz w profilu ustawione: „w związku małżeńskim”.

Po 12 latach to już chyba można powiedzieć, że jesteśmy małżeństwem. Piotr ma swoją firmę, ale oczywiście pomagamy sobie, zresztą ostatnio już załatwiliśmy wszystkie formalności i stworzyliśmy spółki, więc to jest już nasza wspólna firma.

Poznałeś go… pewnie też w klubie?

Oczywiście, w jednym z moich klubów, w Herosie, na imprezie skierowanej do społeczności bears w 2008 r., prawie na cztery lata przed otwarciem HaH-u. Siedziałem ze znajomymi, on przyszedł ze swoim kolegą. Jakoś doszło do tego, że się poznaliśmy… zaczęliśmy randkować… no i tak minęło właśnie 12 lat.

Myślałeś kiedyś, żeby rzucić ten biznes?

(śmiech) Chyba każdy właściwe ma takie myśli od czasu do czasu. To nie jest łatwy kawałek chleba. Szczególnie patrząc na to, co teraz dzieje się w Polsce… Prowadzisz biznes przez ostatnie lata i on stale się rozwija, i nagle jest zmiana rządu i zastanawiasz się, co dalej się stanie. Masakra. Podzieliłem działalność gospodarczą na spółki też z obawy przed PiS-em.

To co? Pozostaje chyba tylko zaprosić wszystkich na przyszłoroczne imprezy z HaH-em?

Mam nadzieję, że COVID nie popsuje tych planów. W tym roku strasznie rozbiło to chyba każdego przedsiębiorcę. Generalnie kluby nie powinny być otwarte, a wiadomo, że większość w Polsce jakoś funkcjonowała. To jest dziwna sprawa – TVP robi wielkie koncerty, nie mając żadnych dystansów i obostrzeń, a ty jako niewolnik państwowy masz zamykać klub, bo tak się komuś zachciało. Dziwne czasy przyszły. Samo odblokowanie lockdownu było też jakąś straszną gonitwą. Miałem mnóstwo planów, zaproszonych gwiazd, inwestycji chociażby w Krakowie i wszystko legło w gruzach. Ale idziemy do przodu! Największą radością z prowadzenia tego biznesu jest to, że daję ludziom przestrzeń, w której mogą czuć się wolni, w której mogą być sobą. To, że ten biznes tak się rozrósł, otworzyło mi nowe możliwości – chociażby planowanie stworzenia tych stowarzyszeń, o których mówiłem. Pewnie można by na tym po prostu więcej zarabiać, ale nie tylko na zarabianiu mi zależy.  

Tango we dwóch

DAWID BELACH jest tancerzem, odkąd skończył 10 lat, a od 2002 r. jest instruktorem w swojej prywatnej Poznańskiej Akademii Tańca. TOMASZ SĘPOWICZ od dwóch lat prowadzi zajęcia z queertanga – tanga argentyńskiego, tańczonego przez pary jednopłciowe. Również od dwóch lat Dawid i Tomek stanowią parę. Jak się poznali? Co taniec zmienił w ich życiu? Czy homoseksualni mężczyźni są bardziej zazdrośni od hetero i dlaczego nie mogą tańczyć na ogólnopolskich turniejach jako para jednopłciowa? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Foto: malgorzatasobczak.pl

 

Pamiętacie pierwszy raz, gdy zatańczyliście z drugim mężczyzną w parze?

Tomek: Tańczyłem, oczywiście, na imprezach, w klubach, ale w marcu 2018 r. chyba po raz pierwszy zatańczyłem tango z drugim, obcym gejem na queer milondze w Barcelonie. Było to niesamowite przeżycie. Zszedłem z parkietu i musiałem się chwilę zastanowić, co zrobić dalej ze swoim życiem, bo było tak super! A Dawid pierwszy raz tańczył ze mną.

Naprawdę? Ale ty, Dawidzie, tańczysz od dziecka… Nie tańczyłeś nigdy choćby z poprzednim partnerem?

Dawid: No właśnie nie. Przełamałem się dopiero, gdy zacząłem tańczyć tango z Tomkiem. Uczę od 2002 roku i to normalne, że jako instruktor musisz czasem chwycić mężczyznę i z nim zatańczyć. Ja jednak długo miałem opory, żeby najzwyczajniej w świecie taki facet sobie nie pomyślał, że ja coś… więc unikałem tego. Teraz się tym nie przejmuję.

Jak się poznaliście? Tomek przyszedł do szkoły tańca Dawida na zajęcia?

T: A to cię zaskoczę – było odwrotnie. Ja tańczę od 7 lat, ale jedynie tango argentyńskie, a od 2 lat uczę tego tańca inne osoby. Znajomy pokazał Dawidowi filmik, na którym tańczę z kolegą z Wielkiej Brytanii. Dawid znał oczywiście tango towarzyskie, ale nie wiedział wtedy nic o tangu argentyńskim, a to zupełnie dwie różne rzeczy – to może od razu podkreślmy – różnią się praktycznie wszystkim, tango ma wiele odmian. Więc to on przyszedł do mnie i tak od lekcji do lekcji… skończyło się na ten moment dwuletnim związkiem.

Dawidzie, znałeś już całą gamę standardowych tańców towarzyskich, a u Tomka postanowiłeś nauczyć się queertanga argentyńskiego, tak?

D: Mega mnie to poruszyło, jak zobaczyłem Tomka tańczącego tango z innym mężczyzną. Pomyślałem: Ja, gej, który tańczy od dziecka, moje całe życie związane jest z tańcem, a ja nigdy nie tańczyłem z facetem. I jeszcze właśnie tango, które dla mnie jest jednym z najpiękniejszych tańców. Muszę spróbować! No i tak te kilkanaście godzin na sali nas do siebie zbliżyło. Byliśmy umówieni często na trening na 21:00, miał on trwać 1,5 godziny, a wychodziliśmy z sali dopiero około 1:00 w nocy. Odprowadzaliśmy się potem do domu, zaczęliśmy spędzać ze sobą weekendy i… tak się to zaczęło.

Tango argentyńskie jest bardzo intymnym tańcem, bliskim. Osoby homoseksualne przez lata tańcząc w parze jedynie z osobami płci przeciwnej, nigdy chyba nie odnajdują tej intymności, która rodzi się w tańcu, a tu nagle pojawia się taka możliwość. Nowa dla nas sytuacja. Tak?

T: Tango argentyńskie jest bardzo bliskie, ale pamiętaj, że tutaj bardzo szybko i często zmienia się partnerów. Idąc na milongi, czyli takie wieczory taneczne, gdzie wszyscy tańczą tango argentyńskie, cały czas zmienia się partnera, tańczy każdy z każdym. Więc ta intymność w tangu jest nieco inna, ona nie jest erotyczna.

Dawidzie, twoja szkoła prowadzi tradycyjne kursy tańca towarzyskiego dla nowożeńców czy też hobbystów, ale jest jedyną w Polsce, która oferuje też zajęcia queertanga. To popularne zajęcia za granicą, obecne już od 2001 roku, a u nas… chyba jeszcze nie?

D: Poznańska Akademia Tańca jest normalną szkołą, w której uczymy pierwszego tańca weselnego, tańców towarzyskich. Gdy zaczęliśmy tańczyć razem, to naturalnie dodaliśmy queertango do oferty. Jesteśmy gejami, nie siedzimy w szafie, każdy o nas wie, a że queertango to ważny aspekt naszego życia, więc stwierdziliśmy – dlaczego nie!

T:Queertango to termin rzeczywiście jeszcze nie bardzo znany w Polsce z wiadomych powodów – polityczno-społecznych. Większość Polek i Polaków, które tańczą queertango poznaliśmy na festiwalach w Berlinie – osoby z Gdańska, z Warszawy.

D: Obecnie w parze tańczymy pokazowo na różnych eventach, prowadzimy warsztaty otwarte i zamknięte i nie boimy się, że ktoś dziwnie na nas, jako parę tańczących mężczyzn, spojrzy. Ludzie nas rozpoznają, witają, rozmawiają z nami. Każdego lata w Poznaniu od maja do września odbywały się open milongi na Placu Wolności. Na takie wieczory taneczne na otwartej przestrzeni przychodzi wiele osób w różnym wieku, o różnej orientacji, to już nie zamknięte warsztaty. Zawsze tańczyliśmy tam razem, nikogo to już chyba nie dziwiło. Mimo to jest spora blokada, niestety wiele osób z naszej branży boi się cały czas wyjść z szafy, szczególnie patrząc na osoby w moim wieku, sporo jeszcze nawet czterdziestolatków i starszych, którzy nadal żyją incognito. Jak ktoś się ukrywa jako gej, to nie ma mowy o tańczeniu z facetem – i jeszcze publicznie. To jest główny problem.

T: Z drugiej strony, gdy robiliśmy w zeszłym roku kurs tańca towarzyskiego dla osób LGBT+, to na forach pojawiło się: „Co to ma znaczyć? To już specjalnie trzeba robić kurs tylko dla osób LGBT+?”. Że to wykluczanie. Oczywiście, że nie musi być specjalnego kursu, ale ilu chłopaków ze swoimi chłopakami czy dziewczyn ze swoimi dziewczynami pójdzie do jakiejkolwiek szkoły tańca, żeby tam się nauczyć?

D: Tworzymy po prostu bezpieczną przestrzeń dla mniejszości. W tej chwili na kursie queertanga mamy 6 par, póki co sami panowie. Zachęcamy więc dziewczyny, lesbijki. Prowadzimy też „zwykłe” zajęcia tanga argentyńskiego, czyli pary różnopłciowe. Z kolei na milongach nawet mężczyźni hetero chętnie z nami tańczą. To zupełnie inna rzeczywistość do tej, która nas otacza.

T: To zdarza się też na milongach otwartych dla wszystkich w Poznaniu. Zazwyczaj pierwszą tandę, czyli pierwszy zestaw utworów tańczyliśmy razem, a nagle się to zmieniło, bo jak przychodziliśmy, to ja nie zdążyłem jeszcze zmienić butów, a podchodził nasz kolega Adam, łapał Dawida za rękę i mi go kradł, mówiąc, że on chce z nim tańczyć. Adam jest hetero i ma 70 lat, żonę, dzieci, wnuki, ale z Dawidem mu się tańczy najlepiej.

Na waszej stronie czy banerach queertango jest widoczne, na stronie piszecie, że jesteście parą, macie mnóstwo wspólnych zdjęć na Facebooku. Spotkaliście się z jakąś dyskryminacją czy atakami?

D: Właściwie tylko raz podczas zeszłorocznego Pride Week w Poznaniu, ze strony partyjnych mediów. Prowadziliśmy krótki warsztat wprowadzający do queertanga – na 10 par. Było nam miło, że mogliśmy zrobić coś dla naszej społeczności. Znalazła to TV Republika. Nadal gdy to wygooglujesz, znajdziesz materiał: „Homo-terror we dwojga!”. Tomka nazwali moim „partnerem” – w cudzysłowie – a sam tytuł wywołał masę homofobicznych komentarzy. Kilka minut po opublikowaniu tego materiału zadzwoniła do nas pani z „Wiadomości” TVP, która koniecznie chciała przyjechać do nas z kamerą. Przekonywała, że będzie to dla nas reklama, choć jej główne pytanie w rozmowie brzmiało: „Co chcemy uzyskać?”. Zdaje się, że miała już założoną tezę, więc podziękowaliśmy.

T: Zazwyczaj spotykamy się z pozytywnymi komentarzami. W tym roku w jednym z poznańskim hoteli organizowane był spotkanie dla kobiet z okazji 8 marca. Zaproszono nas tam na pokaz jako główną atrakcję wieczoru. Wszystkie panie były zachwycone naszym występem.

Mężczyźni jakoś stereotypowo generalnie boją się tańca, a w naszym patriarchalnym świecie taniec w parze jest jakby „zarezerwowany” dla kobiety i mężczyzny. Gdy na zajęciach pokazujecie mężczyznom, jak trzymać ramę, pokazujecie im kroki już w trzymaniu – nie krzywią się?

T: Ludzie są chyba przyzwyczajeni, że w tańcu trener musi umieć i jedne, i drugie kroki i czasem tańczy z kobietą, a czasem z mężczyzną. Miałem raz jednego ucznia o bardzo prawicowych poglądach, ale nawet z nim tańczyłem w bliskim trzymaniu bez problemów, a wiedział, że jestem z Dawidem parą. Nikt nigdy nie zwrócił na to uwagi.

D: A ja właśnie parę dni temu miałem lekcję z parą chłopaków i paradoks: jeden z nich nie chciał bliskiego trzymania – nawet u heteryków mi się to nie zdarzyło.

Może dlatego, że w hetero związkach to już nic nowego – wiadomym jest, że na rodzinnej imprezie tańczy się z różnymi osobami. Dla osób homoseksualnych sam taniec w parze jest może na tyle nowością, że jeszcze nie wiemy, jak zachować się w takiej sytuacji. Wy nie jesteście o siebie zazdrośni w sytuacjach, gdy jeden tańczy z innym?

D: Wchodzenie w przestrzeń queertango prędzej czy później rodzi potrzebę zmierzenia się z tym tematem.

T: Jedziesz na festiwal i wiesz, że tam wszyscy faceci są gejami lub bi, więc czasem pojawia się pewien stres. Jak widzisz swojego chłopaka tańczącego z dziewczyną, to spoko, ale z innym facetem, to czasem człowiek się robi zazdrosny. Z czasem przestajesz się tym przejmować, przyzwyczajasz się i po prostu idziesz tańczyć.

Patrząc na minę Dawida, chyba nie jestem do końca przekonany. (śmiech)

D: To nie jest łatwe. Dla mnie taniec to nie tylko kroki, to głębokie wejście w relację, dlatego nasz taniec jest dla mnie szczególnie ważny. Kiedyś zapytałem jedną z par hetero na milondze, jak sobie z tym radzą. Mają uzgodnione, że jej mąż nie będzie tańczyć z dziewczynami młodszymi od niej. To jeden z przykładów, kwestia wymaga jakiegoś przepracowania. Trzeba zbudować w sobie zaufanie do partnera i ja wiem, że jeśli byłby to facet, którego taniec nie interesuje, tylko na przykład jakieś obściskiwanie się i macanie, to Tomek z nim nie zatańczy.

Para hetero w tańcu ma jakby z góry ustaloną zasadę, kto prowadzi, a kto podąża. W parach homoseksualnych trzeba się umówić.

T: Tak, oczywiście – ale my po około 2-3 miesiącach nauki robimy niespodziankę i zamieniamy role. Super to działa edukacyjnie, gdy znasz kroki obu stron. No i łatwiej ustalić, komu lepiej się prowadzi, a kto woli podążać. Często ludzie zmieniają też role w zależności od utworu. Warto podkreślić jedno – w tangu argentyńskim patriarchalny podział ról upada. Po pierwsze, nawet na kursach dąży się do tego, by partnerzy hetero, chociaż na chwilę zamienili się rolami ze swoimi partnerkami. Po drugie, pojawia się ogólnoświatowa fala kobiet, które w tangu argentyńskim prowadzą – również tańcząc z mężczyznami! I tu Poznań też ma swoje zasługi, bo jest w naszym mieście coraz więcej dziewczyn, które na milongach prowadzą, również tańcząc z mężczyznami.

Jak zaczęła się wasza przygoda z tańcem?

D: Chyba dość tradycyjnie – córka mamy koleżanki chodziła na kurs tańca i nie miała partnera. To był rok 1990, miałem wtedy 10 lat, z ciekawością się zgodziłem. Spodobało mi się i już po pierwszej lekcji miałem pragnienie, aby w przyszłości zostać nauczycielem tańca.

T: Ja z kolei całe życie, jeśli tańczyłem, to jedynie gdzieś na imprezach, ale tango zawsze mi się podobało i chciałem zawsze spróbować. 7 lat temu – czyli miałem 25 lat – dzwoni do mnie koleżanka: „Tomek co robisz w piątek o 18:00?”. Miałem w planach jedynie jakieś piwo ze znajomymi. „Wiesz co, bo rozstałam się z chłopakiem, a zapłaciliśmy za cały semestr nauki tanga i może byś chciał ze mną pójść?”. Długo się nie zastanawiałem.

Czyli poszedłeś na zajęcia „zwykłego” tanga. A kiedy dowiedziałeś się, że możesz tańczyć je też z mężczyznami?

T: Miałem oczywiście świadomość, że jestem gejem i wiedziałem, że nas jest sporo – wg różnych statystyk od 8-12% populacji jest LGBT+. Gdzieś w internecie zobaczyłem filmik z queertanga, zacząłem szukać więcej na ten temat i znalazłem festiwal w Berlinie. Kilka miesięcy później, wziąłem mojego kolegę Michała, którego wówczas uczyłem tanga, i pojechaliśmy na International QueerTango Festival Berlin 2018. Było cudownie! Niesamowite wydarzenie, mnóstwo ludzi, mnóstwo homoseksualnych par, świetne lokalizacje do tańczenia. Rok później, już z Dawidem i tangueros (społeczność tańcząca tango – przyp. red.), z Poznania byliśmy w Berlinie, Hamburgu, Monachium…

A tańców towarzyskich, chociażby takie walce, samby czy salsy, w parach jednopłciowych się nie tańczy?

T: W Paryżu jest festiwal queerdance i tam rzeczywiście rozgrywane są turnieje tańców towarzyskich w parach jednopłciowych. W Polsce w zakresie tańca towarzyskiego prężnie działa klub sportowy dla osób LGBT+ Chillli w Katowicach, którego tancerze i tancerki jeżdżą na te festiwale.

Czyli są już festiwale organizowane specjalnie dla jednopłciowych par, a co z turniejami „normalnymi”? Para homoseksualna nie może wziąć udziału w turnieju tańca?

D: Rzeczywiście przepisy Polskiego Towarzystwa Tanecznego i tożsamych organizacji międzynarodowych mówią, że para taneczna to partner i partnerka. Poza Polską są oczywiście alternatywne stowarzyszenia czy federacje, które organizują turnieje dla par homoseksualnych.

I nikt nie walczy z tą dyskryminacją? Czym w tańcu różni się para jednopłciowa od binarnej? Dlaczego nie możemy brać udziału w tym samych turniejach na równych prawach?

D: Tu chodzi o różnice płci. Podobnie jak łyżwiarstwo fi gurowe czy tańce ludowe. Przyznam, że nie widzę tutaj potrzeby „walki” o takie kwestie. Jest przestrzeń w tradycyjnej formie, niech będzie również osobna przestrzeń w naszej formie. A może kiedyś uda się to połączyć, ale czy to niezbędne? Nie wiem. Na szczęście w tangu w większości nie mamy takich dylematów.

Dawidzie, masz poczucie, że wśród tancerzy jest wielu gejów?

D: Czołówka światowych rankingów, szczególnie w tańcach latynoamerykańskich, to praktycznie same osoby z naszej branży. Patrząc więc na całe środowisko taneczne – sporo tam mężczyzn homoseksualnych.

Podobno wasze koty mają imiona tancerzy?

T: (śmiech) Rey i Carlos, czyli Rey Flores i Carlos Blanco. To para tancerzy z Meksyku, którą poznaliśmy rok temu w Berlinie na festiwalu. Obydwa nasze koty są ze schroniska i gdy jechaliśmy z pierwszym do domu, od razu stwierdziliśmy, że to musi być jakieś tangowe imię. Wybieraliśmy po naszych ulubionych, najbardziej znanych maestros tanga argentyńskiego. Zaczęliśmy wymieniać po kolei: Juan d’Arienzo, Osvaldo Pugliese, Rodolfo Biagi… Te imiona do końca do kota nam nie pasowały, więc wyliczaliśmy dalej aż dotarliśmy do Carlosa di Sarli, i tak kociak ze schroniska został Carlosem. Miesiąc później wzięliśmy kolejnego kotka – uznaliśmy, że do Carlosa będzie pasował Rey.

A jak z coming outami u was?

D: W pełni zaakceptowałem swoją orientację w wieku 21 lat. Parę lat wcześniej zakochałem się w heteryku, to niestety była miłość tylko platoniczna. (śmiech) Potem miałem już pewność. Pomógł mi w tym mój idol, George Michael. W młodości uwielbiałem go słuchać, więc gdy dowiedziałem się w 1998 r., że jest gejem, dodało mi to skrzydeł. Później postanowiłem sobie, że nie przekroczę 30. roku życia, nie ujawniając się mamie. Nie chciałem już więcej słuchać tych świątecznych życzeń, żebym znalazł sobie wreszcie jakąś kobietę… W wieku 29 lat – powiedziałem. To była dobra decyzja

T: U mnie to było dość gładkie i szybkie. Uświadomiłem sobie, że jestem gejem w liceum, potem spotykałem się z jednym chłopakiem. Mama chyba już coś widziała, ale nie pytała nigdy – i tak w pewnym momencie, gdy miałem faceta, przyszedłem z nim do domu i poszło. Przyznała mi potem, że wiedziała to od kilku lat, ale musiała sama sobie to jakoś ułożyć, bo jestem jej synem, więc nie ma mi niczego za złe, a nie mówiła o tym, bo to był jej problem, a nie mój. Zajęło więc to jej trochę czasu. Obyło się bez wielkich kłótni. Miałem kuzynkę, która wtedy, że tak powiem, „eksperymentowała” z kobietami. Natomiast po coming oucie dowiedziałem się, że moja ciotka, która przed laty wyjechała do Szkocji, to wyjechała do dziewczyny. Wiem, że dziś są już w związku małżeńskim, ciocia pracuje w szkockiej policji. Moje młodsze rodzeństwo nie ma z tym żadnego problemu, zawsze mnie wspierali, nigdy o tym nawet nie dyskutowali. Siostra wręcz chyba cieszyła się, że ma brata geja, bo to fajnie brzmiało przed znajomymi. (śmiech)

Dawidzie, a ty nie spotykałeś się z np. obelgami w szkole przez to, że tańczyłeś? W Polsce tańczący chłopak, nastolatek i to w tańcu towarzyskim może mieć czasem trochę przechlapane; „pedał” pojawiał się na przerwach?

D: Z samego powodu, że tańczę, to obelg chyba nie słyszałem. To nawet wzbudzało jakiś szacunek wśród kolegów. Ale generalnie słowo „pedał” na osiedlu słyszałem wiele razy. No widocznie już wówczas było po mnie widać. (śmiech) Koledzy chyba wiedzieli wcześniej niż ja.

Tomku, taniec to twoja pasja, ale na co dzień, zawodowo, jesteś germanistą i logistykiem, tak?

T: Pracuję w eksporcie. Zawsze to lubiłem chociażby ze względu na możliwość podróżowania. Gdy byłem np. w Barcelonie, oczywiście tak ustawiłem spotkania służbowe, by mieć wolny poniedziałek, bo wtedy odbywała się tam queerowa milonga. (śmiech) Moja pasja to też języki – angielski, niemiecki, francuski, podstawy polskiego języka migowego… Dawid uczy się gry na bandoneonie, ja uczę się gry na skrzypcach… No, nie nudzimy się w życiu.

Patrzę na fotel, na którym siedzisz – jesteście gaymerami?

T: A, no tak, to też ja. (śmiech) Trochę pogrywam ostatnio w Frostpunk. To dla mnie wielkie odkrycie, szczególnie, że polskie studio wyprodukowało tę grę! Ścieżka dźwiękowa stworzona przez Piotra Musiała jest niesamowita, chociaż dla Dawida zbyt przygnębiająca i dostaje przy niej depresji – więc dla wspólnego dobra gram tylko w słuchawkach.

Dawidzie, słyszałem, że ty prowadzisz też takie zajęcia, jak terapia ruchem? Co to?

D: Rudolf Laban to był węgierski choreograf, który zaobserwował, że każdy z nas inaczej się porusza – pracownik fabryki, sportowiec – każdy ma swój „podpis” ruchowy. Chodzi o odnalezienie ruchu, który związany jest z twoją osobowością. Niektórzy chodzą szybciej, inni wolniej, jedni więcej gestykulują, inni mniej. Kiedyś mnie to bardzo zainteresowało i swego czasu szkoliłem się również w tym kierunku. Czasem prowadzę tematyczne warsztaty, podczas których uczestnicy poszukują siebie w ruchu.

T: Często ludzie wychodzili po tych zajęciach zapłakani, bo odkrywali w sobie coś, czego się nie spodziewali. Ostatnio jeden chłopak, gej, wychodząc z warsztatów, powiedział, że on teraz nie jest w stanie rozmawiać.

Co daje tango albo wspólne tańczenie w związku? To polepsza związek?

T: Trudno powiedzieć, zależy od człowieka. W tańcu na pewno otwieramy się przed sobą, poznajemy w sobie jakieś emocje. Jeżeli taniec weźmiesz jako podstawę do dalszego rozwoju, to ten taniec cię ulepszy. I ciebie personalnie, i ciebie jako partnera, i was jako związek. Jeżeli chodzi o mnie, to ja dzięki tangu bardziej zwracam uwagę na ruchy, gesty. Czasem, tańcząc z Dawidem, przerywam, bo już czuję, że coś jest nie tak i pytam, co chce mi powiedzieć.

D: Taniec zmienia horyzonty, perspektywę, doświadczenie… To jest niesamowite. O, tak zakończmy. (śmiech)  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Fajnego heteryka poznam

Na Facebooku i LinkedIn ma łącznie ponad 30 tysięcy kontaktów biznesowych. Większość z nich pochodzi z branży IT. W czerwcu br. zdobyła się na odwagę, by powiedzieć im: jestem kobietą, mimo że w akcie jej urodzenia wpisano męską płeć i tak do niedawna funkcjonowała. MA STĘGA, znana w internecie jako Webska Rekruterka, od 10 lat jest rekruterką, a teraz opowiada „Replice” o swojej przeszłości i pierwszych 6 miesiącach terapii hormonalnej. Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Foto: Michał Sosna / @no_pic_no_chat. Podziękowania dla: @PAONkrakow

 

1 czerwca 2021 r. oświadczyłaś w swoich social mediach, że jesteś kobietąże jesteś w trakcie terapii hormonalnej. Jak zareagowali twoi znajomi i klienci?

Reakcje są różne, ale nie spotykam się z obrzydzeniem czy niechęcią do współpracy. W social mediach pojawiły się niemiłe komentarze, ale od ponad roku jestem w procesie psychoterapii, więc byłam na to gotowa. Część osób przestała być moimi znajomymi, ale myślę dziś, że dobrze się stało – jeśli dla nich transpłciowość jest czymś nie OK, to znaczy, że nie powinniśmy mieć kontaktu. Na przestrzeni ostatnich 6 miesięcy to około dwustu osób mniej z LinkedIn i z Facebooka, ale przy tych 30 tysiącach osób to chyba niewiele. Wcześniej, gdy sądziłam, że jestem gejem, czułam chyba większą dyskryminację.

Masz za sobą doświadczenia życia jako gej – możemy o tym rozmawiać?

Tak, nie mam z tym problemu. Kiedyś myślałam, że nim jestem. Teraz sądzę, że po prostu szukałam siebie i dojście do transpłciowości zajęło mi nieco więcej czasu. Moim modelem pracy od kilku lat jest własna działalność, więc jeśli mam inne wartości niż klient, to nie musimy razem współpracować. Starałam się, żeby to zawsze byli klienci bardziej świadomi, a od pewnego czasu trwale pracuję z brytyjską firmą, więc tam podejście też jest już nieco inne. Prowadząc rekrutacje czy spotkania jako gej, czułam od innych dystans, miałam wrażenie, że oni są spięci, ja też się spinałam… Mimo że i tak większość czasu się ukrywałam. To też przejaw homofobii czy transfobii – strach przed coming outem. Dziś na rozmowach w pracy mam perukę i make-up i myślę, że dla części osób jest to coś ciekawego. Chwilę przed naszą rozmową na LinkedIn jedna osoba napisała mi: „Ma, you look gorgeous!”. To dodaje wiele sił.

Czy ktokolwiek odmówił współpracy z tobą w związku z tym, że jesteś kobietą transpłciową?

Ostatnio na LinkedIn mój dobry znajomy, który znał mnie jeszcze jako Maćka, polecił komuś współpracę ze mną w zakresie szkolenia z różnorodności. Zaczęłam rozmawiać z tym ostatecznym klientem, a on… pyta mnie, czy mogę mu polecić jakiegoś innego eksperta czy ekspertkę. Mówię: „Ale przecież to ja nią jestem, miałam tu przyjść do pracy”. A on wkoło i tak dopytuje o kogoś innego. No i rozstaliśmy się bez żadnej współpracy. Sądzę, że przeszkadzała mu moja tożsamość płciowa.

Jak to się zaczęło? Z Instagrama wiem, że 5 maja zaczęłaś używać nowych zaimków, ale sądzę, że sam proces zrozumienia swojej tożsamości płciowej trwał dłużej.

Dziś mogę już powiedzieć, że przez ostatnich 8 lat zakładałam w samotności ubrania kulturowo przypisane kobietom. Czasem w jednym tygodniu robiłam to dwa razy, czasem przez 3 tygodnie wcale. Ta potrzeba występowała z różną częstotliwością i natężeniem. To życie na dwa światy powodowało dużo lęków, co utrudniało relacje z partnerami. Teraz chcę zbudować naprawdę wartościową relację. Przez tych 8 lat nigdy nie ubrałam się tak oficjalnie do pracy, a dopiero 2 lata przed tranzycją powiedziałam zaufanym osobom, że w zaciszu domowym lepiej czuję się w kobiecych ubraniach. Przełomowym okresem był czas, gdy mieszkałam w Londynie, dokąd wyjechałam w marcu 2018 r. Chodziłam tam do klubów dla osób transpłciowych, czasem zbierałam się na odwagę, by wyjść już jako kobieta na ulicę. Wtedy zyskałam pewność, że tak chcę żyć. Wróciłam do Polski po 1,5 roku i rozpoczęłam tranzycję. Jak już wiesz, w czerwcu był oficjalny coming out i dopiero po nim poczułam społeczne przyzwolenie, by publicznie wychodzić z domu w ubraniach kobiecych.

Miałaś już moment, gdy wstałaś rano, zrobiłaś make-up, ułożyłaś włosy, założyłaś szpilki i z odwagą wyszłaś z domu na cały dzień?

Ten lęk chyba dalej we mnie jest. Wciąż go oswajam. Wiele osób pisze do mnie z zagranicy: „Boże, Ma, w Polsce? Tranzycja? To chyba jakieś piekło”. Ale nawet w Londynie, gdy wychodziłam z domu jako kobieta, czułam ekscytację, ale i strach. Bałam się własnego cienia. O ile są to miejsca dedykowane osobom transpłciowym, czy crossdresserom, czujesz się komfortowo, ale na ulicy? Mimo że w Londynie ludzie są zabiegani, to jednak pamiętajmy, że też są tam imigranci z Polski czy jeszcze bardziej konserwatywnych krajów. Nie raz czułam, że ktoś jest nadmiernie mną zainteresowany, ale dziś myślę, że dużo z tego uczucia jest po prostu w głowie. Dopóki sami siebie w pełni nie zaakceptujemy, dopóty ciągle będziemy myśleć, co myślą inni. A to my jesteśmy najważniejsi.

Miałaś okres w dzieciństwie, gdy ta kobiecość przez ciebie przemawiała?

Widziałam zdjęcia z przeszłości, gdy miałam jakąś perukę i sukienkę, ale nie, to były jakieś wygłupy. Wcześniej, w dzieciństwie nie czułam się kobietą i nie mam też przełomowego momentu w życiu, gdy tak się stało. To był proces zmian, dojrzewania, uświadamiania sobie. Lekarz prowadzący mówił mi chociażby, że przyjęcie pierwszego hormonu będzie euforyczne, i oczywiście było to fajne, ale to nie tak, że czuję, że ta tabletka zmieniła moje życie. Może też boję się trochę takich pytań, bo… powiem ci szczerze, że czuję presję od wielu mężczyzn, szczególnie tych, z którymi próbuję zbudować relację. Wielu z nich wyobraża sobie, jak to powinno działać, i dziwią się, że ja tak nie mam. Potem ja sama się zastanawiam: „Kurczę, może jako transpłciowa kobieta rzeczywiście powinnam chociażby czuć tę dysforię, szybciej się zmieniać, powinnam już mieć dłuższe włosy”. No, ale ja tak nie mam! Ten proces tranzycji jest i tak trudny, a takie poganianie siebie, że te zmiany już powinny szybko przyjść, nie jest pomocne.

Jak rozumiem, na randki jako kobieta umawiasz się dopiero od połowy roku. Dużo już takich spotkań było?

Bardzo zależy mi, by kogoś poznać. Do randek jeszcze jednak zazwyczaj nie dochodziło. Z ciekawostek – spodobało mi się ostatnio kilku gejów. I musiałam sobie powiedzieć w głowie: „Ej, Ma? Co ty wyczyniasz, ty jesteś kobietą i nie będziesz dla nich w żaden sposób atrakcyjna. Co ci odbija?”.

To dlatego pytałaś mnie przed wywiadem, jakiej jestem orientacji?

(śmiech) (śmiech) Ciii, nie wypominaj mi już teraz! Jestem dziś w kontakcie z jednym mężczyzną hetero i on nie miał wcześniej doświadczeń z osobą transpłciową, a jedynie z ciskobietami. To już powoduje między nami sporo spięć. Na wiele tematów nie był gotowy.

Powiesz o tym więcej? To chyba ważny temat, dotyczący wielu transpłciowych osób na początku randkowego życia.

Po pierwsze są oczekiwania. Chociażby żebym miała długie włosy. Ja wysyłam mu swoje zdjęcia bez make-upu i peruki, a on mi odpisuje: „A kiedy zrobisz sobie przeszczep włosów?”. A ja miałam już przeszczep włosów! Bez tego miałabym jeszcze większe zakola i czoło, tylko te włosy nie mogą być od razu długie! Moja twarz już się zmieniła, jestem po wycięciu jabłka Adama, piersi zaczynają mi powoli rosnąć. Dzieje się dużo w ciągu tego półrocza, a mam czasem wrażenie, że może zbyt wcześniej wystartowałam z randkami. Przez 8 lat czekałam, marzyłam i teraz dla mnie czas leci mega szybko i widzę swoje ogromne kroki, ale inni widzą tylko te ostatnie 6 miesięcy tranzycji. Heteroseksualny mężczyzna wciąż widzi we mnie faceta i chociaż mnie akceptuje i się dogadujemy, to nie pociągam go jeszcze fizycznie. To megatrudne doświadczenie.

Ten, z którym obecnie rozmawiasz, jest mimo wszystko gotowy na związek?

Jeszcze nie widzieliśmy się na żywo. Rozmawiamy jedynie od 3 miesięcy przez telefon. Czekam. Wciąż czekam – na zmiany fizyczne, na akceptację i też na związek. Chciałabym oczywiście operacyjnej korekty płci, ale tego też od razu nie można zrobić. Jeśli chodzi o proces sądowy, który, jak może czytelniczki i czytelnicy „Repliki” wiedzą, trzeba przejść, by skorygować płeć z punktu widzenia prawa, ale aby zmienić dokumenty, należy pozwać własnych rodziców (o wpisanie niewłaściwej płci w akcie urodzenia – przyp. red.) i oni mają prawo się na to nie zgodzić, to chcę to zrobić dopiero, gdy już naprawdę się zmienię – gdy będę w pełni wyglądać kobieco. To pewnie będą więc miesiące, a może nawet lata. A i też nie czuję takiej presji.

Jesteś już gotowa dokonywać coming outu w rożnych sytuacjach?

Trzy miesiące temu wyoutowałam się przed moimi nowymi sąsiadami – parą z małym dzieckiem i sąsiadką z dwójką synów w wieku 16 i 18 lat. Powiedziałam im, że czasem wyglądam tak, jak mnie teraz widzicie, ale nie bądźcie zdziwieni, gdy zobaczycie mnie w peruce i make-upie. Ich reakcje były naprawdę OK i tak zazwyczaj jest. Dla nich to była nowość, ale zaakceptowali. Sąsiad wciąż myli końcówki, ale ja od razu zwracam uwagę na to uwagę i go poprawiam. Cieszę się, że im zależy, że się starają.

Komu jako pierwszemu powiedziałaś o swojej transpłciowości?

Chyba… lekarzowi prowadzącemu? Tak mi się wydaje. Na miesiąc przed wizytą w miejscu mojej coworkingowej pracy poprosiłam koleżanki z biura, by mówiły do mnie żeńskimi końcówkami. Dla mnie samej to był ważny okres, by się z tym osłuchać. Jednocześnie czułam, że to środowisko, któremu mogę o tym powiedzieć, i rzeczywiście od dziewczyn dostałam megawsparcie.

Znasz już swoje nowe imię?

To najczęstsze pytanie, jakie dostaję na Tinderze! (śmiech) Na razie jest to Ma. I dalej jest po prostu kropka. Wiesz, na początku myślałam o Magdzie, bo i to także należy zakomunikować lekarzowi prowadzącemu, ale dziś… już tego imienia nie czuję, a Ma – zdecydowanie tak!

Powiedziałaś trochę o coming oucie jako osoba transpłciowa, ale masz za sobą właściwie dwa coming outy. Ten wcześniejszy, gejowski, był łatwiejszy?

Jestem z Dębicy na Podkarpaciu, potem wyjechałam na studia do Szczecina. No i po pierwszym roku, w wieku 20 lat powiedziałam o swojej orientacji mamie, byłam też wtedy wyoutowana przed najbliższymi znajomymi. Biznesowo wyoutowałam się 6 lat temu, gdy z Warszawy przeprowadziłam się do Krakowa. Mamie jest strasznie trudno od samego początku, od 10 lat. Jest z małego miasteczka, gdzie najważniejsza jest opinia innych, a do tego wpływy Kościoła i TVP są ogromne. Długo o tym nie rozmawiałyśmy i do dziś jest to bardzo rzadkie. Teraz, gdy powiedziałam jej, że jestem kobietą, powiedziała tylko, że już mogłam być tym gejem. Wypiera to. Nigdy nie powiedziała mi tego wprost, ale czuję, że uważa to za jakąś fanaberię, że byłam wśród ludzi, którzy to uskuteczniają, i mi się coś pomieszało w głowie. A gdybym nie jeździła po tych Krakowach, Warszawach czy Londynach, tobym taka nie była. Tata wciąż jeszcze o niczym nie wie, ale zbliżają się święta, więc powoli zbieram siły, by to zrobić, ale nadal się boję. Jeśli chodzi o mamę, to powiedziałam jej już po moich wpisach na LinkedIn czy Instagramie. Bałam się, że gdy powiem jej przed rozpoczęciem tranzycji, to będę miała na głowie jej telefony i niechęć, która zepsuje mi radość z podjęcia tej decyzji. I to rzeczywiście się ziściło. Nie tylko z mamą, ale też z siostrą. Zaczęły dyskusję od aspektów medycznych, że nigdy nie wiadomo, jak będę wyglądała, straszyły powikłaniami i tak dalej. Oczywiście mówiły do mnie jak do mężczyzny.

Mimo wszystko i tak chyba dobrze, że chciały o tym z tobą rozmawiać.

Na początku uważałam, że nie mam mamy wsparcia, ale rzeczywiście – dalej mamy kontakt, a w ostatnią niedzielę przyjechała nawet do mnie ponaprawiać kilka rzeczy w mieszkaniu. Uknułam przy okazji, że zupełnie przypadkiem odwiedziła mnie w tym czasie moja przyjaciółka i sojuszniczka, która opowiadała trochę o byciu osobą trans. I rzeczywiście coś z tego było, jednak mamy odpowiedzi… były transfobiczne, nie ma co tego ukrywać. Ale ona po prostu nie ma wiedzy, w Polsce ludzie nie mają o tym żadnej wiedzy, rodzice nie są na to przygotowani.

Jakie dziś jest twoje największe marzenie, bo ono chyba w ciągu twojego całego życia ewoluowało?

Powiedziałabym, że relacja z heteroseksualnym mężczyzną, ale wśród czytelników „Repliki” zbyt wielu takich raczej nie ma, więc ten anons pewnie niewiele da. (śmiech) Dziś chcę więc żyć po swojemu, według własnych zasad i bez przejmowania się opinią innych.

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Queers just wanna have fun

Z MARTĄ BRZEZIŃSKĄ i AGATĄ PTAK, które od 4 lat prowadzą feministyczno-queerowy sklep internetowy z zabawkami erotycznymi Lula Pink oraz redagują wieloautorski blog z recenzjami gadżetów erotycznych i artykułami z zakresu edukacji seksualnej, rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Lula Pink, czyli Agata Ptak (z lewej) i Marta Brzezińska. Foto: Klaudia Ekert-Waraczewska 

 

Kim są założycielki Lula Pink?

Marta Brzezińska: Znamy się od czasów studenckich. Miałyśmy wspólnych znajomych. Ja studiowałam filologię chorwacką, a Agata – polską, na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Nasze drogi przecinały się głównie na imprezach. Od zawsze byłyśmy też częścią queerowego środowiska w Poznaniu. Identyfikuję się jako osoba queerowa, wchodząca w związki z facetami, które jednak nie mieszczą się w heteronormie.

Agata Ptak: Identyfikuję się jako lesbijka „z gwiazdką” (symbol gwiazdki służy podkreśleniu, że kobiecość w tym rozumieniu lesbijskości jest postrzegana jako spektrum – przyp. red.) – moja historia relacji romantycznych wskazuje, że jestem lesbijką, choć również, jak Marta, pozwalam sobie na wychodzenie poza tę kategorię. Po prostu nie jest dla mnie wystarczająca.

Jak po studiach filologicznych trafiłyście do branży zabawek erotycznych?

AP: Humaniści_stki zajmują się zawodowo wszystkim – tego nauczyły mnie studia. (śmiech) Moja dziewczyna, też humanistka, jest analityczką rynków i papierów wartościowych. Ja znów wylądowałam w klasycznym call center z administracją w tle. Korporacyjna kariera pewnie rozwijałaby się dalej, gdyby przyjaciel nie zaproponował mi wspólnego projektu. Założyliśmy firmę i zaczęliśmy analizować rynki e-commerce. Sprzedawaliśmy wszystko – od czajników, przez zabawki z drewna, po nowe technologie. Ten projekt cały czas trwa.

MB: Feministycznymi gadżetami erotycznymi zainteresowałam się na przełomie 2016 i 2017 r., gdy mój partner zachorował na nowotwór i rozpoczął chemioterapię, co utrudniło nam współżycie seksualne. Mój świat zawsze przepełniony był cielesnością i nagle znalazłam się w momencie, w którym zaczęło jej brakować. To było nowe i szokujące. Nasz wspólny lęk przed tym, że choroba zmieni naszą relację w platoniczną albo opiekuńczą, pchnął mnie do poszukiwań wsparcia. Wtedy znalazłam gadżety tworzone przez zagraniczne start-upy, które stanowiły kontrę do obecnych na rynku tandetnych, nieciekawych sekszabawek. Byliśmy z partnerem sześć lat, z czego dwa to choroba, do końca. Zmarł w 2018 r.

AP: Drugim impulsem był Czarny Protest (we wrześniu 2016 r. – przyp. red.), który uwidocznił jeszcze bardziej niż wcześniej, że ciała kobiet są zawłaszczane, i seksualność jest jednym z tego elementów. Nie chodziło wyłącznie o ciążę, ale też o naszą przyjemność, co było kolejną wynikową tego, że można z tymi ciałami robić, co się chce: od spraw fizjologicznych, przez stymulację i przyjemność, przez to, że możemy mówić o niej – przyjemności – w sposób otwarty. Tymczasem w reklamach telewizyjnych kobiety mają wieczną infekcję „tam, na dole” – i nie wiadomo, czy chodzi o waginę, czy o stopę. (śmiech) Na fali protestów stwierdziłam, że taka działalność może być wentylem aktywistycznym.

MB: To właśnie doświadczenie biznesowe Agaty sprawiło, że Lula mogła w ogóle powstać. Przedtem pracowałam w biurze na UAM, gdzie zajmowałam się ewaluacją jakości kształcenia. Z czasem jednak stało się to dla mnie monotonne, nużące – z całym szacunkiem dla instytucji. Wypalenie zawodowe zbiegło się w czasie z chorobą partnera, wspomnianymi przez Agatę czarnymi protestami i pewną długą rozmową przy winie, podczas której padło znamienne: „Robimy to!”.

Utrzymujecie się z prowadzenia Luli?

MB: Nie wyłącznie, ale to Lula zdecydowanie utrzymuje mnie przy życiu w bardziej przenośnym sensie. Projekt zrodził się w najmroczniejszym etapie mojego życia i dał mi siłę do wyjścia z kryzysu psychicznego, stabilizację i nadzieję.

AP: Jeśli chodzi o finanse, to teraz wracamy do poziomu z początku pandemii. To efekt naszej pracy, ale też przede wszystkim współpracy z przeróżnymi queerowymi (i nie tylko) inicjatywami. Jednak rdzeń stanowimy my dwie. To praca wieczorami i nocami po to, żeby zachować efekt profesjonalności – pilnujemy terminów, odpisujemy na e-maile, odbieramy telefony z dziwnymi pytaniami.

Na przykład?

MB: Pamiętam jedną rozmowę Agaty – zgłosił się do nas pan, który chciał poprawić jakość seksu ze swoją żoną. Początkowo był bardzo skupiony na swoich potrzebach i doznaniach, jednak w trakcie rozmowy z Agatą dostrzegł w tym wszystkim także potrzeby partnerki. Zdecydował się na zakup zabawki do stymulacji waginy Satisfyer Curvy (bezdotykowy stymulator łechtaczki sterowany aplikacją na telefon – przyp. red.).

Kto odpowiada za ofertę sklepu?

AP: Za ofertę odpowiada głównie Marta, chociaż asortyment konsultujemy wspólnie, z tego względu, że nie wszystkie jej pomysły da się wdrożyć i ktoś musi ją powstrzymać. (śmiech) W naszej ofercie znajduje się szeroki asorytment zabawek: od wibratorów, dild i masażerów, przez akcesoria analne, po kosmetyki i odzież – głównie polskich marek.

Czym się kierujecie przy tworzeniu katalogu?

MB: Kierujemy się się przede wszystkim jakością produktów i ich bezpieczeństwem. Dużą rolę odgrywa także sekspozytywna i inkluzywna filozofia danej marki. Staramy się wspierać dziewczyńskie start-upy, marki tworzone przez osoby queerowe oraz takie, których misją jest wsparcie osób o różnych – często wyjątkowych – potrzebach w poprawie jakości życia seksualnego.

Na przykład osoby trans.

AP: Akcesoria dla osób trans to niezwykle ważna kategoria produktów w naszym sklepie – jedna z sekcji najczęściej odwiedzanych przez naszych klientów_ki. Seksualność osób trans objęta jest bardzo silnym tabu, więc gadżety erotyczne dla tej grupy są dla nas priorytetem. Można wśród nich znaleźć bieliznę dla osób FTM i MTF (dla osób trans k/m i m/k – przyp. red.) czy niebinarnych, bezpieczne dla ciała pakery w różnych odcieniach skóry, a także gadżety erotyczne, które dostosowane są do potrzeb osób trans. Są to przede wszystkim strokery, specjalnie wyprofilowane dilda lub – nasza nowość – poduszki stymulujące na dildo Banana Bumpher.

Napotkałyście jakieś trudności, rozszerzając ofertę?

AP: Problemem są oczywiście półki cenowe. A jednym z naszych celów było przecież zwiększenie dostępności jakościowych gadżetów. W Stanach funkcjonuje wiele marek, które oferują niezwykle realistyczne modele pakerów, piękną bieliznę i pomysłowe sekszabawki, jednak ich ceny nie są dostosowane do polskiego rynku. Do tego dochodzą wysoki koszty transportu i opłaty celne.

Kolejnym wyzwaniem jest chyba neutralizacja genderowa języka mówienia o gadżetach erotycznych. U was widać tę świadomość językową. Zamiast działów typu „dla niego”, „dla niej”, widzimy po prostu „dildo”, „pieszczoty penisa”, „tęcza i płeć”.

MB: Początkowo nasz sklep był odbiciem naszych doświadczeń jako kobiet cis. W pewnym momencie jednak dostrzegłyśmy konieczność zmiany sposobu komunikacji. Zdałyśmy sobie sprawę, że nie możemy pisać o gadżetach tak, jak czyni to większość producentów, ale trafiłyśmy na barierę wynikającą z ograniczeń języka. Wtedy pomogli nam Grzegorz z Fundacji Trans- Fuzja i Queer Alice – osoba aktywistyczna, działająca na rzecz społeczności LGBTQIA. Konsultujemy z nimi nasze wątpliwości, a Ali podjęło z nami regularną współpracę. Opis po opisie sprawdza i koryguje nasze językowe wygibasy.

Na czym polega ta neutralizacja?

MB: Postanowiłyśmy odejść od klasycznego podziału na zabawki skierowane do mężczyzn i do kobiet, ponieważ podział ten nie pasuje do szerokiego spektrum tożsamości płciowych. Z tego względu w naszych opisach produktów punktem wyjścia jest ciało, a nie płeć. Niektóre zabawki bardziej sprawdzają się wśród osób z waginami, np. bezdotykowe masażery powietrzne lub soniczne. Inne zabawki, takie jak wibrujące pierścienie czy masturbatory, przyniosą większą satysfakcję osobom z penisem. To jednak nie znaczy, że osoba z waginą nie może np. przymocować strap-ona i wybzykać masturbator!

Które zabawki są najbardziej uniwersalne?

MB: Na przykład masażery prostaty, które świetnie sprawdzają się podczas stymulacji obszaru G, albo masażery łechtaczki podczas stymulacji sutków. Najbardziej uniwersalną zabawką chyba jest dildo – możemy je stosować zarówno analnie, jak i waginalnie. Świetne są także masażery różdżki (ang. wands), które swym wyglądem przypominają mikrofon. Można nimi masować całe ciało od karku, przez strefy erogenne, aż po stopy.

AP: Innym przykładem są zabawki z kolekcji Cute Little Fuckers, projektowane i produkowane przez kolektyw osób niebinarnych na czele ze Stepem Tranovichem. Nieoczywiste i bardzo pomysłowe kształty tych zabawek nie narzucają żadnych zastosowań.

Czy prowadząc sklep o queerowym profi – lu, spotkałyście się z krytyką albo jakimiś przejawami queerfobii?

AP: Było kilka takich momentów. Jeden łączył się z obecnością Luli w mainstreamowych mediach. Raz w internetowym wydaniu wspomniał o nas „Newsweek”: pod artykułem znalazło się wtedy sporo krytycznych komentarzy, że gadżety erotyczne mają zastępować ludzi i negatywnie wpływają na relacje intymne. Z kolei krótko po wywiadzie dla WP Kobieta spadło nam konto instagramowe, co mogło być związane z licznymi zgłoszeniami naszej działalności na IG. Największym zaskoczeniem było jednak „zainteresowanie się” nami prawicowych mediów. Zaczęło się od artykułu Roberta Tekielego, który stawiał tezę, że bierzemy udział w wielkim spisku wdrażania ideologii LGBT w Polsce, i zestawiał nas z pedofilami. Powieliły go potem inne prawicowe media. „Dziennikarze” wyciągnęli te wnioski z filmików, w których opowiadamy o queerowych gadżetach erotycznych na zaproszenie Stonewall TV. Było to przerażające doświadczenie, jednak nie miało większych konsekwencji. Całe szczęście ta dziwaczna sprawa rozeszła się po kościach.

Częścią waszego sklepu jest blog, do którego zapraszacie wielu autorów_ek.

MB: Celem naszego bloga jest edukacja na temat sekspozytywności, a także feministycznej i queerowej kultury. Pierwszą współpracę nawiązałyśmy z autorką profilu IG @eduseksualna, która nauczyła nas swobodnie rozmawiać o gadżetach erotycznych. Punktem przełomowym było spotkanie z Olą Juchacz, poznańską aktywistką. Ola przeprowadziła świetne wywiady z osobami ze świata queer, m.in. z Madlen Revlon, założycielką pierwszego domu vogue’owego w Polsce. Dzięki niej jest z nami również Zofia Holeczek, która napisała dla nas m.in. o poliamorii w kinie. Matronujemy też np. cyklicznym spotkaniom na żywo w Poznaniu z przedstawicielami_kami queerowego środowiska, prowadzonym przez Lolę Eyeonyou Potocki (niebinarną drag performerkę – przyp. red.) pod szyldem No Drama Mama. Od niedawna współpracujemy także z Fundacją Przywracamy Mobilność – dzięki niej możemy lepiej zrozumieć potrzeby osób z niepełnosprawnościami. Bardzo zależy nam na rozszerzeniu oferty o gadżety, które ułatwią tej grupie czerpanie przyjemności seksualnej.

Jakie macie plany rozwoju? Co szykujecie nowego?

MB: Dzięki za to pytanie. Mamy akurat niespodziankę dla naszych klientów_ek. Już wkrótce pojawią się u nas pakery od New York Toy Collective. To wysokiej jakości produkty, dostępne w niestandardowych kolorach i rozmaitych kształtach. W planach mamy swoją linię gadżetów, która uwzględni nasze gadżetowe doświadczenia. Z marzeń aktywistycznych – życzymy wszystkim jeszcze więcej prawdziwej solidarności, siły, wsparcia, empatii i miłości.

***

Potrzeba stworzenia specjalnej bielizny dla osób trans wynika ze specyficznych potrzeb tych osób. Specjalne majtki mają na celu poprawę jakości życia i ew. neutralizację dysforii: w przypadku osób trans bez penisa umożliwiają komfortowe noszenie pakerów, czyli silikonowej protezy penisa tworzącej w kroczu elastyczne wybrzuszenie. Niektóre pakery mogą mieć funkcję STP (ang. stand-to-pee), umożliwiającą oddawanie moczu na stojąco (przez wbudowany lejek), lub zostać usztywnione i używane jako dildo. Są to np. protezy Emisli, które są dostosowane do indywidualnych preferencji (typ, kolor, opcjonalne owłosienie i usztywnienie umożliwiające seks penetracyjny).

W przypadku osób trans bez waginy specjalne majtki (tzw. gaffy) pełnią analogiczną funkcję do bindera (bielizny spłaszczającej klatkę piersiową), czyli umożliwiają tucking – spłaszczenie wybrzuszenia w kroczu. W sklepie Lula Pink dostępne są również taśmy do tuckingu marki od Carmen Liu – GI Collection, których można używać razem ze spłaszczającą bielizną.

Strokery to gadżety do masturbacji łechtaczki, wykonane z silikonu, w kształcie kilkucentymetrowego penisa, z otworem wewnątrz. Ich konstrukcja jest podobna do masturbatorów do penisa (ang. fl eshlight) – po włożeniu łechtaczki do środka stymulują ją i zasysają. Ze względu na falliczny kształt oprócz podstawowej funkcji (masturbacji łechtaczki) poprawiają komfort życia psychoseksualnego, np. osób bez penisa doświadczających dysforii (również tych zaczynających terapię hormonalną). Z kolei poduszki stymulujące to wyprofilowane silikonowe nakładki na dildo, których powierzchnia jest z jednej strony pokryta elastycznymi wypustkami. Służą do stymulacji łechtaczki strony aktywnej np. podczas seksu ze strap-onem.

***

Cute Little Fuckers to seria silikonowych zabawek erotycznych o nietypowym designie: jednolitych, ożywionych kolorach  (m.in. śliwkowym, koralowym, jasnobłękitnym) i kształcie (m.in. masażery intymne w kształcie ośmiorniczki czy rozgwiazdy lub wibrator w kształcie rafy koralowej). Gadżety są zaprojektowane z myślą o estetycznej i funkcjonalnej uniwersalności, np. ośmiorniczka może być używana jako wibrator trzymany w dłoni, masażer stref erogennych lub korek analny.

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moda, ekologia i LGBT+

Z ARETĄ SZPURĄ, influencerką i aktywistką klimatyczną, rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

 

Areta Szpura – influencerka i aktywistka klimatyczna, autorka książek o klimacie „Jak uratować świat?” (2021) i „Instrukcja obsługi przyszłości” (2022). Współzałożycielka marki modowej Local Heroes, której ubrania nosiły światowej sławy gwiazdy (np. Rihanna). W 2017 r. odeszła z marki, by działać na rzecz Ziemi. Obecnie możemy ją oglądać gościnnie u boku Kasi Zillmann (wyoutowanej olimpijki, bohaterki okładkowego wywiadu „Repliki” nr 93/2021) w ostatnim, czwartym sezonie serialu „Kontrola”.

Jak trafi łaś do „Kontroli”?

Nie wiem, na jakim świecie żyłam, (śmiech) ale nie słyszałam o „Kontroli”, zanim odezwała się do mnie Natasza Parzymies (twórczyni serialu – przyp. red.). Napisała do mnie koło października na Instagramie, że robi polską wersję „Th e L Word” i że podobała jej się tamtejsza idea guest appearances. A że jestem niespełnioną aktorką (śmiech) – jako mała dziewczynka chodziłam na castingi do seriali – stwierdziłam, że nie dość, że to superprojekt, to jeszcze spełnienie marzeń, oczywiście się zgodziłam.

Jak wspominasz pracę na planie?

Scenę ze mną kręcono nocą koło mojego domu, więc jechałam na plan na rowerze, słuchając Hannah Montany, i czułam się przewspaniale. Wszyscy w ekipie byli młodzi i kumaci. Z automatu było mleko owsiane przy kawie, a departament kostiumów chodził po lumpach. Dużo rzeczy, o które na większości planów się walczy, tam było oczywistych. Czuć było w powietrzu, że tworzy się coś, co zmieni historię.

Jak ci się pracowało z Kasią Zillmann i pozostałą ekipą aktorską?

Poznałyśmy się z Kasią na planie i od razu się skumałyśmy. Do tej pory się śmiejemy, że nasze role to „koleżanka nr 1” i „koleżanka nr 2” (Kasia i Areta pojawiają się w jednym z odcinków jako znajome Majki, jednej z głównych bohaterek – przyp. red.). Byłam zajarana i bawiło mnie, że mogę mówić, że jestem aktorką. Potem często na siebie z Kasią wpadałyśmy, ostatnio nocowała u mnie z dziewczyną, czekając na pociąg. Okazało się też, że Ewelina Pankowska (odtwórczyni roli Majki – przyp. red.) mieszka blok obok mnie!

Jak występ w „Kontroli” wpisuje się w twoją działalność influencerską?

Dwa lata temu – nawet ciężko powiedzieć, czy zrobiłam coming out, bo nie czuję się w ten sposób, ale zaczęłam brać udział w różnych akcjach LGBT+, np. „Głosuję na miłość” organizowaną w 2019 r. przez Kampanię Przeciw Homofobii. W 2020 r. pojawiłyśmy się z moją dziewczyną Agą na okładce „Women’s Health” jako pierwsza homoseksualna para – dwa lata przed „Vouge’iem” (który w czerwcu br. wyszedł z dwiema okładkami – przedstawiającymi pocałunek pary dziewczyn oraz pary chłopaków – przyp. red.)! Nie jestem wielką czytelniczką „Women’s Health”, ale mega się jarałam, że taki magazyn miał odwagę to zrobić. Że będziemy w kioskach, na stacjach benzynowych. Była radość, ale też strach, czy nie będą robili akcji palenia magazynu.

Obawy były słuszne?

Nie było akcji sprejowania okładek jak w przypadku „Vogue’a”. Ale też my na naszej się nie całowałyśmy, nie było plakatów z okładką. Po prostu byłyśmy ze sobą i byłyśmy podpisane jako para. Cieszyłam się, że przełamujemy stereotypy – po prostu dwie dziewczyny w sukienkach, jak w parku.

Skąd się wziął ten pomysł?

Poczułam, że jest potrzeba, by jak najwięcej osób było widocznych. Wcześniej nie ukrywałam swojej relacji na IG, ale też nie chciałam, żeby ludzie obserwowali mnie tylko dlatego. To nie był mój główny nurt aktywistyczny: robiłam różne własne rzeczy, a to, że jestem w nieheteronormatywnym związku, to był dodatek. Cieszę się, że to się rozwinęło w takiej kolejności – bo mam nadzieję, że pokazało tę złożoność wielu obserwującym mnie osobom.

Teraz zajmujesz się działaniem na rzecz klimatu, wcześniej byłaś silnie związana z modą.

Moje zajawki często stawały się moją drogą zawodową. Początkowo była to moda, w której przeszłam przez wszystkie możliwe etapy – od bycia asystentką stylistki, przez pracę w magazynach, po założenie własnej marki Local Heroes i bycie szefową – i była to superprzygoda. Ale w pewnym momencie zaczęłam czuć zgrzyt. Akurat byłam w Kalifornii. W księgarni na dziale moda zobaczyłam książkę Elizabeth C. Cline Overdressed: The Shockingly High Cost of Cheap Fashion [Prze- -brani. Szokująco wysokie koszty taniej mody]. Do dzisiaj pamiętam okładkę. Zaczęłam ją czytać i pomyślałam: „O, fuck. Nigdy nie zadawałam sobie tych pytań”.

Jakich?

Kto produkuje rzeczy, które są w sieciówkach, i dlaczego są takie tanie. Jaki to ma wpływ na środowisko. Byłam coraz bardziej wstrząśnięta. Kupiłam książkę, poszłam na plażę ją przeczytać, i zaczęłam temat googlować, oglądać dokumenty. Wróciłam do kraju przerażona, że jest cała strona uwielbianej przeze mnie mody, z której nie zdawałam sobie sprawy i która nie jest taka fajna. Było mi coraz gorzej prowadzić firmę. Czułam, że poświęcam czas i energię na projektowanie rzeczy, których nikt nie potrzebuje. Pamiętam moment, w którym miałam przed sobą białe kartki i musiałam wymyślić pięć bluzek i pięć bluz, i zrobić na siłę… Proces odchodzenia z mody i z firmy trwał w sumie dwa lata. Miałam też wspólniczkę. Jak się rozstać, kto przejmuje markę, kto z nią będzie? Teraz marka nadal żyje i ma się dobrze. Każda z nas poszła w swoim kierunku.

Kiedy odkryłaś, że podobają ci się dziewczyny?

W tym sensie również otworzył mi oczy pobyt w Stanach, ale wiadomo, że patrząc z perspektywy, sugestii, że mogą mi się podobać dziewczyny, było dużo więcej. W Warszawie miałam imprezowe przygody, ale kiedy zaczynało być bardziej poważnie – miałam jedną taką historię – totalnie się wystraszyłam, no bo jak ja powiem mamie?

Zdradzisz więcej?

To była koleżanka z podstawówki, która była zupełnie wkręcona w dziewczyny. Miałyśmy romans i to było dla mnie super, ale w pewnym momencie ona bardzo szła do przodu, a ja się przeraziłam. Mam mieć dziewczynę? Totalnie ją zghostowałam i do dzisiaj mam wyrzuty sumienia. Dzisiaj nawet czasami nasze drogi się przetną. Milion razy ją za to przepraszałam, ale to pokazuje moją ówczesną niedorosłość i totalne zagubienie. W ogóle nie wiedziałam, z kim o tym pogadać, jak się do tego zabrać… Spanikowałam.

Coś się zmieniło w Stanach?

Nikt tam mnie nie znał, jest tam większe przyzwolenie dla osób LGBT+. Wyszukiwałam na Tinderze chłopaków i dziewczyny i zaczęłam się spotykać z ludźmi nawet nie w celach randkowych, ale po prostu, by poznać nowe osoby w dużym mieście. Okazywało się, że z dziewczynami łatwiej mi się gada i dogaduje. Wtedy miałam przebłysk, że może to się jakoś da połączyć – zaczęłam poznawać dziewczyny, które dłużej spotykały się z dziewczynami, i przymierzać się do tego, że tak to może wyglądać. Wcześniej bycie z dziewczyną kojarzyło mi się ze stereotypowymi lesbijkami, z którymi kompletnie się nie utożsamiałam.

Masz na myśli np. nasze dziwne fryzury? (śmiech)

Na przykład. (śmiech) Dopiero w USA zobaczyłam szerszy wachlarz możliwości. Że nie muszę się ubierać tak albo siak, tylko mogę być sobą i być z dziewczynami.

Co było później, po powrocie do Polski?

Zostawiłam sobie te same ustawienia na Tinderze. (śmiech) A miałam ustawione już tylko dziewczyny. Przeglądałam sobie tego Tindera, byłam na jednej czy dwóch randkach. Aż wreszcie spotkałam na Tinderze Agę, z którą wcześniej się kojarzyłyśmy przez jej siostrę bliźniaczkę. Napisałam do niej dla beki, czy idziemy na randkę, bo nas zmatchowało…

…i od tego czasu jesteście razem.

Osiem lat później nadal to chodzi. Na początku miałyśmy odwagę kontaktować się ze sobą tylko podczas imprez, ale w końcu odważyłyśmy się pójść na trzeźwą randkę i spojrzeć sobie w oczy. Nie mogłyśmy przestać się spotykać, było raz lepiej, raz gorzej, i tak ciągnie się do dzisiaj.

Jak wspominasz swój coming out przed rodzicami?

Coming out zrobiłam przed rodzicami dopiero po roku, odkąd się poznałyśmy z Agą. Postanowiłam przestać mówić, że znowu jadę nocą do koleżanki, bo czułam, że ta wymówka przestaje być przekonująca. (śmiech) Moi znajomi wiedzieli od początku, przyjaciółki dopingowały mnie i malowały przed randkami. Ale rodzicom długo bałam się powiedzieć, nie dlatego, że jestem z dziewczyną – bo czułam, że to przyjmą raczej OK – tylko dlatego, że nigdy nie gadałam z nimi o uczuciach i związkach. Zresztą nie było wcześniej nikogo na tyle poważnego, żebym chciała go im przedstawić. A tutaj czułam, że chciałabym móc wziąć Agę do domu i nie nazywać jej koleżanką, tylko dziewczyną. Pamiętam, że napisałam listę tego, co im chcę powiedzieć, żeby ze stresu nie zapomnieć słów. (śmiech) Poczułam ogromną ulgę, kiedy to zrobiłam. I spotkałam się z superprzyjęciem. Okazało się, że najbardziej problematyczne było to w mojej głowie.

Były łzy?

Z mojej strony na pewno. Rodzice powiedzieli, że czuli to wcześniej. Ale to ludzie, którzy raczej nie będą pytać, tylko zaczekają, aż sama powiem.

Jak zareagowała dalsza rodzina?

Największy stres był z babciami. Z coming outem przed nimi czekałam dłużej. Obie mieszkają w mniejszych miastach, więc mała była szansa, by się poznały z Agą. Dopiero kilka lat później, pod wpływem kolejnych pytań, czy mam chłopaka, chciałam im móc opowiedzieć, że jestem na wakacjach z dziewczyną, a nie ze współlokatorką. Nie spotkałam się z hejtem, ale z niezrozumieniem. Nie wiedziały, jak się do tego ustosunkować. Kilka lat temu, kiedy była brutalna nagonka na osoby LGBT+, bały się, żeby nikt nie zrobił mi krzywdy. Teraz traktują Agę jako jedną ze swoich wnuczek.

Miałaś jakiś coming out w szkole?

Nie myślałam o tym w kontekście siebie, ale pamiętam, że jarałam się lesbijką z YouTube’a, która robiła filmiki ze swoimi dziewczynami i opowiadała o swoim życiu. To były początki tej platformy i było tam bardzo mało kontentu, a filmy tej dziewczyny miały ze sto wyświetleń. Nigdy nie jarałam się też chłopakami jako nastolatka – nie miałam plakatów Backstreet Boys czy Aarona Cartera. Zawsze to były bliźniaczki Olsen, Hilary Duff i Lindsay Lohan. (śmiech) Poza tym pamiętam serial „Skins” i lesbijską parę w jednym z sezonów – mój ulubiony wątek, który oglądałam z wypiekami na twarzy. Wtedy już miałam crusha na Naomi, ale nikomu o tym nie mówiłam. W branży modowej też miałam w otoczeniu bardziej dziewczyny niż kolegów. Nie za dużo randkowałam, byłam skupiona na pracy, a jeśli coś się wydarzało, to przy okazji. Inaczej niż większość moich koleżanek, które miały jednego chłopaka za drugim.

W szkole wyoutowanie się wiązałoby się z odrzuceniem?

Myślę, że nie – chodzi bardziej o to, że nie było otwartości i ciężko było znaleźć kogoś, kto byłby po tej samej stronie mocy.

Z tej szkoły uciekłaś do świata mody, a ze świata mody do aktywizmu klimatycznego. Zawsze szukasz własnego miejsca?

Totalnie tak jest. Teraz znowu jestem na kolejnym etapie i szukam głębiej. Miałam tak przez całe życie – począwszy od tego, że mam nietypowe imię. (śmiech) Nigdy nie mogłam znaleźć kubka ze swoim imieniem… Musiałam go sobie zrobić. (śmiech) Nie mogłam się dopasować do żadnej grupy. To były małe rzeczy, ale kształtują w dziecku poczucie nie-do-końca- przynależności. Miałam nietypowe dzieciństwo i nietypowy dom – mówiąc ogólnie, moi rodzice nie mieli „normalnych” zawodów i dużo podróżowaliśmy po świecie. Zawsze wracałam z jakimiś warkoczykami na głowie, byłam turbokolorowo ubrana. Odstawałam od grupy, ale nie dopasowywałam się na siłę, tylko szłam za tym, co czuję. Jestem za to wdzięczna wszechświatowi, bo to daje megamoc. Najtrudniejszą decyzją było odejście od mojej firmy i jakkolwiek to było ciężkie, dało mi poczucie, że cokolwiek wymyślę, to zrobię.

Jak widzisz relację między trzema sferami, które są dla ciebie ważne: modą, ekologią i LGBT+?

Na pewno problemem jest pinkwashing, który ma wiele wspólnego z greenwashingiem – marki nagle robią coś z tęczą lub zielonym znaczkiem i oczekują owacji na stojąco. Nie wiem, co o tym myśleć – jeśli do wyboru mają robić to lub nie, to oczywiście lepiej, by robiły. Ale byłabym ostrożna i tak samo jak w przypadku środowiska, zapytałabym, co tak naprawdę dana marka zrobiła na rzecz równości, również wewnątrz firmy. I nie chodzi tu o „tęczowy dzień”, kiedy wszyscy pracownicy muszą przyjść do pracy ubrani na kolorowo, nawet gdy nie mają na to ochoty.

Jak uniknąć pułapek pinkwashingu?

Trzeba sprawdzać firmy z tęczowym logo – co za tym idzie: czy tylko fajne rzeczy, zniżka lub tęczowy produkt, z którego dochód częściowo zostanie przekazany na coś? W drugim przypadku dana firma po prostu mogłaby przekazać zysk na fundację, a nie zrzucać odpowiedzialności na konsumeta – że jeżeli kupi produkt, którego nie potrzebuje, to zysk pójdzie na fundację. Z drugiej strony jeśli tęczowe rzeczy są w czerwcu na wystawach, to pojawia się pytanie: czy będą tam nadal w lipcu? Jak zrobić, żeby tęcza trwała 12 miesięcy? Cieszę się, że jest Parada, ale chciałabym, żeby nie był to jedyny dzień w roku, kiedy możemy przejść ulicami w takich ubraniach, w jakich czujemy się dobrze, i nie bać się wpierdolu.  

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.