Partnera hetero nie miałam

Ja w ogóle gejów jakoś przyciągam, to są cudowne przyjaźnie. Po 13 lat mieliśmy i powiedziałam Darkowi: „Faceci to mają takie ładne dupki”, a on na to: „Wiesz, co? Mam to samo, mnie się też te dupki podobają”. Z tancerką Krystyną Mazurówną   rozmawiają Sergiusz Królak i Mariusz Kurc

 

Foto: Adam Gut

 

Odczuwa pani brak tolerancji ze względu na swój kolorowy wizerunek?

Zdarza się, ale wyłącznie w Polsce. Przepraszam, w Moskwie jest ostrzej, bo czasem plują za mną ze wstrętem na ulicy, wykrzykując obraźliwe uwagi. W Paryżu – żadnych reakcji, natomiast w Nowym Jorku spotkałam się z komplementami. Nowy Jork tak się ma do Paryża, jak Paryż do Warszawy, a Warszawa do Moskwy. Niestety, jesteśmy w kraju, któremu wciąż bliżej do Wschodu niż Zachodu, a ostatnio sprawy idą w stronę jakby przeciwną do właściwej. Nie chodzi tylko o stosunek do gejów i lesbijek, ale też do in vitro, aborcji, do Żydów, uchodźców, wszelkich mniejszości.

Latem wzięła pani udział w akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Ramię w ramię po równość” jako nasza sojuszniczka.

Takie akcje są niestety wciąż potrzebne. Podkreślam przy tym: to nie tak, że jakoś specjalnie nalegam na prawa gejów i lesbijek. Nalegam na równe prawa dla wszystkich. Z takim samym zaangażowaniem mogę wystąpić w obronie innych dyskryminowanych grup, czy to ze względu na orientację seksualną, czy kolor skóry i tak dalej.

To nie muszę pytać, czy jest pani za związkami partnerskimi lub małżeństwami homoseksualnymi?

Oczywiście, że za.

Z adopcją dzieci?

Oczywiście! W ogóle nie wiem, jak można mieć inne zdanie. Przecież nie chodzi o to, by wyrywać dzieci parom hetero i oddawać je parom homo, prawda? Chodzi o dzieci opuszczone czy osierocone, które mogłyby znaleźć dom i kochających rodziców. A że to byłoby dwóch mężczyzn albo dwie kobiety – co z tego?

Jakiś czas temu w którejś telewizji internetowej wzięłam udział w debacie z pewnym prawicowym politykiem, którego nazwiska już na szczęście nie pamiętam. Strasznie się zaperzył. „Związki partnerskie, no, jasne, i co jeszcze?!”. Powiedziałam, że mój syn jest w związku partnerskim. On: „I jeszcze pewnie dzieci by chciał mieć?”. Ja: „Już ma!”. On: „Ach, biedne to dziecko”. No, nie wiem, ja jestem dumna z mojego wnuka – zresztą jednego z pięciorga, mam trzech chłopców i dwie dziewczynki. Dopowiedziałam w końcu, że mój syn Baltazar jest w związku partnerskim, ale z dziewczyną. Tak się złożyło, że akurat jest hetero. Mieszka we Francji, tak jak i pozostała dwójka moich dzieci. Ślubu kościelnego brać nie chciał, bo od zawsze jest ateistą, mówi, że nawet w świętego Mikołaja wierzył tylko przez chwilę. A z cywilnym ślubem jest więcej kłopotu, większa ceremonia – i rozwód, gdyby miał się zdarzyć, to dużo trudniejszy. Wolał związek partnerski.

Zresztą teraz we Francji to w ogóle śluby biorą głównie geje i lesbijki (śmiech).

Sąsiadkami mojej córki Ernestyny jest para dziewczyn, które właśnie adoptowały dziecko. We Francji to są normalne sprawy.

Gratuluję pięciorga wnucząt.

Dziękuję, ale ja nic w tej sprawie nie zrobiłam i żadnej odpowiedzialności też nie ponoszę – tylko rozpieszczam.

Pani gwiżdże na to, co „wypada” kobietom w „takim” wieku i podkreśla, że nie zważając na opinię innych, robi to, na co ma ochotę. Wzór do naśladowania dla gejów i lesbijek? Widzi się pani w takiej roli?

To raczej ja podziwiam ich odwagę, jeśli chodzi o podkreślanie swojej osobowości: oni mają na ogół znacznie lepsze oko, wyczucie stylu, ciekawszy image niż mężczyźni hetero. Pewnie dlatego, poza Coco Chanel, wśród fryzjerów, kreatorów mody czy stylistów pojawiają się w sumie same męskie nazwiska, geje.

Mężczyzna hetero z reguły, jak zapytasz, to nie wie, w co ubrana jest jego kobieta, nie zna kolorów, niuansów modowych czy nowych trendów. No, ale mają za to inne zalety…

(śmiech) Jakie?

Ech, to oczywiste! Proszę zapytać którejkolwiek baby! I trochę poczucia humoru poproszę, mam wykładać kawę na ławę?

To zostawmy heteryków. Porozmawiajmy o gejach.

Proszę bardzo. Znam bardzo wielu gejów, ale nigdy dla mnie nie było to coś nadzwyczajnego, raczej normalnego, nie wywoływało sensacji.

Pani partnerami byli słynni tancerze geje – Witold Gruca, Dariusz Hochman, Stanisław Szymański, Gerard Wilk.

Wie pan co? Nie tańczyłam chyba nigdy z heteroseksualnym tancerzem! Myślę, że moich partnerów można by liczyć na dziesiątki, a może nawet na setki, a partnerów hetero było, no, nie wiem, może ze dwóch-trzech. I na ogół byli słabi.

Nie wiem dokładnie, na czym to polega. Jakaś inna wrażliwość, inna chemia. Praktycznie wszyscy wielcy tancerze to homoseksualiści, względnie bi.

Niżyński, Nuriejew… Barysznikow jest hetero!

Podobno bywa i hetero, tak. (śmiech)

Tak zwani prawdziwi mężczyźni często nie mają poczucia pozy, nie czują estetyki ruchu, nie interesuje ich przeglądanie się w lustrze i zachwycanie się własnym ciałem. Stąd w hip-hopie czy w najnowszych rodzajach tańca często występują tancerze hetero, ale na pewno nie w tańcu klasycznym.

Jaki był Stanisław Szymański, guru polskich tancerzy?

Stasiu był taki bardzo zrobiony, cały czas grał. Pewnego razu spotkaliśmy się pod operą, miał na siebie zarzucony czerwony sweterek. Gdy mu spadł, Stasiu „przeraził się” teatralnie: „O mój Boże, upadł mi mój lis!” (śmiech). Szalenie mnie takie zachowania bawiły, zwłaszcza, że ja też grałam w tę grę. Innego razu potrafi ł zadzwonić do mnie i zmartwiony zapytał: „Słuchaj, czy twój mąż też bez przerwy ogląda w telewizji ten futbol? Bo mój ogląda i mnie to już nudzi!”. Tak, też mnie nudziło! (śmiech)

Witold Gruca?

Tak naprawdę praca z każdym z nich była inna, bo każdy z nich był innym człowiekiem. Witold był podrywaczem, potrafi ł usiąść prawie nago na parapecie i machać do jakiegoś ujrzanego za oknem żołnierza. Miał wzięcie, a do tego był nieprzewidywalny! Raz podczas kolacji, przy stole pełnym ludzi, nagle zapytał mnie: „Czy ty umiesz facetowi robić dobrze? Nie?! To ja ci pokażę na kiełbasie!”. Nie miał najmniejszych oporów – zaraz mi pokazał tę swoją technikę (śmiech). Nie miał kompleksów z powodu swojej orientacji.

W przeciwieństwie do Gerarda Wilka?

Gerard co prawda nie ukrywał orientacji, ale za bardzo o niej nie mówił. Kiedyś byliśmy na występach w Rumunii i pewnego dnia poszliśmy na spacer po miasteczku. Nagle minął nas jakiś facet, z którym Gerard wymienił przelotne spojrzenie. Chwilę później poszliśmy do restauracji, a Gerard na chwilę nas przeprosił. Nie wracał pół godziny, godzinę, więc zaczęliśmy go szukać – bezskutecznie. Minęły trzy dni, aż wreszcie Gerard podjechał pięknym, białym samochodem z tym facetem, który go na tym spacerze minął, i oznajmił, że przyjechał po swoje rzeczy! Okazało się, że ten mężczyzna był jakąś gwiazdą telewizji rumuńskiej. Ale czy to nie piękne – jedno spojrzenie na ulicy i od razu miłość? Niestety, potem wakacje się skończyły, zaczęło się życie.

W 1995 r. Gerard Wilk zmarł na AIDS.

Stało się to wtedy, kiedy nasze kontakty nieco się ograniczyły ze względu na ciągłe rozjazdy. Ale bardzo to przeżyłam, bo swego czasu byliśmy ze sobą bardzo blisko. Za tę całą sytuację nienawidzę Rudolfa Nuriejewa, który też był chory (zmarł na AIDS w 1993 r. – przyp. red.), ale ignorował to. Kiedy został mianowany dyrektorem opery paryskiej, podobno przeleciał wszystkie tancerki i wszystkich tancerzy, nie mówiąc im, że ma HIV, a już podobno wiedział. Jakiś czas później połowa opery się pochorowała. Jednym z tych zarażonych był Gerard – czy przez Nuriejewa, to już tylko moje domysły. W każdym razie kilka lat wcześniej spotkaliśmy się na plotki, opowiedział mi o spotkaniu w barze z Rudolfem Nuriejewem i o tym, że przeżyli jakąś erotyczną przygodę.

Jak pani wspomina Gerarda z tamtego czasu?

Był chory chyba z siedem lat. Nie mówił o tym, nie chciał się spotykać, chował się przed ludźmi, jak miał pierwsze symptomy choroby. Zamknął się w sobie całkowicie, a zawsze był dość dyskretny. Pamiętam nasze ostatnie spotkanie: kapelusz, ciemne okulary.

O kilku przyjaźniach z gejami pisze pani w swych trzech książkach. Choćby o Darku Hochmanie…

Tata mi mówił, że ja nic, tylko nogami zarabiam, a „może byś, Krysiu, trochę też głową pozarabiała?” To teraz zarabiam. Już piszę czwartą książkę, tym razem o tym, jak sobie za granicą radzą Polacy-emigranci. Wychodzi mi, że kobiety i geje znacznie lepiej niż faceci hetero.

Oprócz pisarstwa, zadebiutowałam w tym roku na Warsaw Fashion Week jako modelka. Marzyłam o byciu modelką, jak byłam nastolatką, tylko byłam za mała i za gruba. Teraz jestem jeszcze mniejsza, jeszcze grubsza i do tego 60 lat starsza – i zostałam modelką!

A Darek Hochman był moją dziecinną niemal sympatią, rodzajem zauroczenia, nie miłością, nie miało to żadnego związku z jego upodobaniami seksualnymi.

W „Moich nocach z mężczyznami” jest fragment o tym, jak on, nastolatek, wyznał pani, że podobają mu się chłopcy.

Proszę sobie wyobrazić dwoje trzynastolatków w szkole baletowej przy al. Niepodległości w Warszawie. Zawsze razem wracaliśmy Puławską do centrum i żeby było dłużej, to zahaczaliśmy o Łazienki. Gadaliśmy w nieskończoność i o wszystkim, a ponieważ hormony się budziły, to i o facetach. Powiedziałam raz, że mają takie ładne dupki, podobają mi się, a on: „Wiesz co, ja mam to samo, też mi się te dupki podobają”. To nie było wielkie wyznanie, tylko tak po prostu.

Wiedzieliśmy oboje, że istnieje coś takiego, jak homoseksualizm i że głośno o tym mówić nie można. Wtedy w Polsce o wielu sprawach nie można było głośno mówić, więc to była normalka. Takie czasy, początek lat 50., stalinowski okres. A w naszej szkole prawie wszyscy chłopcy byli homo. Jeden tylko był hetero – miał krzywe nogi, pryszcze, zeza i fatalnie tańczył! Przyjaciółka, z którą do tej pory się przyjaźnię, chapsnęła go od razu, a ja się zakolegowałam z wszystkimi gejami. Ja w ogóle chyba gejów jakoś przyciągam, to są cudowne przyjaźnie. Zdarza się niesamowity stopień porozumienia pomiędzy kobietami a gejami. Z koleżankami bywa zazdrość o ładną sukienkę, albo o faceta, tymczasem…

O facetów z gejami kłótni nie ma, bo podrywamy różnych.

No, właśnie!… Chociaż nie zawsze (śmiech). Czasem tych samych. Zdarzało się.

Darek miał jednak opór przed zaakceptowaniem siebie. Wyzywano go od świń i tym podobnych. Poszedł do lekarza. „Ja nie wiem, czemu mi się mężczyźni podobają, wcale nie chcę być tym pedałem”. Poradził mu, by wyjechał, bo tego nie ma jak leczyć, a za granicą takiej presji nie będzie czuł. I wyjechał. Darek jest od dawna szczęśliwym gejem w Nowym Jorku.

Trochę nadal tak jest, że wyjazd z Polski jest najlepszym wyjściem; smutne to.

Wyjazd do Francji w 1968 r. otworzył panią w sensie mentalnym?

Na pewno. Byłam już wtedy otwarta na inność, sama zresztą byłam też postrzegana jako odmieniec, ale Francja mnie ośmieliła, Francja mi pokazała, że ta różnorodność jest wspaniała, że odmienność można „nosić” z podniesioną głową. Wcześniej to było często tłumione, bo „nie wypadało”. Francja była i jest bardzo progresywna, choć i tam jest teraz problem pod tytułem „Marine Le Pen”.

W „Ach, ci faceci” poświęciła pani cały rozdział jeszcze innemu tancerzowi – Piotrowi Nardellemu. Muszę zacytować: „Piotr wpadł do mojego mieszkania jak burza w wielkiej zamaszystej czarnej pelerynie i czarnych wysokich do pół uda botach (…). Patrzyłam na niego urzeczona. Przyszedł chyba z Andrzejem Ziemskim, swym partnerem życiowym, którego złapał pod natryskiem jeszcze w szkole baletowej. Obaj superzgrabni, tańczyli w zespole Bejarta. (…) Piotr i Andrzej założyli w Brukseli w 1979 r. szkołę baletową.”

I nadal są razem. Tam jeszcze jest dialog. Ja go pytam: „Za coś ty go złapał pod tym natryskiem?” On odpowiada, że „za rękę, oczywiście”. Nie jestem pewna, czy za rękę (śmiech) – w każdym razie trzyma do dziś.

A w „Burzliwym życiu tancerki” znalazłem wątek lesbijski. Opowieść o tym, jak w Atenach dzieliła pani pokój z tancerką lesbijką. Tak jej pani zachwalała macierzyństwo, że rok później ona też została matką. Znów zacytuję: „– Przeszłaś na chłopów czy jak? – zapytałam z niezdrową ciekawością. – No nie. Taka głupia to nie jestem. Poprosiłam kolegę, zacisnęłam zęby, przecierpiałam ten jeden, jedyny raz i zobacz, warto było”.

Dla mnie posiadanie dzieci to jest najpiękniejsze, co mi się w życiu zdarzyło. I to nadal trwa, bo mam dzieci fantastyczne. Tym moim szczęściem chyba ją „zaraziłam”.

Ale macierzyństwo musi być świadome i musi być chciane. Więc żeby nie było niedomówień: jestem jak najbardziej za prawem do aborcji. Nie znam kobiety, która lubiłaby skrobankę, ale czasem to może być jedyne wyjście. Sama nie ukrywam, że miałam w życiu aborcje. Oburzam się, gdy mówią, że Mazurówna „przyznała się” do aborcji. Nie „przyznałam się”, bo nie ukrywałam. Tak jak nie „przyznaję”, że mam 77 lat, bo wieku też nie ukrywam.

W „Burzliwym życiu tancerki” wspomina pani też pewną rozmowę z synem Kasprem. Sugeruje pani, że jeśli on nie ma dziewczyny, tylko chłopaka, to pani by go chętnie poznała.

Po prostu brałam pod uwagę, że mógł być homo. Okazał się hetero – i to tak zawzięcie hetero jak ja. A propos syna, kiedyś, jeszcze chyba w latach 90., pochwaliłam mu się, co napisali o mnie w gazecie: że mam najpiękniejsze nogi od czasu Marleny Dietrich. „Ty najpiękniejsze nogi?” – zdziwił się. „Przecież masz kołkowate, męskie. To pewnie jakiś stary pedał pisał!”. Obruszyłam się, ale zerknęłam na autora artykułu: Jerzy Waldorff…

Co by pani powiedziała rodzicom, babciom, dziadkom, dla których homoseksualizm ich dziecka czy wnuczka jest dramatem?

Że dramatem to jest co najwyżej ich postawa.

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Życie to taniec

O „Vala Tanz Show”, o tańcu, o makijażu i biżuterii, o androgynii, a także o nienawiści i o tym, że geje lubią grać maczo na portalach randkowych, z tancerzem i performerem Tomaszem Foltynem rozmawia Magda Urbańska

 

foto: Klaudyna Schubert

 

Kiedy widziałam Tomka tuż po jego performansie „Vala Tanz Show”, miał ostentacyjnie rozmazany makijaż, długie pomalowane rzęsy i nieprzyzwoicie krótkie spodenki. Teraz otwiera mi drzwi młody, ujmująco kulturalny chłopak w zwykłych ciuchach i bez makijażu. Długa broda dodaje mu męskiej powagi.

Rozmawiam z Tomkiem, a Vala

Tomasz i Vala współuczestniczą w jednym życiu. Jest taki termin pochodzący z kultury rdzennych Indian: „two-spirit people”, czyli ludzie o dwóch duszach. Ja tak się czuję. Gdy występuję jako Valentyna, to działam artystycznie jako postać kobieca. Wtedy to jest Vala – drag queen i ta postać sceniczna zagarnia całą moją tożsamość.

Vala Tanz show” nie jest jednak typowym pokazem drag queen. Mówisz, że to „interdyscyplinarny performance”. Co to oznacza, skąd ten pomysł?

Pomysł na Valentynę Tanz pojawił się podczas mojego stypendium tanecznego w Filadelfi i w 2014 r. Poznałem tam wielu niesamowitych ludzi z kręgu drag queen, sztuki queer i tańca. Gdy wróciłem do Polski, odwiedziłem moją babcię Walentynę, która była wtedy ciężko chora. Zawsze była energetyczną, silną i bezkompromisową kobietą. Mój pomysł na performance jest hołdem dla jej życia. Vala jako projekt stanowi syntezę moich osobistych przeżyć oraz doświadczenia artystycznego – łączę różne elementy teatru tańca i performance’u. Interesują mnie działania radykalne, na granicy sztuki i życia, zestawianie różnych estetyk i dyscyplin.

Inaczej niż większość pokazów draq queen, „Vala Tanz Show” nie opiera się na wykonywaniu piosenek. To kompilacja współczesnego teatru tańca i ruchu scenicznego, w którym ważna jest również oprawa wizualna – kostium, rekwizyt. Nie opowiadasz konkretnej historii, ale za pomocą luźno powiązanych scen przybliżasz tytułową postać. Z jednej strony to trochę burleska, bo mamy taniec, skecze i lekko erotyczny wydźwięk, z drugiej – elementy kabaretowe: zabawa słowem, kontakt z publicznością.

I nie zapominaj, że jest to genderfuck queer performance, a więc występ świadomie prezentujący cechy przynależne różnym płciom, akcentujący płynną seksualność. Valentyna Tanz to diwa, performerka, miejska szamanka, wizjonerka, podróżniczka. Urodziła się gdzieś w lesie w Północnej Kalifornii… Ale zależy mi, by nie była tylko kabaretową postacią, która śmieszy. To kobieta skrajna w swojej ekspresji, bezkompromisowa.

W swojej pracy odwołuję się do działań amerykańskiej awangardy tanecznej, kultury beatników, społeczności Radical Faeries, współczesnego szamanizmu i praktyk duchowych.

Gdzie występujesz?

Prapremiera odbyła się w Teatrze Barakah w Krakowie w lutym 2015 r., a właściwa premiera miesiąc później w Lublanie, na Słowenii podczas 16. Queer Festival Rdece Zore. W zeszłym roku wiele jeździłem z projektem. Prezentowałem „Vala Tanz Show” od Szczecina, przez Warszawę, Kraków, Lublanę, po Oakland, Portland czy San Francisco. Poza tą serią odcinków perfomatywnych, gdzie Valentyna opowiada o swoich podróżach emocjonalnych, występuję również jako Tomasz/Valentyna w innych projektach, działaniach performatywnych i filmowych.

Ostatnio np. w projekcie Karola Radziszewskiego i Adama Walickiego „Slavox” w Nowym Teatrze, pokazywałeś też „Osobisty totem mocy” w CSW Zamek przy wystawie „Test Ducha”. Ponadto, realizowałeś projekt „Sztuka na giełdzie” w Lublinie czy performatywną wystawę „Królestwa. Podwójne zaprzeczenia” w ramach 40. Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Jesteś bardzo aktywny!

Na scenie jestem od 14. roku życia, a więc już 16 lat. Zacząłem w „Terminus a Quo” – niezależnym teatrze ruchu Edwarda Gramonta w Nowej Soli. Wystąpiłem w ponad 30 spektaklach w przeciągu 6 lat. Tam zacząłem tańczyć, pracować ze słowem i uczyć się improwizacji. Potem, mając 20 lat, tańczyłem w Krakowie u Marty Pietruszki w SCKM i Iwony Olszowskiej w Hurtowni Ruchu, a następnie ukończyłem szkołę Shahara Dor „Artness – Home and School for Movement and its Performance” w Izraelu, Performers House w Danii oraz wyjechałem na stypendium do San Francisco do Anny Halprin – jednej z najważniejszych postaci awangardy tańca amerykańskiego. Po drodze były jeszcze studia na Uniwersytecie Jagiellońskim…

Większość twojego życia to scena!

Scena – nie. To coś, czego unikam. Rozróżniam sceniczność i performance. Koncepcja performansu zakłada ciągłe bycie w procesie artystycznym, który jest jednocześnie sposobem na życie. To trochę co innego niż teatr, w którym są aktorzy i aktorki ucieleśniający jakieś postacie na scenie. Gdy schodzą ze sceny, są z powrotem sobą. U mnie ta granica zanikła w procesie dojrzewania i kształtowania mojej tożsamości. Dlatego o Vali też nie do końca mówię jako o spektaklu czy teatrze. Ale można powiedzieć, że większość mojego życia to taniec.

Valentyna zaczęła zatem funkcjonować również w twoim życiu prywatnym?

Tak, odkryłem, że w życiu prywatnym też jest we mnie silny pierwiastek żeński. Przed Valą też to czułem, ale dopiero teraz istnieje on we mnie na równych prawach z pierwiastkiem męskim. Teraz Valę, uosobienie tej mojej kobiecości, traktuję jako publiczną postać – jest ona politycznym i artystycznym manifestem. Androgeniczność jest mi bardzo bliska, nie chcę się definiować płciowo.

Na co dzień nakładasz jednak delikatny makijaż, nosisz biżuterię.

„To” we mnie było, odkąd pamiętam – fascynacja ozdobami, biżuterią, ciuchami… Był w tym wpływ mojej mamy, która zawsze zwracała uwagę na detale. One zostały we mnie zaszczepione i zaczęły przybierać formę kobiecą: kolczyki, ubrania, których przeciętny chłopak by nie założył. Tak było praktycznie od podstawówki. Lubiłem założyć np. spodnie w kratkę, długi skórzany płaszcz czy obcisłe swetry. Mama zawsze patrzyła na to życzliwie, pilnowała, żeby wszystko było wyprasowane, zadbane, wypastowane buty. Ta dbałość o szczegóły wizualne jest we mnie i przekłada się na pracę artystyczną: scenografię, kostiumy, makijaż.

Rówieśnicy w szkole nie dokuczali chłopakowi w ubraniach, „których przeciętny chłopak by nie założył?

Jasne, w szkole nie było lekko, ale miałem swoją szajkę, z którą zawsze czułem się dobrze. Było grono „kolorowych” ludzi – inaczej ubranych, szukających alternatywy wobec większości.

Ale liczy się dzisiaj, tu i teraz. Nowness. Zresztą jest tak, że pośród fali homofobii, ksenofobii i rasizmu, zdarzają się miłe rzeczy. Bycie queer w tym kraju jest ciągłą walką – jesteś wahadłem pomiędzy byciem super-cool-sexy a byciem obiektem nienawiści, „elementem do odstrzału”. Jestem wyzwaniem dla przeciętnego Polaka (śmiech). Noszę makijaż i gdy czuję się na tyle silny w sobie, że mogę w nim wyjść do ludzi – to wychodzę. Ten proces rozwijał się i był związany z Valentyną. Czasami nawet przedstawiam się jako Vala. To też jest eksperyment: jak ludzie mnie wtedy odbiorą.

Jak odbierają?

Różnie. „– Vala? – Tak, Vala. – Co to w ogóle jest za imię?!”. To często jest problem, ale duża część moich znajomych już to zaakceptowała i mówi do mnie na co dzień „Vala”. Były pytania, dlaczego, skąd się wzięło, ale raczej z ciekawości. Język polski jest tak mocno zgenderowany i płeć mocno określa się w czasownikach, że forma zwracania się do mnie często jest pytaniem: czy mówić w formie żeńskiej, czy męskiej? Dla mnie obydwie formy są w porządku.

Spotykasz się z agresywnymi reakcjami?

Zdarzają się. Często jest tak, że kiedy wychodzę w pełnej odsłonie Vali, to rzeczywiście reakcje są bardziej radykalne, zdarzają się komentarze, chamskie teksty, zaczepki w barach. Nawet w miejscach przyjaznych LGTBQ czasem słyszę niefajne uwagi: „Ale sobie włosy, kurwa, podkręciłeś”, „Ja pierdolę, jaki koleś, kurwa, ma pomalowane oczy i usta”, „Jebany hipster-pedał”. Często zarzuca się mi, że „przez takich jak ja społeczność gejowska ma słaby wizerunek”. A czasem i bez makijażu zdarzają mi się takie sytuacje, słyszę: „Jebany pedał”, „Żydowska morda” itd. Szkoda tracić na to energię i czas. W Polsce jest ogromne przyzwolenie na mowę nienawiści. Ludzie bez oporów wyrażają opinie, zwłaszcza na temat czyjegoś wyglądu. Często zdarza się to w komunikacji publicznej, dlatego od lat poruszam się rowerem. Z większą agresją spotykam się ze strony mężczyzn, kobiety nierzadko doceniają, jak wyglądam. Ale też zdarzają się fajne zachowania: ludzie zagadują, robią zdjęcia, pytają o makijaż, o moją biżuterię.

Nigdy na szczęście nie doznałem fizycznej agresji. Ale są też takie przypadki: stoję przy barze, a obok siedzi facet, który totalnie mnie ignoruje, ostentacyjnie nie widzi, jest zamrożony, bo nie wie, „o co kurwa chodzi”. I ja wtedy zwracam się do niego, prawię mu komplementy, pytam, jak ma na imię i czy nie ma ochoty na drinka. Takie prowokowane sytuacje to fajna interakcja, rozbija się sztywną społeczną strukturę. W Polsce nie ma tego, co jest typowe np. w amerykańskiej kulturze – że po prostu mówi się komuś, że fajnie wygląda.

Emocje tego typu rozpaliła kilka lat temu Conchita Wurst. Czy często ludzie odwołują się do niej, komentują twój image?

Jasne. Nieraz ludzie nawet nazywają mnie „Conchita”. Myślę, że ona zrobiła ona kawał dobrej roboty, za co jestem jej wdzięczny. Widzialność osób LGTBQ w mediach jest bardzo ważna.

Inspirujesz się nią?

Nie, działamy na innych polach. Ja „krążę” wokół takich postaci jak Ana Halprin, Shahar Dor, Nina Simone czy Allen Ginsberg i cały ruch beat generation.

A czy potencjalnie partnersko, związkowo taka twoja dwoistość nie stanowi problemu?

To skomplikowany temat. Mam wrażenie, że maskulinizacja świata gejowskiego jest teraz w Polsce bardzo mocna. Jest moda na bycie bardziej męskim niż niejeden heteryk. W takiej kulturze gejowskiej mój wizerunek zniechęca nawet potencjalnych kolegów, a co dopiero partnerów. Zniechęca albo onieśmiela, albo to jest zupełnie nie w ich klimacie. Jak przeglądasz na Grindrze profile i opisy (właśnie wczoraj to robiłem), to panuje „super-fi t-macho-man”.

Wizja siebie w świecie aplikacji jest czymś zupełnie innym niż rzeczywistość – tam są jakieś marzenia, sfetyszyzowane pragnienia i wysokie wymagania. Często zagaduję kolesi na Grindrze i pojawia się niechęć do jakiejkolwiek manifestacji: „Po co w ogóle te przebieranki?”. Dla mnie to jest smutne, że samo środowisko gejowskie wyklucza się nawzajem. Jakim prawem ktoś ma mi mówić, jak mam wyglądać i pisać do mnie, że – a to też się zdarza – wyglądam jak dewiant. Strasznie trudno jest w takim świecie zbudować normalną relację z mężczyzną. Rzadko poznaję nowych ludzi, chłopaków. Czy to jest skrępowanie, onieśmielenie – nie wiem. Kraków jest dość konserwatywnym miejscem, zasiedziałym, zastanym, a jednocześnie wygodnym i pozwalającym sobie spokojnie żyć. Mój „queerowy gang” tutaj to głównie obcokrajowcy, których los rzucił do tego miasta…

Chcesz przełamywać bariery również w inny sposób: prowadzisz warsztaty „Świadomość dotyku. Dla mężczyzn gej, bi, trans & queer”.

Pomysł warsztatów, na których mężczyźni o nieheteronormatywnej seksualności mogą się spotkać i eksplorować intymność cielesną i duchową, wziął się z poznania środowisk w innych krajach, które tak funkcjonują. Obserwowałem społeczności, które rozwijają się nie tylko w barach, saunach czy darkroomach. Są bardziej międzypokoleniowe. Młodzi mężczyźni, którzy dopiero odkrywają swoją seksualność, mogą się wiele nauczyć od starszych. Będąc w Berlinie na Festiwalu Stretch, uczestniczyłem w takich warsztatach. Funkcjonowaliśmy jako „plemię”, które ma wspólne problemy, razem ich doświadcza i je rozwiązuje, a przede wszystkim ma przyjemność ze wspólnego bycia. Powstają zupełnie inne kontakty między ludźmi niż poprzez świat wirtualny, nastawiony na typowo seksualne randki. Pomyślałem, że muszę taki rodzaj sieci uruchomić w Krakowie. Włożyć całe swoje doświadczenie performatywne i taneczne, aby przekazać wiedzę, która może pomóc w rozwijaniu świadomości swojego ciała i ciała partnerów. Prowadzę warsztaty raz w tygodniu, w krakowskim studio jogi, tańca i rozwoju osobistego założonym kilka lat temu przez grupę przyjaciół-aktywistów. W Warszawie dopiero się rozkręcam, funkcjonuję w zaprzyjaźnionym studio jogi na pl. Zbawiciela.

Czy stosujesz jakąś konkretną technikę?

Dużo czerpię z wiedzy tanecznej, która opiera się na mechanizmach psychosomatycznych, gdzie ciało jest skarbnicą nieuświadomionej wiedzy. Kluczowe są dla mnie studia ze wspomnianą już Anną Halprin. W ogóle długo bałem się określać kontekst tych zajęć: dla mężczyzn gej, bi, trans i queer. Teraz już wiem, że ma to ogromny sens. Moje zajęcia są przestrzenią bezpieczną, wolną od homofobii, przestrzenią, w której można zyskać odwagę i swobodnie eksplorować swą tożsamość seksualną i płciową. A heteryk też może przyjść, jeśli tylko chce.

Na koniec jeszcze obiecałam sobie, że zapytam – robisz coś specjalnego, by być tak szczupłym?

To geny! Ale rzeczywiście, ta szczupłość konstytuuje moje ciało. Dlatego często noszę krótkie spodenki, miniówy. W ten sposób wchodzę w temat bezbronności ciała, pokazuję, że ono jest takie i zaznacza swoje prawo do bycia takim. Ja się dobrze czuję w swoim ciele, ale wszyscy mi na każdym kroku dają do zrozumienia, że nie jest ona przeciętna. Zauważam też, że osobie o większej wadze nikt nie mówi tego w twarz, a mnie często zdarza się na dzień dobry usłyszeć: „Wow! Ale nogi!” (śmiech).  

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Zatańcz ze mną

O kursie „tęczowej salsy” dla par jednopłciowych i o tym, co w tańcu jest „męskie”, a co „kobiece” z Wiktorem Korszlą, choreografem, tancerzem, wokalistą musicalowym rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Piotr Serafin

 

Prawdziwy facet bez problemu założy szpilki i nie umrze ze strachu, co się stanie, jeśli mu się to spodoba

 

Kurs „tęczowej salsy” dla jednopłciowych par to twój pomysł?

W stu procentach mój. Instruktorem jestem już od ośmiu lat, a „tęczowa salsa” chodzi mi po głowie od jakichś trzech. W styczniu stwierdziłem: ok, robię to. Poradziłem się przyjaciółki Kasi Lorkowskiej – mentorki salsy w Polsce. Włożyłem własne pieniądze w wynajem sali w Warszawie. Na reklamę nie miałem żadnych funduszy.

Trzymałem za ciebie kciuki, gdy informowaliśmy o kursie na Facebooku „Repliki”, ale szczerze mówiąc, nie wróżyłem ci sukcesu.

A jednak! Zgłosiło się osiem par, w tym sześć gejowskich. Pierwsze lody zostały przełamane.

Jakie masz wrażenia z zajęć?

Znakomite. Mnie w ogóle najbardziej interesuje taniec w parach. W dzisiejszych klubach najczęściej odbywa się zbiorowy taniec plemienny wokół torebek wiszących obok przy krzesłach lub wspólne „wywoływanie deszczu”, czyli taniec w kołeczku. Nie ma miejsca na spotkanie dwojga ludzi. A taniec dla mnie jest właśnie tym – spotkaniem. Fizycznym, zmysłowym i mentalnym, spotkaniem dwóch ciał i dwóch osobowości.

Pary gejowskie nie mają doświadczeń wspólnego tańca. Dziewczyny owszem, ale chłopaki? W życiu! Jest tylko jedna sytuacja, gdy chłopaki w Polsce mogą „legalnie” trzymać się za ręce – podczas oczepin na weselu.

Nawet wielu samych gejów uważa, że chłopak tańczący w parze z chłopakiem to „nienaturalne”.

Sam kiedyś tak myślałem. Nie rozumiałem, że bezwiednie przejmowałem poglądy homofobów, którzy to samo mówią przecież o wszystkim, co dotyczy związków gejowskich.

To kwestia otwarcia się, pewnego przełamania kulturowego. Nienaturalne? Bo co?

Kiedy po raz pierwszy tańczyłeś w parze z chłopakiem?

Przełomem był dla mnie pewien wieczór w Tel Avivie kilka lat temu. Zobaczyłem w klubie fantastycznie tańczącego faceta. Zebrałem się na odwagę i zapytałem, czy zatańczyłby ze mną. Znam i kroki męskie, i kroki damskie. On był w towarzystwie kilku innych gości, gejdar mi podpowiadał, że może nie mieć nic przeciwko. Zgodził się. Przetańczyliśmy kilka godzin – to była rewelacja. Tańczyliśmy wszystko – salsę, merengue, bachatę, cha-chę…

To nawet nie był klub gejowski. Tańczyliśmy dla własnej przyjemności. Byłem już wtedy profesjonalnym tancerzem – on zresztą też, okazało się, że tańczył w musicalu „Zorro” w Nowym Jorku – poczułem jednak iskrę, której wcześniej nie znałem. Kiedy tańczysz zawodowo, z czasem tracisz pewnego rodzaju emocje. Poza naszymi umiejętnościami, którymi się bawiliśmy, czułem feeling nie do podrobienia. Zrozumiałem, co może czuć facet hetero tańczący w parze z kobietą. Zmysłowość, bliskość – w dużym stopniu o wydźwięku erotycznym.

I pomyślałeś, że trzeba pokazać innym gejom, jak fajnie jest tańczyć z facetem, który cię kręci.

Dokładnie. Teraz na kursie super było obserwować te gejowskie pary – jak oni się odkrywają na nowo, uczą się siebie w nowych rolach. Jak się kłócą, gdy jeden się pomyli, albo nadepnie drugiemu na stopę i jak się cieszą, gdy cały taniec wykonają bezbłędnie. Jak poznają swoje ciała od innej strony – który jest cięższy, który wyższy, który bardziej gibki. Który ma prowadzić, a który być prowadzony – bo nic tu nie jest z góry przypisane, trzeba się umówić.

Taniec to jedna z podstawowych form rozrywki dla pary – dlaczego pary gejowskie mają być jej pozbawione?

Taniec chyba z gruntu uznaje się za „niemęskie” zajęcie.

Jak słyszę tego typu wypowiedzi w rożnych telewizyjnych talent show, to aż się gotuję. Bzdura! Balet jest niemęski, a hip hop jest niekobiecy. To mnie rozwala. Po co sobie tworzyć takie blokady? Facet może być genialny w tańcu baletowym, a dziewczyna – w hip-hopie. A dwóch facetów tańczących np. tango może wyglądać bosko! Jak ktoś nie ma problemu ze swoją męskością, to mu jej od tańca nie ubędzie. Ani od tego, że zatańczy kroki umownie przyjęte jako „damskie”. Prawdziwy facet bez problemu założy szpilki i nie umrze ze strachu, co się stanie, jeśli mu się to spodoba.

W ogóle jak słyszę o „zniewieścieniu w dzisiejszych czasach”, to mnie ponosi. Kojarzysz clip do „Do you really want to hurt me?”. Kto to śpiewa?

Boy George.

Jaki on jest „przegięty”! A to są czasy moich rodziców. Nie ma jednej ustalonej definicji „męskości” i „kobiecości”. Te rzeczy się samoistnie przepracowują podczas takiego kursu jak tęczowa salsa. To jest też narzędzie socjalizacji – po pierwsze jesteś w miejscu publicznym i funkcjonujesz jako para, a po drugie zastanawiasz się, co to znaczy kroki „męskie”, a co „kobiece” i dlaczego tak? Wiele rzeczy się tu nakłada i nie o sam taniec w tańcu chodzi, tylko również o rożne społeczne sprawy i o komunikację między partnerami. Na zajęciach z „sexy dance”, gdzie niektóre kobiety po raz pierwszy widzą całe swoje ciało w ruchu w lustrze, jedna dziewczyna mi powiedziała: „Psycholog drąży problemy, a ty sprawiasz, że one znikają”. Pozwalam im zaakceptować swoje ciała, pokazuję ich największe atuty, eksponując je właśnie w tańcu. Podobnie jest z bachatą.

Czyli?

To jest bardzo zmysłowy taniec, w którym prowadzisz partnera/partnerkę głownie samymi biodrami. Nie musicie trzymać się za ręce, po prostu możecie się czule objąć i stykać się biodrami. Superfajne i supersexy. Śmiesznie jest, kiedy tańczysz z chłopakiem i myślisz, że uwiera cię w udo jego… pomadka w kieszeni, po czym okazuje się, że kieszenie są puste (śmiech).

A gdyby na twój kurs tęczowej salsy zgłosiła się para hetero?

Proszę bardzo, zgłaszają się. To nie jest żadne getto. Przyszło już z siedem osób hetero. Ja w ogóle na wszystkich moich kursach – nie tylko z tęczowej salsy – mówię, że każdy może przyjść i tańczyć, z kim chce.

Ale gdyby para chłopaków przyszła na „zwykły” kurs?

To zależy od podejścia instruktora. Niestety, jeśli jest homofobem, to może być problem. Dlatego potrzebny jest kurs taki, jak mój – gdzie jest absolutnie jasne, że pary jednopłciowe są mile widziane. Moim zdaniem, wszyscy instruktorzy powinni mówić, że u nich tańczyć mogą wszystkie pary, nie tylko rożnej płci.

Ja zresztą na kursach często tańczę z chłopakami. Heterycy bez żenady mnie proszą, bym z nimi tańczył. Chcą zobaczyć, czy prowadzić faceta jest inaczej niż kobietę, albo chcą, żebym ja poprowadził, a oni zobaczą, jak to jest tańczyć w roli kobiety. Dużo śmiechu przy tym jest, ale i nauki.

Dlaczego salsa, a nie inne tańce?

Salsa jest prosta, zabawowa, radosna i da się ją tańczyć do wielu gatunków muzyki, bo jest bardzo plastyczna. Trzeba tylko podłapać odpowiedni rytm i możesz tańczyć salsę nawet do jazzu.

Ty nie tylko tańczysz – jesteś też wokalistą musicalowym.

Mam też licencję pilota samolotów jednosilnikowych typu C150 i C152. Co się tak patrzysz? (śmiech)

Serio?

Serio. Mój tata jest pilotem i to stąd. Nie kocham jednak lotnictwa tak bardzo jak teatru. Nigdy też nie będę tak wspaniałym pilotem jak mój tata – to niesamowicie ciężka praca i naprawdę trzeba się temu poświęcić, ciągle szkolić. Ja już porzuciłem lotnictwo.

A studiowałeś na Akademii Medycznej, obecnie Uniwersytecie Medycznym.

Tak, w trybie dziennym, pięć lat, jestem epidemiologiem. Trzeba mieć jakiś zawód na wypadek, gdyby nie udało mi się utrzymać ze śpiewania czy z tańca. Teraz chcę zrobić studia z fizjoterapii.

Pamiętasz, kiedy ci się spodobały musicale?

Od dziecka uwielbiałem śpiewać. Moim marzeniem było śpiewać w musicalach i bajkach dla dzieci.

To ci się spełniło, bo zagrałeś główną rolę w musicalu dla dzieci „Tarzan” w Zabrzu.

Tak, spełniło się. Mój debiut i niesamowita przygoda. Aby przygotować się do tej roli, prócz prób wokalnych, aktorskich i choreograficznych, musiałem brać lekcje akrobatyki u Sylwii Adamowicz – jedynej akrobatki-kaskaderki w Polsce. Pracowałem również z naszą kadrą olimpijską Pogoń Zabrze, która reprezentowała nas na Olimpiadzie w 2008 roku. Podczas spektaklu latałem osiem metrów nad publicznością. To było dopiero coś! Sztab niesamowitych ludzi pracował, bym mógł bezpiecznie zagrać.

Zrobiłem jeszcze jedną produkcję na Śląsku, po czym niestety nie udało mi się wejść do obsady świetnej „Klatki wariatek” w Warszawie, bo akurat wyjeżdżałem na kontrakt musicalowy za granicę. Ale teraz z reżyserem tego spektaklu, Grzegorzem Chrapkiewiczem, zrobiłem choreografię do „Mizantropa” Moliera w Teatrze Dramatycznym, jak też „Trzech Sióstr” Czechowa w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej.

Twój ulubiony musical?

„Taniec wampirów” Polańskiego.

Chłopiec marzy o śpiewaniu w musicalach… Rówieśnicy w szkole ci nie dokuczali?

Zdarzało się. Tym bardziej, że już w podstawówce w Sochaczewie, odkąd skończyłem 7 lat, śpiewałem na wszelkich szkolnych akademiach. Często widziałem, jak ludzie mieli łzy w oczach ze wzruszenia, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, w jaki sposób muzyka może oddziaływać na człowieka. Siostra Kasia nauczyła mnie piosenki „Kiedy ptaki odlecą za morze” na pierwszy konkurs, który dzięki niej wygrałem. Śpiewałem bardzo wysokim głosem, określanym jako sopran chłopięcy. Niestety już wtedy spotkałem się z pewną marginalizacją. Jeden nauczyciel powiedział mi podczas lekcji choru: „A mógłbyś w końcu zaśpiewać coś jak chłopak?”. Byłem zdezorientowany, wszyscy zaczęli się ze mnie śmiać. To było bardzo przykre, bo nie umiałem inaczej. Jak chłopak, czyli jak? Śpiewałem, jak umiałem najlepiej.

Później w liceum, na przykład na drzwiach klasy, w której zazwyczaj śpiewałem z moją przyjaciółką, aby przygotować się do szkolnych występów, ktoś przykleił kartkę z napisem „pedały nie śpiewać” – i wiedziałem, że to o mnie. Agnieszka Wojciechowska (obecnie solistka w Teatrze Sabat Małgorzaty Potockiej) zaraz zerwała kartkę i wstawiła się za mną.

Ale to nie były wielkie traumy. Rodzina mnie zawsze wspierała. Mam wielkie szczęście. Coming out, później, też nie był problemem, zarówno przed rodzicami, jak i rodzeństwem. Nawet brat, „młody gniewny”, wyszedł do swoich kumpli na osiedle i powiedział, że jak ktoś ma coś do jego brata, to niech powie to lepiej teraz lub siedzi cicho. Moje dwie siostry tym bardziej nie mają problemu z tym, że potrafię kochać innego mężczyznę.

A kiedy przeprowadziłeś się do Warszawy, czy otworzyły się przed tobą nowe możliwości?

Moja nauczycielka z drugiej podstawówki, pani Jarmoszko, bardzo we mnie wierzyła i wiele jej zawdzięczam. Niezwykle mądra kobieta.

Gdy miałem 12 lat, trafiłem na lekcję do pani Zapendowskiej, później kolejnych nauczycieli, do Teatru Buffo, Sławka Adamko, Moniki Urlik i Justyny Motylskiej. Miałem gdzie się rozwijać, wiedziałem, że osiągnę swój cel.

Prowadzisz kursy tańca, występujesz, fizjoterapia… Bardzo jesteś zapracowany.

Tak, nie mogę usiedzieć. Ciekawe, jak długo tak wytrzymam. Gdzieś tam z tyłu głowy mam wizję domu, w którym spędzam dużo czasu i stabilizacji z facetem, na którym mogę polegać.

Czyli romantyk. A dzieci?

Nie. Co nie znaczy, że uważam, że geje nie powinni wychowywać dzieci. Jeśli chcą, to powinni. Znam rożne konstelacje rodzinne.

Mój przyjaciel gej ma dziecko ze swoją przyjaciółką, wychowują je razem, a jego partner jest „obok”. Ale ja nie widzę siebie w roli ojca – na razie. Za to rola wujka bardzo mi odpowiada, właśnie nim zostałem po raz czwarty. Gratuluję jeszcze raz mojemu bratu i bratowej! Mój przyjaciel Maciej Kopeć chce otworzyć na starość dom pogodnej jesieni dla gejów. Będzie się nazywał „Szczęśliwa ciotka” (śmiech) Poważnie, uważam, że coś takiego jest potrzebne.

Zgadzam się. Ponoć na Zachodzie już powstają.

Będziemy w gronie przyjaciół tańczyć, grać w szachy, warcaby i wspominać stare dobre czasy.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pięć tańców

Five Dances, 2013 reż. A. Brown, wyk. R. Steele, R. Luplau; dystr. Tongariro, premiera w kinach i na outfilm.pl: 8.11.2013

 

Chip (Ryan Steele) trzyma Theo (Reed Luplau)                                            mat. pras.

 

Twórca kultowego już „Szeregowego Romeo”, Alan Brown, w swojej nowej produkcji również umieścił całą akcję praktycznie w jednej, zamkniętej przestrzeni. Tam była to szkoła kadetów, w „Pięciu tańcach” mamy parkiet sali prob. To właśnie tam bohaterowie, tancerze, wyciskają z siebie ostatnie poty, a także nawiązują przyjaźnie, zakochują się, tracą dziewictwo i zdradzają. Chip, trochę wycofany, a zarazem bardzo seksowny młody chłopak, genialnie grany przez Ryana Steeela, nawet czasami tam sypia. Przyjechał do Nowego Jorku, by zrealizować marzenie – tańczyć, ale też, by uciec od apodyktycznej matki i gburowatego ojca. Dostrzeżony przez choreografa dostaje szansę, której nie chce zmarnować. W pełni skupiony na precyzji ruchów w układzie, natychmiast orientuje się, gdy ręka Theo, innego przystojnego tancerza, ląduje na jego pośladku. To początek namiętności, której nie będzie można wyrazić wyłącznie za pomocą tańca.

Fabuła „Pięciu tańcow” jest niezwykle prosta. Dla niektórych będzie to więc film „do-obejrzenia- w-niedzielę-wieczorem-najlepiej-w-łóżku”, ale ci zafascynowani tańcem lub amatorzy nieskomplikowanego romantyzmu będą patrzeć z wypiekami na twarzy. Nie o samą treść tu chodzi, a o sposób ukazania relacji i ekspresji emocji – poprzez taniec właśnie – epicentrum opowieści. Ponadto są tu pięknie wyrzeźbione męskie ciała wyginające się w wymyślnych pozach. Można kontemplować detale – napięcie mięśni, kropelki potu na skroniach, krzaczki pod pachami, rękę nieśmiało dotykającą uda itd. (PMW)

 

Tekst z nr 46/11-12 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Święty

O pasji do tańca, o życiu na wózku inwalidzkim, o poznawaniu facetów, o wyjechaniu z szafy i o wierze w Boga z choreografem i tancerzem Rafałem Urbackim rozmawia Mariusz Kurc

 

 

Taką jesteś postacią, że nie wiem, od czego zacząć. Od gejostwa? Od wózka? Od tańca? Od Kościoła?

Zacznij od seksu. Wiesz, że seks pozamałżeński z osobą niepełnosprawną to nie grzech? Tak mi mówiło wielu księży.

Naprawdę?

To akt miłosierdzia. Wyobrażasz sobie, jak to działa na poczucie wartości?

Ale dlaczego w ogóle rozmawiałeś z księżmi o seksie? O gejowski seks też ich pytałeś?

(śmiech) Gejowski seks to jednak grzech. Zakaz nawet z paralitą.

Przez jakieś 2 lata byłem członkiem katolickiej oazy – Ruchu Światło-Życie. Odszedłem z Kościoła, gdy zrozumiałem, że ukrywanie homoseksualnej orientacji nie ma sensu. System, który zasadza się na twierdzeniu, że Bóg mnie kocha, nie jest mi z gruntu wrogi, ale interpretacja tej miłości w duchu instytucji kościelnych jest dla mnie groźna.

Pewnie zastanawiasz się, po co w ogóle byłem w oazie. Na pewno nie po to, by modlitwą zmienić się na hetero. Byłem grubym – 120 kilo! – brzydkim, poruszającym się na wózku inwalidzkim nastolatkiem, który bał się wyjechać z szafy. Ile jest życiowych alternatyw w takiej sytuacji? A ta wspólnota mnie przyjęła.

Spotkałeś się tam z dyskryminacją?

 Z dyskryminacją w Kościele spotkałem się już wcześniej, podczas Pierwszej Komunii. To było jeszcze przed wózkiem. Już chodziłem inaczej i dlatego ustawiono mnie w szeregu do eucharystii jako ostatniego. Musiałem iść główną nawą na samym końcu i wszyscy na mnie patrzyli. Postanowiłem, że nigdy więcej do komunii nie przystąpię i dotrzymałem słowa. Dla ludzi w oazach katolickich gej to jest ktoś, kogo trzeba ewangelizować. Samo określenie „gej” ma pejoratywny wydźwięk – wiesz, choroba lub dewiacja. Jednocześnie wokół homoseksualności księży, o której się oczywiście wie, sam poznałem dwóch, panuje zmowa milczenia. Puszcza się oczko i tyle.

Na studiach stopniowo się wyoutowałem, oazy przeszły do historii. Nadal wierzę i szukam odpowiedniej oferty programowej, niestety Kościół jeszcze takiej nie przygotował.

Byłeś grubym gejem na wózku z pasją do tańca.

Tak. W liceum w Gliwicach założyłem kółko teatralne. Robiliśmy rzeczy stricte ruchowe – układaliśmy ruch pod obrazy, pod muzykę. Teatr plastyczny – pierwsze, wstydliwe z dzisiejszej perspektywy, próby. Potem, już na studiach, pojechałem do Bytomia, na warsztaty tańca integracyjnego w Teatrze Tańca „Kierunek”. Wypatrzyła mnie tam choreografka, której spodobała się moja motoryka. Z tym zespołem pozostałem przez 3 lata.

W listopadzie 2010 r. premierę miał twój autorski spektakl „Mt 9,7 [On wstał i poszedł do domu]”.

Na ten projekt zdobyłem grant w konkursie dla młodych choreografów w Starym Browarze w Poznaniu, organizowanym przez ArtStation Foundation Grażyny Kulczyk. To solówka, lecture performance, stand-up.

Twoje życie w 40-minutowej pigułce.

Mniej więcej. Wsiadłem na wózek w wieku czternastu lat. Zanik mięśni. Ponad dziesięć lat spędziłem na wózku, wstałem z niego dwa lata temu. Chodzę o kulach. Dzięki intensywnej rehabilitacji. Przeszedłem trening jak absolwent szkoły baletowej. Nie mam problemu ze zrobieniem szpagatu albo założeniem sobie nogi za głowę. Ale „Mt 9,7” jest nie tylko o doświadczeniu życia na wózku. Mówię również o moich pokręconych korzeniach – jeden dziadek był Żydem, drugi – kierowcą w Wehrmachcie. A jedna z babć była z pochodzenia Tatarką, co ujawniło się w moich rysach twarzy. Jest też o doświadczeniu wiary, zachęcam publiczność i razem śpiewamy o tym, że Bóg nas kocha, pomimo ułomności, to znaczy cech, które większość uznaje za anomalię.

I robisz coming out.

Nie mogłoby go nie być. Pytam publiczność: „czy ktoś ma ochotę dokonać małego akciku miłosierdzia? Czy znajdzie się chociaż jeden, który pójdzie ze mną w imię Pańskie za scenę i napełni mnie łaską? Czy znajdzie się chociaż jeden sprawiedliwy… mąż?”

Po tym „mężu” na widowni jest cicho jak makiem zasiał.

Tak, ludzie są zmieszani – paralita gejem?

Na koniec sypiesz na twarz złoty brokat. Kampowy, gejowski akcent.

Chcę zostać pierwszym świętym niepełnosprawnym polskim gejem (śmiech). Jest jeszcze jedno nawiązanie do kampu.

Tańczysz do „Strong Enough” Cher.

Właśnie. Ale to nie są tylko gejowskie „akcenty”. Jeśli miałbym nie mówić o gejostwie, to mój lecture performance przestałby być o mnie. Moja historia ma homonarrację, taka jest moja orientacja miłosna i seksualna.

Mama miała wątpliwości, czy powinienem na scenie poruszać ten temat.

Dlaczego?

Moj publiczny coming out oznacza coming out mojej mamy jako rodzica geja. Ona musi sobie z tym dać radę, to nowa sytuacja wśród jej znajomych ze śląskiego miasta.

A tata?

Nie mam z nim kontaktu, rodzice rozstali się dawno temu, ale pewnie przeczytał o mojej orientacji gdzieś w necie.

Po „Mt 9,7” rozpocząłeś współpracę z Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim.

Byłem odpowiedzialny za ruch sceniczny w ich trzech spektaklach – w „Tęczowej trybunie 2012”, w „Położnicach szpitala św. Zofii” oraz w „W imię Jakuba S.”, premiera tego ostatniego odbyła się w grudniu w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Przy „Tęczowej…”, która była o gejowskim fanklubie piłki nożnej, byłem też głosem fake’owej formacji społecznej stworzonej przez Monikę, Pawła i zespół Teatru Polskiego we Wrocławiu. „Tęczowa…” miała mocny medialny oddźwięk!

Pamiętam.

Monika i Paweł przedstawili interesujący, radykalny model dyskusji o homofobii nie tylko w futbolu, ale szerzej – w polskiej demokracji. KPH miało zagwostkę, jak się do nas ustosunkować. Obecnie pracuję też nad projektem z udziałem osób o alternatywnej motoryce w Instytucie Teatralnym w Warszawie i nad spektaklem o pamiętaniu lat 90. – „Rewind” kolektywu the freszmejkers.

Jak to było u ciebie z poznawaniem facetów, gdy już się wyoutowałeś? Zacząłeś bywać w klubach gejowskich?

Nie. W moich Gliwicach gejowskich klubów nie było i nadal nie ma. Ale nawet teraz, gdy mieszkam w Krakowie, to rzadko bywam w branżowcach. Wzbudzam zainteresowanie na parkiecie, bo wiesz, wchodzi facet o kulach, odstawia te kule i zaczyna tańczyć. I to zupełnie inaczej, niż się przyjęło, bo ja nadal nie mam czucia od połowy ud do czubków palców, moja motoryka ciała jest nieco odmienna.

A co z facetami?

W pierwszych latach na wózku miałem ciągle rehabilitację i nawet nie myślałem o tym, by kogoś szukać. Na drugim roku studiów pierwszy raz umówiłem się na randkę. Jak chyba większość polskich gejów, poznawałem facetów przez Internet. Spotykałem się z rożnymi reakcjami. Nikt nie zakłada, że ten drugi to jest koleś na wózku, z pierwszą grupą inwalidzką. Wózek znaczy więcej niż facet, który na nim siedzi. Znaczy niepełnosprawnego. Zawsze przed spotkaniem robiłem wózkowy coming out. Jedni w ogóle nie odpisywali, inni, że sorry, ale tego nie oczekiwali i dziękują. Ale byli też tacy, którzy chcieli kontynuować, najczęściej z ciekawości – i wtedy od razu przechodziliśmy do fazy kumplowania się, z romansu nici. Zresztą romans rzadko był dla mnie priorytetem, chciałem poznać innych gejów. Pytanie o „sprawy w okolicach pasa” paść musi. No więc te sprawy działają, wszystko w normie.

Zdarzali się też zafascynowani mną – gej na wózku i na dodatek nie marudzi, jest najzwyczajniej radosny. Takich nie znoszę. Inni przychodzili, nie chcąc mi chyba robić przykrości, ale podczas spotkania byli potwornie spięci. Powtarzali, że to nie problem, ale było widać, że jednak tak. A ja czasem chciałem po prostu z fajnym ciachem spędzić noc. W ogóle wielu z góry zakłada, że na pewno szukam kogoś na stałe, że gość na wózku musi szukać miłości, opieki i bezpieczeństwa. A nie zawsze.

Mówisz spokojnie, masz głęboki ciepły głos, trochę „miśkowy” jesteś. Może też dlatego postrzegają cię jako kandydata do „domowego ogniska”.

Może.

Spotkałeś innych niepełnosprawnych gejów?

(chwila namysłu) Tak. Kilka razy. O, kurczę, przypomniałeś mi… Jeden miał zajawkę na to, żebyśmy byli razem. Nie wyszło. Jeśli niepełnosprawność ma być tym, co nas łączy, to to nie jest fajne. W moim obecnym związku z Borsukiem wózek czy kule nie stanowią tematu.

Z Borsukiem?

Z moim osobistym zwierzakiem futerkowym. Tak mówię o mężczyźnie mojego życia, którego bardzo kocham. Wracając do tematu, wiele osób niepełnosprawnych wpada w schemat „świat jest pełen wrogów” albo „nikt mnie nie rozumie, ponieważ nie jest na moim miejscu”. Trzeba dać sobie samemu szansę! Podobnie jest wśród gejów, nie? Wychodzisz z szafy i potem tylko rozglądasz się dookoła, czy ktoś ci „nie wpierdoli, bo jesteś pedałem”. Albo w ogóle się nie outujesz – nie dajesz sobie szansy.

A ty jak się wyoutowałeś?

Pomógł mi pierwszy chłopak, z którym byłem w stabilnej rocznej relacji. I książki, przede wszystkim „Miłość i demokracja” Pawła Leszkowicza i Tomka Kitlińskiego. Jak się już wyoutowałem, to na całego. Na jednym z kąpielisk w Katowicach leżeliśmy przytuleni z moim ówczesnym chłopakiem. Wszyscy przechodnie przyglądali się nam. Okazywaliśmy sobie po prostu czułość, zero tak zwanego epatowania. Jedni patrzyli życzliwie, inni nie, a my mieliśmy to w dupie. Innym razem, nakręceni akcją „Niech nas zobaczą”, całowaliśmy się w windzie. To była szklana winda w katowickim Skarbku. Wiele osób nas widziało i nie zauważyliśmy niechęci, jacyś obcokrajowcy nawet bili brawo.

W PWST… (Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna – przyp. MK) najpierw studiowałem kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim, potem wiedzę o teatrze na Jagiellońskim, a teraz reżyserię dramatu w PWST… No, więc w PWST chciałem zorganizować wieczór czytania poezji queerowej, na podstawie antologii amerykańskiej poezji gejowskiej i lesbijskiej „Parada równości”. Usłyszałem od władz uczelni, że to temat polityczny, a szkoła nie może się angażować politycznie. Jednocześnie bez problemu organizowano Dni Tischnerowskie albo Jana Pawła II. Wprawdzie dziekan stanął po mojej stronie, ale i tak zrobiło się nieprzyjemnie. Nie zorganizowałem tego czytania. Rozgorzała dyskusja na temat tego, co wolno, a czego nie wolno w szkole artystycznej.

Twoje środowisko taneczno-teatralne jest bardziej otwarte niż polska przeciętna?

Chyba tak. Mniej więcej co trzeci tancerz nie jest gejem. (śmiech)

Aż tak?

No, może troszeczkę naginam statystyki, ale nie bardzo.

Dlaczego tak jest?

Oto jest pytanie! Sam się nad tym ostatnio zastanawiałem, gdy pisałem tekst o tańcu Lady Gagi do planowanego przewodnika Krytyki Politycznej na jej temat. Gaga sprytnie wykorzystuje w tańcu codzienne gesty. (Rafał błyskawicznie pokazuje kilka gestow Gagi) Mam hipotezy, dlaczego gejów ciągnie do tańca, ale nie wiem, czy mówić, bo nie urefleksyjniłem sobie jeszcze tego. Może to wytnę przy autoryzacji. Jest coś takiego jak habitus ruchowy każdego z nas, nasza codzienna kinesfera. Niby naturalna i indywidualna, ale jednak istnieją kanony ustalone również według genderu. Pewne ruchy ciała uznawane są za „męskie”, a inne – za „kobiece”. Wielu gejów się z tych ruchowych kanonów wyłamuje. Potocznie mówimy o nich „przegięci”. Jednocześnie homofobia sprawia, że się bardzo pilnujemy, by mieć „męskie” ruchy, by nie dać ruchem informacji „jestem pedałem”.

Tak, też się pilnowałem, czy chodzę „po męsku”, czy siedzę „po męsku” itd.

Nawet to, jak patrzysz na facetów na ulicy… Heteroseksualny facet może całkiem jawnie patrzeć na fajną laskę, nawet tak, że ona czuje się skrępowana. A gej, jeśli chce tak spojrzeć na faceta, to musi dopilnować, żeby on tego nie zauważył. Tymczasem w tańcu można sobie pozwolić na dowolny ruch, bo taniec nie wynika z „naturalnej” kinesfery, jest sztuczny. Facet może eksponować piękno swego ciała w sposób, na który pewnie by się nie odważył poza sceną czy parkietem. Chociaż i tak znam tancerzy klasycznych, którzy wyjeżdżali z Polski, bo czuli się tu dyskryminowani ze względu na tę miękkość ruchów. Taniec towarzyski to jest model stworzony przez mężczyzn hetero i na ich potrzeby według tego, jak oni chcą widzieć siebie i kobiety. Od stosunkowo niedawna mamy emancypację i pojawiają się nowe style, na przykład wacking, locking – tańce o proweniencji gejowskiej.

I słynny vogueing pokazany w filmie „Paris is burning”, ktory potem rozpropagowała Madonna.

Też. Chociaż sama Madonna, czy w ogóle show dancing to raczej nie moja bajka, tam kładzie się nacisk na precyzyjną pracę nóg i elementy akrobatyczne. Gdzie mi do tego z moją jogą i contact-improvisation. Tańcuję też najczęściej poza rytmem. Ale pamiętam, że do „Frozen” i „Ray of Light” tańczyłem przed lustrem. To był 1998 rok, jeszcze wtedy nie przyszło mi do głowy, że będę zajmował się tańcem zawodowo, wtedy oswajałem się z myślą, że będę musiał niebawem usiąść na wózku, a moja wada genetyczna ma charakter postępujący.

 

Tekst z nr 35/1-2 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kiki House of Femina

Jak tańczy się voguing? Czy polskie bale przypominają te, które mieliśmy okazję oglądać w serialu „Pose”? Jak 26-letni dziś voguer z Kazachstanu znalazł się w Polsce i czy tak ją sobie wyobrażał? Czy po udziale w programie TTV „Usłyszcie nas!” ma większe powodzenie na Grindrze? Na te i wiele innych pytań Tomasza Piotrowskiego odpowiada YEVGENIY GLAZKOV, znany jako JAKE

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Taniec zwany voguingiem trafił do mainstreamu w 1990 r. – po tym, gdy w swojej piosence i teledysku „Vogue” wykorzystała go Madonna. Całświat, a szczególnie świat LGBT+, oszalał na punkcie tzw. tańca rąk.

Ech.. uwielbiam te pytania o Madonnę. Tak było, ale to nie jest początek voguingu. Geje dzielą się na tych, co jak słyszą „voguing”, to mówią „Madonna!” i na tych, co nie wiedzą nic – i wtedy zastanawiam się, czy naprawdę są gejami, czy nie. (śmiech)

Dzięki serialowi „Pose” znamy historię sprzed Madonny.

Voguing to nie to samo, co ballroom culture, ukazany świetnie w „Pose”. Voguing to po prostu styl tańca, zapoczątkowany w subkulturze czarnej i latynoskiej queerowej młodzieży w USA, polegający w największym skrócie na rytmicznym przybieraniu póz naśladujących słynne zdjęcia gwiazd z magazynu „Vogue”. Voguing wykonuje się na balach, czyli, nazwijmy to, konkursach. Są dwie sceny – major i kiki. Major, główna scena, powstała w latach 80. w Nowym Jorku, jako sprzeciw czarnoskórych drag queens wobec rzekomej wyższości tych białych. Tam właśnie pojawiły się niesamowite kreacje, przepych, rywalizacja „domów” – dokładnie jak w „Pose”. Jeśli występujesz na takiej scenie, jesteś sędziowany bardzo krytycznie. Natomiast na scenie kiki jest miejsce na zabawę – tam próbuje się swoich możliwości i nie ma tej całej glamourowej otoczki. Oczywiście i tu, i tu masz różne kategorie jak np.: Runway, Vogue, Femme, Sex Siren, Face, Best Dressed. Madonnie trzeba oddać, że spopularyzowała voguing i gdyby nie ona, pewnie byśmy dziś nie rozmawiali – ale to nie ona ten styl wymyśliła.

Zanim opowiesz szerzej o voguingu w Polsce… Dlaczego, decydując się na wyprowadzkę z Kazachstanu, wybrałeś Polskę?

Zawsze chciałem uciec z Kazachstanu. Gdy skończyłem 19 lat, wyjechałem do pracy na wakacje do USA. To powtórzyło się w kolejnym roku i właśnie wtedy poznałem chłopaka, z którym zacząłem się spotykać. Był Turkiem, który studiował w Warszawie, a do USA także przyjechał na wakacje. To on namówił mnie, bym kontynuował dotychczasowe studia, filologię angielską, w Polsce, na jego uczelni. I tak się stało – przyjechałem do Warszawy.

A ten pierwszy wyjazd do Ameryki – poczułeś wolność jako gej?

W Kazachstanie bycie LGBT+ nie jest proste. To temat zamiatany pod dywan, gardzi się takimi osobami. Do 1998 r. kontakty seksualne między osobami tej samej płci były karane więzieniem. Minęło co prawda trochę czasu, ale niewiele się zmieniło. Zawsze chciałem stamtąd wyjechać, a że tańczę od dziecka, to Nowy Jork, stolica m.in. hip hopu, był dla mnie największym marzeniem. Pamiętam, gdy pierwszy raz stanąłem na Times Square i zobaczyłem dwóch chłopaków, całujących się na ławce, to było dla mnie olśnienie. Od 12 roku życia wiedziałem, że ciągnie mnie do facetów, a wtedy, w wieku 19 lat, zobaczyłem, że, kurwa, jestem normalny!

Wcześniej nikomu nie powiedziałeś, że jesteś gejem?

Swoim znajomym w Kazachstanie powiedziałem dopiero dwa lata temu w wakacje. Wszyscy byli ogromnie zaskoczeni, zaczęły się komentarze typu: „Europa cię zmieniła! Ty taki nie jesteś!”. Powiedziałem sobie: „Trudno, ja tu już nie mieszkam, nie zamierzam wracać, niech myślą co chcą”.

A rodzice?

Mama założyła specjalnie Instagram, żeby wiedzieć, co u mnie. Zobaczyła zdjęcie w peruce i na szpilkach. Zapytała, po co się przebieram, co mi odbiło. Powiedziałem: „Jak chcesz mnie zapytać wprost, to mów. Tak, jestem gejem!”. Rozłączyła się. To było prawie dwa lata temu, niedługo przed koronawirusem. Nie rozmawiała ze mną przez tydzień. Potem zadzwoniła do mnie ciocia, siostra mamy. Zaczęła mnie wyzywać, że wstyd, że grzech, że tak się nie robi… Zawsze miałem jednak z nią dobry kontakt, więc wyjaśniałem wszystko i zaproponowałem, że wyślę jej artykuły, z których dowie się nieco więcej o homoseksualności. Zadziałało, jest między nami OK. A mama… unika tematu, jakby wyparła to.

Tata?

Nigdy nie był zaangażowany w moje życie. Ma problemy z alkoholem. Niby był, ale go nie było.

W Kazachstanie miałeś jakieś życie gejowskie, randki?

W Kazachstanie miałem swój pierwszy raz, po którym z poczucia winy wmawiałem sobie, że nie będę gejem. Mieszkając tam, przed nikim się nie otworzyłem. A randkę, taką prawdziwą, to miałem tylko jedną w życiu!

Słucham? Taki przystojniak?

(śmiech) No, tak wyszło! W Kazachstanie nie ma żadnych Grindrów. Są strony, na których możesz umówić się na seks, ale wszyscy są super ukryci – nikt nie wysyła prawdziwych zdjęć, nie używa prawdziwych imion. Ciągnęło mnie, więc się umawiałem, ale miałem potem ogromne wyrzuty sumienia. A jedyną randkę-randkę miałem w Polsce. Na karaoke poznałem takiego Adama. Coś między nami zaiskrzyło, bo zabrał mnie potem na lodowisko na Stadionie Narodowym, spacerowaliśmy po jarmarku bożonarodzeniowym, zaprosił mnie na pizzę… Kolejne trzy dni spędziłem u niego, przytulaliśmy się, jedliśmy i oglądaliśmy non stop „RuPaul’s Drag Race”. Nie wyszło nam w końcu, bo byłem za młody, on z kolei miał zaraz wyjechać do USA, a poza tym – był zwolennikiem poligamii, a to nie dla mnie.

A ten chłopak, który namówił cię na przyjazd do Polski?

Z nim umówiłem się po prostu na seks! Po wszystkim poprosił, żebym został. Była wanna, kąpiel, potem znowu seks… Miałem 19 lat, wszystko wydawało mi się różowe no i… zaczęliśmy się spotykać częściej. Myślałem, że to mój chłopak, ale ostatecznie chyba tak nie można było powiedzieć. Zaczął umawiać się z innymi na seks, ze mną przestał, a ja zupełnie nie wiedziałem, co się dzieje. Powiedział mi, że dla niego nasza relacja to tylko friends with benefits, – nawet nie wiedziałem, co to znaczy. Nie podobało mi się to, więc się skończyło. Ale do Polski mimo wszystko przyjechałem.

Jak wspominasz ten przyjazd?

Nie chcę, żeby ktoś się obraził, ale… dla nas w Kazachstanie, jak myślisz „Europa”, to widzisz Paryż – wolność, bogata historia, nowoczesność… Jadąc do Warszawy w 2015 r., byłem niesamowicie podekscytowany. Moje pierwsze mieszkanie było na Targówku. Wysiadłem z autobusu, rozejrzałem się i mina mi trochę zrzedła. Europo, gdzie jesteś?! (śmiech) Ale powtarzam – bardzo lubię Polskę, poznałem tu wspaniałych ludzi, rozwijam się. Jest super!

A sytuacja ludzi LGBT+ w Polsce rożni się od tej w Kazachstanie?

Zdecydowanie. Tutaj będąc gejem, dalej możesz być kimś. Mogę występować na scenie, są kluby dla osób queer, gdzie można być sobą. Mogę ubierać się jak chcę, mogę być w dragu, są Parady Równości, na których może nie w każdym mieście jest przyjemnie, ale jednak nikt cię za to nie zabije. A u nas… chyba nikt by nie był zaskoczony, gdyby tak się stało.

W Polsce homofobię podsyca szczególnie Kościół katolicki. W Kazachstanie 70% społeczeństwa to muzułmanie i muzułmanki. Drugą religią jest prawosławie.

Na szczęście dalej jesteśmy świeckim państwem i nikt nie zmusza obywatelek i obywateli Kazachstanu do uczestnictwa w obrządkach. To na szczęście nie jest więc państwo wyznaniowe, ale masz rację – na pewno, tak jak i w Polsce – wpływa to na podejście społeczeństwa do osób LGBT+. Moja mama jest muzułmanką, a mój ojciec wyznawcą prawosławia. Ja w wieku 13 lat zdecydowałem, że chcę przyjąć chrzest, a potem w Stanach doszedłem do protestantyzmu i miałem drugi chrzest – w oceanie. A dziś… wierzę, że „coś”, jakaś „energia” jest, ale nie czuję przynależności do żadnej religii.

A skąd pochodzisz? To jest jakieś małe miasteczko?

O kochany, ja jestem ze stolicy! Do niedawna znanej jako Astana, a teraz pod absurdalną nazwą Nur-Sułtan. Żeby ci to wytłumaczyć – to tak jakby dziś Warszawę przemianowano na Kaczyński. Dramat. Ale jest tam pięknie! Pochodzę ze starej części miasta, coś jak Praga, ale budynki są bardzo komunistyczne, za to w nowej części miasta wszystko jest nowoczesne i błyszczące. Teraz też mieszkam na Pradze i tu mam niemal jak w domu! (śmiech)

Mama jest zadowolona, że wyjechałeś?

Moim zdaniem jest. Ale jak to matka – chciałaby pewnie też, żebym był na miejscu. Nie raz rzuci jakieś: „Tęsknie za tobą bla bla bla”, a ja myślę sobie – tak, w domu niemal nie rozmawiamy, a nagle tęsknisz. Co ja miałbym tam robić? Sprzedawać coś na rynku? I co z moją orientacją? Ja szukam męża, tam za mojego życia na pewno nie będzie takich szans. Kocham Kazachstan, ale wtedy, gdy mnie tam nie ma.

Odnalazłeś się w polskiej kulturze?

Już chyba tak, ale na początku byłem traktowany jako mało tolerancyjny, wręcz agresywny. Gdy w Stanach powiesz komuś: „Fuck you, bitch!”, jest luzik, a w Polsce? Mówiąc czasem takie teksty żartem, trafiałem na niewłaściwą osobę, która od razu: „Ej, ja nie jestem suką! Pierdol się!”. Trochę za bardzo bierzecie wszystko do siebie. Ale dobrze, że mogę tu być, bo przez chwilę myślałem, że wszystko straciłem…

To znaczy?

Byłem deportowany. Kontakty z Urzędem do Spraw Cudzoziemców są takie, że jeśli nie mówisz po polsku, jesteś na straconej pozycji. Po moim pierwszym przyjeździe złożyłem wszystkie dokumenty, kazano mi czekać rok na decyzję o pozwoleniu na pobyt. Dzwoniłem, dopytywałem, w odpowiedzi słyszałem tylko: „You must wait”. Sytuacja rodzinna spowodowała, że musiałem pojechać do Kazachstanu, okazało się jednak, że… nikt przez ten czas nie przybił mi odpowiedniej pieczątki w paszporcie, potwierdzającej legalność mojego pobytu w Polsce – a był legalny, bo przecież byłem studentem. W Urzędzie do Spraw Cudzoziemców zamknęli mnie w jakimś ciasnym korytarzu, siedziałem tam sześć godzin, potem przynieśli stosy dokumentów po polsku, z których nic nie rozumiałem i kazali mi je podpisać. Poprosiłem o tłumaczenie, otrzymałem je w języku rosyjskim, a urzędniczka mnie wciąż pośpieszała, że mam podpisywać, a nie czytać. Dostałem zakaz przekraczania strefy Schengen i granic Unii Europejskiej na sześć miesięcy. Za to, że nikt nie przystawił mi pieczątki w paszporcie. Teraz już załatwiam to z prawnikiem, a i tak dalej nie jest to proste i wychodzą kolejne nieporozumienia.

Sześć miesięcy? A co ze studiami?

To był mój ostatni rok na studiach licencjackich. Posypało się. To był dla mnie ciężki okres. Myślałem, że już nie wrócę do Polski, do normalnego życia. Siedziałem tam, nie wiedziałem, co robić. Uratował mnie właśnie voguing – pasja, która pozwala zrzucić z siebie emocje. Potańczyłem sobie i już.. Żyćko! Bywa, dasz radę!

Kiedy zacząłeś tańczyć?

Jeszcze przed wyjazdami wiedziałem, że jest coś takiego jak voguing, ale nigdy mi się to za bardzo nie podobało. Być może wiązało się to z moim brakiem akceptacji siebie – czułem wtedy, że to jest „zbyt gejowskie”. Będąc już w Warszawie, w 2016 r., zobaczyłem informacje o warsztatach Bożny Wydrowskiej i postanowiłem, że czas spróbować. Generalnie tańczę od piątego roku życia. Mama zapisała mnie wtedy na taniec towarzyski i dziś uważa chyba, że to był jej największy błąd. (śmiech) Towarzyski tańczyłem do 12. roku życia, a potem wszedłem w hip hop. Całe życie wszyscy powtarzali mi, że prawdziwy sport to boks, a nie jakieś tańce. Trenowałem więc hokej, trochę pływałem, podnosiłem ciężary… Dalej jednak, jako tańczący chłopak, byłem wyśmiewany. W szkole zawsze miałem dobre oceny, co też nie pasowało do stereotypu „prawdziwego” mężczyzny. W Kazachstanie jest powiedzenie, że prawdziwy mężczyzna musi wyglądać tylko trochę lepiej niż małpa.

Piękne, z pewnością trudne, ale mocno przerysowane pozy z voguingu raczej do tego nie pasują.

Ja też (Jake zaczyna mówić niskim głosem) mogę być w chuj męski. Ale mogę być też (wysokim głosem, zginając nadgarstki) „O bitch!”. To może się przenikać, jeśli masz na to ochotę. Nie ma w tym nic złego. W ballroomie jest kategoria, która nazywa się Twister – na początku udajesz twardego, hetero mężczyznę, a potem zaczynasz szaleć i pokazywać zupełnie inną, „przegiętą” stronę. Wszystko można połączyć! Mam rosyjskie podejście do tańca, co można streścić jako: zapierdalaj, ćwicz do upadłego, by wygrać. Tymczasem w voguingu nie chodzi o wygranie, a o zabawę, o opowiedzenie swojej historii na wybiegu, pokazanie emocji, o celebrację siebie. Tego się nauczyłem.

Jak rozumiem, występowałeś już na tych głównych scenach voguingu?

Tak. Występowałem – tutaj uwaga – w Kazachstanie! I tam wygrałem jedną kategorię. Występowałem kilka razy w Berlinie, tam raz też wygrałem. No i w Polsce. Znany coraz szerzej Bal u Bożny to właśnie major scene.

A jak porównujesz voguing w Polsce do tego, co widziałeś za granicą?

Jest coraz lepiej. Jeśli chodzi o tancerki i tancerzy, biorących udział w balach, to jest około 80 osób. Muszę jednak przyznać, że nawet w Kazachstanie poziom umiejętności był wyższy. Wynika to jednak, jak wspomniałem, z kultury – tam, jak się czymś zajmujesz, to na 100%. Jeśli zapisujesz się na kurs tańca, to on odbywa się co najmniej trzy razy w tygodniu, a w Polsce spotkania raz na tydzień to dla niektórych zbyt często. Z kolei do Berlina vouguing zawitał wcześniej.

Co gdybym chciał nauczyć się voguingu?

O kochany, musisz znaleźć sobie instruktora! Polecam się. Tutoriali jest tysiące i bierze się za to coraz więcej niekompetentnych osób. Nauczą się jednego ruchu rękoma i robią z tego warsztaty za pieniądze. Dramat. Albo nazywają imprezy, które nic nie mają wspólnego z voguingiem, balami. Prawdziwe bale w Warszawie organizuję ja i Bożna, w Poznaniu Magdalena Marcinkowska z House of Revlon i we Wrocławiu Kamila Górny, również z House of Revlon. Na ostatnim balu, który organizowałem w Spatifie było 200 osób! Wszyscy byli odjebani, mieli specjalne kreacje… Dlatego też na każdym balu jest ochrona, która ma zapewnić, że nikt niepożądany tam nie wejdzie. Na balu każdy ma się czuć bezpiecznie, być sobą i móc tej nocy być totalnie queerowy. W „Pose” mocno wybrzmiewa rywalizacja między „domami”. W Polsce jest to też tak wyraźne? Jeśli chodzi o major scene, to w Polsce funkcjonują dwa house’y międzynarodowe – bardzo stary i znany House of Milan, który zrodził się w Stanach, i naprawdę dobry technicznie House of Revlon. W Polsce są członkinie tych dwóch house’ów, więc one rywalizują. W kiki house też rywalizujemy, ale raczej w tańcu, a nie na takim poziomie personalnym, jak to widziałeś w „Pose”. Ja od roku mam swój house – Kiki House of Femina, złożony z moich pierwszych, najwytrwalszych uczennic i uczniów. Tłumaczę ciągle moim dzieciakom, że jest nas tak mało, jesteśmy jedną społecznością i musimy być razem. Ostatnio mieliśmy nawet wspólne warsztaty w Poznaniu i było naprawdę miło!

Jak dziś działa house? To dalej taka nieformalna rodzina, która oprócz tego, że tańczy, to spotyka się wspólnie na niedzielny obiad, wspiera się nawzajem, czasem mieszka razem?

Przed pandemią oczywiście często się spotykaliśmy i wychodziliśmy razem na imprezki. Ale teraz wiadomo… Wszystkie relacje społeczne się jakby trochę „popsuły”. To ludzie z totalnie różnych światów – jedna osoba jest psychoterapeutą, ktoś inny jest magistrem wiedzy o teatrze, kolejna pracuje w markecie. Większość dzieciaków z mojego domu nie tańczyła nigdy wcześniej. Może ich umiejętności nie są jeszcze na wysokim poziomie, ale atmosfera jest super. Jeśli chodzi o ballroom, we wszystkim pomogę, załatwię, nauczę, ale jeśli chodzi o życie prywatne, to jesteśmy jednak dorosłymi ludźmi. To już nie są te czasy, gdy starsze pokolenie brało w opiekę młode, wyrzucone z domu osoby LGBT+, wspólnie żyli, składali się na rachunki. Jeśli jednak mogę, to oczywiście im pomagam, chociaż raczej nie finansowo. (śmiech) 

Ostatnio twoje umiejętności mogło podziwiać szersze grono widzów. Wystąpiłeś w programie „Usłyszcie nas!” w TTV.

Byłem przekonany, że po nim stanę się osobą publiczną, ludzie będą rozpoznawać mnie na ulicy i już nawet na Grindra nie będę mógł wejść, bo nie wypada takim gwiazdom. (śmiech) Cóż, na ulicy nikt mnie nie rozpoznał, ale na Grindrze – trzy osoby. (śmiech) To było fajne doświadczenie pracy w telewizji. Dużo zobaczyłem, dużo poznałem. Ile Kazachów było w polskiej telewizji? Ilu voguerów było w polskiej telewizji? Jestem z tego dumny.

Powiedziałeś, że szukasz męża. To jaki on ma być?

Oh, baby… Is this the proposition? (śmiech) Przyznaję, jestem znany z tego, że jestem bitchy with a high standard – no ale trudno! Szukam, ale w tej chwili też chcę mocno inwestować w siebie i się rozwijać, więc poszukiwania ograniczam do Grindra. Niestety nikt nie zaprasza mnie na randki, wszyscy tylko na ruchanie. Oczywiście jak się bardzo chce, a mi się chce właściwie zawsze, to też fajnie, ale bawi mnie to coraz mniej. Chciałbym poznać kogoś, kto byłby mi naprawdę bliski. Kogoś, z kim mógłbym świętować nasze sukcesy, wspierać się w trudnych chwilach, spędzać czas razem, trzymać się za ręce… Kogoś, do kogo mógłbym przytulić się, wracając do domu po ciężkim dniu pracy. Ja jestem a Hopeless Family-Oriented Romantic. (śmiech)

Tekst z nr 91 / 5-6 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Roztańczony wulkan seksu

Tekst: Krzysztof Tomasik

Wśród najwybitniejszych polskich tancerzy nie brakowało atrakcyjnych gejów, ale tylko jeden z nich łączył występy w balecie z udziałem w rozrywkowych programach TV, a potem karierą zagraniczną. Nazywał się GERARD WILK (1944-95) i właśnie doczekał się biografii

 

 

„Tancerz” to podtytuł książki o Gerardzie Wilku; w PRL-u nie było drugiego takiego zawodu, w którym niemal jawnie można było być gejem. Giganci, jak Witold Gruca czy Stanisław Szymański, nie musieli się ukrywać, a mówiąc językiem dzisiejszej prawicy, „obnosili się”. Dość powiedzieć, że gdy w 1974 r. Szymański otrzymał wysokie odznaczenie państwowe z okazji XXX-lecia PRL-u, przybył do Pałacu Namiestnikowskiego w kreacji w kolorze lila z pozłacanymi guzikami, czym wywołał niemałe poruszenie. Wilk także lubił się stroić, a czasem wręcz szokować, tak było w 1968 r., gdy zjawił się w rodzinnych Gliwicach na ślubie kuzyna: Przyszedł w hipisowskiej koszuli rozpiętej do pępka, z długimi włosami, w okularach lenonkach. Urzędniczka straciła głos z wrażenia, ale doprowadziła uroczystość do końca. Warto dodać, że Szymański i Wilk mieli wspólnego krawca, pana Młynka z Teatru Wielkiego, który wykonywał dla nich najbardziej szałowe stroje: Szył najmodniejsze wtedy biodrówki bez zaszewek. Gerard zamawiał od razu trzy pary: beżowe, czarne i brązowe. Szczerze mówiąc, kolor zależał głównie od tego, jaki Młynek zdobył materiał. Biografa pełna jest smaczków przybliżających ówczesne życie warszawskiej bohemy artystycznej, bo napisała ją Zofia Rudnicka, także tancerka, przyjaciółka Wilka i uczestniczka wielu z opisanych wydarzeń. Autorka ze znawstwem opisuje karierę baletową, ale nie zapomina o występach, które w drugiej połowie lat 60. zapewniły tancerzowi masową popularność: rozrywkowe programy telewizyjne, występy u boku Krystyny Mazurówny, pierwsze teledyski (m.in. Ireny Santor i Piotra Szczepanika), modowe sesje Barbary Hoff dla „Przekroju”, okładki kolorowych magazynów, rólki filmowe u Stanisława Barei („Przygoda z piosenką”, „Małżeństwo z rozsądku”) i Andrzeja Wajdy („Przekładaniec”). Rudnicka pisze nie tylko o Wilku, przedstawia pejzaż tamtych lat i wydarzenia warte odnotowania. Takie choćby jak występ nagich mężczyzn w mieszczącej się na rogu Nowogrodzkiej i Kruczej w Warszawie restauracji Jelonek, w której regularnie bywał zespół nieodległej Operetki Warszawskiej: Kelnerki uwielbiały tancerzy z operetki i któregoś razu poprosiły ich o występ. Szatniarka, pani Stenia, która była przedwojenną fordanserką, koniecznie chciała, żeby był rozbierany. Chłopcy zgodzili się chętnie, ale pod warunkiem, że dostaną pieczonego kurczaka i ćwiarteczkę wódki. Była już dwudziesta trzecia, goście wyszli, a nawet zostali wyproszeni: „Zamykamy i zapraszamy państwa na jutro, a operetka zostaje!” – ogłosiła szefowa Jelonka. Dziewczyny szybko posprzątały, zasłoniły okna, ustawiły krzesła w dwa rzędy, zasiadły i… zobaczyły pierwszych chippendalesów. Chłopcy absolutnie wyprzedzili epokę. Po ćwiarteczce zatańczyli całkowicie na golasa.

Tańczy z Mazurówną, romansuje z Barbasiewiczem

Dla Wilka od wczesnych lat ważne były przyjaźnie z dziewczynami. Z niektórymi próbował nawet „chodzić”, ale – co bardzo gejowskie – każdą charakteryzował poprzez podobieństwo do gwiazdy filmowej. Jadzia przypominała mu Kim Novak, a Heli pomagał upodobnić się do będącej wówczas u szczytu kariery Brigitte Bardot (17-letni Gerard kolekcjonował jej zdjęcia). „Pierwszy raz” z mężczyzną przeżył w słynnej łaźni Pod Messalką na Krakowskim Przedmieściu, która w PRL-owskiej Warszawie stanowiła jedno z czołowych miejsc spotkań homoseksualistów. Po latach Wilk opowiadał o tamtej chwili Zofii Rudnickiej, która relacjonuje: Do dużej sali z basenem prowadziło dwoje drzwi tworzących jakby przedpokój. Gerard przechodził tamtędy, kiedy równocześnie z drugiej strony wszedł piękny, rosły mężczyzna. Okazało się, że od dawna go obserwował. I stało się. Był młody, wolny, bardzo seksowny i z hedonistyczną satysfakcją rzucił się w wir życia towarzyskiego, którego częścią były także przygody erotyczne. Lubił się bawić, tańczyć, a atrakcyjnych mężczyzn można było spotkać wszędzie. Nawet zawodowy wyjazd do Bułgarii z Krystyną Mazurówną zakończył się nowym romansem: Gerard pewnego dnia spotkał jakiegoś mężczyznę i zniknął. Nie było go dwa dni, a potem się pojawił, zabrał rzeczy i powiedział, że przeprasza, ale wyjeżdża do Warny. Bynajmniej nie na konkurs baletowy. Był rozemocjonowany. Wrzucił walizkę do czekającego na niego białego kabrioletu, pomachał nam i odjechał…. Wilk nawiązał również romans z początkującym wówczas znakomitym aktorem Markiem Barbasiewiczem. Po raz pierwszy zobaczyli się w 1968 r. w Sopocie, gdzie w czasie trwania festiwalu zbierała się śmietanka towarzyska. Tancerza nie można było przeoczyć. To było przedpołudnie, czekaliśmy w holu na artystów – wspomina Barbasiewicz – i nagle z półpiętra «spłynął» Gerard! Jak cudne zwieńczenie szczęśliwego czasu. Zobaczyłem go po raz pierwszy. Zjawiskowy, opalony, w piaskowych spodniach i fioletowawej, bardzo rozpiętej koszuli. Relacja Barbasiewicza to także świadectwo, w jaki sposób ówcześni homoseksualiści nawiązywali znajomości. Rudnicka: Po koncercie Marek szedł ze znajomymi i znowu napotkał Gerarda wzrokiem, ale fala ludzi spieszących się jak zwykle do kolejki spowodowała, że stracił go z oczu. I wtedy nagle poczuł, że ktoś od tyłu wsuwa mu coś do ręki. Była to kartka z zeszytu w kratkę, a na niej zapisany warszawski numer telefonu. Marek do dziś się dziwi: «Kiedy on to zrobił i jak? Przecież był bez torby i na pewno bez zeszytu…». Dwa dni później spotkali się na Monciaku. Szli w swoich grupach i minęli się jak gdyby nigdy nic, w końcu się nie znali. Jeszcze… Ale był numer telefonu. I to wzajemne przyciąganie dwóch niezwykle atrakcyjnych mężczyzn.

Z Hiszpanem w świat

Bardzo długo Gerard nie szukał stałego związku, nie ma jednak wątpliwości, że jednym z najważniejszych mężczyzn jego życia był zakochany w Polsce hiszpański scenograf Fabian Puigserver, którego Wilk poznał w domu Xymeny Zaniewskiej. Jak pisze Zofia Rudnicka: Najpierw byli parą, a potem już na zawsze zostali przyjaciółmi. Fabian nie tylko pomógł Wilkowi, gdy ten wyemigrował, ale także zaszczepił mu fascynację Barceloną, w której tancerz zazwyczaj spędzał wakacje. Ulubionym zajęciem na słynnym deptaku Rambla było podrywanie marynarzy: Młodzieńcy w marynarskich strojach, szukający przygód, chętnie zawierali znajomości i dawali się bałamucić. Żołnierze US Navy z krążowników byli tak zbudowani, że trudno było przejść obok nich obojętnie. Mundury robiły wrażenie, a chłopcy w mundurach lubili zaszaleć. Latem 1970 r., kiedy 26-letni Gerard Wilk był u szczytu kariery (właśnie otrzymał partię Romea w „Romeo i Julii” i zagrał w filmie baletowym „Gry”), zdecydował się na emigrację. Udało mu się dostać do najważniejszego zespołu tanecznego na świecie, Baletu XX wieku, który w Brukseli prowadził wizjoner Maurice Béjart. To było otwarcie zupełnie nowego rozdziału życia, z homogenicznej Polski trafił do grupy, w której mieszały się narodowości, rasy i kultury. Nie brakowało też homoseksualistów, z Béjartem na czele, który nie miał oporów przed sypianiem z tancerzami, tworzył otwarty związek z charyzmatycznym Argentyńczykiem Jorge Donnem (w zespole pełnił funkcję pierwszego tancerza). Wilk najbardziej zaprzyjaźnił się ze Szwajcarem Jean-Paulem Balmerem, którego wszyscy nazywali Kukunet. Partner Kukuneta, Remy, prowadził w Brukseli lokal La Cage, który szybko stał się jednym z ulubionych miejsc Gerarda. Przyprowadzał tam także gości z Polski, w La Cage bywała Zofia Rudnicka i przebywający na stypendium Jerzy Graczyk dający wraz z Remym takie popisy taneczne, że Wilk krzyczał zachwycony na cały lokal: Graczykowa! Kocham cię! W Brukseli w latach 70. było mnóstwo knajp gejowskich, autorka książki przekonała się o tym, gdy w czasie jednego z pobytów trafiła akurat na karnawał: Kluby różniły się między sobą, inne były dla „urzędniczek”, a inne dla „złotej młodzieży”. Zwiedziliśmy kilka, w większości chłopcy byli poprzebierani, a jakże. W jednym królowały arabskie galabije, do tego domowe papcie i malutkie torebeczki; komiczny efekt dawały po męsku ostrzyżone głowy. Zastanawiałam się, dlaczego nie noszą peruk, czy były za drogie? Kolejny klub był bardziej ekskluzywny, nie chciano mnie tam wpuścić. Dopiero kiedy Gerard powiedział, że jestem jego siostrą, weszłam bez problemu. Znów tłum, chłopcy poprzebierani za super laski. Modne są akurat garnitury dla dziewczyn, więc i oni mają takie garniturki, jedwabne bluzki rozpięte do pępka oraz długie perły, a peruki takie jak idolka tego karnawału – Liza Minnelli w „Kabarecie” Boba Fosse’a. Siedzimy przy barze z tak odstrzelonym młodzieńcem, ma świetny makijaż, mocno czerwone usta i jest naprawdę piękną kobietą. Wpatruję się w niego zafascynowana, bo wygląda jak gwiazda filmowa, aż Gerard zwraca mi uwagę. Robi się gorąco i nagle mój obiekt ściąga perukę – szok! Zdecydowanie wolałam go jako kobietę.

U boku Francuza

Jedenaście lat (1970-81), które Wilk spędził w zespole Béjarta to okres wypełniony tańcem, podróżami i romansami. Jak wspomina Dariusz Blajer, kolega z zespołu, Gerardowi nie oparł się nawet chłopak jego przyjaciółki, Catherine Verneuil: Ona mieszkała z chłopakiem na górze w dużym i dziwnym mieszkaniu. Często urządzali tam przyjęcia. Zdarzyło się któregoś razu, że zabawa tak się potoczyła, że panowie się zapomnieli i chłopak Catherine został uwiedziony przez Gerarda. Może było odwrotnie, ale stało się. Był skandal na drugi dzień i jeszcze długo potem, ale zostało to „w rodzinie”. Z zawodu tancerza Wilk zrezygnował w wieku 37 lat, gdy był jeszcze w znakomitej formie. Zapragnął stabilizacji, którą dała mu praca pedagogiczna. Przeprowadził się wówczas do Paryża, tam związał się z malarzem Jean-Jacquesem Le Corre. Jesienią 1994 r. wspólnie przyjechali do Polski, Wilka zaproszono, by w Teatrze Wielkim wyreżyserował operę „Werther”, do której Le Corre zrobił scenografię. Okazało się, że było to swego rodzaju pożegnanie, 28 sierpnia 1995 r. Gerard Wilk zmarł. Nawet przed dobrymi znajomymi ukrywał, że od kilku lat żyje z HIV, co wówczas oznaczało wyrok śmierci. Teraz jego praca i życie zostały utrwalone, Zofia Rudnicka pisze we wstępie: To moja bardzo osobista opowieść o Gerardzie Wilku, ale zapraszam do niej nie tylko wielu znajomych, ale i wszystkich, którzy chcą go poznać. Jako tancerz i artysta Gerard istnieje w pamięci całego pokolenia.

Tekst z nr 81 / 9-10 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Szpilki i ja

O przekraczaniu płci i o przegięciu, o Larze Croft i o Zosi z „Dziadów”, a także o doświadczeniach z hejtem, mówi tancerz Maciej „Gąsiu” Gośniowski. Rozmowa Mariusza Kurca

 

Foto. Adam Gut

 

Skąd ci się wzięły buty na szpilkach? To twój znak firmowy, masz je nawet nary­sowane na wizytówce.

Niedawno miałem problemy z nogą. Po­wiedziałem ortopedzie, że często tańczę na szpilkach, bałem się, że będę musiał na jakiś czas odpuścić – a on, że akurat na ten problem to chodzenie na szpilkach jest dobrym ćwiczeniem. Nie masz pojęcia, jak się ucieszyłem! Już gdy byłem dzieckiem, zakładałem szpilki mamy i starszej siostry.

One nie protestowały?

Nie pamiętam, czyli wielkich awantur nie mogło być, bo bym pamiętał. Ja byłem sy­nek mamusi. Główny spór szedł o długie włosy – do końca liceum musiałem mieć krótkie. A szpilki – to rodzina bardziej teraz ma obiekcje, że w nich tańczę, niż wtedy.

Wtedy ile miałeś lat?

Stopa pasowała do butów mamy i siostry, więc musiałem mieć ze 12.

To już wiedziałeś, że „chłopcy w szpil­kach nie chodzą”.

Wiedziałem, ale nie rozumiałem tego po­działu. Jak mama mi dawała na odpust, żebym sobie coś kupił na straganie, to za­wsze wracałem z lalką, nigdy z Iron Manem. Samochodziki mnie nie kręciły, rodzice to widzieli – synek był w klimatach lalkowych i już. Przez całe dzieciństwo projektowa­łem i rysowałem ubrania dla lalek. Mama mówiła, że „Maciuś ciągle te swoje dziew­czynki rysuje”. Nie o dziewczynki chodziło, tylko o kreacje. Kreacje obmyślałem! Gdy­by chłopcy też nosili fantastyczne stroje, to bym pewnie rysował i chłopców. Moja idolką była Lara Croft i szyłem kostiumy dla siebie jako Lary – o, tu bardziej pamiętam lekkie zdziwienie rodziców (śmiech), choć w sumie byli już przyzwyczajeni. Zadowole­ni? Chyba nie, ale też nie walczyli z tym. Na oficjalną stronę Tomb Raidera wysłałem moje zdjęcie, 7-latka jako Lary, i opubliko­wano je. To było mega!

Potem szpilki pojawiły się na studiach.

Na Wydziale Teatru Tańca w Bytomiu, który skończyłeś dwa lata temu. Taniec to była twoja naturalna droga od zawsze?

Tak. Rodzice zapisali mnie na taniec towa­rzyski i wiedziałem od razu, że to jest to. Miałem cztery lata. Starszego brata zapi­sali na tenis, a starszą siostrę na taniec to­warzyski. U mnie tenis nie wchodził w grę. O piłkę nożną nie pytaj. Rodzice mnie wspierali, a już byłem narażony na ataki rówieśników jako ten chłopczyk z „niemę­ską” pasją.

Wróćmy do studiów.

Liberalne towarzystwo, fajne zajęcia – np. z antropologii. Bardzo mi się podobało poznawanie i porównywanie różnych kul­tur bez oceniania, że jedna lepsza, druga gorsza. Pamiętam np. fa’afafinów, czyli trzecią płeć w kulturze samoańskiej. Dużo się dowiedziałem o polskim folklorze. Zro­zumiałem, że tak jak w państwie mamy pa­triarchat, tak w domach panuje matriarchat. Pracę magisterską napisałem na temat gier komputerowych jako sztuk performatyw­nych, dostałem wyróżnienie.

Gratuluję. Ale co ze szpilkami na stu­diach?

A, tak. Mieliśmy projekt z choreografem Victorem Choi Wo Ma z Hong Kongu. Trze­ba było coś zaaranżować w starej elek­trociepłowni Szombierki. Ogromna hala produkcyjna, już niedziałająca, pełna ma­szyn, zakurzona – przepiękna zniszczona sceneria. Czułem fascynację tą przestrzenią, a zarazem niepokój. To mnie zainspirowało, by pokazać postać, która wyłamuje się ze swojej płci. W lumpeksie kupiłem szpilki, stanik, spódniczkę krótką, damską perukę, porozstawiałem wokół siebie folię alumi­niową, by widz mógł widzieć również siebie, stanąłem przed wielkim lustrem i się tak poprawiałem.

Dlaczego robisz teraz ruchy jak robot?

Bo to takie właśnie miało być – trochę sztuczne, niepełne. Że coś tu się zacina. Ktoś, kto nie ma płynności ruchów, bo nie czuje się dobrze we własnym ciele, walczy ze sobą. Chcę być kobietą, ale nią nie je­stem – taki akt odgrywałem.

Czyli to było trochę transujące.

Tak. Ja jestem transujący. W zabawach dziecięcych często bywałem dziewczynką. Dlatego, że one chodziły w tych wszystkich pięknych strojach. Strojów zazdrościłem. Gdybym tylko mógł nosić, co chcę, to już byłbym zadowolony. Dziś tak robię, będąc chłopcem.

Podczas studiów odkryłem zespół Kazaky, genialnych ukraińskich tancerzy na szpil­kach, klip do „Girl Gone Wild” Madonny. Zafascynowałem się voguerami (vogueing – specyficzny taniec powstały w biednych społecznościach czarnej i latynoskiej mło­dzieży LGBT w USA, który spopularyzowała Madonna w klipie „Vogue” oraz filmy „Paris Is Burning” i ostatnio „Kiki” – przyp. „Repli­ka”) i choreografiami Yanisa Marshalla. Na­stępny etap to była Bułgaria.

Co z Bułgarią?

Spędziłem rok w Sofii jako animator kultu­ry z dzieciakami, nauczyciel tańca. Wieczo­rami bywałem w dwóch głównych klubach gejowskich – ID oraz OneToOne. W jednym z nich poznałem Semira Alkadi. Mieliśmy poflirtować, a wyszło tak, że razem praco­waliśmy. Semir jest fantastycznym tance­rzem…

Występował w Polsce – widziałem jego taniec brzucha, szczęka mi opadła.

Tańczy też na szpilkach, miał projekt „Freud, teoria miłości” i szukał innych tancerzy. Stworzyliśmy niezły duet. Nasz klip Vania – Kalashnik ma blisko 2 miliony odtworzeń na youtube.

Jak się odnalazłeś w Bułgarii?

Bułgaria to jest specyficzna mieszanka – wpływy tureckie, rosyjskie, arabskie, rom­skie, greckie. Z jednej strony mogłem cho­dzić z chłopakiem za rękę, z drugiej strony nienawiść do przegiętych facetów jest tam jeszcze większa niż w Polsce. Bycie pasyw­nym w seksie, a więc „jak kobieta” to jest szczyt degradacji – kultura maczo na max. Stąd jak wejdziesz na Grindra w Bułgarii, to tam wszyscy są aktywni. Śmieszne to.

Gąsiu, szpilki są dla ciebie symbolem czego?

(długa cisza) Siły. I przełamywania granic.

Siły? Przecież człowiek na szpilkach mniej może.

No, gdybym był na szpilkach, a wokół mnie tłum kiboli, to może nie czułbym się silny, ale generalnie – tak, czuję moc.

Fascynuje cię, że łamiesz społeczną nor­mę dotyczącą płci.

Ja tych kulturowych podziałów na płcie nie czaję i gram z tym. Różowy kolor dla dziew­czyn, a błękitny dla chłopaków? Kto to usta­lił? Co kolor ma do płci? Ja uwielbiam różowy. Facet nie może nosić szpilek? Ja je zakładam – okazuje się, że może. Zresztą, szpilki dziś są atrybutem kobiet, ale nie zawsze tak było.

W starożytności koturny, platformy nosili ci wyżej urodzeni – by być wyższymi niż po­spólstwo. Trudniej się na nich chodziło, po­dobnie jak na szpilkach, ale symbolizowały wyższy status. Bodajże w XVI wieku pojawił się pierwszy kształt szpilkopodobny – takie buty nosili żołnierze francuskiej jazdy kon­nej. Idealnie pasowały w strzemiona. Odgłos charakterystycznego stukania szpilkami o parkiet, znany i dziś, oznaczał, że oto nad­chodzi mężczyzna, żołnierz. Tę genderową granicę przełamała Katarzyna Medycejska, która była drobna i do ślubu założyła szpil­ki. Znowuż po rewolucji francuskiej szpilki były wręcz zakazane jako symbol wywyż­szania się, niezgodnego z hasłami równości.

A jak w to twoje balansowanie płciowe wpisuje się seksualność?

Długo myślałem, że jestem aseksualny. Miałem sygnały, że jestem homo, ale jakoś ich nie odbierałem, głupie to było. W kół­ko przecież śnili mi się faceci… Rówieśnicy wiedzieli przede mną i zaczęli wyzywać.

Jak?

Że jestem kominiarz.

Dlaczego kominiarz?

No, że przeczyszczam kominy, nie rozu­miesz?

Chodzi o seks analny? Kominiarz kojarzy mi się z czarnym ubraniem, a ty jesteś kolorowy ptak.

Oni mieli inne skojarzenia.

Jak ty to odbierałeś?

A jak miałem odbierać? Pomijając wszyst­ko inne, żaden anal mi wtedy w głowie nie był przecież.

Raz jeden koleś mnie na przerwie po prostu pobił. Za całokształt, za to, że jestem prze­gięty. Ale jednocześnie byłem przez sporą grupę lubiany, parę razy zostałem nawet przewodniczącym klasy. Byłem też zastęp­cą przewodniczącej Młodzieżowej Rady Miasta w moim Jastrzębiu.

Nosisz atrybuty przypisywane kobietom, kolczyki, szpilki, makijaż, ale w ogóle nie jesteś przegięty, jeśli chodzi o sposób by­cia. Twój taniec też jest bardzo „męski”, kanciasty. Nie masz w sobie nic z uda­wania kobiecości, z drag queen. To jest queerowanie innego gatunku.

Nie powiem „dziękuję”, bo to by oznaczało, że mam coś przeciwko przegięciu, a ja ko­cham przegięcie.

Jasne. Tylko mówię, jak cię odbieram. Wracamy do odkrywania seksualności.

Pamiętam szczególnie jedno zdarzenie z liceum. Na wuefie niefortunnie prze­skoczyłem przez kozła, źle spadłem i ura­ziłem kręgosłup. Niegroźnie, ale bolało jak diabli. Przyjechało pogotowie. Dwóch ratowników medycznych. Pięknych! Jak mi kołnierz zakładali, to od razu przesta­łem czuć ból – czułem się, jakby mi jakiś naszyjnik nakładali. Potem mnie unie­ruchamiali, a ja fantazjowałem, że przy­kuwają mnie do złotego łoża i będą się mną teraz… opiekować (śmiech). Dwóch pięknych mężczyzn się mną zajmuje – raj. I wyobrażasz sobie, że nawet wtedy nic mi nie zaświtało? Ba! Miałem dziewczynę, prowadzaliśmy się. Potem mnie rzuciła – dla innej dziewczyny.

Kiedy ci zaświtało?

Na studiach jeden facet mnie poderwał bardzo skutecznie. Przeleciał mnie. Alko­hol miał w tym rolę, ale wiedziałem, co się dzieje i podobało mi się. Rano przesuną­łem przed oczami filmik z poprzedniego wieczora i „jak widać na załączonym ob­razku, jesteś gejem jak cholera, chłopie”. Byłbym już przypadkiem klinicznym, gdy­bym tego nie przyjął. Nawet się ucieszy­łem. Wszystko stało się jasne, koncepcja o aseksualności padła.

Najważniejszy coming out – przed sa­mym sobą.

Wszystkie inne poszły już łatwo.

Pochodzisz ze Śląska, od roku mieszkasz w Warszawie. Widziałem twój występ w burleskowej „Boylesce” w Teatrze Druga Strefa. W marcu wystąpiłeś na fe­stiwalu burleski w Pradze.

Burleska mnie fascynuje. Rozbieranie się jako przekraczanie norm dotyczących cia­ła, sprawa erotyczna, ale „złamana”, bo nie chodzi tylko o zmysłowość, ale też o kome­dię, kabaret, zgrywę. Pierwszy raz tańczy­łem mocno rozebrany na podeście w kra­kowskim Coconie i to było przeżycie.

Masz w repertuarze performance z tek­stem Zosi z „Dziadów”.

Nazywa się „Bring me to life”. Zosia jest mi bliska jako postać nierozumiana i nie­słusznie ukarana. A inspiracją do wykorzy­stania jej był czarny protest. Solidaryzuję się z jego uczestniczkami. Tak jak i teraz z gejami zamykanymi w obozach koncen­tracyjnych w Czeczenii. Chodzi mi po gło­wie performance temu poświęcony.

Wykonujesz też numer pod „Gimme more” Britney Spears i „Super Bass” Nicki Minaj.

Oj, to teraz sam siebie kopnę. To jest moja zabawa z „przymusem” tzw. wysokiej sztu­ki – z takim napinaniem się artystów, żeby za każdym razem stworzyć nie wiadomo jak głębokie dzieło. Też czuję tą presję i stąd odreagowanie. Tańczę pod Britney i pokazuję niemal goły tyłek.

A „Super Bass” to jest moja osobista pa­rada równości – kawałek, podczas którego wyciągam facetów z publiczności i mamy półminutowy „romans” na scenie – bez wstydu, przeciwnie, z radością, mam na­dzieję, obustronną.

Pewnie masz też doświadczenia z hej­tem.

Nie tylko w sieci. Ostatnio jechałem na występ do Wrocławia. Pociąg się opóź­niał i zdałem sobie sprawę, że aby zdążyć, muszę już zacząć robić makijaż. Wyjąłem sprzęt i do dzieła. Za mną siedziało dwóch żołnierzy. Zauważyli to i zaczęli głośno komentować. Postanowiłem nie reago­wać, robiłem swoje. Potem zadzwonili do kumpli we Wrocławiu, by tamci przyszli na dworzec, „żeby wpieprzyć jednemu pedałowi”. Po przyjeździe wyszedłem na peron i wmieszany w tłum, na glinianych nogach, skierowałem się do taksówek.

Teraz praktycznie chyba nie masz maki­jażu, ale od włosów ci odstają takie…

Fajne, nie? (Gąsiu demonstruje długie czer­wone warkoczyki do połowy pleców, jakby wplecione we włosy)

Nie gapią się na ciebie ludzie na ulicy?

Nie zauważam, ale jak znajomi idą ze mną, to mówią, że tak.

Podczas debaty Miłość Nie Wyklucza „Normalność kontra przegięcie” mó­wiłeś o tym, jak inni geje naciskają na bycie „męskimi”, hejtują „przegiętych”.

Wewnątrzśrodowiskowa homofobia jest ogromna. Wciąż słyszę, po co ci te kolczy­ki, po co ta mascara. I to udawanie cnotli­wych, jakby w życiu seksu nie mieli… Czę­sto wzbudzam lęk połączony z niechęcią. W efekcie o randkę nie jest łatwo.

Ale się nie dajesz.

Teraz obmyślam nieziemską kreację na Paradę.

Tekst z nr 67 / 5-6 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Strike a Pose

(Holandia, 2016), reż. E. Gould, R. Zwaan. Premiera w Polsce: październik 2017, Netflix

 

Luis, dalej Oliver (w okularach), nad nim Kevin , obok niego Donna (chórki) i Carlton, dalej Madonna, nad nią Gabriel a z prawej Salim. Na dole leży Jose. Mat. pras.

 

Madonna miała dziesiątki tancerzy, ale Luis Camacho, Oliver S. Crumes III, Salim Gauwloos, Jose Gutierez, Kevin Stea, Carlton Wilborn i Gabriel Trupin byli wyjątkowi. To oni wystąpili z Królową Popu w słynnym klipie „Vogue” (1990), który wylansował światową modę na taniec vogueing. Oni wystąpili z Królową w jej najgłośniejszej trasie koncertowej „Blond Ambition Tour 1990” oraz w pełnometrażowym filmie „W łóżku z Madonną” (1991) dokumentującym tamtą trasę. Wtedy przyjęty chłodno, dziś uważany jest za prekursora celebryckich reality shows. Homoseksualność sześciu tancerzy (oraz heteroseksualność siódmego – Olivera) jest tam na tapecie jasno i bez ogródek.

Reżyserki team: Ester Gould ze Szkocji i Reijer Zwaan z Holandii postanowili wrócić do tancerzy z „Vogue” po 25 latach. Efektem jest dostępny od niedawna na Netfliksie dokument „Strike A Pose”. Robi wrażenie. Przynajmniej na kimś takim jak ja: w 1991 r. byłem ukrywającym się gejem i już fanem Madonny; gdy w „W łóżku z Madonną” zobaczyłem namiętnie całujących się Salima i Gabriela, zaparło mi dech.

Gabriel zmarł na AIDS w 1995 r. W czasie trasy z HIV żyli już wtedy również Salim i Carlton. W „Strike A Pose” opowiadają o tym tak, że szczęka opada. Salim: HIV zdiagnozowano u mnie w 1987 r. Miałem 17 lat i za sobą ledwo trzy razy z facetem. Diagnoza była jak wyrok śmierci. Trzy lata później był tancerzem największej gwiazdy pop – i miał ciarki, gdy ona co wieczór ze sceny przestrzegała: Nie bądźcie głupi, zakładajcie gumki na fiutki.

Cała szóstka opowiada o tym, jak trafi li do Madonny, jak na trasie stanowili dla siebie rodzinę zastępczą, z jakimi oporami wychodzili z szafy. O tym, jak po trasie wpadli w dół i wylądowali z narkotykowym nałogiem. I o tym, jak się z niego podnieśli. Salim i Jose dziś uczą tańca, Kevin jest choreografem m.in. u Beyonce…

„Strike A Pose” to dokument-wyciskacz łez. Fragmenty z mamą nieżyjącego Gabriela wpatrującą się w syna w „W łóżku z Madonną”, ogląda się ze ściśniętym gardłem, podobnie jak wyznanie Olivera, który mówi, że był homofobem a teraz jest dumny, że ma takich przyjaciół. (Mariusz Kurc)  

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tango we dwóch

DAWID BELACH jest tancerzem, odkąd skończył 10 lat, a od 2002 r. jest instruktorem w swojej prywatnej Poznańskiej Akademii Tańca. TOMASZ SĘPOWICZ od dwóch lat prowadzi zajęcia z queertanga – tanga argentyńskiego, tańczonego przez pary jednopłciowe. Również od dwóch lat Dawid i Tomek stanowią parę. Jak się poznali? Co taniec zmienił w ich życiu? Czy homoseksualni mężczyźni są bardziej zazdrośni od hetero i dlaczego nie mogą tańczyć na ogólnopolskich turniejach jako para jednopłciowa? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

 

Foto: malgorzatasobczak.pl

 

Pamiętacie pierwszy raz, gdy zatańczyliście z drugim mężczyzną w parze?

Tomek: Tańczyłem, oczywiście, na imprezach, w klubach, ale w marcu 2018 r. chyba po raz pierwszy zatańczyłem tango z drugim, obcym gejem na queer milondze w Barcelonie. Było to niesamowite przeżycie. Zszedłem z parkietu i musiałem się chwilę zastanowić, co zrobić dalej ze swoim życiem, bo było tak super! A Dawid pierwszy raz tańczył ze mną.

Naprawdę? Ale ty, Dawidzie, tańczysz od dziecka… Nie tańczyłeś nigdy choćby z poprzednim partnerem?

Dawid: No właśnie nie. Przełamałem się dopiero, gdy zacząłem tańczyć tango z Tomkiem. Uczę od 2002 roku i to normalne, że jako instruktor musisz czasem chwycić mężczyznę i z nim zatańczyć. Ja jednak długo miałem opory, żeby najzwyczajniej w świecie taki facet sobie nie pomyślał, że ja coś… więc unikałem tego. Teraz się tym nie przejmuję.

Jak się poznaliście? Tomek przyszedł do szkoły tańca Dawida na zajęcia?

T: A to cię zaskoczę – było odwrotnie. Ja tańczę od 7 lat, ale jedynie tango argentyńskie, a od 2 lat uczę tego tańca inne osoby. Znajomy pokazał Dawidowi filmik, na którym tańczę z kolegą z Wielkiej Brytanii. Dawid znał oczywiście tango towarzyskie, ale nie wiedział wtedy nic o tangu argentyńskim, a to zupełnie dwie różne rzeczy – to może od razu podkreślmy – różnią się praktycznie wszystkim, tango ma wiele odmian. Więc to on przyszedł do mnie i tak od lekcji do lekcji… skończyło się na ten moment dwuletnim związkiem.

Dawidzie, znałeś już całą gamę standardowych tańców towarzyskich, a u Tomka postanowiłeś nauczyć się queertanga argentyńskiego, tak?

D: Mega mnie to poruszyło, jak zobaczyłem Tomka tańczącego tango z innym mężczyzną. Pomyślałem: Ja, gej, który tańczy od dziecka, moje całe życie związane jest z tańcem, a ja nigdy nie tańczyłem z facetem. I jeszcze właśnie tango, które dla mnie jest jednym z najpiękniejszych tańców. Muszę spróbować! No i tak te kilkanaście godzin na sali nas do siebie zbliżyło. Byliśmy umówieni często na trening na 21:00, miał on trwać 1,5 godziny, a wychodziliśmy z sali dopiero około 1:00 w nocy. Odprowadzaliśmy się potem do domu, zaczęliśmy spędzać ze sobą weekendy i… tak się to zaczęło.

Tango argentyńskie jest bardzo intymnym tańcem, bliskim. Osoby homoseksualne przez lata tańcząc w parze jedynie z osobami płci przeciwnej, nigdy chyba nie odnajdują tej intymności, która rodzi się w tańcu, a tu nagle pojawia się taka możliwość. Nowa dla nas sytuacja. Tak?

T: Tango argentyńskie jest bardzo bliskie, ale pamiętaj, że tutaj bardzo szybko i często zmienia się partnerów. Idąc na milongi, czyli takie wieczory taneczne, gdzie wszyscy tańczą tango argentyńskie, cały czas zmienia się partnera, tańczy każdy z każdym. Więc ta intymność w tangu jest nieco inna, ona nie jest erotyczna.

Dawidzie, twoja szkoła prowadzi tradycyjne kursy tańca towarzyskiego dla nowożeńców czy też hobbystów, ale jest jedyną w Polsce, która oferuje też zajęcia queertanga. To popularne zajęcia za granicą, obecne już od 2001 roku, a u nas… chyba jeszcze nie?

D: Poznańska Akademia Tańca jest normalną szkołą, w której uczymy pierwszego tańca weselnego, tańców towarzyskich. Gdy zaczęliśmy tańczyć razem, to naturalnie dodaliśmy queertango do oferty. Jesteśmy gejami, nie siedzimy w szafie, każdy o nas wie, a że queertango to ważny aspekt naszego życia, więc stwierdziliśmy – dlaczego nie!

T:Queertango to termin rzeczywiście jeszcze nie bardzo znany w Polsce z wiadomych powodów – polityczno-społecznych. Większość Polek i Polaków, które tańczą queertango poznaliśmy na festiwalach w Berlinie – osoby z Gdańska, z Warszawy.

D: Obecnie w parze tańczymy pokazowo na różnych eventach, prowadzimy warsztaty otwarte i zamknięte i nie boimy się, że ktoś dziwnie na nas, jako parę tańczących mężczyzn, spojrzy. Ludzie nas rozpoznają, witają, rozmawiają z nami. Każdego lata w Poznaniu od maja do września odbywały się open milongi na Placu Wolności. Na takie wieczory taneczne na otwartej przestrzeni przychodzi wiele osób w różnym wieku, o różnej orientacji, to już nie zamknięte warsztaty. Zawsze tańczyliśmy tam razem, nikogo to już chyba nie dziwiło. Mimo to jest spora blokada, niestety wiele osób z naszej branży boi się cały czas wyjść z szafy, szczególnie patrząc na osoby w moim wieku, sporo jeszcze nawet czterdziestolatków i starszych, którzy nadal żyją incognito. Jak ktoś się ukrywa jako gej, to nie ma mowy o tańczeniu z facetem – i jeszcze publicznie. To jest główny problem.

T: Z drugiej strony, gdy robiliśmy w zeszłym roku kurs tańca towarzyskiego dla osób LGBT+, to na forach pojawiło się: „Co to ma znaczyć? To już specjalnie trzeba robić kurs tylko dla osób LGBT+?”. Że to wykluczanie. Oczywiście, że nie musi być specjalnego kursu, ale ilu chłopaków ze swoimi chłopakami czy dziewczyn ze swoimi dziewczynami pójdzie do jakiejkolwiek szkoły tańca, żeby tam się nauczyć?

D: Tworzymy po prostu bezpieczną przestrzeń dla mniejszości. W tej chwili na kursie queertanga mamy 6 par, póki co sami panowie. Zachęcamy więc dziewczyny, lesbijki. Prowadzimy też „zwykłe” zajęcia tanga argentyńskiego, czyli pary różnopłciowe. Z kolei na milongach nawet mężczyźni hetero chętnie z nami tańczą. To zupełnie inna rzeczywistość do tej, która nas otacza.

T: To zdarza się też na milongach otwartych dla wszystkich w Poznaniu. Zazwyczaj pierwszą tandę, czyli pierwszy zestaw utworów tańczyliśmy razem, a nagle się to zmieniło, bo jak przychodziliśmy, to ja nie zdążyłem jeszcze zmienić butów, a podchodził nasz kolega Adam, łapał Dawida za rękę i mi go kradł, mówiąc, że on chce z nim tańczyć. Adam jest hetero i ma 70 lat, żonę, dzieci, wnuki, ale z Dawidem mu się tańczy najlepiej.

Na waszej stronie czy banerach queertango jest widoczne, na stronie piszecie, że jesteście parą, macie mnóstwo wspólnych zdjęć na Facebooku. Spotkaliście się z jakąś dyskryminacją czy atakami?

D: Właściwie tylko raz podczas zeszłorocznego Pride Week w Poznaniu, ze strony partyjnych mediów. Prowadziliśmy krótki warsztat wprowadzający do queertanga – na 10 par. Było nam miło, że mogliśmy zrobić coś dla naszej społeczności. Znalazła to TV Republika. Nadal gdy to wygooglujesz, znajdziesz materiał: „Homo-terror we dwojga!”. Tomka nazwali moim „partnerem” – w cudzysłowie – a sam tytuł wywołał masę homofobicznych komentarzy. Kilka minut po opublikowaniu tego materiału zadzwoniła do nas pani z „Wiadomości” TVP, która koniecznie chciała przyjechać do nas z kamerą. Przekonywała, że będzie to dla nas reklama, choć jej główne pytanie w rozmowie brzmiało: „Co chcemy uzyskać?”. Zdaje się, że miała już założoną tezę, więc podziękowaliśmy.

T: Zazwyczaj spotykamy się z pozytywnymi komentarzami. W tym roku w jednym z poznańskim hoteli organizowane był spotkanie dla kobiet z okazji 8 marca. Zaproszono nas tam na pokaz jako główną atrakcję wieczoru. Wszystkie panie były zachwycone naszym występem.

Mężczyźni jakoś stereotypowo generalnie boją się tańca, a w naszym patriarchalnym świecie taniec w parze jest jakby „zarezerwowany” dla kobiety i mężczyzny. Gdy na zajęciach pokazujecie mężczyznom, jak trzymać ramę, pokazujecie im kroki już w trzymaniu – nie krzywią się?

T: Ludzie są chyba przyzwyczajeni, że w tańcu trener musi umieć i jedne, i drugie kroki i czasem tańczy z kobietą, a czasem z mężczyzną. Miałem raz jednego ucznia o bardzo prawicowych poglądach, ale nawet z nim tańczyłem w bliskim trzymaniu bez problemów, a wiedział, że jestem z Dawidem parą. Nikt nigdy nie zwrócił na to uwagi.

D: A ja właśnie parę dni temu miałem lekcję z parą chłopaków i paradoks: jeden z nich nie chciał bliskiego trzymania – nawet u heteryków mi się to nie zdarzyło.

Może dlatego, że w hetero związkach to już nic nowego – wiadomym jest, że na rodzinnej imprezie tańczy się z różnymi osobami. Dla osób homoseksualnych sam taniec w parze jest może na tyle nowością, że jeszcze nie wiemy, jak zachować się w takiej sytuacji. Wy nie jesteście o siebie zazdrośni w sytuacjach, gdy jeden tańczy z innym?

D: Wchodzenie w przestrzeń queertango prędzej czy później rodzi potrzebę zmierzenia się z tym tematem.

T: Jedziesz na festiwal i wiesz, że tam wszyscy faceci są gejami lub bi, więc czasem pojawia się pewien stres. Jak widzisz swojego chłopaka tańczącego z dziewczyną, to spoko, ale z innym facetem, to czasem człowiek się robi zazdrosny. Z czasem przestajesz się tym przejmować, przyzwyczajasz się i po prostu idziesz tańczyć.

Patrząc na minę Dawida, chyba nie jestem do końca przekonany. (śmiech)

D: To nie jest łatwe. Dla mnie taniec to nie tylko kroki, to głębokie wejście w relację, dlatego nasz taniec jest dla mnie szczególnie ważny. Kiedyś zapytałem jedną z par hetero na milondze, jak sobie z tym radzą. Mają uzgodnione, że jej mąż nie będzie tańczyć z dziewczynami młodszymi od niej. To jeden z przykładów, kwestia wymaga jakiegoś przepracowania. Trzeba zbudować w sobie zaufanie do partnera i ja wiem, że jeśli byłby to facet, którego taniec nie interesuje, tylko na przykład jakieś obściskiwanie się i macanie, to Tomek z nim nie zatańczy.

Para hetero w tańcu ma jakby z góry ustaloną zasadę, kto prowadzi, a kto podąża. W parach homoseksualnych trzeba się umówić.

T: Tak, oczywiście – ale my po około 2-3 miesiącach nauki robimy niespodziankę i zamieniamy role. Super to działa edukacyjnie, gdy znasz kroki obu stron. No i łatwiej ustalić, komu lepiej się prowadzi, a kto woli podążać. Często ludzie zmieniają też role w zależności od utworu. Warto podkreślić jedno – w tangu argentyńskim patriarchalny podział ról upada. Po pierwsze, nawet na kursach dąży się do tego, by partnerzy hetero, chociaż na chwilę zamienili się rolami ze swoimi partnerkami. Po drugie, pojawia się ogólnoświatowa fala kobiet, które w tangu argentyńskim prowadzą – również tańcząc z mężczyznami! I tu Poznań też ma swoje zasługi, bo jest w naszym mieście coraz więcej dziewczyn, które na milongach prowadzą, również tańcząc z mężczyznami.

Jak zaczęła się wasza przygoda z tańcem?

D: Chyba dość tradycyjnie – córka mamy koleżanki chodziła na kurs tańca i nie miała partnera. To był rok 1990, miałem wtedy 10 lat, z ciekawością się zgodziłem. Spodobało mi się i już po pierwszej lekcji miałem pragnienie, aby w przyszłości zostać nauczycielem tańca.

T: Ja z kolei całe życie, jeśli tańczyłem, to jedynie gdzieś na imprezach, ale tango zawsze mi się podobało i chciałem zawsze spróbować. 7 lat temu – czyli miałem 25 lat – dzwoni do mnie koleżanka: „Tomek co robisz w piątek o 18:00?”. Miałem w planach jedynie jakieś piwo ze znajomymi. „Wiesz co, bo rozstałam się z chłopakiem, a zapłaciliśmy za cały semestr nauki tanga i może byś chciał ze mną pójść?”. Długo się nie zastanawiałem.

Czyli poszedłeś na zajęcia „zwykłego” tanga. A kiedy dowiedziałeś się, że możesz tańczyć je też z mężczyznami?

T: Miałem oczywiście świadomość, że jestem gejem i wiedziałem, że nas jest sporo – wg różnych statystyk od 8-12% populacji jest LGBT+. Gdzieś w internecie zobaczyłem filmik z queertanga, zacząłem szukać więcej na ten temat i znalazłem festiwal w Berlinie. Kilka miesięcy później, wziąłem mojego kolegę Michała, którego wówczas uczyłem tanga, i pojechaliśmy na International QueerTango Festival Berlin 2018. Było cudownie! Niesamowite wydarzenie, mnóstwo ludzi, mnóstwo homoseksualnych par, świetne lokalizacje do tańczenia. Rok później, już z Dawidem i tangueros (społeczność tańcząca tango – przyp. red.), z Poznania byliśmy w Berlinie, Hamburgu, Monachium…

A tańców towarzyskich, chociażby takie walce, samby czy salsy, w parach jednopłciowych się nie tańczy?

T: W Paryżu jest festiwal queerdance i tam rzeczywiście rozgrywane są turnieje tańców towarzyskich w parach jednopłciowych. W Polsce w zakresie tańca towarzyskiego prężnie działa klub sportowy dla osób LGBT+ Chillli w Katowicach, którego tancerze i tancerki jeżdżą na te festiwale.

Czyli są już festiwale organizowane specjalnie dla jednopłciowych par, a co z turniejami „normalnymi”? Para homoseksualna nie może wziąć udziału w turnieju tańca?

D: Rzeczywiście przepisy Polskiego Towarzystwa Tanecznego i tożsamych organizacji międzynarodowych mówią, że para taneczna to partner i partnerka. Poza Polską są oczywiście alternatywne stowarzyszenia czy federacje, które organizują turnieje dla par homoseksualnych.

I nikt nie walczy z tą dyskryminacją? Czym w tańcu różni się para jednopłciowa od binarnej? Dlaczego nie możemy brać udziału w tym samych turniejach na równych prawach?

D: Tu chodzi o różnice płci. Podobnie jak łyżwiarstwo fi gurowe czy tańce ludowe. Przyznam, że nie widzę tutaj potrzeby „walki” o takie kwestie. Jest przestrzeń w tradycyjnej formie, niech będzie również osobna przestrzeń w naszej formie. A może kiedyś uda się to połączyć, ale czy to niezbędne? Nie wiem. Na szczęście w tangu w większości nie mamy takich dylematów.

Dawidzie, masz poczucie, że wśród tancerzy jest wielu gejów?

D: Czołówka światowych rankingów, szczególnie w tańcach latynoamerykańskich, to praktycznie same osoby z naszej branży. Patrząc więc na całe środowisko taneczne – sporo tam mężczyzn homoseksualnych.

Podobno wasze koty mają imiona tancerzy?

T: (śmiech) Rey i Carlos, czyli Rey Flores i Carlos Blanco. To para tancerzy z Meksyku, którą poznaliśmy rok temu w Berlinie na festiwalu. Obydwa nasze koty są ze schroniska i gdy jechaliśmy z pierwszym do domu, od razu stwierdziliśmy, że to musi być jakieś tangowe imię. Wybieraliśmy po naszych ulubionych, najbardziej znanych maestros tanga argentyńskiego. Zaczęliśmy wymieniać po kolei: Juan d’Arienzo, Osvaldo Pugliese, Rodolfo Biagi… Te imiona do końca do kota nam nie pasowały, więc wyliczaliśmy dalej aż dotarliśmy do Carlosa di Sarli, i tak kociak ze schroniska został Carlosem. Miesiąc później wzięliśmy kolejnego kotka – uznaliśmy, że do Carlosa będzie pasował Rey.

A jak z coming outami u was?

D: W pełni zaakceptowałem swoją orientację w wieku 21 lat. Parę lat wcześniej zakochałem się w heteryku, to niestety była miłość tylko platoniczna. (śmiech) Potem miałem już pewność. Pomógł mi w tym mój idol, George Michael. W młodości uwielbiałem go słuchać, więc gdy dowiedziałem się w 1998 r., że jest gejem, dodało mi to skrzydeł. Później postanowiłem sobie, że nie przekroczę 30. roku życia, nie ujawniając się mamie. Nie chciałem już więcej słuchać tych świątecznych życzeń, żebym znalazł sobie wreszcie jakąś kobietę… W wieku 29 lat – powiedziałem. To była dobra decyzja

T: U mnie to było dość gładkie i szybkie. Uświadomiłem sobie, że jestem gejem w liceum, potem spotykałem się z jednym chłopakiem. Mama chyba już coś widziała, ale nie pytała nigdy – i tak w pewnym momencie, gdy miałem faceta, przyszedłem z nim do domu i poszło. Przyznała mi potem, że wiedziała to od kilku lat, ale musiała sama sobie to jakoś ułożyć, bo jestem jej synem, więc nie ma mi niczego za złe, a nie mówiła o tym, bo to był jej problem, a nie mój. Zajęło więc to jej trochę czasu. Obyło się bez wielkich kłótni. Miałem kuzynkę, która wtedy, że tak powiem, „eksperymentowała” z kobietami. Natomiast po coming oucie dowiedziałem się, że moja ciotka, która przed laty wyjechała do Szkocji, to wyjechała do dziewczyny. Wiem, że dziś są już w związku małżeńskim, ciocia pracuje w szkockiej policji. Moje młodsze rodzeństwo nie ma z tym żadnego problemu, zawsze mnie wspierali, nigdy o tym nawet nie dyskutowali. Siostra wręcz chyba cieszyła się, że ma brata geja, bo to fajnie brzmiało przed znajomymi. (śmiech)

Dawidzie, a ty nie spotykałeś się z np. obelgami w szkole przez to, że tańczyłeś? W Polsce tańczący chłopak, nastolatek i to w tańcu towarzyskim może mieć czasem trochę przechlapane; „pedał” pojawiał się na przerwach?

D: Z samego powodu, że tańczę, to obelg chyba nie słyszałem. To nawet wzbudzało jakiś szacunek wśród kolegów. Ale generalnie słowo „pedał” na osiedlu słyszałem wiele razy. No widocznie już wówczas było po mnie widać. (śmiech) Koledzy chyba wiedzieli wcześniej niż ja.

Tomku, taniec to twoja pasja, ale na co dzień, zawodowo, jesteś germanistą i logistykiem, tak?

T: Pracuję w eksporcie. Zawsze to lubiłem chociażby ze względu na możliwość podróżowania. Gdy byłem np. w Barcelonie, oczywiście tak ustawiłem spotkania służbowe, by mieć wolny poniedziałek, bo wtedy odbywała się tam queerowa milonga. (śmiech) Moja pasja to też języki – angielski, niemiecki, francuski, podstawy polskiego języka migowego… Dawid uczy się gry na bandoneonie, ja uczę się gry na skrzypcach… No, nie nudzimy się w życiu.

Patrzę na fotel, na którym siedzisz – jesteście gaymerami?

T: A, no tak, to też ja. (śmiech) Trochę pogrywam ostatnio w Frostpunk. To dla mnie wielkie odkrycie, szczególnie, że polskie studio wyprodukowało tę grę! Ścieżka dźwiękowa stworzona przez Piotra Musiała jest niesamowita, chociaż dla Dawida zbyt przygnębiająca i dostaje przy niej depresji – więc dla wspólnego dobra gram tylko w słuchawkach.

Dawidzie, słyszałem, że ty prowadzisz też takie zajęcia, jak terapia ruchem? Co to?

D: Rudolf Laban to był węgierski choreograf, który zaobserwował, że każdy z nas inaczej się porusza – pracownik fabryki, sportowiec – każdy ma swój „podpis” ruchowy. Chodzi o odnalezienie ruchu, który związany jest z twoją osobowością. Niektórzy chodzą szybciej, inni wolniej, jedni więcej gestykulują, inni mniej. Kiedyś mnie to bardzo zainteresowało i swego czasu szkoliłem się również w tym kierunku. Czasem prowadzę tematyczne warsztaty, podczas których uczestnicy poszukują siebie w ruchu.

T: Często ludzie wychodzili po tych zajęciach zapłakani, bo odkrywali w sobie coś, czego się nie spodziewali. Ostatnio jeden chłopak, gej, wychodząc z warsztatów, powiedział, że on teraz nie jest w stanie rozmawiać.

Co daje tango albo wspólne tańczenie w związku? To polepsza związek?

T: Trudno powiedzieć, zależy od człowieka. W tańcu na pewno otwieramy się przed sobą, poznajemy w sobie jakieś emocje. Jeżeli taniec weźmiesz jako podstawę do dalszego rozwoju, to ten taniec cię ulepszy. I ciebie personalnie, i ciebie jako partnera, i was jako związek. Jeżeli chodzi o mnie, to ja dzięki tangu bardziej zwracam uwagę na ruchy, gesty. Czasem, tańcząc z Dawidem, przerywam, bo już czuję, że coś jest nie tak i pytam, co chce mi powiedzieć.

D: Taniec zmienia horyzonty, perspektywę, doświadczenie… To jest niesamowite. O, tak zakończmy. (śmiech)  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.