Życie to taniec

O „Vala Tanz Show”, o tańcu, o makijażu i biżuterii, o androgynii, a także o nienawiści i o tym, że geje lubią grać maczo na portalach randkowych, z tancerzem i performerem Tomaszem Foltynem rozmawia Magda Urbańska

 

foto: Klaudyna Schubert

 

Kiedy widziałam Tomka tuż po jego performansie „Vala Tanz Show”, miał ostentacyjnie rozmazany makijaż, długie pomalowane rzęsy i nieprzyzwoicie krótkie spodenki. Teraz otwiera mi drzwi młody, ujmująco kulturalny chłopak w zwykłych ciuchach i bez makijażu. Długa broda dodaje mu męskiej powagi.

Rozmawiam z Tomkiem, a Vala

Tomasz i Vala współuczestniczą w jednym życiu. Jest taki termin pochodzący z kultury rdzennych Indian: „two-spirit people”, czyli ludzie o dwóch duszach. Ja tak się czuję. Gdy występuję jako Valentyna, to działam artystycznie jako postać kobieca. Wtedy to jest Vala – drag queen i ta postać sceniczna zagarnia całą moją tożsamość.

Vala Tanz show” nie jest jednak typowym pokazem drag queen. Mówisz, że to „interdyscyplinarny performance”. Co to oznacza, skąd ten pomysł?

Pomysł na Valentynę Tanz pojawił się podczas mojego stypendium tanecznego w Filadelfi i w 2014 r. Poznałem tam wielu niesamowitych ludzi z kręgu drag queen, sztuki queer i tańca. Gdy wróciłem do Polski, odwiedziłem moją babcię Walentynę, która była wtedy ciężko chora. Zawsze była energetyczną, silną i bezkompromisową kobietą. Mój pomysł na performance jest hołdem dla jej życia. Vala jako projekt stanowi syntezę moich osobistych przeżyć oraz doświadczenia artystycznego – łączę różne elementy teatru tańca i performance’u. Interesują mnie działania radykalne, na granicy sztuki i życia, zestawianie różnych estetyk i dyscyplin.

Inaczej niż większość pokazów draq queen, „Vala Tanz Show” nie opiera się na wykonywaniu piosenek. To kompilacja współczesnego teatru tańca i ruchu scenicznego, w którym ważna jest również oprawa wizualna – kostium, rekwizyt. Nie opowiadasz konkretnej historii, ale za pomocą luźno powiązanych scen przybliżasz tytułową postać. Z jednej strony to trochę burleska, bo mamy taniec, skecze i lekko erotyczny wydźwięk, z drugiej – elementy kabaretowe: zabawa słowem, kontakt z publicznością.

I nie zapominaj, że jest to genderfuck queer performance, a więc występ świadomie prezentujący cechy przynależne różnym płciom, akcentujący płynną seksualność. Valentyna Tanz to diwa, performerka, miejska szamanka, wizjonerka, podróżniczka. Urodziła się gdzieś w lesie w Północnej Kalifornii… Ale zależy mi, by nie była tylko kabaretową postacią, która śmieszy. To kobieta skrajna w swojej ekspresji, bezkompromisowa.

W swojej pracy odwołuję się do działań amerykańskiej awangardy tanecznej, kultury beatników, społeczności Radical Faeries, współczesnego szamanizmu i praktyk duchowych.

Gdzie występujesz?

Prapremiera odbyła się w Teatrze Barakah w Krakowie w lutym 2015 r., a właściwa premiera miesiąc później w Lublanie, na Słowenii podczas 16. Queer Festival Rdece Zore. W zeszłym roku wiele jeździłem z projektem. Prezentowałem „Vala Tanz Show” od Szczecina, przez Warszawę, Kraków, Lublanę, po Oakland, Portland czy San Francisco. Poza tą serią odcinków perfomatywnych, gdzie Valentyna opowiada o swoich podróżach emocjonalnych, występuję również jako Tomasz/Valentyna w innych projektach, działaniach performatywnych i filmowych.

Ostatnio np. w projekcie Karola Radziszewskiego i Adama Walickiego „Slavox” w Nowym Teatrze, pokazywałeś też „Osobisty totem mocy” w CSW Zamek przy wystawie „Test Ducha”. Ponadto, realizowałeś projekt „Sztuka na giełdzie” w Lublinie czy performatywną wystawę „Królestwa. Podwójne zaprzeczenia” w ramach 40. Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Jesteś bardzo aktywny!

Na scenie jestem od 14. roku życia, a więc już 16 lat. Zacząłem w „Terminus a Quo” – niezależnym teatrze ruchu Edwarda Gramonta w Nowej Soli. Wystąpiłem w ponad 30 spektaklach w przeciągu 6 lat. Tam zacząłem tańczyć, pracować ze słowem i uczyć się improwizacji. Potem, mając 20 lat, tańczyłem w Krakowie u Marty Pietruszki w SCKM i Iwony Olszowskiej w Hurtowni Ruchu, a następnie ukończyłem szkołę Shahara Dor „Artness – Home and School for Movement and its Performance” w Izraelu, Performers House w Danii oraz wyjechałem na stypendium do San Francisco do Anny Halprin – jednej z najważniejszych postaci awangardy tańca amerykańskiego. Po drodze były jeszcze studia na Uniwersytecie Jagiellońskim…

Większość twojego życia to scena!

Scena – nie. To coś, czego unikam. Rozróżniam sceniczność i performance. Koncepcja performansu zakłada ciągłe bycie w procesie artystycznym, który jest jednocześnie sposobem na życie. To trochę co innego niż teatr, w którym są aktorzy i aktorki ucieleśniający jakieś postacie na scenie. Gdy schodzą ze sceny, są z powrotem sobą. U mnie ta granica zanikła w procesie dojrzewania i kształtowania mojej tożsamości. Dlatego o Vali też nie do końca mówię jako o spektaklu czy teatrze. Ale można powiedzieć, że większość mojego życia to taniec.

Valentyna zaczęła zatem funkcjonować również w twoim życiu prywatnym?

Tak, odkryłem, że w życiu prywatnym też jest we mnie silny pierwiastek żeński. Przed Valą też to czułem, ale dopiero teraz istnieje on we mnie na równych prawach z pierwiastkiem męskim. Teraz Valę, uosobienie tej mojej kobiecości, traktuję jako publiczną postać – jest ona politycznym i artystycznym manifestem. Androgeniczność jest mi bardzo bliska, nie chcę się definiować płciowo.

Na co dzień nakładasz jednak delikatny makijaż, nosisz biżuterię.

„To” we mnie było, odkąd pamiętam – fascynacja ozdobami, biżuterią, ciuchami… Był w tym wpływ mojej mamy, która zawsze zwracała uwagę na detale. One zostały we mnie zaszczepione i zaczęły przybierać formę kobiecą: kolczyki, ubrania, których przeciętny chłopak by nie założył. Tak było praktycznie od podstawówki. Lubiłem założyć np. spodnie w kratkę, długi skórzany płaszcz czy obcisłe swetry. Mama zawsze patrzyła na to życzliwie, pilnowała, żeby wszystko było wyprasowane, zadbane, wypastowane buty. Ta dbałość o szczegóły wizualne jest we mnie i przekłada się na pracę artystyczną: scenografię, kostiumy, makijaż.

Rówieśnicy w szkole nie dokuczali chłopakowi w ubraniach, „których przeciętny chłopak by nie założył?

Jasne, w szkole nie było lekko, ale miałem swoją szajkę, z którą zawsze czułem się dobrze. Było grono „kolorowych” ludzi – inaczej ubranych, szukających alternatywy wobec większości.

Ale liczy się dzisiaj, tu i teraz. Nowness. Zresztą jest tak, że pośród fali homofobii, ksenofobii i rasizmu, zdarzają się miłe rzeczy. Bycie queer w tym kraju jest ciągłą walką – jesteś wahadłem pomiędzy byciem super-cool-sexy a byciem obiektem nienawiści, „elementem do odstrzału”. Jestem wyzwaniem dla przeciętnego Polaka (śmiech). Noszę makijaż i gdy czuję się na tyle silny w sobie, że mogę w nim wyjść do ludzi – to wychodzę. Ten proces rozwijał się i był związany z Valentyną. Czasami nawet przedstawiam się jako Vala. To też jest eksperyment: jak ludzie mnie wtedy odbiorą.

Jak odbierają?

Różnie. „– Vala? – Tak, Vala. – Co to w ogóle jest za imię?!”. To często jest problem, ale duża część moich znajomych już to zaakceptowała i mówi do mnie na co dzień „Vala”. Były pytania, dlaczego, skąd się wzięło, ale raczej z ciekawości. Język polski jest tak mocno zgenderowany i płeć mocno określa się w czasownikach, że forma zwracania się do mnie często jest pytaniem: czy mówić w formie żeńskiej, czy męskiej? Dla mnie obydwie formy są w porządku.

Spotykasz się z agresywnymi reakcjami?

Zdarzają się. Często jest tak, że kiedy wychodzę w pełnej odsłonie Vali, to rzeczywiście reakcje są bardziej radykalne, zdarzają się komentarze, chamskie teksty, zaczepki w barach. Nawet w miejscach przyjaznych LGTBQ czasem słyszę niefajne uwagi: „Ale sobie włosy, kurwa, podkręciłeś”, „Ja pierdolę, jaki koleś, kurwa, ma pomalowane oczy i usta”, „Jebany hipster-pedał”. Często zarzuca się mi, że „przez takich jak ja społeczność gejowska ma słaby wizerunek”. A czasem i bez makijażu zdarzają mi się takie sytuacje, słyszę: „Jebany pedał”, „Żydowska morda” itd. Szkoda tracić na to energię i czas. W Polsce jest ogromne przyzwolenie na mowę nienawiści. Ludzie bez oporów wyrażają opinie, zwłaszcza na temat czyjegoś wyglądu. Często zdarza się to w komunikacji publicznej, dlatego od lat poruszam się rowerem. Z większą agresją spotykam się ze strony mężczyzn, kobiety nierzadko doceniają, jak wyglądam. Ale też zdarzają się fajne zachowania: ludzie zagadują, robią zdjęcia, pytają o makijaż, o moją biżuterię.

Nigdy na szczęście nie doznałem fizycznej agresji. Ale są też takie przypadki: stoję przy barze, a obok siedzi facet, który totalnie mnie ignoruje, ostentacyjnie nie widzi, jest zamrożony, bo nie wie, „o co kurwa chodzi”. I ja wtedy zwracam się do niego, prawię mu komplementy, pytam, jak ma na imię i czy nie ma ochoty na drinka. Takie prowokowane sytuacje to fajna interakcja, rozbija się sztywną społeczną strukturę. W Polsce nie ma tego, co jest typowe np. w amerykańskiej kulturze – że po prostu mówi się komuś, że fajnie wygląda.

Emocje tego typu rozpaliła kilka lat temu Conchita Wurst. Czy często ludzie odwołują się do niej, komentują twój image?

Jasne. Nieraz ludzie nawet nazywają mnie „Conchita”. Myślę, że ona zrobiła ona kawał dobrej roboty, za co jestem jej wdzięczny. Widzialność osób LGTBQ w mediach jest bardzo ważna.

Inspirujesz się nią?

Nie, działamy na innych polach. Ja „krążę” wokół takich postaci jak Ana Halprin, Shahar Dor, Nina Simone czy Allen Ginsberg i cały ruch beat generation.

A czy potencjalnie partnersko, związkowo taka twoja dwoistość nie stanowi problemu?

To skomplikowany temat. Mam wrażenie, że maskulinizacja świata gejowskiego jest teraz w Polsce bardzo mocna. Jest moda na bycie bardziej męskim niż niejeden heteryk. W takiej kulturze gejowskiej mój wizerunek zniechęca nawet potencjalnych kolegów, a co dopiero partnerów. Zniechęca albo onieśmiela, albo to jest zupełnie nie w ich klimacie. Jak przeglądasz na Grindrze profile i opisy (właśnie wczoraj to robiłem), to panuje „super-fi t-macho-man”.

Wizja siebie w świecie aplikacji jest czymś zupełnie innym niż rzeczywistość – tam są jakieś marzenia, sfetyszyzowane pragnienia i wysokie wymagania. Często zagaduję kolesi na Grindrze i pojawia się niechęć do jakiejkolwiek manifestacji: „Po co w ogóle te przebieranki?”. Dla mnie to jest smutne, że samo środowisko gejowskie wyklucza się nawzajem. Jakim prawem ktoś ma mi mówić, jak mam wyglądać i pisać do mnie, że – a to też się zdarza – wyglądam jak dewiant. Strasznie trudno jest w takim świecie zbudować normalną relację z mężczyzną. Rzadko poznaję nowych ludzi, chłopaków. Czy to jest skrępowanie, onieśmielenie – nie wiem. Kraków jest dość konserwatywnym miejscem, zasiedziałym, zastanym, a jednocześnie wygodnym i pozwalającym sobie spokojnie żyć. Mój „queerowy gang” tutaj to głównie obcokrajowcy, których los rzucił do tego miasta…

Chcesz przełamywać bariery również w inny sposób: prowadzisz warsztaty „Świadomość dotyku. Dla mężczyzn gej, bi, trans & queer”.

Pomysł warsztatów, na których mężczyźni o nieheteronormatywnej seksualności mogą się spotkać i eksplorować intymność cielesną i duchową, wziął się z poznania środowisk w innych krajach, które tak funkcjonują. Obserwowałem społeczności, które rozwijają się nie tylko w barach, saunach czy darkroomach. Są bardziej międzypokoleniowe. Młodzi mężczyźni, którzy dopiero odkrywają swoją seksualność, mogą się wiele nauczyć od starszych. Będąc w Berlinie na Festiwalu Stretch, uczestniczyłem w takich warsztatach. Funkcjonowaliśmy jako „plemię”, które ma wspólne problemy, razem ich doświadcza i je rozwiązuje, a przede wszystkim ma przyjemność ze wspólnego bycia. Powstają zupełnie inne kontakty między ludźmi niż poprzez świat wirtualny, nastawiony na typowo seksualne randki. Pomyślałem, że muszę taki rodzaj sieci uruchomić w Krakowie. Włożyć całe swoje doświadczenie performatywne i taneczne, aby przekazać wiedzę, która może pomóc w rozwijaniu świadomości swojego ciała i ciała partnerów. Prowadzę warsztaty raz w tygodniu, w krakowskim studio jogi, tańca i rozwoju osobistego założonym kilka lat temu przez grupę przyjaciół-aktywistów. W Warszawie dopiero się rozkręcam, funkcjonuję w zaprzyjaźnionym studio jogi na pl. Zbawiciela.

Czy stosujesz jakąś konkretną technikę?

Dużo czerpię z wiedzy tanecznej, która opiera się na mechanizmach psychosomatycznych, gdzie ciało jest skarbnicą nieuświadomionej wiedzy. Kluczowe są dla mnie studia ze wspomnianą już Anną Halprin. W ogóle długo bałem się określać kontekst tych zajęć: dla mężczyzn gej, bi, trans i queer. Teraz już wiem, że ma to ogromny sens. Moje zajęcia są przestrzenią bezpieczną, wolną od homofobii, przestrzenią, w której można zyskać odwagę i swobodnie eksplorować swą tożsamość seksualną i płciową. A heteryk też może przyjść, jeśli tylko chce.

Na koniec jeszcze obiecałam sobie, że zapytam – robisz coś specjalnego, by być tak szczupłym?

To geny! Ale rzeczywiście, ta szczupłość konstytuuje moje ciało. Dlatego często noszę krótkie spodenki, miniówy. W ten sposób wchodzę w temat bezbronności ciała, pokazuję, że ono jest takie i zaznacza swoje prawo do bycia takim. Ja się dobrze czuję w swoim ciele, ale wszyscy mi na każdym kroku dają do zrozumienia, że nie jest ona przeciętna. Zauważam też, że osobie o większej wadze nikt nie mówi tego w twarz, a mnie często zdarza się na dzień dobry usłyszeć: „Wow! Ale nogi!” (śmiech).  

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.