Życie to taniec

O „Vala Tanz Show”, o tańcu, o makijażu i biżuterii, o androgynii, a także o nienawiści i o tym, że geje lubią grać maczo na portalach randkowych, z tancerzem i performerem Tomaszem Foltynem rozmawia Magda Urbańska

 

foto: Klaudyna Schubert

 

Kiedy widziałam Tomka tuż po jego performansie „Vala Tanz Show”, miał ostentacyjnie rozmazany makijaż, długie pomalowane rzęsy i nieprzyzwoicie krótkie spodenki. Teraz otwiera mi drzwi młody, ujmująco kulturalny chłopak w zwykłych ciuchach i bez makijażu. Długa broda dodaje mu męskiej powagi.

Rozmawiam z Tomkiem, a Vala

Tomasz i Vala współuczestniczą w jednym życiu. Jest taki termin pochodzący z kultury rdzennych Indian: „two-spirit people”, czyli ludzie o dwóch duszach. Ja tak się czuję. Gdy występuję jako Valentyna, to działam artystycznie jako postać kobieca. Wtedy to jest Vala – drag queen i ta postać sceniczna zagarnia całą moją tożsamość.

Vala Tanz show” nie jest jednak typowym pokazem drag queen. Mówisz, że to „interdyscyplinarny performance”. Co to oznacza, skąd ten pomysł?

Pomysł na Valentynę Tanz pojawił się podczas mojego stypendium tanecznego w Filadelfi i w 2014 r. Poznałem tam wielu niesamowitych ludzi z kręgu drag queen, sztuki queer i tańca. Gdy wróciłem do Polski, odwiedziłem moją babcię Walentynę, która była wtedy ciężko chora. Zawsze była energetyczną, silną i bezkompromisową kobietą. Mój pomysł na performance jest hołdem dla jej życia. Vala jako projekt stanowi syntezę moich osobistych przeżyć oraz doświadczenia artystycznego – łączę różne elementy teatru tańca i performance’u. Interesują mnie działania radykalne, na granicy sztuki i życia, zestawianie różnych estetyk i dyscyplin.

Inaczej niż większość pokazów draq queen, „Vala Tanz Show” nie opiera się na wykonywaniu piosenek. To kompilacja współczesnego teatru tańca i ruchu scenicznego, w którym ważna jest również oprawa wizualna – kostium, rekwizyt. Nie opowiadasz konkretnej historii, ale za pomocą luźno powiązanych scen przybliżasz tytułową postać. Z jednej strony to trochę burleska, bo mamy taniec, skecze i lekko erotyczny wydźwięk, z drugiej – elementy kabaretowe: zabawa słowem, kontakt z publicznością.

I nie zapominaj, że jest to genderfuck queer performance, a więc występ świadomie prezentujący cechy przynależne różnym płciom, akcentujący płynną seksualność. Valentyna Tanz to diwa, performerka, miejska szamanka, wizjonerka, podróżniczka. Urodziła się gdzieś w lesie w Północnej Kalifornii… Ale zależy mi, by nie była tylko kabaretową postacią, która śmieszy. To kobieta skrajna w swojej ekspresji, bezkompromisowa.

W swojej pracy odwołuję się do działań amerykańskiej awangardy tanecznej, kultury beatników, społeczności Radical Faeries, współczesnego szamanizmu i praktyk duchowych.

Gdzie występujesz?

Prapremiera odbyła się w Teatrze Barakah w Krakowie w lutym 2015 r., a właściwa premiera miesiąc później w Lublanie, na Słowenii podczas 16. Queer Festival Rdece Zore. W zeszłym roku wiele jeździłem z projektem. Prezentowałem „Vala Tanz Show” od Szczecina, przez Warszawę, Kraków, Lublanę, po Oakland, Portland czy San Francisco. Poza tą serią odcinków perfomatywnych, gdzie Valentyna opowiada o swoich podróżach emocjonalnych, występuję również jako Tomasz/Valentyna w innych projektach, działaniach performatywnych i filmowych.

Ostatnio np. w projekcie Karola Radziszewskiego i Adama Walickiego „Slavox” w Nowym Teatrze, pokazywałeś też „Osobisty totem mocy” w CSW Zamek przy wystawie „Test Ducha”. Ponadto, realizowałeś projekt „Sztuka na giełdzie” w Lublinie czy performatywną wystawę „Królestwa. Podwójne zaprzeczenia” w ramach 40. Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Jesteś bardzo aktywny!

Na scenie jestem od 14. roku życia, a więc już 16 lat. Zacząłem w „Terminus a Quo” – niezależnym teatrze ruchu Edwarda Gramonta w Nowej Soli. Wystąpiłem w ponad 30 spektaklach w przeciągu 6 lat. Tam zacząłem tańczyć, pracować ze słowem i uczyć się improwizacji. Potem, mając 20 lat, tańczyłem w Krakowie u Marty Pietruszki w SCKM i Iwony Olszowskiej w Hurtowni Ruchu, a następnie ukończyłem szkołę Shahara Dor „Artness – Home and School for Movement and its Performance” w Izraelu, Performers House w Danii oraz wyjechałem na stypendium do San Francisco do Anny Halprin – jednej z najważniejszych postaci awangardy tańca amerykańskiego. Po drodze były jeszcze studia na Uniwersytecie Jagiellońskim…

Większość twojego życia to scena!

Scena – nie. To coś, czego unikam. Rozróżniam sceniczność i performance. Koncepcja performansu zakłada ciągłe bycie w procesie artystycznym, który jest jednocześnie sposobem na życie. To trochę co innego niż teatr, w którym są aktorzy i aktorki ucieleśniający jakieś postacie na scenie. Gdy schodzą ze sceny, są z powrotem sobą. U mnie ta granica zanikła w procesie dojrzewania i kształtowania mojej tożsamości. Dlatego o Vali też nie do końca mówię jako o spektaklu czy teatrze. Ale można powiedzieć, że większość mojego życia to taniec.

Valentyna zaczęła zatem funkcjonować również w twoim życiu prywatnym?

Tak, odkryłem, że w życiu prywatnym też jest we mnie silny pierwiastek żeński. Przed Valą też to czułem, ale dopiero teraz istnieje on we mnie na równych prawach z pierwiastkiem męskim. Teraz Valę, uosobienie tej mojej kobiecości, traktuję jako publiczną postać – jest ona politycznym i artystycznym manifestem. Androgeniczność jest mi bardzo bliska, nie chcę się definiować płciowo.

Na co dzień nakładasz jednak delikatny makijaż, nosisz biżuterię.

„To” we mnie było, odkąd pamiętam – fascynacja ozdobami, biżuterią, ciuchami… Był w tym wpływ mojej mamy, która zawsze zwracała uwagę na detale. One zostały we mnie zaszczepione i zaczęły przybierać formę kobiecą: kolczyki, ubrania, których przeciętny chłopak by nie założył. Tak było praktycznie od podstawówki. Lubiłem założyć np. spodnie w kratkę, długi skórzany płaszcz czy obcisłe swetry. Mama zawsze patrzyła na to życzliwie, pilnowała, żeby wszystko było wyprasowane, zadbane, wypastowane buty. Ta dbałość o szczegóły wizualne jest we mnie i przekłada się na pracę artystyczną: scenografię, kostiumy, makijaż.

Rówieśnicy w szkole nie dokuczali chłopakowi w ubraniach, „których przeciętny chłopak by nie założył?

Jasne, w szkole nie było lekko, ale miałem swoją szajkę, z którą zawsze czułem się dobrze. Było grono „kolorowych” ludzi – inaczej ubranych, szukających alternatywy wobec większości.

Ale liczy się dzisiaj, tu i teraz. Nowness. Zresztą jest tak, że pośród fali homofobii, ksenofobii i rasizmu, zdarzają się miłe rzeczy. Bycie queer w tym kraju jest ciągłą walką – jesteś wahadłem pomiędzy byciem super-cool-sexy a byciem obiektem nienawiści, „elementem do odstrzału”. Jestem wyzwaniem dla przeciętnego Polaka (śmiech). Noszę makijaż i gdy czuję się na tyle silny w sobie, że mogę w nim wyjść do ludzi – to wychodzę. Ten proces rozwijał się i był związany z Valentyną. Czasami nawet przedstawiam się jako Vala. To też jest eksperyment: jak ludzie mnie wtedy odbiorą.

Jak odbierają?

Różnie. „– Vala? – Tak, Vala. – Co to w ogóle jest za imię?!”. To często jest problem, ale duża część moich znajomych już to zaakceptowała i mówi do mnie na co dzień „Vala”. Były pytania, dlaczego, skąd się wzięło, ale raczej z ciekawości. Język polski jest tak mocno zgenderowany i płeć mocno określa się w czasownikach, że forma zwracania się do mnie często jest pytaniem: czy mówić w formie żeńskiej, czy męskiej? Dla mnie obydwie formy są w porządku.

Spotykasz się z agresywnymi reakcjami?

Zdarzają się. Często jest tak, że kiedy wychodzę w pełnej odsłonie Vali, to rzeczywiście reakcje są bardziej radykalne, zdarzają się komentarze, chamskie teksty, zaczepki w barach. Nawet w miejscach przyjaznych LGTBQ czasem słyszę niefajne uwagi: „Ale sobie włosy, kurwa, podkręciłeś”, „Ja pierdolę, jaki koleś, kurwa, ma pomalowane oczy i usta”, „Jebany hipster-pedał”. Często zarzuca się mi, że „przez takich jak ja społeczność gejowska ma słaby wizerunek”. A czasem i bez makijażu zdarzają mi się takie sytuacje, słyszę: „Jebany pedał”, „Żydowska morda” itd. Szkoda tracić na to energię i czas. W Polsce jest ogromne przyzwolenie na mowę nienawiści. Ludzie bez oporów wyrażają opinie, zwłaszcza na temat czyjegoś wyglądu. Często zdarza się to w komunikacji publicznej, dlatego od lat poruszam się rowerem. Z większą agresją spotykam się ze strony mężczyzn, kobiety nierzadko doceniają, jak wyglądam. Ale też zdarzają się fajne zachowania: ludzie zagadują, robią zdjęcia, pytają o makijaż, o moją biżuterię.

Nigdy na szczęście nie doznałem fizycznej agresji. Ale są też takie przypadki: stoję przy barze, a obok siedzi facet, który totalnie mnie ignoruje, ostentacyjnie nie widzi, jest zamrożony, bo nie wie, „o co kurwa chodzi”. I ja wtedy zwracam się do niego, prawię mu komplementy, pytam, jak ma na imię i czy nie ma ochoty na drinka. Takie prowokowane sytuacje to fajna interakcja, rozbija się sztywną społeczną strukturę. W Polsce nie ma tego, co jest typowe np. w amerykańskiej kulturze – że po prostu mówi się komuś, że fajnie wygląda.

Emocje tego typu rozpaliła kilka lat temu Conchita Wurst. Czy często ludzie odwołują się do niej, komentują twój image?

Jasne. Nieraz ludzie nawet nazywają mnie „Conchita”. Myślę, że ona zrobiła ona kawał dobrej roboty, za co jestem jej wdzięczny. Widzialność osób LGTBQ w mediach jest bardzo ważna.

Inspirujesz się nią?

Nie, działamy na innych polach. Ja „krążę” wokół takich postaci jak Ana Halprin, Shahar Dor, Nina Simone czy Allen Ginsberg i cały ruch beat generation.

A czy potencjalnie partnersko, związkowo taka twoja dwoistość nie stanowi problemu?

To skomplikowany temat. Mam wrażenie, że maskulinizacja świata gejowskiego jest teraz w Polsce bardzo mocna. Jest moda na bycie bardziej męskim niż niejeden heteryk. W takiej kulturze gejowskiej mój wizerunek zniechęca nawet potencjalnych kolegów, a co dopiero partnerów. Zniechęca albo onieśmiela, albo to jest zupełnie nie w ich klimacie. Jak przeglądasz na Grindrze profile i opisy (właśnie wczoraj to robiłem), to panuje „super-fi t-macho-man”.

Wizja siebie w świecie aplikacji jest czymś zupełnie innym niż rzeczywistość – tam są jakieś marzenia, sfetyszyzowane pragnienia i wysokie wymagania. Często zagaduję kolesi na Grindrze i pojawia się niechęć do jakiejkolwiek manifestacji: „Po co w ogóle te przebieranki?”. Dla mnie to jest smutne, że samo środowisko gejowskie wyklucza się nawzajem. Jakim prawem ktoś ma mi mówić, jak mam wyglądać i pisać do mnie, że – a to też się zdarza – wyglądam jak dewiant. Strasznie trudno jest w takim świecie zbudować normalną relację z mężczyzną. Rzadko poznaję nowych ludzi, chłopaków. Czy to jest skrępowanie, onieśmielenie – nie wiem. Kraków jest dość konserwatywnym miejscem, zasiedziałym, zastanym, a jednocześnie wygodnym i pozwalającym sobie spokojnie żyć. Mój „queerowy gang” tutaj to głównie obcokrajowcy, których los rzucił do tego miasta…

Chcesz przełamywać bariery również w inny sposób: prowadzisz warsztaty „Świadomość dotyku. Dla mężczyzn gej, bi, trans & queer”.

Pomysł warsztatów, na których mężczyźni o nieheteronormatywnej seksualności mogą się spotkać i eksplorować intymność cielesną i duchową, wziął się z poznania środowisk w innych krajach, które tak funkcjonują. Obserwowałem społeczności, które rozwijają się nie tylko w barach, saunach czy darkroomach. Są bardziej międzypokoleniowe. Młodzi mężczyźni, którzy dopiero odkrywają swoją seksualność, mogą się wiele nauczyć od starszych. Będąc w Berlinie na Festiwalu Stretch, uczestniczyłem w takich warsztatach. Funkcjonowaliśmy jako „plemię”, które ma wspólne problemy, razem ich doświadcza i je rozwiązuje, a przede wszystkim ma przyjemność ze wspólnego bycia. Powstają zupełnie inne kontakty między ludźmi niż poprzez świat wirtualny, nastawiony na typowo seksualne randki. Pomyślałem, że muszę taki rodzaj sieci uruchomić w Krakowie. Włożyć całe swoje doświadczenie performatywne i taneczne, aby przekazać wiedzę, która może pomóc w rozwijaniu świadomości swojego ciała i ciała partnerów. Prowadzę warsztaty raz w tygodniu, w krakowskim studio jogi, tańca i rozwoju osobistego założonym kilka lat temu przez grupę przyjaciół-aktywistów. W Warszawie dopiero się rozkręcam, funkcjonuję w zaprzyjaźnionym studio jogi na pl. Zbawiciela.

Czy stosujesz jakąś konkretną technikę?

Dużo czerpię z wiedzy tanecznej, która opiera się na mechanizmach psychosomatycznych, gdzie ciało jest skarbnicą nieuświadomionej wiedzy. Kluczowe są dla mnie studia ze wspomnianą już Anną Halprin. W ogóle długo bałem się określać kontekst tych zajęć: dla mężczyzn gej, bi, trans i queer. Teraz już wiem, że ma to ogromny sens. Moje zajęcia są przestrzenią bezpieczną, wolną od homofobii, przestrzenią, w której można zyskać odwagę i swobodnie eksplorować swą tożsamość seksualną i płciową. A heteryk też może przyjść, jeśli tylko chce.

Na koniec jeszcze obiecałam sobie, że zapytam – robisz coś specjalnego, by być tak szczupłym?

To geny! Ale rzeczywiście, ta szczupłość konstytuuje moje ciało. Dlatego często noszę krótkie spodenki, miniówy. W ten sposób wchodzę w temat bezbronności ciała, pokazuję, że ono jest takie i zaznacza swoje prawo do bycia takim. Ja się dobrze czuję w swoim ciele, ale wszyscy mi na każdym kroku dają do zrozumienia, że nie jest ona przeciętna. Zauważam też, że osobie o większej wadze nikt nie mówi tego w twarz, a mnie często zdarza się na dzień dobry usłyszeć: „Wow! Ale nogi!” (śmiech).  

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wydziarana Ofelia

Z KASIĄ TWARDOWSKĄ, czyli KA KATHARSIS, queerową artystką, drag queen, transmatką House of Katharsis, o jej burzliwym dorastaniu, o jej partnerach, o wstydzie i o transpłciowym coming oucie, a także o jej rewii w krakowskim teatrze Barakah rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: @No_Pic_ No_Chat / Michał Sosna, Kostium: Charlie MInston

 

Katharsis, idziesz jak burza. W czerwcu w krakowskim teatrze Barakah premierę miały rewia „Come back”, dwugodzinny spektakl łączący klasyczną szkołę dragową ze współczesną, twoja wystawa grafik ,,Antrum” oraz audiowizualny performance ,,Ofelia”.

Dokładnie tak! Trzy ważne wydarzenia, które odbyły się w przeciągu jednego miesiąca w jednym miejscu. Jestem bardzo wdzięczna Ani Nowickiej i Monice Kufel, czyli dyrekcji Barakah, za przyjęcie mnie pod swoje skrzydła – te osoby zaufały mojej intuicji i pozwoliły mi zrealizować te trzy wydarzenia, nie znając zupełnie ekipy, która będzie tworzyć ze mną, czyli House Of Katharsis, którego jestem matką założycielką. Obecnie dom przerodził się w migracyjny hostel. (śmiech)

Opowiesz o tych działaniach?

Sam pomysł na rewię pojawił się zupełnie spontanicznie, podczas wernisażu wystawy ,,Antrum”, którą zrobiłam wspólnie z Janem Warlikowskim w teatrze, kuratorowaną przez Tomka Barana i Michała „No Pic No Chat” Sosnę. Kiedy świętowaliśmy sukces, dostałam w prezencie od dyrekcji stworzenie line upu do nowej produkcji rewiowej i tak oto w 3 tygodnie powstał spektakl ,,Nowa Rewia. »Come back«”, w której wzięły udział Lady Brigitte, Filo, Mona Lizak, Vipera i Amba. W międzyczasie moją zachcianką było stworzenie performance’u ,,Ofelia”. To rozwinięcie filmu pod tym samym tytułem, który zrobiliśmy wspólnie z No Pic No Chat, wspaniałym fotografem, a jednocześnie moim przyjacielem, ubratowionym bratem, menadżerem. W tym samym czasie odbyła się również premiera naszego magazynu, zina ,,Autonomy”, który opowiada o transpłciowości i ciele. Jego recenzentką była Karolina Sulej. Cała nasza ,,rodzina” wytworzyła się sama w toku współpracy. Łączy nas m.in. to, że wszyscy jesteśmy queer i się tego nie wstydzimy, mimo że w Polsce ludzie queer, szczególnie ostatnio, nie mogą czuć się bezpiecznie. Dlatego staramy się tworzyć bezpieczną przestrzeń poprzez naszą pracę, jesteśmy trochę takimi superbohaterami!

OK, to właśnie przy tym się zatrzymajmy. Jak dochodziłaś do bycia superbohaterką, która nie wstydzi się, że jest queer? Jaką drogę przeszłaś do otwartego mówienia, że jesteś transpłciową kobietą i wplatania kwestii queer w swoje performanse?

To była droga do poznania samej siebie, trudny i prosty proces jednocześnie. Już jako 3-letnie dziecko – sama tego nie pamiętam, tylko mama mi opowiadała – zakładałam sukienkę i robiłam w domu show, tańcząc „Lambadę”. Urodziłam się w Ustrzykach Dolnych, a wychowałam w niedalekiej jednostce wojskowej w Kwaszeninie, gdzie pracowali moi rodzice. Tata był wojskowym, mama zajmowała się księgowością i zaopatrzeniem jednostki. Wychowałam się więc w miejscu, gdzie było niewiele dzieci i niewiele rodzin w ogóle, za to mnóstwo żołnierzy, którzy czasem chodzili ze mną na spacery, gdy rodziców akurat nie było. Tam mieszkałam do 8. roku życia. Do przedszkola nie chodziłam. W pewnym momencie mama została przeniesiona do Sanoka i wszyscy się przeprowadziliśmy – do następnej jednostki wojskowej, tzn. do osiedla na terenie jednostki. Taty problem alkoholowy robił się coraz większy i w końcu został z wojska usunięty, ale mama cały czas pracowała, tata natomiast był taką nieformalną „złotą rączką”. Mimo alkoholizmu był dobrym i lubianym człowiekiem, choć z emocjami sobie nie radził. Tymczasem ja ciągle chodziłam ubrana na różowo, bo tak mi się podobało, a rodzice nie mieli z tym problemu. Nie zakazywali mi też bawienia się lalkami, a samochodami w sumie też się bawiłam. Gdy zaczęłam dojrzewać, zobaczyłam, że moje ciało nie zmienia się w taki sposób, jak ciała moich koleżanek i to był zgrzyt. Zarzuciłam mamę pytaniami i jakoś nie mogłam niczego zrozumieć z tego, co mi tłumaczyła – że chłopcy to mają tak, a dziewczynki siak. Ale to nie była jakaś wielka sprawa, to był drugi albo i trzeci plan, bo choroba taty zaczęła się nasilać. Moja mama stała się cyborgiem pracującym jak wół, bo musiała nas wszystkich utrzymać – mam jeszcze starszą siostrę, która od lat mieszka w Niemczech. Właśnie mniej więcej wtedy skończyła 18 lat, wyjechała na pewien staż i już tam została. Ja miałam lat 13 i często zostawałam z tatą sama, bo mamę znów przenieśli, ale już się nie przeprowadzaliśmy – mama więc dojeżdżała do pracy i zdarzało się, że nie wracała na noc do domu. Z tego okresu pamiętam głównie to, że musiałam po tacie sprzątać. To nie jest nigdy przyjemne, gdy musisz regularnie sprzątać siki i rzygi twojego ojca, ale jak się ma 13 lat, to chyba jest to szczególnie przykre. Wtedy pojawił się u mnie wszechogarniający wstyd, który tak naprawdę udało mi się pokonać dopiero kilka lat temu. To był wstyd z powodu rodziny i wstyd „tożsamościowy” – z powodu tego, kim jestem. Nie umiałam tego nazwać, nikt nie potrafi ł mi pomóc tego wyjaśnić. Gdy mama wracała do domu, zaraz były płacze, krzyki i bicie – więc nawet nie chciałam obarczać jej swoimi problemami. W wieku 13 lat zaczęłam się kolczykować, pić i palić, weszłam w tzw. trudne środowisko. Za wszelką cenę nie chciałam pokazać w szkole, że jestem słaba, że coś mnie boli i że mam problemy. A wyzywano mnie nagminnie – że jestem „obojniakiem”. W gimnazjum to już trafi łam do grupy prawdziwych chuliganów, którzy traktowali mnie w sumie trudno powiedzieć jak – jako dziwną koleżankę albo bardzo dziwnego kolegę. Gdy miałam 15 lat, mamę przenieśli do Przemyśla i pojechałam tam z nią – zostawiłyśmy tatę, który niedługo później wyszedł z domu i już nigdy nie wrócił. Nie miałam z nim kontaktu aż do samej jego śmierci. W Przemyślu mama dorwała moje pamiętniki i przeczytała je, więc zorientowała się, kim jestem, a raczej zorientowała się, że nie wiem, kim jestem.

Kasiu, a ty miałaś wtedy jakieś pojęcie o transpłciowości? Myślałaś o sobie jako o dziewczynie?

O tak, jak najbardziej. Miałam świadomość i gryzłam się z tym. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie nakierował, kto by mi to wszystko uporządkował w głowie. Dziś, gdy znam wiele osób trans i jestem po wielu rozmowach z nimi, widzę, jak często nasze doświadczenia są podobne – np. zetknięcie się z uwagami typu: „Ale nie możesz tego zrobić, bo jesteś przecież dziewczynką”, „Ale nie możesz tego zrobić, bo jesteś przecież chłopcem”. Gdy masz 10 czy 12 lat, nie rozumiesz dlaczego, ale słyszysz takie teksty od kogoś, kto jest dla ciebie autorytetem, więc przyjmujesz je. Jesteś dzieckiem, nie wiesz – a dorośli wiedzą, więc pewnie mają rację. Na dłuższą metę to powoduje zamykanie się w sobie, zagłuszanie swojego prawdziwego „ja”, wstydzenie się tego, kim się jest, oraz poszukiwania na własną rękę. Terminu „transpłciowość” nie znałam, dowiedziałam się o nim dopiero na studiach, zresztą dostęp do internetu miałam dopiero na studiach – i wtedy mówiło się jeszcze „transseksualność”, a nie „transpłciowość”. Ale czułam, że jestem dziewczyną, dużo wcześniej. Natomiast słowa „gej”, „lesbijka” i nawet „biseksualność” były mi znane jeszcze nawet przed gimnazjum.

Słucham, co mówisz, i przypomina mi się aktor Elliot Page, który najpierw wyoutował się jako lesbijka, a potem, kilka lat później, jako transpłciowy facet.

Ja też zrobiłam transpłciowy coming out późno. Musiałam pozbyć się wstydu i zdobyć się na odwagę, poczuć, że jestem gotowa – to nastąpiło, gdy miałam 30 lat – żeby wyoutować się przed znajomymi, w pracy, publicznie. Przez długi czas określanie się jako „gej” – przegięty, zniewieściały – było dla mnie stosunkowo łatwiejsze niż powiedzenie, że jestem kobietą.

Bo ten „gej” był bardziej oswojoną, znaną niemal z dzieciństwa i nazwaną opcją?

Tak jest.

Jak coś nie ma nazwy, to tego jakby nie ma, a terminu „transpłciowość”, jak mówisz, nie znałaś jako dziecko.

Dlatego mówiłam, że brakowało mi tej wiedzy i kogoś, kto by mnie nakierował. Wtedy ta moja droga byłaby dużo krótsza, jestem tego pewna. Jako dziecko czułam, że ten prosty podział na kobiety i mężczyzn mnie jakby „nie wyłapuje”, nie dotyczy. Po tym jak mama przeczytała moje pamiętniki, trafi łam do psycholożki, i to nawet na całą terapię, ale ona nie miała wiedzy na temat LGBT – poprzestała na ogólnie słusznych stwierdzeniach, że powinnam być sobą. A ponieważ mówiłam jej, że podobają mi się mężczyźni – no to chyba jestem gejem. Choć dziś, jeśli chodzi o samą seksualność, definiuję się inaczej: jako osoba poliamoryczna i demiseksualna. Łatwiej było mi wejść w szufladkę „zniewieściałego geja”, ale nie robiłam coming outów jako gej, natomiast nie ukrywałem, że mam partnera, więc ludzie sobie w oczywisty sposób dopowiadali, że jesteśmy parą gejów. Ale ja tak naprawdę nie rozmawiałam otwarcie ani o mojej płciowości, ani o seksualności. To było zbyt trudne. „Mam partnera, jesteśmy razem” – to było łatwiejsze do powiedzenia.

Kiedy miałaś pierwszego partnera?

Poszłam na ASP do Krakowa, bo zajmowałam się mocno sztuką tzw. piękną – rysowałam, malowałam, robiłam ceramiki. Ale licencjat robiłam z architektury wnętrz i właśnie wtedy poznałam Dawida. To było tak, że niby chciałam zdawać na grafikę warsztatową, ale tak naprawdę wolałam nauczyć się aktu i portretu; prowadziłam blog i na nim napisałam, że szukam modela. Zgłosił się właśnie Dawid. Mieszkałam w Krakowie, przyjechał do mnie z Bydgoszczy. Wpadłam po uszy od razu i on też. Stał się moim partnerem, ale też moją muzą – stylizowałam go na różne postacie kobiece, na hybrydy, na jakieś potwory morskie różne, bo generalnie kocham baśnie i widać to dziś w moich make-upach. Dawid pojawiał się na większości moich prac, które zresztą zaczęłam sprzedawać. Przygotowując się do dyplomu na ASP, wcieliłam Dawida w postać Ofelii – i to był już moment, gdy chciałam się wyoutować jako kobieta, ale jednak mnie to przerosło, wstyd po raz kolejny okazał się silniejszy. Rzuciłam studia na ostatnim roku. Mój promotor, profesor Henryk Ożóg, powiedział, że popełniam gafę życia, bo szykowałam mocny dyplom i miałabym papier magistra sztuki, mogłabym wystawiać prace wszędzie. Nie dałam rady. Inną drogą musiałam dojść do samej siebie, w czym zresztą drag okazał się kluczowy, ale tu już wybiegam w przyszłość. Zamieszkałam z Dawidem w Bydgoszczy, skąd miałam bliżej do domów aukcyjnych w Sopocie. Utrzymywałam się przede wszystkim z rysunków, za jeden potrafi łam dostać 2 czy 2,5 tysiąca złotych, podpisywałam się „K.I.M”. Czułam się trochę samotna, ale też bezpieczna – siedziałam w domu i rysowałam.

W którym momencie nadałaś sobie imię Kasia?

O, to jest fajna historia. Partnerów na życie miałam dwóch. Pierwszy to Dawid, z którym nadal mam emocjonalną i bliską relację, tylko że teraz ona jest przyjacielska – zresztą aktualnie mieszkam u niego w Bydgoszczy. Rozstaliśmy się jako para po kilku latach, bo… po prostu nie umiałam się przed nim wyoutować i przerzucałam moje problemy na nasz związek. „Jak człowiek nie kocha samego siebie, to jak, do cholery, może kochać kogoś innego?” Kto to powiedział? (śmiech)

Mama Ru!

(śmiech) Wróciłam więc do Krakowa i tam poznałam Kajetana – z jednego związku wpadłam w drugi. Kajetan to też dusza artystyczna, razem tworzyliśmy prace, razem prowadziliśmy pracownię. Po 2 latach znów zorientowałam się, że jednak nie do końca dobrze odnajduję się jako część „pary gejów”. Rozstałam się z Kajetanem, choć też pozostaliśmy w przyjacielskiej relacji – i niedługo potem nastąpił przełom, gdy trafi łam na rewię drag w teatrze Barakah.

Jaki przełom?

Comingoutowy i dragowy. Ja w tym teatrze pracowałam nieraz na backstage’u – coś tam przy kostiumach nieraz poprawiałam, doszywałam, kręciłam się. Dragowa rewia była gościnnie i dyrekcja namawiała mnie, bym obejrzała ten spektakl. Miałam trochę czerwone światło na ten show: czy ja, kobieta trans, chcę patrzeć na cisgejów, którzy przebierają się za baby? Ja tu się gryzę, siedzę w szafie jako dziewczyna, a oni bez problemu zakładają kiecki i wiesz, „oh, bitch” – denerwowało mnie to. Nie znałam wtedy w ogóle środowiska queerowego, żadnych dragsów, żadnego RuPaula nie oglądałam.

Kiedy to było?

Maj 2017 – 4 lata temu.

Stosunkowo niedawno.

Na kilka miesięcy przed moimi 30. urodzinami. Poszłam na tę rewię. Zobaczyłam Kim Lee, Savannah Crystal, Lady Brigitte, Papinę McQueen i to było dla mnie wooooow! Zjawisko artystyczne, wspaniała, piękna iluzja kobiecości przekoloryzowanej, radosnej. Kim Lee to była chodząca petarda, zakochałam się totalnie. Widać było pasję w jej strojach i że ona sama je robi niemal z niczego. Savannah, cudowna sexbomba – też to kupiłam, myślałam: „Kurwa, nie, to jest przebrany facet?”. Podczas finałowego numeru normalnie chciałam wyskoczyć do nich na środek sceny, siedziałam i myślałam: „Ja też tak chcę, chcę być z wami”. Na spontanie poszłam potem do reżysera i producenta Henryka Pasiuta i powiedziałam, że chcę dołączyć do zespołu. Zrozumiałam, że scena może być miejscem, które pomoże mi pokonać wstyd i wyoutować się.

Zadebiutowałaś w tej rewii 27 sierpnia 2017 r.

A wcześniej poszłam do Kajtka i mówię: „Słuchaj, zostanę drag queen i będę się chciała wyoutować jako kobieta trans”. Kajtek, jak to on, zimna ryba bez emocji – popatrzył na mnie spod okularów, zatrzepotał swoim blond wąsikiem i mówi: „No, w końcu, zajebiście! Zaparzam kawę i musimy to obgadać”. Ja do niego, że chcę być łysa, chcę się ogolić, chcę być totalną alternatywką, chcę moje rysunki przerzucić na siebie, kostiumy zrobić – i w pewnym momencie Kajtek rzucił: „Katrina Katharsis!”. Oczy mi się zapaliły jak 5 złotych i słowo „katharsis” zostało we mnie; jeśli weźmiesz pod uwagę, że ja się w końcu wyoutuję i przeżyję katharsis na scenie – to lepszego pseudonimu wymyślić nie mógł. A Katrina wzięła się od huraganu Katrina, po czym stopniowo zamieniła się w Kaśkę, a Kajtek zaczął do mnie mówić żeńskimi zaimkami. Jeszcze później zobaczyłam, że w Polsce była już jedna drag queen Katrina, więc ostatecznie nazywam się Ka Katharsis.

Opowiedz o samym debiucie.

Ludzie byli lekko w szoku, że dragsa może być łysa i wydziarana. Miałam dużo masek, za którymi się chowałam, bym mogła się oswoić. Kilka dni później po raz pierwszy wystąpiłam w queerowym klubie i był to zarazem mój pierwszy raz w queerowym klubie w życiu.

Żartujesz.

Serio! I ty też tam byłeś.

Co?

To był klub Galeria w Warszawie. Kim Lee zaprosiła mnie na swój doroczny festiwal, a ty jako redaktor „Repliki” byłeś w jury.

O, ludzie. Rzeczywiście.

I dałeś mi niskie noty. Bardzo ci dziękuję, nauczyłam się pokory!

Cholera.

Kinga Dunin też była w tym jury i się z tobą kłóciła, bo Kindze się podobałam. Ty chyba stwierdziłeś, że jestem wulgarna. Wcale nie, nie byłam wulgarna. Byłam za to wystraszona jak cholera. (śmiech)

Oj, nie poznałem się na tobie.

(śmiech) Dwa dni później miałam 30. urodziny – zaprosiłam wszystkich znajomych i wyoutowałam się „oficjalnie”. Niektórzy już wiedzieli wcześniej, więc w prezencie dostałam m.in. szpilki, rzeczy do make-upu, tisery. Pierwszy raz prezenty kobiece! Na imprezie zadzwoniła moja mama i mega mnie zaskoczyła: kupiła mi na urodziny szpilki, cekinową sukienkę i fajną torebkę na papierosy, którą wyszukała w szmateksie za jakiś psi grosz.

Czyli mama wiedziała wcześniej.

Wiedziała, tyle co jeszcze z pamiętników – ale przed debiutem zadzwoniłam do niej: „Słuchaj, mamcia, będę drag queen”. Cisza i: „A co to jest?”. „Stworzę taką kobiecą postać sceniczną, bazującą na swoim życiu, będę chodzić na szpilkach i tak dalej…”

Mama wiedziała, że byłaś w związkach z chłopakami?

Mama uznawała mnie po prostu za geja, bo znów: to było najłatwiejsze – i więcej rozmów nie było. W 2014 r. dowiedziałam się o śmierci ojca, który, jak się okazało, przez wiele lat żył pod Warszawą, ale nie chciał mieć z nami kontaktu – a dowiedziałam się, bo napisał do nas jego ówczesny pracodawca, który poprosił o identyfikację ciała. Przyjechałam z Bydgoszczy, gdzie mieszkałam z Dawidem, a mama przyjechała od siebie z Przemyśla. Wtedy z mamą pierwszy raz się złapałyśmy od lat – w trudnym, intymnym momencie. Wcześniej, jak nasza trójka była razem, kończyło się to mamy płaczem i ucieczką z domu, bo tata był agresywnym tyranem, a ja gdzieś się chowałam w kącie. A teraz – już nie mógł zrobić krzywdy mamie. Mama popatrzyła na tatę w trumnie i wyznała mi, że nawet teraz się boi, że on wstanie i ją uderzy. Przytuliłam mamę. Poznała Dawida, zaprosiła nas do Przemyśla. Potem Kajetana. Jest dziś kochającą, wspierającą matką, która odrobiła w chuj zadanie domowe z edukacji seksualnej – i mówi do mnie „Kasiu”, czasem Katharsis, czasem bezosobowo. Czasem wyrwie jej się deadname, ale wybaczam jej, to ona nadała mi to imię. W sumie nigdy jej nie zapytałam, czy nie ma żalu, że to nie ona wybrała mi nowe, żeńskie imię – może ten wywiad będzie dobrym momentem, by mamę o to zapytać.

Nadając ci imię męskie, nie chciała zrobić ci nic złego.

Totalnie, jasne. Po prostu widziała, co widziała – malutkiego chłopca. A teraz, gdybym przechodziła tranzycję i zmianę dokumentów, wiem, że bardzo by mnie w tym wspierała, bo jest dumną babcią całego house’u – moje dzieciaki potrafi ą do niej zadzwonić na Dzień Babci i złożyć życzenia. Była na moich występach, siedziała w pierwszym rzędzie i płakała. Jeszcze muszę mamę zabrać na Marsz Równości – w przyszłym roku. W czerwcu miała przyjechać na warszawską Paradę, ale jeszcze nie była zaszczepiona.

Kasiu, bo ty nie masz planów na tranzycję, tak?

Aby przejść ten proces, trzeba najpierw odbyć mnóstwo spotkań z psychologami, seksuologami, potem zacząć terapię hormonalną… Wyoutowałam się w wieku 30 lat, raczej późno. Seksuolożka mi powiedziała, że jestem bardzo samoświadoma i że ona widzi już dojrzałą kobietę. „Pani fizyczność, ciało – jest filigranowe i androgeniczne, nie ma pani dysforii płciowej, sama się pani zgoliła na łyso”. Moją własną formą tranzycji są tatuaże – zbroję swoje ciało właśnie w taki sposób i akceptuję je – tu duże chapeau bas w kierunku mojego tatuażysty Romana Zarzecznego z Czarnego Szlaku. Docelowo chciałabym mieć wytatuowane całe ciało, ale lubię, jak ten proces trwa.

Dobrze, że możemy o tym porozmawiać, bo wiele osób zakłada, że transpłciowość automatycznie oznacza chęć przejścia tranzycji.

Tylko osoba trans jest w stanie określić, czy jest trans, czy nie – i też tylko osoba trans decyduje, czy chce operacje, czy może tylko zabiegi kosmetyczne, czy będzie nosić peruki, czy nie, czy będzie nosić bindery, czy nie. A przy tym dużo dysforii bierze się ze społecznych oczekiwań.

Skoro chcesz już być tą kobietą i twierdzisz, że nią jesteś, to masz być nią na 100% albo więcej, aż do przesady, tak?

Dokładnie te słowa usłyszałam w życiu mnóstwo razy: „Skoro twierdzisz, że jesteś kobietą, to nią bądź” – i za tym idzie cały zestaw rzeczy pt. „jak społeczeństwo wyobraża sobie kobietę”. Na przykład laska nie może ogolić się na łyso. No, ale ja jestem laską i golę się na łyso – i zawsze byłam za niekonwencjonalną ekspresją siebie, więc? Mam przestać się golić na łyso? Nie. A nieraz mnie pytano, czemu skoro już wyoutowałam się jako transka, nie noszę peruk. Czemu nie mam porządnego makijażu? I że powinnam mieć idealnie zrobione, długie, pomalowane paznokcie… No, dobra, akurat paznokcie takie mam, bo to kocham. (śmiech) W lockdownie miałam taki okres, że zwolniłam tempo i pomyślałam, że spróbuję trochę inaczej: wstawałam, szykowałam się długo, zakładałam perukę i wychodziłam sobie w pełni „zrobiona” na zakupy, spacer i powiem ci, że to, w jaki sposób faceci na mnie patrzyli, było dość okropne – gwizdy, niby adoracja, jakieś szowinistyczne komentarze. Wiem, że wyglądałam zajebiście. Od grupy pijaczków przy mojej kamienicy usłyszałam: „Patrzcie, jak się odpierdoliła ta nasza laska LGBT”, a ja w blond peruczce, futerko, bo to chłodny kwietniowy poranek był, szpilki, okularki… Ale któregoś razu jebłam peruką – pełny makijaż miałam, ale do tego założyłam dresy i trampki i poszłam do sklepu po śniadanie. Bo chuj, to też jestem ja.

Kasiu, a skąd u ciebie potrzeba bycia mamą dla młodych osób queer?

Mam tę rodzinność w sobie od zawsze – kuzynki, ciotki, dziadkowie, wspólne święta. Jestem bardzo stadna. U mojej cioci w warzywniaku to nie zliczę, ile wagarów spędziłam. I mam też potrzebę edukacyjną – by uczyć innych tego, czego sama się nauczę. Wielokrotnie, z potrzeby serca, pomagałam młodym ludziom LGBT – choćby rozmową przez telefon, dodaniem otuchy. I dopiero potem – właściwie całkiem niedawno – obejrzałam serial „Pose”, w którym zobaczyłam siebie po prostu. Pomyślałam też, że ta nasza polska queerowa rewolucja już trwa i że wszystko to, czego obecnie doświadczamy w mainstreamie, zostanie obalone.

Wielu artystów odżegnuje się od polityki, od działań obywatelskich, od aktywizmu, strasznie mnie to denerwuje. Ty jesteś inna.

Szczególnie ostatnio po prostu nie da się udawać, że polityka nas nie dotyczy. Kiedyś moje prace, rysunki, były „po prostu” queerowe, jakieś akty męskie były zabarwione politycznie, ale nie bezpośrednio. Natomiast tak gdzieś od nazwania nas „tęczową zarazą” polityka nam wjechała do życia z tak grubej rury, że… Marsz w Białymstoku z 2019 r. śledziłam na odległość i płakałam, byłam zdewastowana – jak można drugiego człowieka aż tak nienawidzić? Absolutnie nie mogę chować głowy w piasek. Jestem transpłciową aktywistką również na co dzień – nieraz obcych ludzi, którzy zwracają się do mnie, poprawiam. Mówię z uśmiechem: „Jestem osobą transpłciową, tranzycji nie przechodzę, ale proszę używać wobec mnie żeńskich zaimków”. I wiesz co? Ludzie to przyjmują. Z reguły słyszę: „A, przepraszam, nie wiedziałem”, a ja na to: „Nie ma sprawy”. Z policją jest gorzej. Przed Paradą w Warszawie policjanci zabrali mnie i Filo na rewizję – tak po prostu, bo „podejrzanie” wyglądałyśmy. W dowodzie mam męskie imię, więc nie było siły – policjant mimo moich kilkukrotnych próśb zwracał się do mnie jak do mężczyzny. Więc do policji zaufania nie mam.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Maski jak tarcze

„Queerfobia i homofobia, a właściwie autohomofobia, jest we mnie zakodowana przez religię, wychowanie, przez Polskę i w gorsze dni wraca, by ponownie mnie opleść łańcuchami. Tak naprawdę łatwo się do nich przyzwyczaić, dlatego wyzwalanie się jest procesem dynamicznym i trudnym, ale potrzebnym” – mówi TEN CZA, queerowa osoba performerska. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

 

Foto: Paweł Spychalski

 

W jednym z postów na Instagramie napisałaś, że jako osoba queerowa jesteś wciskana w normatywne ramy, które krępują jak łańcuch i nie pozwalają być radykalnie sobą. Jak wygląda to funkcjonowanie w granicach twojej tożsamości?

Kiedy mówię o sobie, używam określenia „osoba niebinarna”, chociaż tak naprawdę najbardziej komfortowo czuję się, w ogóle siebie nie określając. Zdecydowanie ważniejsze od mówienia jest pokazywanie tego w sposobie funkcjonowania czy ubierania się. Zawsze jestem pozytywnie zaskoczony, kiedy w sklepie ktoś zwróci się do mnie per pani, bo moja ekspresja też nie jest do końca kobieca – jestem łysy i noszę to, co akurat leży w szafie, ha, ha.

Mówisz, że wolałbyś się nie nazywać, ale jednak to robisz. Po co ci kolejna łatka?

Pół roku temu nastąpił przełom – określiłem siebie i zacząłem głośno mówić, kim jestem. Tym samym zwiększam widoczność osób niebinarnych w naszym kraju. Być może ktoś mający tożsamość podobną do mnie, usłyszy mój głos i zobaczy, że nie jest sam, że u nas niebinarna reprezentacja istnieje. Sam takiej osoby nie miałem i mojej tożsamości szukałem po omacku.

W jaki spósób?

Im więcej o sobie odkrywałem, tym bardziej chciałam tę wiedzę zamanifestować. Jednak najpierw trzeba było przyzwyczajać najbliższych. Zacząłem wkradać w mój codzienny wizerunek nienormatywne elementy. Bardzo często zmieniałem kolor włosów. Przesiadywałem w lumpeksach, w których znajdowałem dziwne rzeczy, niebędące typowo męskimi ubraniami, i je nosiłem każdego dnia. O dziwo, rodzina reagowała zupełnie naturalnie. Był to nasz wspólny proces oswajania się z tą ekspresją. Wreszcie w wakacje na przełomie liceum i studiów dokonałem coming outu. Dotyczył orientacji homoseksualnej, ponieważ niebinarny coming out przed rodziną jest jeszcze przede mną.

Jak zareagowali najbliżsi?

Pochodzę z rodziny katolickiej, więc tak naprawdę mogłem się spodziewać najgorszego. Na szczęście nie doczekałem się negatywnej czy agresywnej reakcji, tylko po prostu… nie rozmawialiśmy o tym przez kolejne 2 lata. Frustrowała mnie ta sytuacja. Czasami wybuchały kłótnie, które i tak omijały temat. Pewnie nie byli gotowi na tego typu rozmowę, a mnie, odkąd pamiętam, dużo łatwiej przychodzi mówienie o czymś istotnym nie za pomocą słów, tylko języka wizualnego. Przez lata naturalnie wykształciłem w sobie artystyczne umiejętności, bo tak się komunikowałem ze światem.

Teraz przydają ci się na malarstwie na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.

Dokładnie! Pamiętam, jak poszedłem na wystawę malarki Marii Lassnig, która w swojej sztuce zajmuje się autoportretem. Stworzyła koncepcję, zgodnie z którą wrażenie wzrokowe nie jest wystarczające, dlatego poszukiwała czegoś bardziej szczerego. Dla niej tym czymś okazało się jej ciało. Szukała w nim miejsc, których ma świadomość, czyli w których czuje napięcia mięśni. Później starała się przenieść te napięcia, te zgięcia w ciele, na płótno. Było to dla mnie niezwykle otwierające. Wtedy postanowiłem iść na Akademię i zająć się autoportretem. Podobnie jak ta artystka, w moich pracach przedstawiałem to, jak odczuwam swoje ciało. Było ono punktem wyjścia i przechodziło w emocje oraz w eksploracje wizerunku jako elementu jednocześnie wyrażającego i budującego queerową tożsamość.

Czy drag jest przeniesieniem ciebie i twojego autoportretu na wyższy poziom: ty w wersji 2.0?

Absolutnie tak. Sceniczna postać bardzo silnie się przenika z postacią z obrazów. Nawzajem się uzupełniają i wynikają z siebie. Tak naprawdę trudno mi określić, kiedy w moim przypadku zaczął się drag. Nie było takiego kluczowego momentu, że oto założyłem perukę i poszedłem na miasto. Wręcz przeciwnie – dragowałem, odkąd pamiętam, tyle tylko, że nie nazywałem tego dragiem. W liceum wychodziłem na imprezy w ekstrawaganckim przebraniu, strojem kwestionowałem swoją płeć, performowałem ją i też byłem w tym konsekwentny – jeżeli spotykałem się z homofobią wśród znajomych, zrywałem kontakt. Świadome nazwanie dragu dragiem przyszło na studiach.

Rodzi się Ten Cza, czyli twoja sceniczna drag persona?

Nie powiedziałbym, że jest ona postacią sceniczną, bo nie jest aż tak odległa ode mnie. W czasie kiedy eksperymentowałem z kolorami włosów, o którym wspominałem, znajomi nazywali mnie „Tenczą”. Uznałem, że to świetny pseudonim artystyczny. Zaczerpnięcie z mojej własnej biografii idealnie pasuje do mojego dragu, bo go nie wkładam, po prostu jestem.

Jak club kid, czyli postać, która wychodzi z dragiem do przestrzeni publicznej. To też drag queerowy, nieopierający się na binarnym podziale na faceta przebierającego się za kobietę i na odwrót…

Dokładnie tak. Zrozumiałem, że interesuje mnie właśnie taki rodzaj dragu, po obejrzeniu filmu „Party Monster” z 2003 r. Zafascynowało mnie podejście club kids do mody, używanie w lookach przedmiotów, które nie są typowymi elementami garderoby, i to, w jak świadomy sposób tworzyli i wykorzystywali swój wizerunek. Po seansie zacząłem googlować, kim dokładnie jest club kid. Zachwyciło mnie to, że w dragu zmieniasz rzeczywistość po prostu w niej będąc, na co dzień, niekoniecznie wychodząc na scenę. Już wtedy studiowałem malarstwo, więc zacząłem szukać połączeń dragu ze sztukami pięknymi. Jednak nie znalazłem żadnych konkretnych źródeł naukowych, które o takim powiązaniu by mówiły. Zauważyłem, że sztuka nie podejmuje tematu dragu, a jeżeli już, to jest to obserwacja z boku, takie trzymanie się na dystans. Jednak tym, co znalazłem i co mnie zaciekawiło, były teksty na temat masek. Maska przełamuje tabu w społeczeństwie i może być do tego wykorzystana przez sam fakt swojej obecności. W tym rozumieniu drag można traktować jako maskę.

W przestrzeni Ten Cza jest bardzo kolorowa – nosisz ortaliony, dziergane bluzki w rażących kolorach, różowe kozaki na obcasie, oplatasz się koralami. Jesteś jak wiosna na speedzie. Jeśli drag jest maską, to co kryje się pod tą feerią barw?

Ten Cza pochodzi ze świata, który jest bardzo kolorowy i na pierwszy rzut oka bardzo infantylny. Jednak kiedy zaczniesz zdrapywać tę barwną powłoczkę, dotrzesz do czegoś bardzo niepokojącego. Przygotowując się do coming outu, uznałem, że albo go robię na maksa, albo nie robię go wcale. Tak bardzo chciałem mieć go za sobą, że nie dałem sobie przestrzeni na przepracowanie tego, co on dla mnie oznacza i jak wpłynie na rzeczywistość dookoła mnie. Nie chciałbym wdawać się w szczegóły, bo wracam do tych momentów i przepracowuję je z moją terapeutką, ale np. boję się wchodzić w romantyczne relacje, ponieważ ze względu na moje katolickie wychowanie podświadomie dalej siedzi we mnie fałszywa wizja związku i rodziny jako konstruktu, który musi prowadzić do ślubu i gromadki dzieci. Wybuchowa Ten Cza staje się moją tarczą, którą odgradzam się od przytłaczającej codzienności. Kolor, a z nim pewna infantylizacja czy percepcja dziecka, to mój mechanizm obronny – nie myślę o negatywnych sprawach, bo wiem, że mógłbym sobie z nimi nie poradzić. Zakrywam się i udaję, że wszystko jest w porządku, chociaż podskórnie wiem, że jest inaczej. Błędne koło.

Czy kiedy wchodzisz na scenę, twój performance ma autoterapeutyczną moc?

Nie sądzę. Podczas występu opowiadam o tym, co czuję, i mam nadzieję, że odbiorca też może odnaleźć w nim siebie. Performance ma wydźwięk aktywistyczny, podobnie jak moje nazywanie siebie osobą niebinarną i głośne mówienie o tej tożsamości.

W przeciwieństwie do twojej obecności w dragu w przestrzeni domowej czy klubowej na scenie nosisz np. robioną na drutach maskę diabła, kabaretki, podartą koszulkę, a do tego jesteś spętana łańcuchami i kołem od roweru… Przedstawiasz swoją zupełnie inną, mroczną stronę?

Estetyka dark wynika z tego, że moimi występami zawsze staram się powiedzieć coś na temat queerowych tożsamości w świecie, w którym przyszło nam żyć. A że funkcjonujemy w Polsce, będzie to opowieść o smutnych rzeczach, traumach.

Jakie to są traumy?

Opowiem na przykładzie performance’u z kołem od roweru, o którym wspomniałeś. Jestem do tego przedmiotu przywiązana łańcuchami do kolan i łokci. Koło symbolizuje homofobię i słowo „pedał”, na co dzień rzucane w moim kierunku. Traumatyczne jest to, jak ten przedmiot ogranicza moje ruchy i naznacza je. Garbię się, jestem wręcz zdeformowana. W występie udaje mi się z niego wyzwolić. Przejmuję słowo „pedał” i zaczynam, jak wiele innych queerowych osób, mimo negatywnych konotacji, używać go jako określenia własnej tożsamości. Wydaję się silną, otwarcie queerującą rzeczywistość personą, która przeszła długi proces wyzbywania się homofobii z własnego układu krwionośnego, dalej jednak pozostają w nim jej śladowe ilości. Queerfobia i homofobia, a właściwie autohomofobia, jest we mnie zakodowana przez religię, wychowanie, przez Polskę i w gorsze dni wraca, by ponownie mnie opleść łańcuchami. Tak naprawdę łatwo się do nich przyzwyczaić, dlatego wyzwalanie się jest procesem dynamicznym i trudnym, ale potrzebnym.

Czy to, że studiujesz na ASP, pomaga w budowaniu twoich występów?

Daje mi możliwość przeanalizowania tego, co robię. Tak jak rozmawiam o moich obrazach z profesorami, tak samo podchodzę do występów, które tworzę. W obu przypadkach muszę znaleźć w nich konkretne symbole mające przekazać sens mojego myślenia na jakiś temat. Zaczynam od konkretnej rzeczy. To może być fragment piosenki, na którym się zafiksuję i wokół którego później buduję kolejne elementy. To może być też konkretny przedmiot, jak w przypadku koła. Zdarzyło mi się, że, będąc w sklepie, natrafiłem na białe szczotki do kibla, które wyglądały jak bukiet ślubny. Zafascynowało mnie to podobieństwo do tego stopnia, że stworzyłem występ, który przepracowywał całą koncepcję małżeństwa. Coś, co w naszej kulturze zakorzenione jest jako moment pozytywny, dla queerowych osób ma gorzki posmak, bo po prostu w Polsce nie możemy ślubu wziąć.

Jesteś członkinią House of Viva la Diva, czyli domu drag person skupionych wokół warszawskiego klubu Pogłos. Jak przenosisz clubkidową ideę rozsadzania codzienności ze swojej bańki, której nie musisz przekonywać do dragu czy queerowości, na ulice?

Bardzo chcę moją nienormatywność pokazywać na co dzień, ale zwyczajnie boję się o własne życie. Drag zawsze wywoła reakcje. Z jednej strony będą one pozytywne, z drugiej muszę się liczyć z tym, że pojawią się te negatywne, a wręcz agresywne. Jeszcze nie jestem na nie gotowa. Na razie takie sytuacje przenoszę na moje obrazy. Ostatnio namalowałam tę, która wydarzyła się na afterze po tegorocznej Paradzie Równości. W klubie stały takie skrzynki, do których wrzucasz 2 zł, przekręcasz wajchę i wypada kulka z niespodzianką. Wtedy miałam na sobie czarną maskę z rogami, która przypomina diabła. Stwierdziłam, że to świetne przełamywanie codzienności – mroczna postać kupuje sobie taką najzwyklejszą kulkę. Maluję też różnego rodzaje deformacje powodujące, że człowiek przestaje przypominać istotę ludzką, zaczyna być hybrydą, kosmitą. Jest odmieńcem, niczym osoby queerowe w oczach normatywnej większości.

Myślisz, że kiedyś odważysz się na wyjście w dragu na ulicę?

Mam wrażenie, że się do tego przygotowuję. Tak jak moją mamę przygotowywałam do dragu, który teraz uwielbia – chce zabrać na występ koleżanki i babcię. Tak samo, jak przygotowywałem się na ASP, składając teczkę z nudnych anatomicznych rysunków i martwej natury, by móc znaleźć swoją ekspresję w postaci autoportretów. Tak sam siebie przygotowuję na radykalne funkcjonowanie odrzucające wszystko to, co normatywne i kneblujące.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Druga młodość Junga

Wystawę męskich aktów autorstwa KRZYSZTOFA JUNGA (1951-1998) można oglądać w berlińskim Schwules Museum do 1 lipca

 

30-letni Krzysztof Jung (1981) (foto: Grzegorz Kowalski)

Cudze chwalicie… W Schwules Museum do 1 lipca trwa wystawa męskich aktów stworzonych przez Krzysztofa Junga. To pierwsza (sic!) prezentacja prac polskiego artysty w tej berlińskiej instytucji, gromadzącej sztukę queerową z całego świata. Berlin – tak blisko, a tak daleko. Z drugiej strony, czy i my jesteśmy w stanie wymienić – bez szperania w internetach – nazwiska polskich twórców sztuki homoerotycznej? Nie bardzo. Choć przecież latem 2010 r. mogliśmy oglądać nie byle gdzie, bo w Muzeum Narodowym w Warszawie (tak, w tym samym Muzeum, z którego teraz usuwane są prace nazbyt „genderowe”) wystawę „Ars Homo Erotica” przygotowaną przez Pawła Leszkowicza i Tomasza Kitlińskiego. Krzysztof Jung również był na niej prezentowany.

Prekursor polskiej sztuki gejowskiej

Żył zaledwie 47 lat. Urodzony w 1951 r., zmarł nagle 5 października 1998 r. po gwałtownym ataku astmy. Gdy do najbliższej przyjaciółki Krzysztofa, Doroty Krawczyk-Janisch, mieszkającej w Berlinie germanistki, zadzwoniła owego feralnego dnia znajoma, by przekazać informację o śmierci Junga, Dorota myślała, że jej rozmówczyni pomyliła imiona. W tym samym czasie bowiem umierał ciężko chory ojciec artysty, Zygmunt, z którym Krzysztof był blisko związany. Zygmunt zmarł, nie odzyskawszy przytomności, zaledwie tydzień po śmierci syna. Berlińska wystawa doszła do skutku dzięki uporowi Doroty oraz Raimunda Wolferta, niemieckiego autora, nauczyciela, naukowca, członka Fundacji Magnusa Hirschfelda. Pierwszą próbę zorganizowania wystawy Junga w Schwules Museum podjęli oni już na początku XXI w. Bez rezultatu. Tym razem, na szczęście, udało im się zainteresować pracami Polaka jednego z kuratorów Muzeum, Wolfganga Theisa. W katalogu wystawy znajdziemy teksty całej trójki: Theisa, Krawczyk i Wolferta. Artykuł tego ostatniego, zatytułowany „Płomień. Krzysztof Jung, prekursor polskiej sztuki gejowskiej” został dużo wcześniej, bo w roku 2011, opublikowany po polsku w 113 numerze „Zeszytów Literackich”. Zresztą w tłumaczeniu Doroty Krawczyk, którą Krzysztof Jung uczynił wykonawczynią swojego testamentu – spisał go, zaniepokojony pogłębiającymi się problemami zdrowotnymi, dwa lata przed śmiercią. Większość prezentowanych w Berlinie rysunków nigdy wcześniej nie była pokazywana publicznie. Dorota znalazła je po śmierci Krzysztofa schowane w jego kanapie. Przedstawiają nagich mężczyzn pogrążonych we śnie, w ekstazie (także seksualnej), w rozmyślaniach… Narysowanych cienką, delikatną kreską. Wiele z tych rysunków to autoportrety. Narcystyczne, a jednocześnie introspekcyjne. Jeśli odsuniemy na bok kwestie artystyczne, to nasuwają one nieuchronne skojarzenia z dzisiejszymi nagimi selfies, wrzucanymi do sieci przez użytkowników portali randkowych (Jung zresztą często rysował z fotografii). Jest w autoportretach Krzysztofa aspekt ekshibicjonistyczny, uwodzicielski, ale jest także chęć kontemplowania obrazu własnego ciała. Jego przemijającego piękna. Jung bał się przemijania. Nie rysował ciał z defektami. Wszyscy chłopcy, wszyscy mężczyźni na jego rysunkach mają ciała smukłe, gładkie, proporcjonalnie zbudowane. Znajdziemy na wystawie również cykl prac inspirowanych postacią świętego Sebastiana (a może także filmem o nim zrealizowanym w latach 70. przez Dereka Jarmana). Nadzy mężczyźni, przywiązani do pala, z podniesionymi rękami, czekają w oddaniu na strzały. Ale strzał na rysunkach Junga nie ma. Lub też, jeśli są, to bardzo cienkie, prawie niewidoczne i pozbawione grotów. Krzysztof był ostatnią osobą, która mogłaby komuś wyrządzić fizyczną krzywdę – mówi mi Krawczyk, tłumacząc, dlaczego nie znajdziemy w tych pracach żadnych śladów przemocy.

Kochankowie na rysunkach

Inny, bardzo piękny cykl stworzony długopisem, nawiązuje z kolei do dzieł Davida Hockney’a inspirowanych wierszami Konstandinosa Kawafisa. Tyle że u Hockneya w łóżku po akcie seksualnym leży dwóch mężczyzn, u Junga natomiast w łóżku jest tylko jeden chłopak. Samotny, zamknięty w swoim świecie, otaczający się kołdrą niczym pancerzem ochronnym. W rysunkach Junga rzadko pojawiają się mężczyźni w parze czy grupie. W Berlinie mamy jedną pracę zatytułowaną „Orgia” z kolumną penisów w erekcji i ukazanym z oddalenia seksem analnym. Inny rysunek, „Autoportret z młodym mężczyzną” przedstawia nagiego Junga, którego szyję gładzi równie obnażony młodzieniec. Ewenementem jest „Cruising” („Dwaj mężczyźni przy pisuarze”), obrazek rodzajowy z toalety. Echo pikiet, miejsc, w których mężczyźni uprawiają ze sobą seks. Na pierwszy rzut oka jednak rysunek jest w gruncie rzeczy niewinny. Nic zdrożnego się na nim nie dzieje. Z dystansu obserwujemy jedynie słabo widocznych mężczyzn oddających zapewne mocz do pisuaru. Cały kontekst musimy sami sobie dobudować. Jung uwieczniał na rysunkach swoich znajomych i kochanków. Dorota Krawczyk mówi mi ze śmiechem, że nie wszyscy chcą się dzisiaj przyznać, iż to oni byli modelami, choć przecież prace Krzysztofa dowodzą tego, że kiedyś wyglądali znacznie lepiej. To, że większość intymnych portretów Jung zachowywał dla siebie, że skupiają się one na podziwianiu pojedynczego męskiego ciała, nie znaczy, że artysta nie poruszał w swojej innej, tej bardziej „oficjalnej” twórczości tematyki męskiej nagości i relacji homoerotycznych. Przeciwnie. Szczególnie silnie zaznaczyła się ona w działaniach „Teatru Plastycznego”, przygotowywanych w warszawskiej galerii Repassage (w czasie stanu wojennego zamkniętej przez władze). Dokumentacja fotograficzna jednego z tych performansów otwiera berlińską wystawę. Krzysztof Jung i jego ówczesny partner życiowy, Wojciech Piotrowski siedzą naprzeciwko siebie. Zszywają swoje ubrania bawełnianymi nićmi. W pewnym od nich oddaleniu znajduje się także naga Dorota Krawczyk. Rzucają jej nici, ale ona nie chce się z nimi wiązać. Zajęta jest sobą. Mężczyźni zrzucają wreszcie ubrania i nadzy wychodzą z sali. Splątane nici symbolizują sieć relacji międzyludzkich. Ale też uwięzienie w opresji społecznej, jaka – w niewidzialny często sposób, tak jak niewidzialne mogą być nici – więzi mężczyzn homoseksualnych. Jedynym wyjściem z tej pułapki jest zrzucenie społecznej powłoki. Pełna nagość. Bycie sobą, bycie swoim ciałem. Ciałem autonomicznym. Wątek nici, pajęczyny, sieci nieustannie powracał w akcjach Krzysztofa Junga z przełomu lat 70. i 80. „Kokonienie” – tak nazywa się performans z roku 1979. Zwinięty w kokon młody mężczyzna to częsty bohater prac Junga. Wyłanianie się z kokonu, powtórne narodziny odnieść także można do biografii samego artysty. Do procesu akceptowania siebie, swojej seksualności. Jung nie był gejem „od zarania”. W czasie studiów w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie związał się z bułgarską studentką, Krasimirą Cwetkową Dimczewską. Krasimira usunęła ciążę, w którą zaszła z Krzysztofem i wróciła do ojczyzny. Stracili ze sobą kontakt pod koniec lat 70. Niedawno Dorocie Krawczyk-Janisch udało się odszukać Krasimirę, która mieszka teraz w Kanadzie, gdzie jest uznaną artystką. Nie wiedziała o śmierci Krzysztofa, bardzo się też zdziwiła, że był gejem. Ale powtórne narodziny, drugie życie dotyczą również najbardziej fundamentalnego wymiaru egzystencji Junga. Śmierć w 1998 r. była bowiem niejako drugą jego śmiercią. Gdy miał 15 lat, skoczył z okna znajdującego się na siódmym piętrze bloku. Do aktu samobójczego pchnęły go ówczesne problemy rodzinne. W stanie ciężkim został odwieziony do szpitala, rekonwalescencja trwała rok.

Pan od nagości

Wolfert ma więc rację, porównując Junga do płomienia, który rozpalał się i gasł, potem rozpalał się na nowo, by znowu zgasnąć. W latach 90., po przełomie ustrojowym, nasz bohater próbował przekazać ten płomień młodszym od siebie. Dostał bowiem pracę w Społecznym Liceum Ogólnokształcącym nr 14 w Warszawie, gdzie uczył m.in. historii sztuki, rysunku i muzyki. Z powodu nowej pasji pedagogicznej zaniedbał wtedy własną twórczość. Bardzo mocno, aż ponoć za mocno angażował się w życie uczniów. Prowadził z nimi długotrwałe dyskusje, zapraszał ich do swojego wiejskiego domu, zwanego „Jungówką”. Pozostawiał im całkowitą wolność w takich kwestiach, jak chociażby picie alkoholu, ale bardzo intensywnie wpływał na ich wybory estetyczne i światopoglądowe. Opowiadał o swych ukochanych artystach, tłumaczył, czym jest nagość w sztuce i jak na przestrzeni wieków przedstawiono w niej homoseksualność. Krzysztof Jung jest postacią, o której pamięta się w środowisku artystycznym. W 2001 r. zorganizowano jego wystawę w Muzeum im. Xaverego Dunikowskiego w warszawskiej Królikarni. W 2016 r. Salon Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie na ekspozycji zatytułowanej „Przemiana” zebrał zdjęcia z performensów Junga. Towarzyszył jej bardzo udany, zrealizowany z osobistej perspektywy przez dzieci Doroty Krawczyk, Adama i Barbarę Janisch dokument „Imago Krzysia”. W Paryżu wystawę obrazów i portretów Junga przygotował natomiast jego przyjaciel, Wojciech Karpiński związany ze środowiskiem „Zeszytów Literackich”, z którymi artysta do końca życia współpracował. Natomiast homoerotyczny potencjał twórczości Krzysztofa Junga dociera do nas via Berlin. Pytanie, czy znajdzie się dla tego potencjału miejsce także i w Polsce. I czy samo środowisko LGBTQ przestanie się wreszcie u nas wypierać i wstydzić swojej historii, w tym i historii sztuki. Berlińska ekspozycja Junga opatrzona została dedykacją: Poświęcamy wystawę wszystkim lesbijkom, gejom, osobom biseksualnym, transgenderowym, interpłciowym oraz queerowym w Polsce. Takiej Polsce, z której Krzysztof Jung mógłby być dumny. Niektórzy kręcą nosem na wpisywanie tych męskich aktów w tak jednoznacznie polityczny kontekst. Ale przecież nie od dziś wiadomo, że „prywatne jest polityczne”, a nawet, że intymne jest polityczne. Że bycie osobą nieheteronormatywną w Polsce – zarówno dawnej, jak i dzisiejszej – samo w sobie staje się sprawą polityczną, czy ktoś tego chce, czy nie. Jung zresztą nigdy od kontekstów politycznych, od kwestii wolności osobistej i społecznej, nie uciekał. Jedną ze swoich akcji poświęcił pamięci Jana Palacha, w innych zakrył bramy Uniwersytetu Warszawskiego, raz gęstą siecią nici, potem płachtą z gazetami. W stanie wojennym zatrzymywali go zomowcy za to, że nosił w uchu kolczyk. Sam zaś był, jak zgodnie wspominają jego przyjaciele, silną osobowością (lubił otaczać się swoim „dworem”), a zarazem osobą otwartą, życzliwą, ciekawą innych ludzi. Miałem zresztą okazję zetknąć się z nim osobiście, chociaż, niestety, tylko raz. Na spotkaniu towarzyskim w początkach lat 90. Nie przypomnę już sobie, o czym rozmawialiśmy. Ale doskonale pamiętam bujną, czarną czuprynę Krzysztofa Junga i jego – skierowane na mnie – żywe, frywolne spojrzenie.

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Paradoks dragu

Z queerową performerką JOANNĄ PARNIEWSKĄ vel JOHNNYM D’ARC rozmawia Kuba Wojtaszczyk

 

Foto: Michał Sosna/ @no_pic_no_chat. Asystent: Franek Vetulani. Kostiumy i stylizacja: Adam Królikowski. Włosy: Warkoczyki i Afroloki Łódź. Makijaż: Joanna Parniewska

 

Kiedy „natknęłaś się na Sir Johnny’ego d’Arca?

W moich poszukiwaniach naukowych podczas doktoratu ze sztuki awangardowej obsesyjnie krążyłam wokół tematu tożsamości programowo nietożsamej, zdecentralizowanej. Urodziłam się w Polsce, ale dorastałam w Stanach Zjednoczonych, w Houston. Wydaje mi się, że dlatego nie mam mocno wkodowanego poczucia przynależności, a stan wyobcowania jest dla mnie codziennością. Działalność naukowa i twórczość artystyczna to tak naprawdę awers i rewers tej samej monety, a stawką jest tutaj przepracowanie własnego popierdolenia. Wcześniej, w trakcie studiów magisterskich, opublikowałam kilka tekstów na temat autokreacji w kontekście praktyk teatralnych, roli kostiumu, gestu i maski w konstruowaniu różnych wariantów tożsamości kulturowych. Odkryłam, że na tym polega paradoks dragu: to maska, która nie zasłania, ale w przedziwny sposób odsłania to, kim jesteśmy lub właściwie kim pragnęlibyśmy być. W tym samym czasie natrafi łam też na fi lm „Velvet Goldmine”, klasykę kina kampowego, który bardzo mnie zainspirował. Johnny był coraz bliżej.

Inspiracja Joanną d’Arc jest jednoznaczna.

Z jednej strony Johnny to po prostu męski ekwiwalent mojego imienia, Joanna. Z drugiej, tak jak mówisz, istotna jest dla mnie moja patronka – rycerka i wiedźma Joanna d’Arc. Jako drag king chciałam też demaskować patriarchalne naleciałości w naszej kulturze przez odsłanianie tego, że norma jest męska, choć udaje neutralną.

Początkowo nie funkcjonujesz na scenie. Dlaczego?

Johnny powstał jako moje męskie alter ego, które bierze udział w spektaklu życia codziennego. W ramach eksperymentu artystycznego konsekwentnie przez kilka miesięcy funkcjonowałam w męskiej charakteryzacji, krótkiej peruce, męskich ubraniach, posługiwałam się męskim imieniem i męskimi zaimkami, dbałam o wszystkie szczegóły, nawet o męską bieliznę i perfumy. Wtedy moja płeć i seksualność były dla mnie jeszcze problemem, brakowało mi pewności siebie. Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że rozpaczliwie nie chcę być kobietą, że to jakieś nieporozumienie. Mam za sobą doświadczenia przemocy, w tym także na tle seksualnym, o czym nie chciałabym jednak mówić szczegółowiej. W sposób nieuświadomiony utożsamiałam kobiecość z byciem ofi arą i postrzegałam ją jako jakiś wyrok. Powołanie do życia Johnny’ego było wzięciem sprawy w swoje ręce. Zrozumiałam, że nie mając nic do stracenia, tak naprawdę mam ogromną wolność. Moje myślenie było tyleż proste, co radykalne – skoro nie chcę być kobietą, to zostanę mężczyzną.

Otwarcie mówisz o tym, że przez kilkanaście lat zmagałaś się z anoreksją. Jak duży wpływ na twoją dragową postać miała choroba?

Sir Johnny d’Arc powstał po mojej piątej hospitalizacji, kiedy nie miałam już żadnej wiary w sens leczenia. Na anoreksję zachorowałam jako nastolatka, po wspomnianym doświadczeniu przemocy. Czułam wielki wstyd, dlatego chciałam zniknąć. Im stawałam się mniejsza, tym mniej oczu na mnie patrzyło. Odmowa istnienia to rozwleczona agonia, której towarzyszy próba leczenia i karmienia na siłę, bez woli osoby chorującej. Przez 15 lat, bo tyle trwała moja choroba, przeszłam drogę przez mękę. Ważyłam niecałe 33 kg przy moim 1,70 m wzrostu. Szukałam źródła, z którego dowiedziałabym się, jak wyjść z anoreksji. Jednak takiego nie znalazłam. Dlatego teraz, gdy mam to już za sobą, postanowiłam mówić o moim doświadczeniu. Musiałam głęboko poszukać powodu, dla którego chciałam żyć.

Jaki to był powód?

Postanowiłam zajmować się sztuką i postawiłam wszystko na tę jedną kartę. Po prostu. Znalazłam odwagę, by nie obawiać się krytyki, przestać chować siebie do szuflady. To był długi proces, miałam momenty zwątpienia. Stopniowo z jednego projektu wchodziłam w drugi, aż się w tym odnalazłam. Wydaje mi się, że pomimo trudnych doświadczeń ocalała we mnie zdolność do zachwytu, dostrzegania piękna. Inspiracji jest wokół mnóstwo! Książki, teatr, muzyka, seks! No i wielogodzinne rozmowy z ciekawymi ludźmi, których poznaję na swojej drodze. Wydaje mi się, że dużą rolę odegrało też postanowienie, że skoro coś mi się w moim życiu nie podoba, to to zmienię. W moim przypadku była to wspomniana płeć. Oczywiście nie porównuję tego doświadczenia z doświadczeniem osób transpłciowych, to zupełnie coś innego. Chodzi o podkreślenie własnej sprawczości w kształtowaniu swojego losu.

Jak pracowałaś nad sobą?

Terapia i przebywanie w dragu w przestrzeni publicznej stopniowo pozwoliły mi się otworzyć. Na przykład pozowałam do sesji zdjęciowych, też aktów, co przy moim niedawnym radykalnym braku akceptacji siebie było dużym wyczynem. W pierwszej „wersji” Johnny reprezentował zestaw mocno przerysowanych cech męskich, przy jednoczesnym grzebaniu we własnym wnętrzu. Każdego dnia testowałam, czy byłabym szczęśliwa, będąc mężczyzną.

Do jakich wniosków doszłaś?

Ten wybór nie jest konieczny. Doszłam do wniosku, że ta męska kreacja niepotrzebnie mnie ogranicza. Po pewnym czasie miałam dosyć odbijania piłeczki z jednego binarnego krańca na drugi i eksperyment zaczął dogasać. Podobnie jak nie ma kobiecości stopnia zero, tak nie ma uniwersalnej męskości, a patriarchalne standardy są przecież także krzywdzące dla mężczyzn, bo m.in. zabraniają im okazywania słabości, kreują jakiś nieosiągalny ideał emocjonalnie okaleczonej maszyny do zarabiania pieniędzy, utrzymywania rodziny itd. Krótko mówiąc, nie ma płci, są tylko pewne doświadczenia i konwencje kulturowe, które możemy przyjmować lub nie, którymi możemy się bawić, manipulować nimi, podważać je lub reprodukować. Poza tym eksperyment ten miał działanie autoterapeutyczne. Zrozumiałam, że problem braku akceptacji własnej kobiecości nigdy nie leżał we mnie. To nie ze mną było coś nie tak, tylko ze światem, który źle traktuje kobiety, poniża je, czyni z nich ofiary. Mówię teraz o swoim prywatnym doświadczeniu, ale to samo dotyczy złego traktowania mniejszości seksualnych, etnicznych, osób niewpisujących się w normy zdrowia psychicznego czy sprawności fizycznej, czyli, de facto, marginalizowanych.

Z drag kinga przeradzasz się w osobę dragową. Twój wizerunek zmienia się diametralnie – jest queerowy, biomorficzny, mroczny, ale też sensualny. Czasami masz wiele par oczu, innym razem nosisz zwierzęcą maskę, a jeszcze kolejnym wyglądasz niczym postać inspirowana Santa Muerte, czyli kultem śmierci w Meksyku. Sir Johnny d’Arc 2.0?

Tak, ha, ha. Nie tylko pozbyłam się szalenie niewygodnego sztucznego zarostu, ale w ogóle zmieniłam wygląd o 180 stopni. Jednak nie wzięło się to znikąd. Od zawsze interesował mnie temat transgresji. W tym samym czasie, kiedy czytałam teksty z zakresu gay studies, zgłębiałam książki z animal studies i cyborg anthropology. Cały czas przesuwam kolejne granice i je eksploruję. Teraz interesują mnie postaci półcyborgiczne, awatary, transhumanizm, świat animacji 3D. Kieruję się wewnętrznym poczuciem tego, co w danej chwili mnie zachwyca. Dzięki temu, że przeszłam taką, a nie inną drogę, zaczęłam też mocno inspirować się kobiecością. Zrozumiałam, że nie jest ona wyrokiem.

Co takiego jest w cyborgach, awatarach, co cię do nich ciągnie?

Widzę ogromny potencjał artystyczny w technikach animacji 3D. Dostrzegam także pewien związek pomiędzy życiem duchowym a niematerialnością czy pozacielesnością istnienia w rzeczywistości wirtualnej. Fascynuje mnie ta alchemiczna idea przeskanowania komórek własnego ciała w chmurę pikseli, animowaną przez technologie sztucznej inteligencji, i antropologiczne konsekwencje tej przemiany. Trochę sobie żartuję, że przemiana w awatara 3D pozwoli mi zachować wieczną młodość. Ale jest w niej też coś bardzo intymnego i trochę przerażającego. Teoretycznie moim hiperrealistycznym wirtualnym ciałem dysponować może każdy.

Johnny swobodnie manewruje między binarnym podziałem. Czy queer jest wybawieniem?

Kategoria queeru jest bardzo obiecująca, jednak nie do końca w takim rozumieniu, jakie jest stosowane powszechnie. Uważam, że ludzie, także w społeczności LGBTQ+, nieświadomie sami robią sobie krzywdę, redukując rozumienie własnej tożsamości do płci i seksualności. Sama w ogóle nie posługuję się takimi kategoriami jak tożsamość płciowa czy seksualna. To, co ktoś ma między nogami albo z kim lubi sypiać, nie jest wyznacznikiem tożsamości i mniej mnie interesuje niż to, co ta osoba ma do powiedzenia i kim jest. Dla mnie queer jest częścią szczerzej rozumianego anarchizmu, to taki pierwiastek destabilizujący, antysystemowy, paradoksalnie i trochę podstępnie czerpiący swoją siłę z własnej zmarginalizowanej pozycji.

W jaki sposób margines dodaje siły?

Kawałek życia spędziłam w Exarchei, dzielnicy anarchistycznej w Atenach. Tam poznałam, czym jest solidarność wynikająca z zadomowienia się na marginesie, gdzie nie ma miejsca na zawiść czy plotki, bo indywidualizm nie jest mylony z egotyzmem. Co więcej, nie ma miejsca ani na strefy wolne od LGBT, ani na miejsca LGBT friendly, bo nikogo zwyczajnie nie obchodzi, czy nosisz irokeza, czy lateksowe szpilki. Po prostu żyjesz po swojemu, wierzysz w to, co dla ciebie jest ważne, kochasz się, jak lubisz, i tworzysz tak, jak czujesz. Zatem nie odbieram mojej pozycji jako piętna. Nauczyłam się ją lubić. Sądzę, że potencjał do subwersji można realizować jedynie poza głównym nurtem. W momencie, w którym queer wtopiłby się w inkluzywną przestrzeń społeczną, stałby się jedną z wielu mód czy trendów, a to, co dotąd miało status kontrkultury, zamieniłoby się w grupę targetową. Żyję w znacznym stopniu poza systemem, co oznacza, że nie mogę korzystać z niektórych przywilejów, ale nie mam poczucia, jakobym ich potrzebowała.

Jakich przywilejów?

Na 500+ raczej nie mam co liczyć. Życie osoby AFAB w Polsce nie jest usłane różami. Z jednej strony forma dragu, którą prezentuję, choć mniej popularna od drag queens, jest coraz bardziej powszechna w społeczności LGBTQ+ i przez nią doceniana. Jednak z drugiej jest ta dominująca większość, która po prostu nienawidzi kobiet i osób nieheteronormatywnych. Bardzo mocno przeżyłam pierwszy lockdown spowodowany epidemią Covid-19 i odbywające się w jego trakcie Strajki Kobiet. Miałam poczucie, że jestem bezwolna, że nic nie zależy ode mnie. Surrealistyczna podszewka rzeczywistości wylazła na wierzch. Przez dobre kilka dni nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Z pomocą przyszedł drag.

W jaki sposób go wykorzystałaś?

W tym czasie zrobiłam bardzo ważny dla mnie projekt, „Omnes Pisces Habent Pussies” (z łac. „Wszystkie rybki mają cipki”), który przeprowadziłam w ramach Green Apartments Residency z krakowską ASP. Wtedy przez wiele tygodni żyłam w izolacji, przemieniłam swoje mieszkanie w rafę koralową ze śmieci zgromadzonych w trakcie lockdownu, a siebie przemieniłam w syrenę. To był bardzo wyczerpujący emocjonalnie projekt o tematyce feministycznej. Zaczęłam analizować postać Andersenowskiej Małej Syrenki w porównaniu z syreną starogrecką i tą średniowieczną z bestiariuszy. Mała Syrenka jest kobietą pozbawioną waginy, czyli będącą spełnieniem fantazji wyrastających z lęku kastracyjnego. Zamiast waginy ma pokryty łuską ogon, który kojarzy się z rybim zapachem. Jest to szalenie patriarchalne wyobrażenie. Jak pewnie pamiętasz, syrenka utraciła głos na rzecz mężczyzny, który miał ją pokochać. Temat współgrał z czasem intensywnych protestów feministycznych. Było i wciąż jest dla mnie bardzo ważne, żeby kobiety nie straciły głosu na rzecz mężczyzn, którzy decydują o ich ciele. Nie chcę, aby kobiety były bezwolne jak Mała Syrenka, tylko silne jak mitologiczne syreny. Wierzę, że kobiety nie dopuszczą, by głos w ich sprawie przejęła grupa facetów u władzy. „Omnes Pisces Habent Pussies” toczył się codziennie, a jego efektem był fi lm nakręcony w moim mieszkaniu.

Skoro „pierwszy” Johnny, ten dragkingowy, był twoim alter ego, to kim jest ta dzisiejsza postać, która pojawia się zarówno w imprezach dragowych, jak i na rynku artystycznym?

Na pewno nie spełnia już takiej samej funkcji, jak ten „pierwszy”. Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego posługuję się pseudonimem. Trzymam go trochę z sentymentu, bo poza dragiem działam w wielu innych obszarach artystycznych. Mało o nich mówię, bo rzadko jestem o nie pytana, a są dla mnie równie ważne, np. moje działania w kolektywie Hominis Affectus, gdzie tworzymy m.in. land arty. Z kolei z Latencja Studio eksplorujemy możliwości animacji 3D. Nie rozróżniam, czy występuję dla widowni w klubie LGBT, w teatrze, czy w galerii sztuki. Dla mnie odbiorca to po prostu człowiek, z którym wchodzę w dialog.

Jako Sir Johnny d’Arc wraz z drag queens Twoją Starą i Savannah Crystal oraz choreografem Eloyem Moreno Gallego wzięliście udział w „Najczęściej zadawane pytania. Rewia Drag Queen”. Spektakl został zaprezentowany na deskach wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Wygraliście_łyście główną nagrodę w nurcie off .

Ten spektakl to jeden z moich najważniejszych występów. Konfrontujemy się w nim z różnymi stereotypami i uprzedzeniami, głównie homofobicznymi. Był dla mnie kolejnym przekroczeniem granic, krokiem poza sferę komfortu. Mimo że miał lekką komediową formę, to dotykał tematów, które przecież plasują się w ciemnych rejestrach emocjonalnych. Scenariusz do spektaklu powstawał w trakcie prób, a więc nasze dialogi i zachowania na scenie odzwierciedlają to, jak zachowujemy się prywatnie. W pewnym momencie na scenie wypowiadam swoje największe lęki. Zadaję sobie pytanie, czy jestem wystarczająco dobra, czy w ogóle się do tego wszystkiego nadaję, czy inni nie są ode mnie lepsi. Myślę, że nas wszystkich nachodzą niekiedy takie wątpliwości. Codzienność często zmusza nas do udawania bardziej pewnych siebie, niż jesteśmy w rzeczywistości.

W dragu działasz na wielu płaszczyznach i przez to wymykasz się dragowej definicji. Masz taką na własny użytek?

Dla mnie drag jest jedną z wielu form artystycznej ekspresji. Bardzo ją lubię, bo daje dużo swobody i wolności. Dla mnie każdy występ to taka mikroforma teatralna. Na kilka minut dostaję scenę i sama jestem sobie reżyserką, scenarzystką, choreografką, kostiumografką czy stylistką. Mam oczywiście świadomość tradycji stojącej za kulturą dragu, ale bardzo cenię fakt, że jest ona tak otwarta na eksperyment artystyczny i nowe formy. Właściwie nie ma tutaj ograniczeń. Scena klubowa to przestrzeń do realizowania swoich fantazji. W dragu nie chodzi przecież o cross dressing, tylko o społeczność, jaką tworzy widownia, która chce nas oglądać, chce się spotykać w bezpiecznej przestrzeni, zapomnieć o zmartwieniach codzienności. Wchodzi z nami w dialog. Cieszę się, że drag pomału wychodzi poza kluby. Mam tu na myśli nie tyle mainstream, ile przestrzeń teatru, stosunkowo mało skomercjalizowaną.

Na początku naszej rozmowy mówiłaś, że przez doznaną przemoc fizyczną chciałaś stać się mniejsza, by nikt cię nie mógł zobaczyć. Z zasady drag powiększa i podkręca „nosiciela_ kę. Nie chcesz już zniknąć?

Wydaje mi się, że gdy występuję, dokonuje się coś, co odczarowuje rzeczywistość. Staję się większa i bardziej widoczna, ale chcę, by ludzie na mnie patrzyli, ponieważ w chwili, kiedy jestem na scenie, świadomie rozporządzam własną widzialnością i wykorzystuję przekleństwa przeszłości na własną korzyść. Rosnę nie tylko wizualnie, ale też emocjonalnie.  

***

Joanna Parniewska vel Johnny d’Arc – queerowa performerka, artystka wizualna, tożsamość programowo nietożsama. Nieustannie zmienia formę i eksploruje przestrzenie tego, co nienormatywne.  

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Cały ten voguing

Artystka wizualna BOŻNA WYDROWSKA opowiada o tym, jak buduje kulturę ballroomową w Polsce. Współzałożyła grupę Kiki House of Sarmata, czyli międzynarodową społeczność osób tanecznych. Od kilku lat cała Warszawa mówi o zainicjowanym przez nią Balu u Bożeny, czyli wydarzeniu performatywno-tanecznym, zrzeszającym liczne grupy osób LGBT+. Tekst: Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Karolina Zajączkowska

 

Ballroomy to zjawisko kontrkulturowe i wspólnotowe, na które składają się bale, czyli cykl imprez tanecznych stworzonych głównie przez białych i czarnych gejów oraz ludzi trans w drugiej połowie XIX w. w Harlemie. Dzisiejszym balom bliżej do tych z lat 80., budujących undergroundową subkulturę osób LGBT+. Ze sceną ballroomową ściśle związany jest vogue, czyli wysoce stylizowany taniec, który na dobre rozpowszechnił się pod koniec lat 80. w Nowym Jorku. Podczas imprez osoby rywalizują w kategoriach taneczno-wizerunkowych. W popkulturze ten styl tańca rozpowszechniła Madonna w ikonicznych dziś utworze i teledysku „Vogue”. Natomiast scenę ballroomową portretował dokument „Paryż płonie”, a ostatnio serial „Pose”. Jeśli w polskim ballroomie można mówić o ikonach, Bożna na pewno jest jedną z nich. To jej historia.

Olśnienie w Czechach

Bożna Wydrowska zakochała się w tańcu na gdańskiej ulicy, na której zobaczyła grupę chłopaków ćwiczących breakdance. Niebawem zapisała się na zajęcia, by opanować technikę. Wkręciła się też w popping, który przez szybkie napinanie i rozluźnianie mięśni nadaje ciału robotyczne ruchy. Hołubiąca maczyzm kultura hip-hop rezonowała z wychowaniem Bożny, wśród braci słuchających ciężkiego rapu i spędzających dni na boisku do kosza, i znacząco na nią wpłynęła. Sprawiła, że nie chciała być dziewczyną, tylko jednym z ziomków, chłopaków.

Nie chciałam dorastać, ponieważ nie chciałam zostać sprowadzona do wzorca kobiety, która jest uciechą dla męskiego oka. Zakrywałam figurę szerokimi ubraniami, a w ruchu i zachowaniu wypierałam wszelką dziewczęcość. Odnalazłam się w tańcu, jednak wystarczy posłuchać rapu, by dowiedzieć się, co raperzy myślą o kobietach. Czułam, że świat zewnętrzny sprowadzał mnie do poziomu ciała i jego atrakcyjności. Powodowało to duży dysonans pomiędzy tym, jak się czułam, a tym, jak odbierali mnie inni. Miałam poczucie, że nie przynależę i nie mogę się dopasować. Z jednej strony nie akceptowałam mojego ciała, z drugiej marzyłam o byciu modelką, bo to był jedyny wizerunek kobiety sukcesu, jaki widziałam w mediach – opowiada na spotkaniu ze mną Bożna.

W 2012 r. zapakowała do walizki szerokie spodnie, bluzy z kapturem i oversize’owe T-shirty, na nogi włożyła adidasy. Dopiero co osiągnąwszy pełnoletność, wyjechała na Street Dance Kemp do Czech, dokąd ciągnęli_ły tancerze_ki z całego świata. Wśród nich był voguer Javier Ninja, członek legendarnego House of Ninja, jednego z najważniejszych domów voguingowych Nowego Jorku. To właśnie dzięki niemu i jego opowieściom patriarchalne fundamenty, na których był zbudowany świat Bożny, zostały zachwiane. Voguer przedstawił warsztatowiczom_kom historię ballroomu i voguingu, wyjaśnił, że chodzi o eksplorację własnych marzeń i przedstawianie ich w ruchu.

Historia voguingu sięga lat 70., kiedy powstał pierwszy czarny bal, który zorganizowały drag queens Crystal i Lottie Labeija, znane chociażby z dokumentu „Th e Queen”. Później, w latach 80., podczas balu Paris is Burning, Paris Dupree wyszedł z gazetą „Vogue”, wertował jej kartki do muzyki i pozował. Mimo że nie ma sztywnych dat, uznaje się, że kluczowe dla rozwoju voguingu były lata 80., gdy street dance eksplodował w Nowym Jorku. Ludzie dosłownie tańczyli na ulicach, powstawały house i hip-hop – mówi Bożna.

Warsztatowicze_czki dowiedzieli się, że tworzone przez represjonowaną czarną queerową społeczność bale (z ang. ball), czyli wielkie imprezy-konkursy, polegały na performowaniu uprzywilejowanego życia białych osób, czyli świata dla wielu – przez rasizm, homofobię i kapitał – niedostępnego. Od tego czasu kultura ballroomowa nieustannie inspiruje nowe pokolenia queerowych osób, które szukają w niej bezpieczeństwa, możliwości ekspresji i eksperymentowania ze swoim ciałem czy strojem.

Z opowieści Javiera wyłonił się obraz rozległego świata, o którym nie miałam wcześniej pojęcia. Mimo że był tak odmienny od mojego, od razu poczułam, że chcę do niego należeć. Również za pomocą ubioru w ballroomie osoby całkowicie zmieniały charakter i sposób poruszania się. Podobnie ja, tańcząc breakdance, opowiadałam historię ruchem i kontrolowałam to, jak ludzie mnie postrzegają. To, co mi zaimponowało w voguingu oraz w energii Javiera, to celebracja kobiecości – silnej, niezależnej i zjawiskowej.

Łosiu pokazuje Bożnie Vogue Old Way

Z Czech wróciła odmieniona. Sportowe buty i szerokie ubrania porzuciła na rzecz dopasowanych ciuchów, zaczęła interesować się fotografią mody i obejrzała polecany przez Javiera Ninja dokument „Paryż płonie”. Film w reżyserii Jennie Livingston zabrał Bożnę w podróż do lat 80., do wielobarwnego środowiska drag queens, świata, którego nie dostrzegała z okien bloku. W domu ćwiczyła voguing i odkrywała w sobie pokłady nowej ekspresji. Tuż po maturze przeprowadziła się do Warszawy, by studiować fotografię. W przyszłości przeniesie się na Akademię Sztuk Pięknych.

Kiedy rozmawiam z osobami tańczącymi voguing o ich początkach, dominuje narracja pokątnego otrzymania wiedzy tajemnej, później, niczym prometejski ogień, rozdzielanej między chętnymi. Podobnie jest w przypadku Bożny. Co prawda Javier Ninja rozniecił w niej chęć do tego typu ekspresji ruchowej, jednak nie powiedział, że istnieje wiele stylów voguingu. Legendarny tancerz specjalizuje się w Vogue New Way, który charakteryzuje się dużą elastycznością ciała, wysublimowanymi pozami i geometrycznymi ruchami rąk. Tymczasem Bożna nie należy do najbardziej rozciągniętych osób, o szpagacie może zapomnieć. Dlatego początkowo tańczyła dla własnej przyjemności, na imprezach albo w zaciszu własnego mieszkania. Wszystko zmienił Łosiu, tancerz również poznany na Street Dance Kemp.

Łosiu pojechał do Rosji na obóz poświęcony kulturze ballroomowiej, gdzie zostały zaproszone ikony z USA. To właśnie one przekazały mu wiedzę na temat technik i zasad dotyczących danych kategorii ballroomowych. Voguing, który wchodzi w kategorie Performance, wraz z innymi kategoriami, jak Sex Siren and Body, Beauty, Fashion i Realness, niegdyś był czystą improwizacją. Dopiero w latach 80. i 90. został skodyfikowany. Dziś w każdej kategorii zapisany jest system ruchu i zachowań, który należy opanować – wyjaśnia Bożna.

Łosiu, którego zaproszono do Th e Iconic Royal House of Milan, sławnego domu voguingowego, pokazuje Bożnie Vogue Old Way, pierwszy styl taneczny w voguingu.

Początkowo ten styl nazywał się Pop, Deep & Spin. Do muzyki należało robić przejścia pomiędzy pozami, następnie je zatrzymać i dodać popa, czyli spięcie mięśni. Kolejnym krokiem jest zejście do pozy na ziemi i w tej pozie dotknięcie czubkiem głowy podłogi. Jest tutaj również spin, czyli należy wykonać obrót. W latach 90. tę kategorię nazwano voguingiem. Natomiast kiedy w ballroomie pojawiła się generacja bardziej klasycznie wykształconych tancerzy, mających inną technikę i feeling w ruchach, podzielono tę kategorię na tradycyjny styl Vogue Old Way i nowy styl Vogue New Way.

Bożnie spodobało się, że Vogue Old Way daje, jak mówi, możliwość bycia „superkobiecym” i „supermęskim”, wojowniczym czy bardziej wyrafinowanym. Mniej sztywne ramy oznaczają większe możliwości eksplorowania swojego charakteru.. Bożnie zdarza się wychodzić w Runway with a Twist, czyli poruszać się krokiem i prezentować ubiór niczym na wybiegach haute couture womenswear i menswear. W kategoriach Fashion nie tylko należy dobrze odzwierciedlić sposób chodzenia „męskich modeli” (All American Runway) lub „kobiecych modelek” (European Runway), ale również opanować transformacje między pozami, obrotami, półobrotami, wyuczyć się odpowiedniego układania nadgarstków, palców czy dłoni na ciele. Liczą się też obecność performerki oraz odpowiedni outfit, w którym się performuje.

W tej kategorii spełniam moje młodzieńcze marzenie bycia modelką! – śmieje się Bożna. Nieważne, jakie masz ciało albo co potrafisz zrobić fizycznie, liczą się twoja persona, energia i styl. Poza ballroomem jestem dosyć nieśmiała, w nim – totalnie wyłamuję się z narzuconych kulturowo reguł. Ruch i wygląd, który zmieniam, sprawiają, że moja obecność jest inna. Staję się swoimi fantazjami albo fantazjami innych ludzi.

Z kolei Vogue Fem to dla Bożny przepracowywanie hegemonii patriarchatu i queerowanie tożsamości.

Tutaj performuje się wyraźne i dynamiczne ruchy oraz gesty uważane za stereotypowo kobiece. Uważam, że demaskują konstrukt kobiety jako efekt patriarchalnego świata, który dzieli nas wedle hierarchii płciowych, by potrzymać heteronormę i kontrolować naszą seksualność. Vogue Fem jest właśnie emancypacją kobiecej siły i seksualności bez względu na płeć. Co prawda nie wychodzę w tej kategorii, bo nie czuję potrzeby. Nie interesuje mnie wygrana trofeum – jest to dla mnie podróż wsobna i doświadczenie wielu procesów, które we mnie zachodzą.

The Iconic Royal House of Milan

Regularna praktyka sprawiła, że Bożna pewnie wyszła w Vogue Old Way podczas jamu (treningu tanecznego po warsztatach) na obozie poświęconym ballroomowi w Bułgarii w 2014 r. Pojechała tam, by móc ćwiczyć pod okiem Stanleya Milana, wtedy ojca nowojorskiej fi lii The Iconic Royal House of Milan, do którego parę miesięcy wcześniej został zaproszony wspominany Łosiu.

Nikt nie wiedział, że będę wychodzić, i to jeszcze w Vogue Old Way! – wspomina moja rozmówczyni. Aby poczuć się pewnie na wybiegu, muszę mieć dobrą stylizację. Pamiętam, że wtedy przygotowałam czarne garniturowe spodnie z wysokim stanem, bikerowe buty, burgundową welurową bluzkę, okulary lenonki i duży kolczyk w prawym uchu. Wszyscy byli pod wrażeniem, zdobyłam pierwsze miejsce, pokonując osoby początkujące i zaawansowane!

Nowicjuszka zrobiła takie wrażenie, że dostała zaproszenie od dwóch domów – House of Army, pierwszego domu voguingowego w Polsce, niegdyś stworzonego przez Olę Olichwer, i nowojorskiego Th e Iconic Royal House of Milan, powstałego w 1989 r. z inicjatywy Erica Christiana Bazaara. Bożna postanowiła dołączyć do tego drugiego, aby móc wspierać swojego pierwszego nauczyciela – Łosia. Przyjęcie do międzynarodowej społeczności oznacza też pomoc ojca lub matki, czyli osoby stojącej na czele domu, przekazującej wiedzę, a także wsparcie od pozostałych „dzieci”. Im bardziej prestiżowy house, tym większa renoma na scenie ballroomowej. Skandowanie widowni: „Milan, Milan”, dodawało Bożnie animuszu, kiedy szła po wybiegu. Obecnie już nie należy do tego domu, ponieważ wraz z resztą rodzeństwa i ojcem Stanleyem otwierają nowy house, który zaprezentują w tym roku w Europie oraz w Nowym Jorku.

Ekscytująco jest obserwować zmiany, które z biegiem lat zachodzą w kulturze ballroomowej. Jestem ciekawa, co przyniesie przyszłość – dodaje.

Kiedy w 2018 r. do Polski przeprowadził się Danil, wtedy również członek Th e Iconic Royal House of Milan, Bożna ściągnęła go do Warszawy. Wspólnie rozkręcili warszawską scenę ballroomową. Wcześniej moja rozmówczyni sama organizowała bale. Pierwszym był Bal u Bożeny w klubie Chmury w 2016 r., wydarzenie łączące ballroom z lokalną sceną klubową. Za motyw przewodni Bożna obrała „Paryż płonie”, aby oddać cześć osobom, od których wszystko się zaczęło.

Każdy bal ma określone reguły, wedle których powinien być zorganizowany, np. ważne są kompetentny panel sędziowski, motyw przewodni oraz konkretny rodzaj muzyki w poszczególnych kategoriach. Organizując bale, zawsze opierałam się na kapitale społecznym, czyli zapraszałam osoby z różnych środowisk, zaprzyjaźnionych didżejów i didżejki, wybierałam kluby, z którymi sama współpracuję. Przed dobraniem kategorii konsultujemy się z naszymi dziećmi, czyli bliskim nam osobami, które są aktywne w warszawskim ballroomie. Niektóre kategorie mają za cel zmotywować niedowiarków we własne umiejętności, inne, jak Spectators Dance Off , skierowane są do osób, które nie tańczą voguingu, a chciałyby wyjść na wybieg i pokazać swoje umiejętności taneczne.

Na pierwszym balu wśród kategorii pojawiły się też bardziej klasyczne, jak Runway, Old Way vs. New Way, Femme i Best Dressed Spectator, czyli kategoria, w której wybiera się najlepiej wystylizowaną osobę. Wśród kolejnych odsłon imprezy, zatytułowanych m.in. „Mortal Kombat”, „Liquid Sky”, „Th e Greatest 90’s Divas” czy „Th e Last Judgement”, można wyjść np. w Virgin Performance dla początkujących, Sex Siren, czyli kategorii gdzie performuje się seksapil, Hands Performance czy Arms Control, a więc element voguingu, gdzie wykonuje się ruchy tylko rękoma i dłońmi, z którego znany jest Javier Ninja.

Czy ja w ogóle mam orientację?

Bal u Bożeny rozlał się na całą Warszawę, a jego odcinki, jak nazywane są kolejne odsłony, organizowane są w wielu klubach, jak wspominane Chmury, Jasna 1, Bar Studio czy Pogłos. Walą tłumy. Media piszą o „najbardziej szalonej imprezie stolicy”, a do organizatorki docierają głosy: „Miasto tego potrzebowało”.

Od samego początku interesowała mnie też integracja warszawskiego środowiska queerowego, bo było ono stosunkowo rozproszone. Wcześniej polski ballroom miał charakter czysto taneczny, a dla mnie zawsze ważny był jego aspekt społeczny i kulturowy. Stąd też jako pierwsza wprowadziłam kategorie dla drag queens, czyli Best Drag Make Up i Lip Sync Performance, by włączyć jeszcze więcej osób nieheteronormatywnych.

Sama Bożna identyfikuje się jako osoba o płynnej tożsamości, dlatego też w ballroomie tworzy kategorie dla osób niebinarnych. Od dziecka nie potrafiła, jak przyznaje, określić, po której stronie spektrum się znajduje. Dopiero voguing i ballroom dały jej przestrzeń do eksplorowania i przepracowywania męskości i kobiecości. Pozwalają też Bożnie zrozumieć, że jej orientacja seksualna również jest płynna.

Czasami nawet nie jestem pewna, czy ona w ogóle istnieje – dodaje. Długo nie mogłam odnaleźć się w narzuconym modelu bycia dziewczyną. Przestrzeń ballroomu i sam performance pozwoliły mi zaakceptować w sobie męską i kobiecą energię.

Wraz z premierą serialu „Pose”, o scenie ballroomowiej w Nowym Jorku lat 80. i 90., a także wraz z intensyfikacją popularności reality show „RuPaul’s Drag Race” oraz związaną z nią erupcją polskiego dragu i popularnością Bali u Bożeny, coraz więcej osób chce spróbować sił w voguingu. Tłumnie zapisują się na warsztaty prowadzone przez Bożnę i Danila. Niektóre z nich zostają na dłużej i zaczynają się zwracać do prowadzącej i prowadzącego, wedle tradycji domów voguingowych, per „mamo” i „tato”. Potrzeba stworzenia polskiego house’u pojawia się naturalnie.

Kiedy z Danilem uzyskaliśmy pozwolenie od naszego ojca, Stanleya Milana, by stworzyć nasz własny, lokalny dom, nie wahaliśmy się ani chwili dłużej – opowiada Bożna. Już w styczniu 2019 r. oficjalnie powstał Kiki House of Sarmata. Nazwa jest przewrotna, ma na celu queerowanie polskiej nacjonalistycznej historii. W naszej rodzinie jest łącznie 15 osób, a ponad połowa z nich jest innej narodowości niż polska.

Kiki House of Sarmata należy do sceny „kiki”, która w przeciwieństwie do „major” (czyli np. House of Milan) przeznaczona jest dla osób początkujących, gdzie stres jest mniejszy i poprzeczka zawieszona niżej. Bożna podkreśla, że ballroomu nie ma bez historycznej świadomości.

Nie można odłączyć voguingu od kultury, co często robią media, zawłaszczając sobie czysto estetyczny aspekt tego tańca i go kapitalizując, pozbawiając politycznego ładunku. Jeżeli ktoś chce być częścią ballroomu, musi poznać jego historię oraz ją uszanować. Ta kultura powstała wśród społeczności, która nie miała żadnej widzialności, nie mogła po prostu być. Tworzyły ją osoby będące w totalnej opozycji do heterocentrycznego świata, który narzucał jedyną możliwą formę życia. Kto się nie podporządkował, był wykluczony. Wyobrażasz sobie budować swoją tożsamość na byciu odtrąconym? Dlatego ballroom jest dla mnie ucieleśnieniem walki o prawo do samostanowienia. Stąd jego charakter polityczny, a każdy ruch jest tego wyrazem, z czegoś wynika. Czuję się odpowiedzialna za to, by szerzyć kulturę ballroomową w Polsce, ponieważ jest nam potrzebna. Mimo że została stworzona w całkiem innym świecie, jej przesłanie oraz wymiar są nadal aktualne tu i teraz w Polsce.  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bez kompromisów

Z drag queen CIOTKĄ OFKĄ, czyli z DAWIDEM SURMĄ, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: arch. pryw.

 

Twoje pierwsze zetknięcie się z dragiem?

Miałem 19 lat, a więc to było 5 lat temu. Mój przyjaciel, Brytyjczyk, który interesuje się dragiem, zaproponował, byśmy zobaczyli razem „RuPaul’s Drag Race”.

Wtedy obejrzałeś ten program po raz pierwszy?

Tak. I nie miałem nic wspólnego ze środowiskiem dragowym czy okołoqueerowym.

Ale wiedziałeś, że w ogóle drag queens istnieją?

Jasne, chociaż to było jakby obok mnie. Niemniej obejrzenie kilku odcinków „All Stars 2” z Katyą i z Alaską, dwiema moimi ulubionymi dragsami do dziś, sprawiło, że ziarno pasji zostało zasiane. Niebawem zauroczyłem się też Trixie Matel, ale szczególnie Jinx Monsoon, ja też jestem przede wszystkim teatralną i komediową „stroną” dragu. Więc ziarno zaczęło kiełkować i 2 lata po tym pierwszym seansie „RPDR” rozkwitło, gdy zdałem sobie sprawę, że nie chcę tylko oglądać innych, chcę sam być drag queen.

A gdy miałeś te 19 lat, to akurat kończyłeś szkołę średnią i…

Moim pierwszym wyborem studiów była Akademia Teatralna. Przeszedłem egzaminy i na ostatnim etapie rekrutacji zrezygnowałem. Jakoś się wystraszyłem, a rodzice namawiali mnie, bym studiował coś bardziej praktycznego. Koniec końców poszedłem za głosem rozsądku, a nie serca i wylądowałem na orientalistyce. W sumie to też był trochę głos serca, bo orient to moja druga pasja po aktorstwie. A poza tym mój ówczesny chłopak studiował arabistykę, ja poszedłem na filologię turecką, więc tak trochę jakbyśmy się dopełniali. Niemniej finalnie nie wyszło, bo 2 lata temu, po 6 latach związku się rozstaliśmy.

Ty tymczasem od początku w swój drag wplatasz motywy orientalne.

Tak jest. Najbardziej fascynują mnie Indie i Turcja. W obu tych krajach podejście do płciowości jest bardzo różne i dalekie od naszego, europejskiego. W Imperium Osmańskim homoseksualność już w połowie XIX w. nie była karana, w odróżnieniu od wielu krajów Europy. W Turcji lat 70. i 80. XX w. nastąpił taki rozkwit kultury drag, że niektóre drag queens były tak popularne, że prowadziły programy telewizyjne. Nawet dziś, przy konserwatywnych rządach Erdoğana drag turecki, w Stambule, ma się lepiej niż polski. W Indiach radosna cielesność i płciowość była na porządku dziennym w kulturze, sztuce, a nawet w architekturze – dopiero XIX-wieczny brytyjski kolonializm zaczął to zmieniać.

Brytyjczycy eksportowali homofobię do swoich kolonii. Indie zniosły pozostałą po nich karalność homoseksualizmu dopiero w 2018 r. A co do płciowości, czytałem o hidźrach, osobach, które w kulturze Indii stanowią jakby trzecią płeć.

Otóż to. Na fali studiów i ogólnego zainteresowania orientem 3 lata temu, czyli rok przed pandemią, zostałem pilotem wycieczek, dzięki którym miałem kasę, by wykupić sobie lekcje burleski, lekcje tańca na szpilkach. Uczyłem się też oczywiście malować, a także szyć, bo chciałem sam próbować projektować stroje.

Momencik. Najpierw chciałbym zapytać, w jakich krajach byłeś pilotem wycieczek.

Indie, Sri Lanka, Malediwy, Izrael, Jordania, Gruzja, Azerbejdżan, Tajlandia, Tanzania, RPA.

O, wow.

To był 2019 r. – mój rok szczęścia.

W marcu 2020 r. przyszła pandemia.

I moje pilotowanie się skończyło. Na to miejsce wskoczył drag

Do którego podszedłeś bardzo profesjonalnie.

Stwierdziłem, że albo idę va banque, albo wcale. Wiesz, ja od zawsze czułem, że mam ten element „femme”, to jest część mnie, której teraz, od 2 lat, pozwalam się ujawnić i odsłonić. Wcześniej tej części nie potrafiłem uzewnętrznić w bezpieczny sposób.

Miałeś tak, że gdy byłeś nastolatkiem, to zwracano ci uwagę, że masz „zbyt kobiece” ruchy czy gesty? Nie zliczę, ile razy. I pilnowałeś, by mieć koniecznie „męskie” ruchy?

Pilnowałem. A w pewnym momencie odpuściłem i przestałem pilnować. Oczywiście tej kobiecej części mnie wcześniej się wstydziłem, a nawet trochę się jej bałem – ona znajdowała ujście w różnych teatralnych występach, do których lgnąłem. A teraz jestem z tej mojej kobiecości dumny.

Parę razy w życiu miałem okazję wystąpić jako drag queen. Pamiętam, że najważniejszy był dla mnie moment zakładania peruki – wtedy nagle stawałem się w mojej wyobraźni innym człowiekiem – piękną, seksowną kobietą.

Gdy zakładasz dragowy strój, to w pewnym momencie następuje przejście jak przez portal do tego drugiego „ja”, co rzeczywiście jest fascynujące. Ale akurat ze strojami sobie nie poradziłem, to znaczy: nie nauczyłem się szyć. Jestem na to chyba zbyt niecierpliwy. Na szczęście mam przyjaciółkę krawcową. Pierwsze dwie kreacje zaprojektowaliśmy razem, a ona je uszyła.

Kiedy zadebiutowała Ciotka Ofka?

4 lipca 2020 r. w warszawskim Beauty Bistro podczas wieczoru początkujących drag queens. To był bardzo udany występ. Miałem performance inspirowany burleską, ściągałem gorset, by zostać w samym body. A następnie lip sync do utworu słoweńskiego komika Klemena Slakonji pod tytułem „Ruf mich, Angela”.

„Zadzwoń do mnie, Angela”? Skąd wytrzasnąłeś taką piosenkę?

Czasem włączam randomowe kawałki na Spotify. To jest wspaniały, rytmiczny utwór komediowy z potencjałem teatralnym – pasował mi jak ulał.

Co wtedy, gdy debiutowałeś, wiedziałeś o polskim świecie dragu?

Niewiele. Drag king Max Reagan Thatcher wprowadzał mnie w ten świat, to on pokazał mi profile ludzi, które absolutnie muszę obserwować.

Jak wymyśliłeś styl Ciotki?

To było proste: od zawsze uwielbiałem kicz, intensywne, pstrokate kolory. A do tego oczywiście motywy orientalne.

A skąd wziąłeś swoje imię – Ciotka Ofka?

„Ciotka” to mój hołd dla wszystkich wspaniałych kobiet w moim życiu – dla mamy, dla babć, dla cioć „prawdziwych” i dla cioć „przyszywanych”, bo przecież koleżanki mamy to też były ciocie dla mnie. Natomiast Ofka to zdrobnienie od Eufemia, czyli od tradycyjnego imienia księżniczek śląskich – z moich okolic, bo pochodzę ze Śląska Cieszyńskiego, spod Bielska-Białej. A wisienka na torcie: jeden z moich ulubionych autorów Andrzej Sapkowski w swojej trylogii husyckiej stworzył postać Eufemii, o której pisze właśnie „Ofka”.

Więc jaka jest Ciotka Ofka?

To jest taka ciotka, która na weselu już o 16 siedzi nawalona w kącie, a jak do niej podejdziesz, to z chęcią ci powróży. Ubrana jest ekstrawagancko, w jakieś pióra i gryzące się kolory, a jednocześnie jest przeintelektualizowana. Poza tym zwyczajnie ciepła. Napije się herbatki z bimbrem i opowie ci historyjki z dupy wzięte. Jedna z moich ciotek, wraz z babcią, za dzieciaka uwielbiała spędzać czas ze mną i moją siostrą, po prostu przebierając się za różne postacie. Wyciągały kufer różnych ubrań, przebieraliśmy się wszyscy i odgrywaliśmy różne role, jednocześnie robiąc zdjęcia polaroidem, uwieczniając wszystkie nasze „historie aktorskie”, które dzisiaj możemy wspominać przy herbacie.

Podczas występów Ciotka lipsyncuje i daje performanse burleskowe. Stand-up też?

Głównie na Instagramie mam dużo rzeczy mówionych i pisanych, ale na żywo też już zaczynam i oczywiście przemycam informacje o Azji czy Afryce. Na niedawnym evencie burleskowo-dragowym z Harpy Queen – na Sabacie, zajęłam się konferansjerką. Jednocześnie planujemy kolejne edycje Sabatu: następna odbędzie się w połowie września w Warszawie.

Nagle przerzuciłaś się na żeńskie końcówki. Bo teraz mówisz jako Ciotka, tak? A jako Dawid masz męskie końcówki.

Tak, choć właściwie definiuję się jako osoba niebinarna, a dokładnie genderfluid. Czasem używam męskich zaimków przy Dawidzie, a żeńskich przy Ciotce, a czasem na przemian.

Po debiucie propozycje następnych występów po prostu zaczęły nadchodzić?

Niektóre tak, a innym trzeba było pomóc. Wysyłałem więc i czasem nadal to robię swoją ofertę występu do klubów, załączam portfolio. Zadomowiłam się w Pogłosie i w innych lokalach. Teraz występuję mniej więcej raz na tydzień i coraz częściej pojawiają mi się bookingi spoza Warszawy.

Na jeden występ składa się…

Zwykle trzy wyjścia na scenę, każde po kilka minut.

Dawid, dziś te głosy na szczęście już rzadziej słychać, ale wciąż część osób z naszej społeczności uważa, że dragsy, czyli „przebierańcy”, robią nam, społeczności LGBT, „złą opinię”.

Mam to gdzieś. To nie jest konstruktywna, merytoryczna krytyka, więc jednym uchem ją wpuszczam, drugim wypuszczam. Drag jest nieodłączną częścią kultury LGBT i powinniśmy być z tego dumni. Ja zresztą traktuję moje występy jako nie tylko wypowiedź artystyczną, ale też aktywistyczną. Homofoby chcą nas zgnoić, zawstydzić i uciszyć, wpędzić z powrotem do szaf, a ja mówię: „Nie! Ja tu jestem, istnieję i nie ukrywam się”. I taka jest moja ekspresja – czasem bardziej męska, czasem bardziej kobieca.

Jaki miałeś okres dojrzewania, odkrywania swojej seksualności?

Stosunkowo łatwy. Stosunkowo – jak na Polskę. Mamie wyoutowałem się, będąc w trzeciej klasie gimnazjum, 3 lata młodszej siostrze niedługo przed mamą.

Skoro ty miałeś 14 lat, to siostra 11. Wiedziała, co to znaczy „gej”?

Wiedziała i nie zrobiło to na niej specjalnego wrażenia, że ma brata geja. Powiedziała „OK” i tyle. Mamie, leżąc na kanapie pewnego wieczoru, powiedziałem mniej więcej: „Wiesz, mamo, sytuacja u mnie wygląda tak, że mnie dziewczyny w ogóle nie kręcą, za to chłopaki – tak”. Mama przyjęła to spokojnie, ale widziałem, że potem jeszcze jakiś czas trawiła to po cichu. Tacie powiedziałem dopiero rok później i urządził mi piekło. Wolę o tym nie mówić ze szczegółami – negatywne wspomnienia. Ale w końcu przeprocesował to i jeszcze w czasach liceum zdarzało się, że mój chłopak bez problemu do mnie przychodził na noc. Więc absolutnie coming outu przed tatą ani przed nikim innym nie żałuję – mam teraz święty spokój, cała rodzina wie, w ogóle wszyscy wiedzą. O tym, że jestem drag queen, również. Żaden wujek czy kuzyn nie zapyta, kiedy przyprowadzę do domu dziewczynę. (śmiech)

Wspominałeś o chłopaku i o sześcioletnim związku.

To był wówczas złoty strzał – chłopak z mojego liceum, 2 lata starszy. Cała szkoła o nas też wiedziała. On mnie zabrał na swoją studniówkę, ja zabrałem jego na moją. Zero problemu. Na wszystkich oficjalnych zdjęciach jesteśmy razem. Samego poloneza nie tańczyliśmy w parze, natomiast znaleźliśmy sposób, by się w niego obaj zaangażować. Jego ówczesna przyjaciółka z klasy – lesbijka – chcąc również iść ze swoją dziewczyną, tańczyła ze mną poloneza w drugiej parze, a on tańczył z jej dziewczyną w pierwszej. Tym samym dwie pary gej/les otwierały poloneza jego studniówki. Zdaję sobie sprawę, że standardowo osobie LGBT w naszym kraju raczej jest trudniej, więc chyba miałem szczęście.

Albo „zrobiłeś” sobie to szczęście swoją otwartością. Jak ktoś się czai i wstydzi, to trochę jakby zaprasza ludzi do ataku, bo pokazuje słabość. A jak ktoś pokazuje zdecydowanie i pewność siebie, to ludzie czują respekt.

Coś w tym jest. W sumie mam bardzo małe doświadczenie bycia w szafie. Ukrywałem się tylko przez krótki czas i to było nie do wytrzymania. W obecnej pracy już na rozmowie rekrutacyjnej powiedziałem nie tylko, że jestem gejem, ale też że występuję jako drag queen.

Gdzie teraz pracujesz?

W biurze nieruchomości, pomagam w sprzedaży oraz kupnie nieruchomości. Mam świetnych współpracowników, zero dyskryminacji, wielkie wsparcie, a wręcz i zainteresowanie moim dragiem – naprawdę dobrze trafiłem.

Znow: może to nie tak, że dobrze trafiłeś, tylko swoją otwartością sprawiłeś, że to miejsce jest dla ciebie tak przyjazne.

Z sercem na dłoniach! A ja się wręcz obnoszę. (śmiech)

Zdajesz sobie sprawę, że z taką postawą stanowisz mniejszość w naszej mniejszości LGBT, prawda?

Zdaję. Jako drag queen lipsyncująca w języku arabskim czy hindi jestem w jeszcze mniejszej niszy. (śmiech)

Gdy PiS doszedł do władzy w 2015 r., miałeś 17 lat. Pamiętasz rządy PO? Praktycznie nie. Dziś śledzę wydarzenia polityczne, wtedy to mnie nie obchodziło.

Jak przyjmowałeś nagonkę na nas, która została rozpętana szczególnie w 2019 r. i w 2020 r.?

Był element przerażenia, przyznaję. Na przykładzie Turcji obserwuję, jak kraj może się cofać w rozwoju i rzucać z powrotem w łapy religii. U nas jest to samo, choć tak naprawdę to jeszcze bardziej dodaje mi energii, by pokazywać, że ja też tu jestem i też tu jestem u siebie. Tak jak pokazują to queery w Turcji, bez kompromisów.

 

Tekst z nr 98/7-8 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Hello, gorgeous!

Z dramaturgiem SZYMONEM ADAMCZAKIEM o jego artystycznym i codziennym życiu z HIV, a także o pozowaniu nago do naszego kalendarza „Piękni i odważni” rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Marjolein Annegarn

 

Przed wywiadem powiedziałeś mi, że właśnie miałeś spotkanie w szkole. Opowiadałeś holenderskiej młodzieży o życiu z HIV.

Jestem wolontariuszem organizacji „Hiv Vereniging” w Amsterdamie. Zdarza się, że chodzę na spotkania do szkół ponadpodstawowych – ostatnio byłem „żywą książką” dla osób przygotowujących się do zawodu w szeroko rozumianej branży medycznej. Uczniowie poznają HIV jako chorobę nie tylko z perspektywy czysto medycznej, ale też społecznej i kulturowej. Byłem tam z kolegą – Henkiem, który ma 71 lat i z HIV żyje od niemal 40. Przeszedł przez niemal wszystkie etapy kuracji: od słynnego niegdyś AZT aż po dzisiejsze leki. Ja, trzydziestojednolatek, reprezentuję młodsze pokolenie. Zostałem zdiagnozowany 5 lat temu, gdy PrEP w Europie ledwo raczkował. Młodzież zadaje pytania, my odpowiadamy. Jeden hetero nastolatek, cwaniaczek, oczywiście zapytał, w jaki sposób się zakaziliśmy. Tak jakby nie wiedział jak! (śmiech) Henk w to wszedł i zaczął wyjaśniać, opowiadać, ja postawiłem granicę: to jest intymne pytanie i warto zachować tu wrażliwość i takt, bo to zależy wyłącznie ode mnie, kiedy i komu, i czy w ogóle się nią dzielę. Trochę ich to zmroziło, ale może i dobrze. Wiele osób z tej młodzieży ma już pewną wiedzę – rozpoznają, co to PrEP, wiedzą także o tym, że ten, kto ma HIV na niewykrywalnym poziomie, nie zakaża innych. Pewnie chcesz zapytać, jaka jest różnica pomiędzy nimi a polską młodzieżą pokolenia Z. Nie sądzę, by była to wielka przepaść – choć wątpię, by osoby jawnie żyjące z HIV przychodziły na zajęcia do jakiejkolwiek szkoły, nawet wyższej, w Polsce.

Pełnisz też funkcjębuddy dla osóświeżo zdiagnozowanych.

Buddy to przewodnik, mentor, a właściwie „ekspert od życia z HIV” dla tych, którzy niedawno usłyszeli diagnozę i chcą poznać innych żyjących z HIV, szukają wsparcia. Jak dotąd jestem buddy dla siedmiu osób – jednego Brazylijczyka, pięciu Polaków i jednej Polki. A od strony orientacji: pięciu gejów, jednego heteryka i jednej heteryczki.

To może zatrzymamy się właśnie na tej dwójce hetero?

Mężczyzna, Polak w średnim wieku z żoną i dwójką dzieci, pracuje w branży budowlanej. Doświadczenie nagłego i poważnego kryzysu zdrowotnego sprawiło, że docenia to, co jeszcze ma, ale potrzebuje podzielić się z innymi swoim doświadczeniem HIV. Natomiast dziewczyna… Amerykańscy aktywiści mają ponure powiedzenie: „Women don’t get AIDS, they die from it”. Kobiet nadal często nie „podejrzewa się”, że one mogą się zakazić, a one same mogą o tym nie pomyśleć przez taką, a nie inną socjalizację. Zdarzają się więc późne diagnozy – gdy już mają pełnoobjawowe AIDS. Tak właśnie było z osobą, której udzieliłem wsparcia. Jej wiedza na temat HIV/AIDS była naprawdę znikoma, a na dodatek spotkała się ona z całkowitym odrzuceniem przez rodzinę, która również była niedoinformowana. Uznali, że ona musi mieć „swoje” sztućce, że nie może spać w tym samym miejscu itd. Trafiła do szpitala z toksoplazmozą, miała czasowo zaburzone pewne funkcje umysłowe, więc siadła jej znajomość angielskiego, niderlandzkiego nie znała. Sytuacja nie do pozazdroszczenia, szczególnie pod kątem samodzielnego utrzymania się. Znikąd wsparcia. Takie historie uświadamiają, że np. społeczność gejowska ma się lepiej – doświadczenia z HIV i AIDS są doskonale znane kolejnym pokoleniom; ta nasza wspólnota autentycznie istnieje i współpracuje. Jeśli tylko masz siłę, by wyjść do ludzi, nie będziesz sam. Na Zachodzie odsetek zakażeń w ogóle drastycznie spada przez dostępność PReP i świadomie prowadzoną publiczną opiekę oraz edukację. Natomiast tu, w samym Amsterdamie, wśród osób żyjących z HIV mamy osoby pochodzące zewsząd. To właśnie osoby z doświadczeniem migracji są grupą, która potrzebuje teraz jak najwięcej wsparcia. Ostatnio oczywiście napłynęło więcej osób z Ukrainy, w której generalnie było najwięcej zakażeń na świecie poza Afryką. Wiesz, że w Ukrainie jedna na sto osób żyje z HIV?

Jedna na sto? Nie przejęzyczyłeś się? Jedna na sto, a nie na tysiąc?

Nie przejęzyczyłem się. Szacuje się, że jedna na sto. Odessa była jednym z najgorszych ognisk AIDS na świecie.

Ale wracając do Amsterdamu – nawet tu można doświadczyć stygmatyzacji. Jakiś czas temu wyczytałem o innym leku, który mógłbym brać zamiast tego, który brałem – mniej obciążającym układ nerwowy, za to droższym. Poszedłem z takim pytaniem do mojego lekarza i usłyszałem coś w stylu, że co ja sobie wyobrażam, powinienem się cieszyć, że w ogóle mam leki, do których zresztą dopłaca holenderski podatnik. Było to cokolwiek rasistowskie i czym prędzej zmieniłem nie tylko tego lekarza, ale i całą klinikę. Teraz jestem w takiej, która mogłaby się nazywać „HIV Heaven”. (śmiech) Moja brazylijska pielęgniarka jest cała w skowronkach, kiedy przychodzę i może mi pobrać „sangrię”, krew. W Niderlandach mówi się, że w ciągu 10 lat liczba nowych zakażeń HIV może być śladowa, i wierzę, że tak naprawdę się stanie.

Szymon, jesteś jedną z nielicznych osób, które w Polsce publicznie powiedziały, żżyją z HIV. Zrobiłeś to 3 lata temu w wywiadzie Mike’a Urbaniaka na łamach „Wysokich Obcasów”. Z jakimi reakcjami się spotkałeś?

Reakcje były właściwie same pozytywne. Znajomi szerowali wywiad i byli ze mnie dumni. Dostałem sporo wiadomości o tym, jaki to jestem odważny, co mnie trochę irytowało. Ale pisały też – co mnie cieszyło – osoby pozytywne, również zupełnie mi nieznajome. Gdy wywiad się ukazał, akurat jeździłem po Polsce z autorskim performansem „An Ongoing Song”, w którym opowiadam o moim doświadczeniu z HIV. Wziąłem też udział w wystawie „Kreatywne stany chorobowe – AIDS, HIV, RAK” w poznańskim Arsenale, gdzie było pokazywane wideo, na którym po raz pierwszy biorę tabletkę – lek, który pewnie będę brał do końca życia. Dostałem sporo wiadomości od ludzi z HIV – pisali, że żałują, że nie nagrali sobie tego momentu. Hejtu nie zarejestrowałem – może dlatego, że nie czytałem komentarzy w sieci.

Większość, a praktycznie niemal wszyscy po coming outach mówią, że spotkali się z bardzo pozytywnymi reakcjami – tymczasem przed coming outem jest w nas zwykle ogromny strach.

No, ale w tym miejscu muszę cię zatrzymać i podkreślić: od ponad 5 lat mieszkam w Amsterdamie, jestem więc w innej sytuacji niż ktoś, kto mieszka w Polsce. A poza tym – pogróżek żadnych nie dostałem, nikt mnie nie pobił, ale jednak silna stygmatyzacja ludzi z HIV jest faktem. Ja byłem też w specyficznej sytuacji o tyle, że zrobiłem ten HIV-coming out jako artysta. Jako że byłem zdiagnozowany podczas studiów, miałem czas na pogłębienie tego tematu w bezpiecznej i wspierającej przestrzeni. Choć na przykład prezentując propozycję mojego spektaklu o HIV, mówiąc o tym, dlaczego jest on w ogóle istotny, musiałem wielu osobom wiele rzeczy tłumaczyć – w sytuacji, gdy one, moim zdaniem, powinny tę wiedzę mieć.

Jak rozumiem, mówisz o ludziach teatru, a więc o pewnej intelektualnej czy artystycznej elicie.

Tak. Niektórzy nie rozumieli znaczenia tego, że queerowy Polak opowiadający o swoim życiu z HIV, i to przez sztukę, dający sprawie twarz, ma swoją wagę i doniosłość, że taki spektakl jest potrzebny w kraju, w którym tyle jest tematów tabu. Najmniej wsparcia dostałem od tych, którzy mogą najwięcej – mam tu na myśli również starszych gejów. Jeden doczekał PrEP-u i wyszło, że to ja jestem taki młody-głupi, że dałem się „złapać”. Niemniej dostałem również wiele wyrazów troski od rówieśników i wsparcia od całej rzeszy wspaniałych nowych osób.

Na Zachodzie pod tym względem jest inaczej – tam jest pamięć o historii epidemii, jest żywa wiedza o tragedii z lat 80. i początku lat 90., gdy ludzie umierali na AIDS wręcz masowo. Do tej pory zresztą żyją i tworzą niektórzy artyści, którzy zakazili się HIV w tamtych czasach. Na całym świecie coraz to nowsze osoby z różnych kontekstów i dyscyplin wytwarzają kolejne perspektywy patrzenia na to, co znaczy żyć dzisiaj z HIV i w cieniu AIDS. To ożywiona, interdyscyplinarna rozmowa.

Opublikowaliśmy w „Replice” jakiś czas temu tekst Bartosza Żurawieckiego o polskich ofiarach AIDS – o tych, których znamy z imienia i z nazwiska. To zaledwie kilka osób, żadna nie jest znana powszechnie. Nie mamy polskiego Freddiego Mercury’ego.

Właśnie. Wydaje mi się, że u nas ważniejszym pytaniem niż to, które zadał w swojej książce Jakub Janiszewski („Kto w Polsce ma HIV?”), jest pytanie: kto w Polsce zmarł na AIDS? Stygma była przecież tak wielka, że rodziny nawet po śmierci człowieka walczyły, by nie wpisywać AIDS jako przyczyny zgonu. Do tej pory smutną polską „specjalnością” są wspomniane późne diagnozy.

W Polsce percepcja HIV/AIDS wciąż jest taka, że „to przyszło z Zachodu”. Potrzebujemy w końcu udomowić tego wirusa, również za pomocą kultury! On nie jest „zachodni”, on jest też nasz, stąd np. mówię „hif”, „ejc”. Następna sprawa: dominuje u nas przeświadczenie, że HIV łapią tylko ci, których normalsi uznają za tych „najgorszych”, ci, którym się według nich „należało”.

Kurwy, pedały i ćpuny”.

(śmiech) Osoby odbiegające od cisheteronormy. Praktycznie wszyscy potencjalnie mogą HIV „złapać”, wirus nie dyskryminuje.

 Uderzyło mnie, że diagnoza HIV nie była dla ciebie traumą. Miałeś wtedy 26 lat. Jestem od ciebie o 17 lat starszy, dorastałem w latach 80. i mimo że wtedy w ogóle żadnego seksu nie uprawiałem, to HIV/AIDS instynktownie przez długie lata budziło we mnie grozę. Może tamta tragedia AIDS w mocniejszy sposób odcisnęła na mnie swoje piętno?

Kryzys AIDS był już w moim kulturowym DNA, bo wychowałem się na „Aniołach w Ameryce”. Ja naprawdę „przeżyłem” swoją diagnozę i ją zintegrowałem. Hif rozumiem jako składową swojej tożsamości. Miałem szczęście do stosunkowo wczesnego wykrycia. Nie zachorowałem poważnie, sama infekcja HIV w moim przypadku nie oznaczała nawet charakterystycznych nocnych potów. Nie doświadczyłem AIDS, nie miałem efektu Łazarza. Tuż po diagnozie pielęgniarka zapytała mnie o myśli samobójcze i pamiętam moje zdziwienie: „Co?! Jak mógłbym w ogóle chcieć się zabić?”. Ani przez sekundę mi to nie przyszło do głowy. Być może inaczej czują się ci, którzy słyszą diagnozę „AIDS” – wiem, że często ona przemeblowuje ci światopogląd, bo masz poczucie, że już, już miałeś umierać, ale jednak jesteś tu, wciąż żyjesz. Ocalałeś.

Przed diagnozą znałem niewielu ludzi żyjących z HIV. Nie wiedziałem, co to właściwie znaczy. Podejmując ryzykowne zachowania seksualne, jednak wiedziałem, że one – no właśnie – są ryzykowne. Nawigowanie ryzykiem, świadomie bądź nie, jest tu istotnym tematem. Przeprowadzka do Amsterdamu była dla mnie skokiem na głęboką wodę, wiele rzeczy i zachowań było dla mnie nowych i to w tym mieście poznałem się z wirusem bezpośrednio. Z jednej strony gdzieś z tyłu głowy miałem wdrukowane, że HIV jest tą najgorszą opcją, jaka mi jako gejowi może się przytrafi ć, ale z drugiej wiedziałem już, że z HIV się żyje, i to tak naprawdę nie jest jakiś ogromny problem. Śmiertelny lęk przed HIV jest dzisiaj kulturowo przekazywaną traumą. Potrzebujemy nowych opowieści.

Szymon, jak w ogóle było z tym Amsterdamem? Jesteś z Poznania, w krakowskim Starym Teatrze byłeś młodszym dramaturgiem, a potem nagle przeprowadziłeś się do Amsterdamu.

Jestem samoukiem i rzeczywiście w 2015 r. dostałem stanowisko młodszego dramaturga w Starym Teatrze, gdy dyrektorem był Jan Klata, z którym świetnie mi się współpracowało. Jednocześnie chciałem jednak mieć wykształcenie w robieniu teatru i dostałem się do wymarzonego DAS, świetnego programu magisterskiego w Amsterdamie dla praktyków, ale z możliwością rozpoczęcia nauki rok później. Tak więc po roku pracy w Starym zacząłem tę szkołę i udało mi się ją łączyć z pracą – krążyłem nieustannie między Krakowem a Amsterdamem. Tymczasem do władzy doszedł PiS i w stosunkowo krótkim czasie świetny zespół Starego został, krótko mówiąc, rozwalony. Ogłoszono nowy konkurs na dyrektora, o którym wszyscy mówili, że będzie z politycznego nadania. Stwierdziłem, że nic tu po mnie – złożyłem rezygnację z pracy i zwinąłem się stamtąd 31 sierpnia 2017 r., niemal równocześnie z Klatą. W perspektywie miałem drugi rok nauki w Amsterdamie i już nie dojeżdżanie tam, tylko przeprowadzkę na stałe. Dwa miesiące później usłyszałem, że mam HIV.

Miałeś już wtedy partnera, Holendra, tak?

Osobę partnerską – Willema.

Poprawiasz, bo Willem to osoba niebinarna?

Tak, od prawie 2 lat używa zaimków oni/ich. To przekochana osoba po studiach z neurobiologii. Otrzymałem od nich masę wsparcia. Podobnie jak i w mojej szkole, w której był już jeden jawny artysta z HIV – Ivo Dimchev pochodzący z Bułgarii – więc mieli odpowiednie narzędzia.

Co innego było dla mnie wtedy trudne. Proza życia – kasa mi się kończyła, nie miałem pracy i ubezpieczenia. Jako obywatel EU mogłem wejść na niderlandzkie ubezpieczenie, które było dla mnie wtedy naprawdę dużym wydatkiem. Musiałem się ogarnąć. Wszedłem w tryb survivalu, ale udało się.

Dwa miesiące po diagnozie, w grudniu 2017 r., miałem już w szkole prezentację szkicu mojego performansu o HIV, od razu chciałem to doświadczenie przefiltrować artystycznie. Napisałem też list do osoby, od której mam HIV. Nie udało mi się jej zidentyfikować, więc to był też list w formie artystycznej – HIV nie jest niczyją winą, więc pisałem, że nie zamierzam ani tej osoby obwiniać, ani siebie. Pisanie było wyzwalającym – właśnie od winy – doświadczeniem. Dużo wtedy nagrywałem siebie, dokumentowałem. Niektórzy mówią, że to, co robisz, nierzadko jest mądrzejsze od ciebie – chyba rzeczywiście tak wtedy było ze mną.(śmiech) „Przetrawiłem” HIV emocjonalnie i intelektualnie. Na wiele miesięcy przed polskim publicznym coming outem zrobiłem ten niderlandzki – w wywiadzie dla magazynu „Hello, Gorgeous” traktującym przede wszystkim właśnie o życiu z HIV.

Podczas AIDS Conference 2018 wziąłem też udział w instalacji „Stigma Experience”. Sceną był kontener portowy, przez który się przechodziło: najpierw lekarz wystawia diagnozę, potem w ciemności-darkroomie słyszysz głosy opowiadające o życiowych przykładach stygmy, a na końcu spotykasz mnie albo moją koleżankę Eliane, pochodzącą z Burundi. Poprzez wspólny taniec poznajesz nas – osoby opowiadające ci o życiu z HIV – i wychodzisz z tą wiedzą.

A mogę zapytać cię o rodzinę?

Możesz.

Jak im powiedziałeś? Jak zareagowali?

Tacie i siostrze bliźniaczce powiedziałem w ciągu 2 miesięcy od diagnozy, mamie i starszemu bratu, z którym nie mam bardzo silnej relacji, trochę później. O tym, że „wolę chłopców”, też siostrze powiedziałem pierwszej – gdy miałem 13 czy 14 lat, to było łatwe. Przy HIV z tatą było tak, że trochę byłem jakby zmuszony mu powiedzieć, bo potrzebowałem pożyczyć od niego trochę kasy. Zacząłem coś kręcić, on dopytywał – i powiedziałem.

Z wywiadu w „Wysokich Obcasach” wiem, że zareagował słowami w stylu: „Powinieneś był uważać.

Usłyszeć coś takiego od rodzica po HIV-coming oucie zamiast bezwarunkowego wsparcia – nie było zaskoczeniem, ale było to przykre. Ale muszę też przyznać, że tata był dość dobrze poinformowany – wiedział, że z HIV się żyje. W ogóle odnoszę wrażenie, że mój tata im jest starszy, tym bardziej jest wyczilowany, i mam z nim świetny kontakt. Bez problemu przyprowadzałem chłopaków do domu albo jeździłem z chłopakami do naszego domku nad jeziorem za pozwoleniem rodziców.

A pochodzę z „working class family”. Tata nie ma matury, jest elektrykiem samochodowym. Mama była sprzątaczką, ogrodniczką, a potem zniszczyła sobie zdrowie w fabryce. Nie ułatwiałem  im życia – niedługo po tym, jak im się wyoutowałem z HIV, przyjechałem ze spektaklem o HIV do Poznania, na który zresztą przyszli.

Szymon, czy w 2017 r., gdy otrzymałeś diagnozę, już wiadomo było, że „niewykrywalny równa się niezakaźny”?

Ta wiedza dopiero powoli wchodziła w rejestry publiczne i aktywistyczne. Wielkim momentem była amsterdamska konferencja AIDS w 2018 r. – wtedy to ogłoszono „oficjalnie”. To było rzeczywiście jak wiatr w żagle i dziś już widać, że to zadziałało niemal jak nowa rewolucja seksualna.

Niecałe 4 lata temu zrobiłem do „Repliki” wywiad z Kaydenem Grayem, polskim aktorem gejowskiego porno, który jako jeden z pierwszych gwiazdorów porno ujawnił, żżyje z HIV. Kayden powiedział mi – co myślę, że wiele osób może uznać za coś kontrowersyjnego – że nie chciałby już nie mieć HIV. Że tę wersję siebie z HIV lubi bardziej niż tę wcześniejszą wersję – bez HIV. Innymi słowy, że HIV uczyniło go lepszym człowiekiem.

Totalnie bym się pod tym podpisał. Do tego stopnia, że ja ledwo mogę sobie przypomnieć samego siebie i moją świadomość z czasów, gdy nie miałem HIV. Oczywiście, że generalnie lepiej HIV nie mieć, bo są osoby późno zdiagnozowane – z AIDS – albo są osoby, które mają inne choroby współtowarzyszące i bywa kiepsko. Ale ja sam siebie wolę z HIV niż bez HIV. Nie czuję żadnej izolacji – przeciwnie, czuję się częścią społeczności, wspólnoty i częścią większej historii człowieczeństwa. Cała ta kultura narosła wokół wirusa ma dla mnie ogromne znaczenie. A jeśli chodzi o czysto fizyczną stronę – co pół roku jestem gruntownie badany. Seks z takimi osobami jak ja jest właściwie najbezpieczniejszy, jeśli się ufa nauce.

Na Grindrze mam zaznaczone, że jestem HIV pozytywny i walczę z tą całą nomenklaturą bycia „zdrowym” czy „czystym” – to dyskryminujące eufemizmy. W ogóle rozmawiamy w dość istotnym momencie, wspominaliśmy już o tym: minęło 5 lat od mojej diagnozy. Mogę z całą odpowiedzialnością powtórzyć, że HIV jest częścią mnie i jestem całkowicie OK z taką właśnie tożsamością. A HIV-owy coming out otworzył przede mną nowe drzwi, nowe możliwości. Teraz z Wojtkiem Rodakiem przygotowujemy spektakl z młodymi queerowymi ludźmi, koprodukcji Grupy Stonewall w poznańskim Teatrze Polskim. Ta młodzież zna PrEP, zna serial „Pose”, świetnie nam się z nimi współpracuje. Premiera 20 grudnia 2022, przedstawienie nazywa się „Kolorowe sny”, zapraszamy ciepło.

Wcześniej dla TR Warszawa zrobiłeś z Wojtkiem gejowski spektakl „Tom na wsi”… Jeszcze na koniec chciałbym zapytać cię o nagość. Pozowałeś nago do naszego kalendarza na 2023 r. „Piękni i odważni”. Jesteś w nim Panem Grudniem, bo na 1 grudnia przypada Światowy Dzień Walki z HIV/AIDS.

Jako nastolatek pewnie byłem trochę przyblokowany, ale generalnie mam ten przywilej, że lubię swoje ciało, nagość nie stanowi dla mnie dzisiaj problemu. Jeszcze bardziej na cielesność otworzyłem się pod wpływem Willema – w odróżnieniu ode mnie, czy w ogóle od nas, Polaków i Polek, nie byli wychowywani w żadnej religii; raczej obce jest im poczucie winy czy wstydu. Na dodatek jest osobą poliamoryczną, empatyczną i ma wspaniałą świadomość ciała. Dzięki Willemowi i naszym wspólnym zdjęciom polubiłem swoje własne ciało i bycie nago jeszcze bardziej, szczególnie w plenerze. Choć nadal bywam nieśmiały. A poza tym, wiesz, ja wychodziłem na scenę w teatrze i opowiadałem o moim doświadczeniu z HIV – to jest dużo bardziej odsłaniające niż bycie nago. I przypominam: HIV nie jest tylko na 1 grudnia, HIV jest na co dzień.

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Byłam jak Batman

DRAG QUEEN ALYSSA EDWARDS (Justin Dwayne Lee Johnson), która międzynarodowy sukces zawdzięcza piątemu sezonowi talent show „RuPaul’s Drag Race”, opowiada Jakubowi Wojtaszczykowi o początkach na dragowej scenie, o miłości do tańca, a także o tym, skąd czerpie odwagę. Zdradza też, co zaprezentuje podczas nadchodzącego europejskiego tournée „Becoming Alyssa, The Life Story of a Traveling Queen”. 20 maja Alyssa wystąpi w Warszawie w klubie Progresja

 

mat. pras.

 

Co prawda z programu RuPaula nie przywiozła korony, ale otrzymała klucz, którym otworzyła drzwi do sukcesu. Krótko po show zaczęła występować w internetowym serialu ,,Alyssa’s Secret”, by następnie jeszcze lepiej dać się poznać jako utalentowana choreografka w netflixowym dokumencie „Dancing Queen”. To właśnie we własnym studiu tańca Beyond Belief Dance Company Alyssa odnajduje szczęście. Ładuje też baterie, które pozwalają jej realizować kolejne projekty. W 2016 r. ponownie skradła serca publiczności w drugiej edycji „RuPaul’s Drag Race: All Stars”, w której zajęła czwarte miejsce. Po wyprzedanym i entuzjastycznie przyjętym przez krytyków występie w Vaudeville Theatre na londyńskim West Endzie wyruszyła w trasę po Stanach Zjednoczonych. Tym razem, jak mówi, „z otwartymi ramionami” wita Europę. Jej „Becoming Alyssa, The Life Story of a Traveling Queen” po drugiej stronie oceanu zdobyło pełne zachwytu recenzje i wypełniło po brzegi sale klubów i teatrów. Rozmawiam z Alyssą w połowie marca.

W show „Becoming Alyssa, Th e Life Story of a Traveling Queen” opowiadasz o swojej niezwykłej karierze drag queen, tancerza i performera. Cofnijmy się zatem do początku. Jak queerowemu dziecku dorastało się w małym miasteczku w Teksasie?

W energetycznym spektaklu dzielę się nie tylko historią narodzin Alyssy Edwards, ale też życia młodego geja w niewielkim Mesquite w Teksasie. Opowiadam, jak to się stało, że mały Justin z baseballowego boiska dostał się do szkoły tańca, by wiele lat później uczestniczyć w swojej pierwszej paradzie równości. A ta droga wcale nie była taka oczywista! Wiem, że trudno w to uwierzyć, bo dziś jestem wygadaną panią, ale byłem bardzo nieśmiałym dzieciakiem. Pochodzę z typowej rodziny z Południa. Mam siedmioro rodzeństwa. Jednak przez długi czas mieszkałem z babcią. To z jej domu wybiegałem na lekcje tańca. W niedzielę chodziłem do kościoła baptystów. Czułem, że to bezpieczna przestrzeń. Ludzie byli uśmiechnięci, a ja lubiłem spędzać z nimi czas. Byłem bardzo szczęśliwym chłopakiem. Dopiero w okresie dojrzewania, a to zaczęło się stosunkowo późno, bo w wieku 16 lat, poczułem, że odstaję od większości.

Co ci przeszkadzało?

Nie wiedziałem, co jest ze mną nie tak. Próżno było szukać reprezentacji. Nie tylko w prawdziwym życiu, ale też w telewizji. Teraz z perspektywy widzę, że wiele osób z Kościoła nie było tak otwartych, jak mi się wydawało. Mojemu ojcu też trudno było mnie zrozumieć. Był bardzo konserwatywnym rodzicem. Dla niego kolor niebieski był dla chłopców, a różowy dla dziewczynek. Tymczasem ja, początkujący tancerz, kochałem pastele. Chciałem ubierać się w tęczę! Myślę jednak, że nie byłem dziwnym dzieckiem, tylko sobą. Born this way, jak śpiewała Lady Gaga. Czułem ograniczenia i miewałem naprawdę złe dni. Najszczęśliwszy byłem na lekcjach tańca, na które chodziłem dwa razy w tygodniu. Wreszcie, w wieku 18 lat, postanowiłem, że chcę żyć moim prawdziwym życiem. Bez udawania. Powiedziałem sobie: „Justin, oni dopiero cię zaakceptują, kiedy ty zaakceptujesz samego siebie”. Podjąłem decyzję o wyprowadzce. Pamiętam moment, kiedy dotarłem na skraj podjazdu, odwróciłem się i spojrzałem na dom rodziców. Poczułem ogromną siłę, o którą się nie podejrzewałem. Obiecałem sobie, że nigdy tam wrócę. Dotrzymałem tego słowa.

Trudna decyzja?

Tak, tym bardziej że mojemu ojcu niełatwo było to zrozumieć. Naprawdę starał się wychować mnie na prawdziwego amerykańskiego chłopaka. Dzięki pracy nad „Becoming Alyssa” miałem możliwość spojrzenia na moje życie z dystansu. Zdziwiłem się, jak często natrafiałem na zwroty akcji, które definiowały moje kolejne kroki. Dostrzegam w tym piękno bycia tu i teraz oraz robienia tego, co się kocha. Warto sobie o tym przypominać.

Czytałem, że to twoja babcia wyoutowała cię przed innymi z rodziny, to prawda?

Tak, zgadza się, ale nic więcej nie mogę zdradzić, ponieważ opowieść o coming oucie jest jednym z najpiękniejszych momentów show! Powiem tylko, że moja babcia najbardziej wpłynęła na to, jakim dziś jestem człowiekiem. Wiele jej zawdzięczam… Reszty dowiesz się w maju. (śmiech)

W takim razie porozmawiajmy o tym, kiedy zauroczył cię świat dragu. Pamiętasz?

Miałem 19 lat. Po raz pierwszy poszedłem wtedy do gejowskiego baru, który przypominał teatr kabaretowy. Stałem pośrodku jednocześnie zdezorientowany i zaintrygowany. Na scenę wyszła ogromna postać. Musiała mieć chyba z 2,5 metra! Nosiła zabójczy makijaż i wielgachną perukę. Była kolorowa i głośna. Elektryzująca! Podczas występu artystki powietrze wręcz wibrowało. Byłem jak zahipnotyzowany, ale nie tyle samym show, ile władzą, którą postać miała nad publicznością. Wtedy do klubu poszedłem z moim jedynym przyjacielem gejem, poznanym w szkole tańca. Zapytałem go: „Kto to jest?!”. A on: „No, jak to kto? Drag queen”. Nie miałem pojęcia, czym jest to zjawisko. Zresztą mało mnie to wtedy interesowało. Trwałem w urzeczeniu. Byłem też pewnie w szoku, bo od małego wiedziałem, że chcę być choreografem. Nie interesował mnie świat przesłuchań, nie myślałem o występach na scenie. Jak wspomniałem, byłem bardzo nieśmiały. Nie miałem pojęcia, że niebawem sam założę kostium, perukę i nałożę makijaż, że wyjdę przed ludzi i będę tym absolutnie zachwycony. Taką moc ma drag! Dzięki niemu uzyskałem głos. Drag pozwolił też odkryć cel mojego życia, czyli Alyssę Edwards.

Kiedy ją stworzyłeś?

Jeszcze kilkukrotnie wróciłem do miejsca, w którym oglądałem pamiętny występ. Pewnego dnia na drzwiach wisiał plakat zapraszający na dragową scenę otwartą. To był ten moment! Zebrałem się na odwagę i zdecydowałem wystąpić, zrobić show. Nadeszła czwartkowa noc, której nigdy nie zapomnę. Nie miałem peruki, kostiumu ani porządnego makeupu. Założyłem trykot taneczny ze szkoły. Perukę pożyczyłem. Makijaż załatwiłem od siostry. Podeszła do mnie dziewczyna odpowiedzialna za konferansjerkę i zapytała o moje imię. Odpowiedziałem: „Justin”. Ona: „To wiem, ale jakie masz dragowe imię?”. Zbladłem, bo cały czas nad nim pracowałem. Ona ciągnęła dalej: „Masz dwie sekundy. Zaraz zaczynamy”. Wtedy już się nie wahałem, powiedziałem: „Szanowna pani, na imię mi Alyssa”. Usłyszałem: „Mogłeś wybrać każde imię świata, a postawiłeś akurat na to?”. Całe dzieciństwo oglądaliśmy z rodzeństwem sitcom „Who’s the Boss” z Alyssą Milano. Marzyłem, że gdybym był dziewczynką, byłbym jak ta aktorka. Wiedziałem już, że moje dragowe imię jest świetne!

A Edwards?

Wywodzi się ze spuścizny dragowego domu Edwards. Moją matką jest Laken Edwards, ikona z Teksasu. Od zawsze we mnie wierzyła. Raz od niej usłyszałem, że będę kiedyś bardzo znany, bo mam w sobie magię. Byłem szczęściarzem, że Laken wzięła mnie pod swoje skrzydła i zaoferowała przyjęcie nazwiska. To wielka sprawa. Stałem się częścią tej dragowej dynastii. Moja matka postawiła warunek, abym kontynuował dziedzictwo domu Edwards. Dlatego sama zostałam drag matką. Wiem, że rodzina jest ze mnie bardzo dumna.

Czy na początku twojej kariery drag był celebrowany przez społeczność LGBTQ+?

Tak, ale nie w taki sposób, jak jest dzisiaj. Wychodziłyśmy na scenę „po godzinach”. Show zaczynał się o 23:00, jako dodatek do imprezy czy jej przerywnik. Drag nie pojawiał się telewizji, nie dostawałyśmy propozycji reklam i sygnowania palet do makijażu. Nikt nie kręcił serialu dokumentalnego skupionego wokół naszego życia. Mało tego, rzadko byliśmy w centrum parad i marszów równości.

Wszystko zmienił „RuPaul’s Drag Race”.

Wprowadził do mainstreamu to, co do tej pory robiliśmy w piwnicach klubów i na scenach maleńkich teatrów. Dzięki telewizji pojawiamy się w dragu w salonach „zwykłych” śmiertelników. Ludzie oglądają „Drag Race” na przerwach w pracy i szkole. Podróżni w oczekiwaniu na samolot na ekranach swoich telefonów śledzą lipsyncowe bitwy w programie. Gdy to widzę, za każdym razem chichoczę, a moje serce rośnie! Wiem, że gdzieś na świecie jest mały Justin, który – jak ja kiedyś – czuje się zdezorientowany, bo nie przystaje do innych. Teraz ma okazję zobaczyć kogoś takiego jak Alyssa Edwards i znaleźć reprezentację. Ta świadomość sprawia mi wiele radości.

W 2012 r. pojawiłeś się w piątym sezonie programu RuPaula. To była trudna decyzja?

Bardzo, bo nikt z moich najbliższych nie wiedział o istnieniu Alyssy. Co więcej, już wtedy prowadziłem szkołę tańca w Teksasie. Bałem się, że kiedy ludzie się dowiedzą o dragu, będą na mnie krzywo patrzeć i w konsekwencji mój biznes upadnie. Nie wydaje mi się, żeby ten strach był bezpodstawny. Niechęć do dragu widzimy też w dzisiejszych czasach. Amerykańscy politycy wprowadzają uchwały antydragowe, ograniczające możliwość występowania. Takie reakcje zawsze spędzały mi sen z powiek. W tamtym czasie Alyssa była jak Batman. W nocy wkładałem kostium, wychodziłem na scenę i zabawiałem widownię. Za dnia byłem Justinem, choreografem. Kiedy więc ogłoszono obsadę piątego sezonu „RuPaul’s Drag Race”, całe Mesquite się o mnie dowiedziało. Na szczęście dostałem bardzo dużo wsparcia. Mieszkańcy nie tylko mnie zaakceptowali, ale i wraz ze mną świętowali mój sukces! Przychodzili pogratulować, przybić piątkę. Sprawili, że czułem się wyjątkowo. Pamiętam, gdy pewnego wieczoru, po próbie, dostałem maila od ojca jednej z moich uczennic. Napisał, że jest dumny, iż jego córka ma możliwość studiowania pod okiem kogoś tak utalentowanego jak ja. Bardzo wiele to dla mnie znaczyło. Takie reakcje sprawiły, że dziś się nie boję i zabieram głos w ważnych dla mnie kwestiach.

Jak po programie zmieniła się twoja kariera?

Do tego momentu zdążyłam zgarnąć korony m.in. Miss Teksasu, Miss Continental i Miss Gay America. Myślałam, że dokonałam już wszystkiego. Tymczasem „RuPaul’s Drag Race” otworzył przede mną całkiem nowy świat. Świat, który kocha drag. Alyssa Edwards wzniosła się na zupełnie nowe wyżyny! Niebawem lecę do Europy. Nigdy nie sądziłam, że taka trasa jest w zasięgu mojej ręki. Dlatego jestem tak dumny, że po drodze się nie poddałem, tylko stoczyłem walkę, by być tym, kim jestem dzisiaj. Do końca życia będę wdzięczny za czas spędzony w show RuPaula.

Czego możemy spodziewać się po twoim show?

Wystrzałowych kostiumów, niespożytej energii, numerów tanecznych, opowieści wziętych z życia, dużo śmiechu i… tongue pops, „strzelania z języka”. Wszystko to, co kojarzy ci się z Alyssą Edwards zaklęte w jednym spektaklu. Nie mogę doczekać się, gdy z otwartymi ramionami przywitam Europę!

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Z zakonu na scenę drag

Z SILVER DADDYM, czyli PAWŁEM MĘŻYŃSKIM, performerem sztuki drag, o jego zawiłej, 30-letniej drodze na scenę, a także o miłości do partnera, Macieja „Gąsia” Gośniowskiego, czołowego dragowego performera, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Marek Zimakiewicz

 

Byłeś zakonnikiem, później – i właściwie do dziś – zwyczajnym bankowcem, by w końcu zabłysnąć na scenie jako dragowy performer. Co myślisz o swojej drodze?

To droga do wolności. W jej trakcie odkryłem i zaakceptowałem siebie. Zaczynałem od bycia ukrytym i zamkniętym. Dziś, wychodząc na scenę, ale też w życiu prywatnym, otwarcie mówię o sobie i swojej tożsamości.

Zatem zacznijmy do początku. Jak wyglądało twoje dorastanie?

Pochodzę z niewielkiej Sterdyni nieopodal Sokołowa Podlaskiego. Jestem jedynakiem. Wychowywała mnie mama. Ojciec przez całe moje życie był nieobecny, zostawił nas, a ja nie szukałem z nim kontaktu. Moje dzieciństwo i dojrzewanie przypadło na lata 80. i 90. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zorientowałem się, że jestem gejem. Na pewno w wieku kilkunastu lat miałem świadomość, że nie jestem taki jak reszta, że podobają mi się koledzy. Jedynym reprezentantem nieheteroseksualnego faceta w telewizji był wtedy Steven Carrington z „Dynastii”. Jeżeli w książkach pojawiła się wzmianka o homoseksualności, to w pejoratywnym kontekście. Sam z nikim nie rozmawiałem o mojej orientacji. Ukrywałem ją. Wychowałem się w mocno katolickim środowisku. Jednocześnie wiedziałem, że nie będę w stanie prowadzić życia wedle obowiązującego heteronormatywnego wzorca.

Zakon wydawał ci się jedyną drogą wyjścia?

Tak. Kiedy miałem 18-19 lat, byłem zafascynowany religijnością i duchowością. Jeździłem na charyzmatyczne spotkania modlitewne, na których, według mnie, działy się niesamowite rzeczy. Wpływały na emocje, przeżywanie, na poczucie sensu i przynależności. Ruch Odnowy w Duchu Świętym charakteryzuje się proroctwami, intensywną modlitwą, uzdrawianiem, trochę mistycyzmem. Coraz bardziej angażowałem się w religijność. Doszedłem do wniosku, że skoro nie mogę być heteroseksualny, najlepsze, co mogę zrobić ze swoim życiem, to poświęcić je Bogu i pójść do zakonu.

Dla niektórych chęć wdziania habitu też jest w pewien sposób stworzeniem postaci.

Pamiętam, że chciałem poznać różne zakony i zgromadzenia. Pisałem listy, ale w odpowiedzi przychodziły tylko materiały informacyjne. Wreszcie kapucyni odpisali bezpośrednio do mnie. Zaprosili na rekolekcje powołaniowe. Kilka razy pojechałem do nich do klasztoru. Już samo miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie – budynki mające kilkaset lat, otoczone niesamowitą atmosferą. A w nich ludzie, którzy żyją po franciszkańsku, czyli w ubóstwie.

Nie miałeś wątpliwości przez czas przygotowań?

Może nie od razu, ale szybko wsiąkłem w ten świat. Kilka lat temu wyszła książka „Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie” Frédérica Martela. Autor opisuje między innymi, dlaczego geje tak często wybierali drogę klerykalną. Otóż w pewnym sensie jest to metoda na zagospodarowanie swojego życia. Jeśli świat mówi ci, że podążanie za swoją homoseksualną orientacją jest złe i naganne moralnie, oddanie życia Bogu może temu zadośćuczynić. Uporządkuje całego ciebie.

Poświęcasz siebie Bogu „za karę”, że jesteś gejem?

Nie, nie za karę, ale ma to pomóc w rozwiązaniu wiele dylematów, np. jak żyć w konserwatywnym społeczeństwie i nie budzić podejrzeń, bo nie ma się żony. Z drugiej strony, całe życie spędzasz tylko w męskim towarzystwie. Miałem poczucie, że to najlepsze, co mogę ze sobą zrobić. Alternatywą była heteronorma, do której nie pasowałem, jawnego życia jako gej sobie nie wyobrażałem. Kościół dawał ścieżkę, by wieść życie słuszne moralnie. Dostałem możliwość poukładania mojej tożsamości.

Świadomie zdecydowałeś, że spędzisz życie w celibacie?

Świadomie, jak na 19-latka, który nie ma życiowego doświadczenia, nic nie wie o bliskich relacjach międzyludzkich i nie ma świadomości własnej fizyczności. Wtedy nie miałem też doświadczeń seksualnych, nie wiedziałem, na czym one polegają, więc tym łatwiej było mi z nich zrezygnować. Dopiero później obudziły się we mnie uczucia czy pragnienia, ale trudno było mi je nazwać. Gdy byłem w zakonie, na mojej drodze pojawiały się osoby, które stawały się dla mnie autorytetami. Chciałem z nimi spędzać coraz więcej czasu, rozmawiać. Dopiero dziś, z perspektywy 30 lat, mogę gdybać, czy rzeczywiście chciałem mieć mistrza duchowego, czy może ta konkretna osoba mnie fascynowała i pociągała fizycznie.

Jak wspominasz te lata?

Pierwszy rok to postulat w Łomży. Następny był roczny nowicjat w Nowym Mieście nad Pilicą. To czas, kiedy trwa moja fascynacja religijnością. Wspólny brewiarz w zakonnym chórze czy poznawanie franciszkańskich tradycji. Te rzeczy mogą fascynować. Wtedy jednak, kiedy miałem 20 lat, moje hormony buzowały! Co burzyło mój plan na życie. Okazało się, że wśród nowicjuszy i postulantów jest wielu homoseksualnych chłopców, którzy wpadli na taki sam pomysł co ja i wstąpili do zakonu. Tworzyły się pary. Mieszkaliśmy w jednym budynku, więc relacje romantyczne długo nie pozostawały tajemnicą. Takie osoby były natychmiastowo usuwane z zakonu. Sam nie wszedłem w żaden związek, ale świadomość tego, że jestem gejem, była dla mnie przyczynkiem do niepokoju. Bałem się, że mnie wyrzucą. Nawet wyjawiłem moje obawy na spowiedzi. Nie zostałem zbesztany. Generalnie tematu seksualności nie poruszano. Jedyny raz, który pamiętam, to wypowiedź przełożonego na temat masturbacji. Jeśli komuś by się „przytrafiła”, mieliśmy przejść nad tym do porządku dziennego. Tymczasem burza hormonów mnie przyciskała. Nie mogłem poradzić sobie z tym, że odzywają się we mnie potrzeby seksualne, nad którymi trudno mi zapanować.

Czułeś się oszukany?

Nie, tak bym tego nie nazwał, raczej było to trudne i bolesne odkrywanie prawdy o sobie i świecie. Po nowicjacie przewidziane było 6-letnie seminarium duchowne w Lublinie. Podziękowałem po 2 latach. (Paweł się wzrusza) Tutaj dotykamy tematów, które nadal mnie ruszają. Przełomowe okazały się wakacje między pierwszym a drugim rokiem seminarium. Coraz mniej czasu spędzałem w klasztorze. Bardziej udzielałem się poza nim, wziąłem udział w pieszej pielgrzymce do Częstochowy, pomagałem w klasztorze, ale w wakacyjnym miejscu. Moje wewnętrzne wątpliwości narastały. W te wakacje miały miejsce zaskakujące rzeczy, np. zakochała się we mnie zakonnica, a ja wylądowałem w łóżku z innym kolesiem z zakonu. Nie radziłem sobie z tym, co dzieje się dookoła. Dałem sobie rok, obiecując, że jeżeli nie uda mi się wziąć w garść, opuszczę zgromadzenie. Nie chciałbym zagłębiać się w szczegóły. Nie udało mi się. Zrezygnowałem z seminarium. Poczułem, że mój świat, w którym wszystko było dookreślone, legł w gruzach.

Jak ten świat odbudowywałeś?

Zostałem w Lublinie i zacząłem studiować filozofię. Nie szalałem, nie imprezowałem. Trochę randkowałem. Ale nie próbowałem „nadrobić czasu”, bo nie uważałem, że zakon był miejscem, gdzie czas straciłem. Natomiast długo miałem wrażenie, że walczę o przetrwanie. Był początek pierwszej dekady XXI w., miałem 26-27 lat. Zrezygnowałem z filozofii. Straciłem pracę za barem. Byłem wtedy w pierwszym dłuższym związku. Szczęśliwie mój ówczesny chłopak przeprowadzał się na studia do Warszawy – pojechałem z nim, bo wiedziałem, że w stolicy są większe możliwości. Popracowałem zaledwie kilka miesięcy w markecie, kiedy upomniało się o mnie wojsko. To był czas zasadniczej służby wojskowej, a ja nie miałem już statusu studenta. W jednostce w Bartoszycach spędziłem 11 miesięcy. Po służbie wróciłem do Warszawy. Co prawda chłopak na mnie czekał, ale nasz związek nie potrwał długo. Łapałem się różnych prac, lepszych i gorszych, np. w telemarketingu. Po roku zacząłem pracować w pierwszym banku. Później trafiłem do kolejnego, gdzie zostałem 8 lat. Poczułem, że odnalazłem rytm. Moje życie zaczęło się stabilizować.

Życie, którego perspektywę w zakonie chciałeś od siebie odgonić. Długo starałeś się je zaakceptować?

Tak naprawdę opuszczenie zakonu było dla mnie momentem przełomowym, w którym zaakceptowałem to, że jestem gejem. Co prawda formalnie nie opuściłem Kościoła do dziś, nie dokonałem apostazji. Katolicka przeszłość jest elementem mojej tożsamości i czymś, co mnie ukształtowało. Przestałem jednak chodzić na msze i zadawać sobie pytania o wiarę. Nie utożsamiam się już z Kościołem.

Wspomniałeś, że odnalazłeś rytm. Opowiedz mi o swojej ustabilizowanej, warszawskiej codzienności.

Pracowałem w korporacji, randkowałem. Nic szczególnego. (śmiech) Chociaż w pewnym momencie zacząłem się ustatkowywać. Poznałem chłopaka, z którym finalnie byliśmy 9 lat. Mieliśmy wspólne mieszkanie i koty. Znaliśmy swoje rodziny. Dużo podróżowaliśmy, bo on był stewardem. Wśród znajomych mieliśmy inne osoby niehetero, ale nie udzielaliśmy się aktywistycznie Prowadziliśmy stereotypowe życie normatywnych gejów z dużego miasta. W pewnym momencie jednak nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Rozstaliśmy się. Nie było nawet konkretnego zdarzenia, po prostu stało się. Stabilizacja zaczęła trząść się w posadach, bo nie tylko musiałem się wyprowadzić ze wspólnego mieszkania, ale też straciłem pracę. Na szczęście szybko się pozbierałem. Zatrudniono mnie w Banku BNP Paribas, w którym jestem do dziś. Zamieszkałem w kawalerce przy Rozbracie w Warszawie, czyli w bardzo dogodnej lokalizacji. Nie żałowałem sobie i do woli randkowałem! Zmobilizowałem się też do uprawiania sportu. Chodziłem na basen, siłownię. Tak minęły 2 lata. Pamiętam, że było mi super. I wtedy poznałem Gąsia (Macieja „Gąsia” Gośniowskiego – czołowego polskiego dragowego performera – przyp. red.).

Jak do tego doszło?

Pierwszy raz zobaczyłem go na panelu w klubie Madame Q w 2019 r. Gąsiu brał w nim udział wraz z drag queen Adelonem i performerką Black Divą. Prowadzącą drag queen Twoja Stara. Pomyślałem, że super wygląda, że musi być fajnym kolesiem, ale jesteśmy z innych wymiarów. Jakiś czas później zaczepił mnie na Grindrze. Nie zareagowałem.

Czegoś się bałeś?

To nie był strach. Nie wróżyłem przyszłości tej relacji. Ja pracownik korpo, on artysta. Mogłem na niego popatrzeć na scenie i pobić brawo, ale nie sądziłem, byśmy mieli wspólne tematy. Nie zrozum mnie źle, nie miałem uprzedzeń do queerowości, chodziło mi o nieprzystające do siebie ścieżki. Sądziłem, że Gąsiu ma głowę w chmurach. Natomiast ja jestem ustatkowany i siedzę w biurze od 9 do 17. (śmiech) Tymczasem Maciek nie odpuszczał. Kolejny raz zaczepił mnie na Grindrze. Tym razem zareagowałem. Spotkaliśmy się raz, drugi i… zaczął się nasz gorący romans. Maciek zafascynował mnie na tyle, że teraz zarówno pracuję w banku, jak i wychodzę na scenę. Nasz związek trwa już ponad 4 lata.

Dżinsy i koszulki zmieniłeś na brokat, cekiny i kombinezony. W pomalowanych paznokciach pojawiasz się w pracy. Miłość do Gąsia cię tak squeerowała?

Poniekąd tak, ale już wcześniej nie nosiłem do pracy garnituru, tylko kolorowe ubrania. Tatuowałem się też przed związkiem z Gąsiem. Z czasem w uszach pojawiły się tunele. Kolorowe paznokcie testowałem na siłowni. Nikt nie reagował, prócz dziewczyn na recepcji, które prawiły mi komplementy.

Prawie 3 lata temu wraz z Gąsiem pozowaliście do nagiego kalendarza „Repliki”. Wtedy o twoim performowaniu nie było jeszcze mowy, ale samo pozowanie nago to też pewne przekroczenie.

Muszę powiedzieć, że przyszło mi to dość łatwo. (śmiech) Debiut sceniczny miałem jeszcze przed sobą, ale już zaczynałem o nim myśleć. Chciałem na własnej skórze poczuć występ dragowy. Na początku naszego związku odwiedziłem Maćka w Wilnie, gdzie przebywał jakiś czas, bo w Narodowym Teatrze Litewskim reżyserował spektakl „Borderline Queen”. Brały w nim udział m.in. Twoja Stara i Kali Katharsis, dwie drag queens. Gdy cała trójka przygotowywała się do występu, patrzyłem na nich jak urzeczony. Od zawsze przejawiałem zainteresowania artystyczne. Za dziecka jeździłem na konkursy recytatorskie, brałem udział w przedstawieniach kółka teatralnego i śpiewałem. Te pasje, prócz śpiewania, z czasem porzuciłem. Wróciły w związku z Gąsiem. Jak pewnie każdy drag performer, oglądałem „RuPaul’s Drag Race”. Towarzyszyłem Maćkowi w jego występach. Coraz bardziej ten queerowy świat mnie pociągał.

Poznanie Maćka było trzęsieniem ziemi?

Nie, tak tego bym nie nazwał. Jak widzisz, w trakcie mojego życia trochę tych trzęsień było, więc mało rzeczy potrafi mnie dziś zaskoczyć. Niewątpliwie jednak Gąsiu był dla mnie inspiracją. To od niego zaczerpnąłem odwagę do bycia sobą i bezkompromisowość w opowiadaniu o swoich doświadczeniach. „Cały czas jestem taki, jaki jestem i koniec! Nic tego nie zmieni”. W pewnym momencie zrozumiałem, że nadszedł dobry moment na występ. Nie miałem pomysłu na pełną postać Silver Daddy’ego, ale na sam show. Postawiłem na burleskę, zresztą performanse Gąsia są osadzone bardziej w niej niż w klasycznym dragu.

Jak wyglądał twój show?

Chciałem prezentować się jako faun. Rogi zrobiłem z papieru i kleju. Zostawiłem siwą brodę. Na ciele mam gęste „futro”. Ono również świetnie pasowało do fauniego wizerunku. Dodałem pierzaste i roślinne elementy. Wzułem buty na wysokich obcasach. Domalowałem złote kopytka. Występ bazował na mojej fizyczności. Śpiewałem piosenkę Titiyo „Come Along”, gdzie padają słowa: „Chodź, pokażę ci, jak to jest być wolnym”. Przez ten utwór opowiadałem swoją historię – od przebywania w zakonie i bycia zamkniętym na własną fizyczność, po stanie się mityczną postacią, która jest ucieleśnieniem tego, co seksualne, cielesne. Wykorzystuję moje umięśnione ciało. Na scenie poczułem ogromną satysfakcję!

Skąd wziął się twój pseudonim?

Z tamtej wycieczki do Wilna. Wtedy założyłem konto na Instagramie, by móc podglądać Gąsia. Byłem tam z imienia i nazwiska. Towarzystwo, Twoja Stara i Kali Katharsis, zaczęło się ze mnie nabijać. Skoro mam vibe daddy’ego, powinienem to oddać w social mediach – śmiano się. Tak też zrobiłem, zmieniając nazwę profilu na „Silver Insta Daddy”. Później nick zaczął żyć własnym życiem. Kiedyś zostaliśmy z Gąsiem zaproszeni na wesele dalszej rodziny. Na karteczce przy miejscu Maćka na stole widniał napis „Maciej »Gąsiu« Gośniowski”, a na mojej „Silver Insta Daddy”. Uznałem, że to znak. Dlatego długo się nie zastanawiałem, pod jakim imieniem mam wystąpić na scenie.

Dzisiaj nadal wykorzystujesz wspomniany vibe daddy’ego i cielesność. Broda również stała się jednym z elementów charakterystycznych. Podobnie jak śpiewanie własnym głosem.

Od dziecka, jak wspomniałem, ciągnęło mnie do muzyki, więc śpiewałem w chórach. Później w zakonie były lekcje śpiewu, a po odejściu z niego – śpiewanie w chórze akademickim UMCS w Lublinie. Następnie w chórach w Warszawie, Camerata Varsovia, a potem w tęczowym chórze Voces Gaudii. Gdy zastanawiałem się, na czym mają polegać moje występy, postawiłem na elementy, w których dobrze się czuję.

Silver Daddy jednak ewoluował, prawda?

Tak, obecnie bliżej mi do dragu niż burleski, choć jej elementy również przemycam w występach. Drugi show, na Festiwalu Piosenki Przegiętej w Katowicach, był jednak już typowo dragqueenowy. Miałem gorset i suknię w cekinach, wielką perukę, kolorowy makijaż. Występ zbudowałem wokół dialogu wewnętrznego geja w średnim wieku, który czuje się rozdarty między byciem macho a diwą. Płynnie przechodzę między jednym stereotypowym wizerunkiem a drugim. Śpiewałem „Moon River” Audrey Hepburn, gdzie pojawia się przyjaciel, z którym idę przez życie. Na scenie stoi też sztaluga przykryta zasłoną. W pewnym momencie ją zdejmuję i pokazuję widowni moje zdjęcie w wersji macho.

Myślisz, że gdyby Gąsiu nie pojawił się na twojej drodze, queerowość by z ciebie nie wypłynęła?

Możliwe, że nie. Chociaż, kiedy zastanawiam się, dlaczego występuję w dragu, zawsze dochodzę do wniosku, że jest to dla mnie przede wszystkim zabawa. Bawi mnie, że mogę grać moim męskim wyglądem i stylistyką dragowo-burleskową. Drag jest sztuką naszej społeczności. Przeistaczając się na scenie, pielęgnuję własną tożsamość i manifestuję nieheteronormatywność.

Czy to nie reakcja na lata w ukryciu?

Może po prostu musiałem do tego dojrzeć? Zobacz, jak zmienił się świat dookoła. Fakt, że pracuję w akceptującym miejscu, ma wielkie znaczenie.

Bank kojarzy się bardzo normatywnie, a tu niespodzianka, tak?

Od ponad 5 lat pracuję w Banku BNP Paribas. Okazało się też, że zatrudnieni są tam ludzie, których poznałem w innych bankach. Wiedzieli, że jestem gejem, że mam chłopaka. Już wtedy zaakceptowałem moją orientację, prowadziłem otwarte życie, ale w pracy się „nie obnosiłem”. W poniedziałek przy porannej kawie nie miałem odruchu, by opowiedzieć o weekendzie spędzonym z partnerem. Nawet wtedy, gdy osoba hetero opowiadała o czasie ze swoją rodziną.

Kiedy to się zmieniło?

Ważnym punktem dla mnie była kampania mojego banku z naklejkami na drzwiach oddziałów „Strefa otwarta dla każdego”. Była to jasna deklaracja, że miejsce jest otwarte na różnorodność i przyjazne wszystkim. Wtedy trwały już zdjęcia do „Nago. Głośno. Dumnie” (serial dokumentalny HBO Max o dragowej i burleskowej scenie w Polsce – patrz: s. 24-28), w którym wraz z Gąsiem wzięliśmy udział. Produkcja zgłosiła się do mojego pracodawcy z pytaniem, czy mogą nakręcić mnie w biurze. Nie było żadnego problemu. Zdjęcia się skończyły. Pewnego razu w pracy pojawił się pomysł wieczornego wyjścia integracyjnego. Wtedy już coraz częściej występowałem w różnych klubach. Przygotowywaliśmy z Gąsiem duet w Madame Q. Coś mnie podkusiło i zaprosiłem moich współpracowników na występ. Większość osób z zespołu przyszła. Tego wieczoru to był najgłośniejszy stolik! Powiedzieli, że bardzo im się podobało. Zrozumiałem, że skoro „przeżyli” to, że wychodzę na scenę w makijażu, kostiumie i pokazuję goły tyłek, to „przeżyją” też moje opowieści o weekendzie z partnerem. Na pewno nie spotka mnie przykry komentarz. Poczucie akceptacji sprawiło, że jeżeli chcę przyjść w pomalowanych paznokciach do pracy, to przychodzę.

Bank BNP Paribas był obecny na tegorocznej Paradzie Równości, prawda?

Tak, po raz trzeci. W pracy 1,5 roku temu zawiązała się tęczowa sieć pracownicza. Co prawda z braku czasu nie mogłem się w nią zaangażować tak, jak bym chciał, ale informowałem ją o różnych moich scenicznych poczynaniach. Kiedy zaczęliśmy z Gąsiem pojawiać się w mediach, osoby z banku mi gratulowały. Zaczęły coraz tłumniej przychodzić na moje show. Wziąłem też udział w wydarzeniu Żywej Biblioteki współorganizowanym przez bank, gdzie jako „żywa książka” opowiadałem o byciu drag queen. Osoby, które odpowiadają za inkluzywność i różnorodność w moim miejscu pracy, poprosiły, abym zaangażował się w działania związane z tą tematyką. Stąd też wspomniana obecność na Paradzie. Nadal zaskakuje mnie pozytywny odzew, który dostaję.

Zastanawiasz się, jak twoja droga mogłaby wyglądać, gdybyś został w zakonie?

Nie, nigdy. Mogę ci jednak powiedzieć, że dziś czuję się bardziej sobą niż na poprzednich etapach mojego życia. Nie mam żadnych tajemnic, ani przed sobą, ani przed najbliższymi, ani nawet przed całym wielkim światem dookoła.

IG: @silver_insta_daddy

FB: Silver Daddy

 

Tekst z nr 104/7-8 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.